Ksiądz też ma dwie nogi... Dylematy posługi kapłańskiej - O. Piotr Różański SP - ebook
PROMOCJA

Ksiądz też ma dwie nogi... Dylematy posługi kapłańskiej ebook

O. Piotr Różański SP

0,0
29,00 zł
20,00 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Takiej książki jeszcze nie było! Chyba nikt do tej pory nie pisał o kapłaństwie w taki sposób, jak robi to ks. Piotr Różański SP. Jest to prawdziwy „raport frontowca”, ukazujący skalę wyzwań przed jakimi staje każdy, kto decyduje się podążać drogą kapłaństwa. W swojej, okraszonej odrobiną humoru, opowieści Autor koncentruje się na ukazaniu całego bogactwa relacji, jakie łączą kapłana z wiernymi, rozprawiając się przy tym z wieloma stereotypami i mitami wypaczającymi prawdziwy obraz kapłaństwa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 222

Rok wydania: 2019

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



WYDANIE I

ISBN: 978-83-66020-22-1

ZA ZGODĄ L.DZ. 46/18

o. Józef Matras SP

Prowincjał Zakonu Pijarów

POLSKA PROWINCJA ZAKONU PIJARÓW

ul. Pijarska 2, 31-015 Kraków

COPYRIGHT© 2018 BY WYDAWNICtwo SUMUS

All rights reserved

WYDAWNICTWO SUMUS

www.sumuswydawnictwo.pl

e-mail: [email protected]

OPRACOWANIE REDAKCYJNE:

Krzysztof Warecki

KOREKTA:

Monika Denka

ZDJĘCIA:

Katarzyna Staniszewska

PROJEKT OKŁADKI:

Tomasz Banasik (bananito.pl)

SKŁAD I ŁAMANIE:

Tomasz Banasik (bananito.pl)

Byłoby lepiej się nie narodzić, niż być niedobrym

księdzem, ponieważ o wiele większy jest grzech

u księdza, niż u świeckiego człowieka.

św. Józef Kalasancjusz

Zamiast wstępu, czyli między Michałem a Urielem

Czytając kiedyś podczas medytacji porannej fragment Apokalipsy św. Jana, natrafiłem na słowa, które uzmysłowiły mi, jaka jest rola kapłana w świecie, gdzie jest jego miejsce i jakie jest jego zadanie: To ci, którzy z kobietami się nie splamili: bo są dziewicami; ci, którzy Barankowi towarzyszą, dokądkolwiek idzie; ci spośród ludzi zostali wykupieni na pierwociny dla Boga i Baranka (Ap 14, 4).

Uderzyło mnie szczególnie to sformułowanie: ci, którzy Barankowi towarzyszą, dokądkolwiek idzie. Zrozumiałem. Kapłan to ten, który ma towarzyszyć Barankowi, dokądkolwiek On pójdzie.

W Dyrektorium o posłudze i życiu kapłanów, wydanym przez Kongregację ds. Duchowieństwa w 1994 roku, możemy znaleźć komplementarny wykład o tym, jak powinno wyglądać przygotowanie do kapłaństwa, posługa, formacja stała itd. Kiedy zagłębiałem się w ten dokument w czasie studiów, a szczególnie tuż przed święceniami kapłańskimi, rodził się we mnie pewien niepokój. Czy na pewno tym wymaganiom można sprostać? Czy dam radę być takim kapłanem, jakiego chce Kościół?

Kiedy na drodze do święceń kapłańskich borykałem się z tak wysoko ustawioną poprzeczką, znów z odpowiedzią przyszedł Pan Bóg ze swoim Słowem. W Liście do Rzymian czytamy: Błogosławcie tych, którzy was prześladują! Błogosławcie, a nie złorzeczcie! Weselcie się z tymi, którzy się weselą, płaczcie z tymi, którzy płaczą. Bądźcie zgodni we wzajemnych uczuciach! Nie gońcie za wielkością, lecz niech was pociąga to, co pokorne! Nie uważajcie samych siebie za mądrych! (Rz 12, 14-16).

W tych słowach odnalazłem powiązanie ze słowami z Apokalipsy. Jeżeli kapłan to ten, który ma towarzyszyć Barankowi, to gdzie jest Baranek? Jest z tymi, którzy płaczą, i z tymi, którzy się weselą. I tam jest miejsce dla kapłana – pośród ludzi, do których posyła go Baranek.

Rzeczywistość bywa nieco inna. Oto ci wybrańcy Boga, którzy powinni być skromni, pokorni, ubodzy i pośród ludzi… Czy tak jest? Czy takie skojarzenia rodzą się w sercu, kiedy myślimy o księżach? Myślę, że wielu z nas zna właśnie takich Bożych kapłanów. Jednak zdecydowana większość ludzi, tak zwana opinia publiczna, myśląc o kapłanach, będzie miała negatywne, gorszące skojarzenia. I nie ma co się temu dziwić. Przecież w kapłanie ściera się ze sobą to, co święte, i to, co grzeszne. To, co ludzkie, i to, co Boskie.

Książka, którą masz w ręku, nie jest wykładem akademickim na temat kapłaństwa ani też nie jest apologią stanu kapłańskiego. Chcę podzielić się z Tobą spojrzeniem na kapłaństwo od strony samego kapłana. Będzie to swego rodzaju moje osobiste świadectwo wielkiej łaski, jaką obdarzył mnie Dobry Bóg.

Rozdział pierwszyCzym jest kapłaństwo,czyli raport frontowca

Kapłaństwo. To słowo wywołuje wśród ludzi całe bogactwo skojarzeń, dobrych i złych. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy powołując się na wolność słowa, można bez jakichkolwiek konsekwencji powiedzieć właściwie wszystko. Oczywiście, człowiekowi wierzącemu termin ten kojarzy się z wyjątkową rolą pośrednika między Stwórcą a stworzeniem. Jednak zawsze za tą wspaniałą godnością kryje się zwykły człowiek, z całym dobrodziejstwem inwentarza w postaci wszelkich zalet i słabości. Człowiek, któremu dane jest żyć i pełnić swoją posługę w środowisku tworzonym przez tak samo jak on niedoskonałych ludzi, dla których Bóg go powołał.

Książka ta nie będzie więc wykładem o kapłaństwie jako wspaniałej i jedynej w swoim rodzaju godności, lecz opowieścią o człowieku, który tą godnością został obdarowany, aby prowadzić tych, którym został dany, do świętości, dla której jedyną alternatywą jest potępienie. Będzie to więc opowieść o kapłaństwie w wymiarze praktycznym, taki swoisty raport z „pierwszej linii ognia”, z miejsca, gdzie człowiek kapłan wchodzi w relację z człowiekiem wiernym. Z opowieści tej dowiemy się, że kapłaństwo to potężna broń przeciwko mocom piekielnym, dzięki której zbawienie jest w zasięgu ręki. Zanim jednak pójdziemy w kapłańskie transzeje, spróbujmy zrozumieć, czym w istocie jest kapłaństwo.

1. PIJAK, JĄKAŁA, EROTOMAN, CZYLI TAJEMNICA WIARY

Od tego właściwie wszystko się zaczyna. Dla każdego młodego, wchodzącego w życie mężczyzny przychodzi taki czas, kiedy zaczyna zastanawiać się nad swoją przyszłością. Można zaryzykować stwierdzenie, że większość chłopców wychowanych w katolickich rodzinach zastanawiała się, czy nie pójść drogą kapłaństwa. Oczywiście, różnie to później bywa, ale wielu czytającym tę książkę mężczyznom, którzy ostatecznie nie wkroczyli na tę drogę, z pewnością taka myśl przeszła przez głowę. Można być pewnym, że natchnienia takie nie biorą się znikąd.

Mówiąc o kapłaństwie, o tym, że człowiek zostaje obdarowany darem kapłaństwa, w pierwszej kolejności należy przypomnieć sobie o sprawie fundamentalnej dla kształtowania się powołania kapłańskiego (ale też dla „jakości” późniejszej posługi), czyli o chrzcie świętym. Nasze życie z Bogiem rozpoczyna się tak naprawdę w dniu chrztu świętego i w łasce chrztu świętego następuje nasze pierwsze „obdarowanie”. Bóg przez dar życia obdarowuje nas najpierw czymś, czego tak naprawdę po ludzku nie rozumiemy i nie jesteśmy w stanie pojąć, bo z niczego – ale to dosłownie z niczego – pojawia się życie, i to nie byle jakie życie: rodzi się konkretny człowiek. Konkretny człowiek, z konkretnych rodziców, w konkretnym czasie i w konkretnej przestrzeni. To jest właśnie to pierwsze obdarowanie. Kiedy Bóg stwarza świat (a więc cofamy się do czasu Adama i Ewy), to Jego pierwszym obdarowaniem – Jego, który jest Miłością – rozpoczyna się wielka przygoda. Stworzenie świata (który zresztą został stworzony dla człowieka) i wszystkiego, co w tym świecie jest, oraz stworzenie człowieka jest po prostu darem Bożym. Należy podkreślić, że jest to dar doskonale bezinteresowny, wynikający tylko i wyłącznie z faktu Bożej miłości. W tym akcie stworzenia, kiedy rozpoczyna się nasza przygoda z Panem Bogiem, czyli w chwili, gdy pojawia się dar życia, pojawia się też sakrament chrztu świętego. W tym sakramencie przyniesione do świątyni małe dziecko zostaje obdarowane darem, który my nazywamy dziecięctwem Bożym. To właśnie wtedy ma miejsce pierwsze obdarowanie, ponieważ człowiek, przyjmując łaskę chrztu świętego, zostaje obdarowany łaską uświęcającą oraz tym, że może – jak czytamy w rycie chrztu świętego – Boga nazywać Ojcem. W tym momencie rozpoczyna się też nasze życie wieczne. Oczywiście, to, co później z tym zrobimy, to już odrębna historia, ale pierwsze obdarowanie następuje wtedy, kiedy rodzice przynoszą nas do świątyni.

Sakrament chrztu otwiera nam niesamowitą przestrzeń do działania Boga w nas, ale także – i jest to bardzo ważne, bo niewielu z nas to sobie uświadamia – otwiera przestrzeń do działania naszego dla Pana Boga. Przez kolejne sakramenty inicjacji, przez chrzest, przez bierzmowanie czy przez Eucharystię, ta łaska w nas się rozwija, a w międzyczasie rozeznajemy powołanie. Jeżeli więc mówimy o kapłaństwie, to wiadomo, że w nawiązaniu do Chrystusa, który jest jedynym i wiecznym kapłanem, czyli pośrednikiem między Bogiem a człowiekiem, każdy doznający łaski chrztu świętego jest powołany do powszechnego kapłaństwa. W tej łasce, w tym powszechnym kapłaństwie Chrystusa, uczestniczymy – w mniej lub bardziej doskonały sposób – wszyscy ochrzczeni. Natomiast z perspektywy kapłana owym „obdarowaniem” jest właśnie dar kapłaństwa, ponieważ w tym wypadku obdarowanie nie kończy się z chwilą przyjęcia sakramentów inicjacji chrześcijańskiej. W pewnym momencie w sercach niektórych, głównie młodych ludzi pojawia się wielkie pragnienie, którym posługuje się Pan Bóg. W pewnym momencie swego życia człowiek rozeznaje, że został obdarowany jeszcze czymś więcej – wielkim pragnieniem poświęcenia się Panu Bogu albo mówiąc inaczej, pragnieniem życia w świętości.

Nie będzie błędu ani nadużycia w stwierdzeniu, że człowiek jest cały czas obdarowywany zarówno w wymiarze doczesnym, jak i wiecznym, ponieważ łaska obdarowywania nie kończy się w chwili śmierci. Nawet jeżeli organizm umiera, to my zostajemy przez Boga obdarowani (zresztą, już kolejny raz) wizją Boga w niebie. Z tego względu nie da się o życiu człowieka powiedzieć inaczej jak o wielkiej przygodzie nieustannego obdarowywania. Patrząc na kapłaństwo jako dar darmo dany przez Pana Boga, trzeba także widzieć, że Pan Bóg po prostu obdarowuje nas nieustannie. Kapłan jest tym, który został obdarowany, czyli zupełnie darmo została mu dana łaska.

Nie ulega wątpliwości, że to wybranie do danej posługi jest wielką tajemnicą. Nie wiem, dlaczego zostałem kapłanem, i nie wiem, dlaczego Pan Bóg akurat mnie do tego wybrał. Sądzę, że można by spojrzeć na to w dwojaki sposób. Po ludzku nawet zastanawiałem się kiedyś, że przecież było tylu chłopaków, którzy byli dużo lepsi ode mnie, bardziej uzdolnieni, a jednak Pan Bóg obdarował mnie. Obecnie, z perspektywy minionych lat, od kiedy pełnię posługę kapłańską, myślę, że po prostu nie było lepszego kandydata, ponieważ byłem najlepszym grzesznikiem, jaki mógł wtedy być, najbardziej niedoświadczoną osobą, najmniej wierzącą w siebie, i być może dlatego ta łaska obdarowania tutaj się pojawiła.

Pan Bóg, wybierając dwunastu apostołów, zrobił dokładnie to samo – wybrał nie to, co najlepsze z Izraela, tylko to, co najsłabsze, najlichsze. Patrząc z perspektywy historii pierwszych apostołów, na początku, kiedy poznali Pana Jezusa, ich ambicje wydają się po prostu śmieszne. Mieli zupełnie inną wizję kapłaństwa niż to, co wydarzyło się później. Ta historia obdarowywania przez Pana Boga i wyboru jest wielką tajemnicą wiary. Zobaczcie, kim Pan Bóg się posługiwał, komu powierzał realizację swego planu zbawienia: Noe był pijakiem, Mojżesz – jąkałą, Dawid – erotomanem. Chodzące niedoskonałości. Myślę, że każdy kapłan w pewnym momencie przechodzi przez coś takiego i mówi, podobnie jak Mojżesz: No ale dlaczego akurat ja?!Przecież jestem taki lichy, jest tylu lepszych wokół, dlaczego akurat mnie wybrałeś, Panie?

No właśnie! Patrząc na te pierwsze starotestamentalne wskazania Pana Boga – czyli na wybory proroków, kapłanów – a później na Jego wskazania w Nowym Testamencie, a więc wybór dwunastu apostołów, myślę, że są one potwierdzeniem właśnie tego, co powiedział jeden z apostołów: że Bóg wybrał to, co głupie w oczach świata, aby upokorzyć świat. Bóg uczynił tak, aby to obdarowanie i powołanie błysnęło chwałą Bożą na naszej ludzkiej słabości (por. 1 Kor 1, 25-27).

Gdy patrzę na kapłaństwo, to w pierwszej kolejności postrzegam tę wspaniałą godność jako dar. Człowiek zostaje obdarowany i nie ma w tym żadnej ludzkiej zasługi. Jestem przekonany, że nie można mówić o kapłaństwie w wymiarze posługi, myśląc, że jest inaczej, że człowiek czymś sobie na to obdarowanie zasłużył. Nie, nie ma w tym żadnej zasługi, ponieważ gdyby było inaczej, po prostu nie miałoby to sensu.

Mogłoby się wydawać, że wiele jest takich sytuacji, kiedy ktoś kieruje się w tym wyborze zgoła odmiennymi motywacjami. Na przykład idzie ktoś do kapłaństwa, aby wygodnie i dostatnio żyć, albo dla prestiżu, czy też chce zrobić przyjemność babci lub mamie. Osobiście jednak nigdy nie spotkałem się z takimi przypadkami. Myślę jednak, że to złudzenie przyziemnych motywacji bierze się stąd, że Pan Bóg, powołując do kapłaństwa, na początku „łapie” kandydata przede wszystkim na ludzkie sprawy, na namiętności targające ludzkim sercem. I jeżeli jest to faktycznie Boże powołanie, to Pan Bóg w trakcie formacji je oczyści. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości: to, co ludzkie, odpadnie, a zostanie tylko to, co Boże.

Przyjęcie daru powołania do kapłaństwa to nie są jakieś żarty, ponieważ jest to decyzja, która całkowicie zmienia i determinuje życie obdarowanego. Nawet jeśli ktoś przychodzi z zupełnie innych pobudek i wkracza na tę drogę, to pojawia się pytanie: czy jest w stanie wytrwać i ostać się, przechodząc taką formację, jaką przechodzi się, przygotowując się do kapłaństwa? Czy ktoś taki jest w stanie przejść przez tyle lat niełatwych studiów lub przez formację zakonną, tak jak w moim przypadku? A nawet jeśli i to przejdzie, to budowany przez taką osobę gmach pozornego kapłaństwa zawali się na innym etapie życia, ponieważ stanie się ono udręką nie do udźwignięcia. Oczywiście, nie mówimy tutaj o funkcjonariuszach partii komunistycznej, którzy na rozkaz Stalina usiłowali wstępować do seminariów, aby niszczyć Kościół od środka, bo to całkiem inna historia. W ich przypadku, o ile w ogóle któremuś udało się przemycić w szeregi alumnów, nie można mówić o powołaniu – chociaż kto wie, czy i wśród nich nie kończyło się to nawróceniem i na tyle głęboką przemianą, że początkowa chęć niszczenia zamieniła się w autentyczny dar powołania kapłańskiego.

W każdym razie jeśli byłoby to czysto ludzkie działanie, to normalny człowiek raczej by tego nie wytrzymał. Jeżeli patrzymy na negatywne sprawy z tym związane, to bardziej bierze się to z innych powodów. Bóg dał człowiekowi wszystko i człowiek na początku otworzył się na tę łaskę. Pamiętajmy jednak, że cały czas kapłan pozostaje wolny i w swojej wolności równie dobrze może tę łaskę zaprzepaścić i obrócić ją dla własnej korzyści. Myślę, że w życiu kapłańskim jedna z takich pokus polega na tym, abyśmy zapomnieli, że zostaliśmy darmo obdarowani i że ta łaska powinna się w nas rozwijać i prowadzić do świętości. Jest to furtka uchylona dla Szatana, który zawsze będzie uderzał w kapłanów i będzie robił wszystko, żebyśmy zapomnieli o tym, że jest to łaska darmo dana, że jest to wezwanie do służby. Jako że jest on ojcem kłamstwa i wszelkich deformacji, podobnie postępuje i w tym przypadku, przeinaczając to w taką wykoślawioną formę kapłaństwa, kiedy zapominam, że powinienem służyć, a zamiast tego dochodzę do przekonania, że to mi powinno się służyć. Szatan zawsze będzie atakować kapłana szeroko rozumianymi namiętnościami tego świata.

Tymczasem być obdarowanym to po prostu otworzyć się na działanie Pana Boga. Myślę, że dotyczy to nie tylko kapłaństwa, ale w ogóle każdego powołania w naszym życiu chrześcijańskim – rodzica, nauczyciela, prawnika, lekarza, każdej profesji i funkcji społecznej. Pamiętajmy jednak, że źródło tego obdarowania jest w chrzcie świętym. Oczywiście, powołanie kapłańskie jest obdarowaniem szczególnym, bardzo nietypowym, można by powiedzieć, że w pewnym sensie nawet wbrew naturze. Po prostu inne.

Na zakończenie tego wątku chcę wspomnieć także o powołaniu zakonnym. Odpowiadając na nie, ślubujemy żyć w czystości, w ubóstwie, w posłuszeństwie, a w zakonie, do którego należę, składamy także ślub wychowania dzieci i młodzieży, co ma jeszcze inny wymiar także w modlitwie konsekracyjnej. Czy to kobieta, czy mężczyzna, kiedy składa śluby wieczyste, z pewnością zapamiętuje takie słowa: Oto są bracia, w których łaska chrztu tak się rozwinęła, że dzisiaj proszą Kościół o wieczystą konsekrację. Więc myśląc o kapłaństwie czy o każdym innym powołaniu, należy patrzeć na to przez pryzmat wybrania, obdarowania, ale początek tego wszystkiego jest naprawdę w łasce chrztu świętego. Patrząc na naturę Pana Boga i Jego ponadczasowość, myślę, że to wybranie i obdarowanie zaczyna się już poza rzeczywistością czasu, poza rzeczywistością ziemską w ogóle. Choćby ten cud naszych narodzin w Panu Bogu – przecież Bóg wiedział o nas, zanim się narodziliśmy.

2. BYĆ MOSTEM DLA WIERNYCH, CZYLI PALENIE SUPERMARKETÓW

Konsekwencją przyjęcia daru kapłaństwa jest powinność dzielenia się tym darem z wiernymi, czyli obdarowywanie. Jest to drugi aspekt kapłaństwa. Jesteśmy więc na etapie, kiedy już nie gromadzimy tych darów i nie zatrzymujemy dla siebie, bo każdy zakopany „talent”, czyli dar albo charyzmat, zostaje zmarnowany. Niestety, Zły, doskonale identyfikując, jak wielkim zagrożeniem jest dla niego dobrze uformowany kapłan, za wszelką cenę próbuje nas kapłanów wypaczyć, abyśmy się tej godności tak po ludzku sprzeniewierzali.

Trzeba to wyraźnie powiedzieć: każdy, kto decyduje się na kapłaństwo, wchodzi w przestrzeń nieustannej pracy i formacji. Pracy nad sobą, ale też pracy dla ludzi. Prawdziwe kapłaństwo ma niesamowity wymiar służenia. Źle się dzieje, kiedy kapłan zapomina o tym, że po to tutaj jest, żeby służyć. Miło jest mieć święty spokój na plebanii – swój komfortowo urządzony pokoik, żadnego zaangażowania w ludzkie sprawy, ot, takie permanentne wakacje. Sam czasami tak mam, że kiedy ktoś nagle burzy mój plan i dzwoni domofonem, informując, że nagle, właśnie w tej chwili potrzebuje spowiedzi, albo gdy coś się stało i trzeba się ubrać i zejść, wtedy pojawia się w pierwszym odruchu taka myśl: kurczę, przecież ja już mam swój prywatny czas. Jednak za chwilę przychodzi riposta na tę diabelską pokusę w postaci refleksji: ale odpowiadając na swoje powołanie, powiedziałeś Panu Bogu, że od dzisiaj nie masz wolnego czasu, nie masz czasu dla siebie – jesteś sługą. Jesteś tu, aby służyć.

Obecnie coraz powszechniejsze jest wrażenie, jakby kapłaństwo było profesją jak wiele innych, zawód jeden z wielu: pracuję „od do”, Msza się kończy, zamykamy kościół i idziemy. Trochę może zróżnicowany jest czas pracy, no ale w pewnym sensie jest to urząd. Często ludzie tak do tego podchodzą i tak kapłańską posługę traktują. Przychodzą po sakramenty jak do supermarketu. Wina takiego traktowania sakramentu kapłaństwa leży po obu stronach. Z jednej strony świat wymusza na nas taki konsumpcyjny styl funkcjonowania, z drugiej – kapłani sami bardzo przyczyniają się do tego stanu rzeczy, w taki sposób, że pracują właśnie „od do”: od tej do tej spowiadam, od tej do tej jestem, a po godzinach już nie funkcjonuję. Oczywiście, kapłan musi też odpocząć, ale nie wolno nam – wszystkim – zapominać, że kapłanem jest się dwadzieścia cztery godziny na dobę i do końca życia. To prawda, że kapłan jest też człowiekiem ze wszystkimi typowymi dla naszej niedoskonałej natury ograniczeniami, który potrzebuje wypoczynku. Pan Jezus też apostołów wysyłał, jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli, na urlop, żeby nieco odpoczęli, ale przecież powiedział: nieco odpocznijcie, a nie: odpoczywajcie cały czas. W międzyczasie pójdziesz, odprawisz Mszę, trochę pospowiadasz, ale potem wracaj do swojego przytulnego pokoiku i odpoczywaj dalej. Przecież nie o to w tym wszystkim chodzi.

Kapłaństwo ma wymiar służebny i jest służbą permanentną, służbą nieustanną. Przynajmniej takie powinno być. To, że zostałem obdarowany, oznacza, że teraz sam muszę obdarowywać innych. A czym mam ich obdarowywać? Przecież nie kościelnymi usługami, często traktowanymi jak swoiste polisy ubezpieczeniowe na zbawienie! Obdarowuję ich łaską, którą Pan Bóg dla nich przygotował. Kapłan jest pontifeksem,czyli tym, który łączy (od łacińskiego słowa pons, czyli most). Jest więc mostem, pośrednikiem, który ma pojednać człowieka z Panem Bogiem. Jeżeli kapłan tego nie robi, to zaniedbuje swoją najważniejszą powinność, sprzeniewierza się swemu powołaniu, ponieważ nie łączy ludzi, nie doprowadza ich do Pana Boga. Wiadomo, że trzeba kierować się w tym wszystkim rozwagą i zdrowym rozsądkiem, bo faktycznie jesteśmy tylko ludźmi i mamy prawo być zmęczeni, a z tego względu mamy prawo mieć czas wolny, czas tylko dla siebie. Jednak my mówimy tutaj o marnotrawstwie czasu wolnego, co nie powinno mieć w ogóle miejsca, bo ja jako kapłan jestem tym, który ma obdarowywać tym, co Pan Bóg przygotował.

Pierwszym, czym obdarowuję ludzi jako kapłan, są wszystkie sakramenty, które sprawujemy. Sprawowane są one ze względu na tych, którzy przychodzą do Kościoła, i ze względu na samego kapłana, który jest jednocześnie obdarowywanym i obdarowującym. Myślę, że – i trzeba to sobie wyraźnie powiedzieć – pasterz, kapłan, powinien być cały czas ze swoimi owcami, które nie mogą się bać swojego pasterza. Jak mawia papież Franciszek: pasterz ma pachnieć owcami, musi być z nimi nieustannie. Patrząc na posługę kapłańską pod tym kątem, myślę, że takim ósmym sakramentem w Kościele mógłby być sakrament brata, sakrament siostry. Kapłan ma być między owcami, czyli ma obdarować swoich podopiecznych, swoich parafian, własną obecnością i swoją miłością. Kapłan ma być z tymi, którym posługuje, i ma znać ich problemy. Wiem to z własnego doświadczenia.

Moja praca w gimnazjum we wcześniejszych placówkach czy tu, gdzie teraz jestem, czas spędzony z młodymi ludźmi – czy to podczas przygotowania do sakramentu bierzmowania, czy to w trakcie katechezy, czy też po prostu na rowerach, na spacerach, na wycieczkach, wyjazdach, koloniach – owocuje tym, że oni chcą spotykać się z kapłanem, bo jest to ktoś, kto poświęca im czas. Naprawdę nie ma większej nagrody dla kapłana, jeśli ta młodzież później wraca, bo czuje się obdarowana jego obecnością. Posłużę się w tym miejscu przykładem ze szkoły, w której pracuję. Tak się składa, że na wszystkich przerwach mam dyżur na korytarzu. Od kiedy to robię, nie zdarzyło mi się jeszcze, żebym bezczynnie przestał cały dyżur. Nie zdarzyło się, żeby ktoś nie podszedł i nie zapytał, co u mnie słychać, czy też nie podzielił się ze mną jakimiś ważnymi sprawami ze swojego życia. A przecież mam do czynienia z bardzo młodymi ludźmi, bo uczniami pierwszej, drugiej i trzeciej klasy gimnazjum. Myślę, że przykład ten pokazuje, że zapotrzebowanie na obecność drugiego człowieka jest tak wielkie, że kapłan, który ma wpisane w swoje powołanie bycie z drugim człowiekiem, w tej przestrzeni może się pięknie realizować. Czas poświęcony drugiemu człowiekowi, bycie z nim, słuchanie go – właśnie w ten sposób realizuje się nasze posłannictwo jako kapłanów. Jednocześnie wiem, że jestem posłany przez Pana Boga do nich i mogę ich obdarowywać. Ale przecież to działa w obie strony – ja czuję się obdarowany swoimi parafianami, czuję się obdarowany swoimi uczniami, czuję się bardzo obdarowany rodzicami młodzieży, którą przygotowywałem do bierzmowania. Efekt tego jest taki, że kiedy nie idę do szkoły (w całym tygodniu mam trzy dni w szkole), to już nie mogę się doczekać, kiedy znowu pójdę na katechezę.

Odnoszę wrażenie, a nawet mam co do tego pewność, że druga strona ma podobne odczucia, ponieważ gdy były jakieś zastępstwa, na przykład miałem okienko i nie byłem wyznaczany, to młodzież była w stanie pójść do pani dyrektor i poprosić o zastępstwo z ojcem Piotrem. Jest to dla mnie piękne i budujące potwierdzenie, że czas spędzony z nimi na katechezie, na rozmowach o ich problemach w czasie dyżurów na przerwach – po prostu jest bardzo ważny. Jeżeli kapłan przebywa ze swoimi podopiecznymi, poświęca im czas, wtedy naprawdę jest to dwustronne obdarowywanie – daję, ale też z tego czerpię, dlatego mogę się spalać, ale jednocześnie wiem, że dzięki temu wzajemnemu obdarowywaniu się nie wypalę się w tym wszystkim, co robię. Te dzieci, ta młodzież i wszyscy, których Pan Bóg nieprzypadkowo stawia na mojej drodze, są moją siłą. Źródłem tej siły jest świadomość, że moja praca ma sens.

To wszystko świadczy o tym, że wśród wiernych jest głód dobrych kapłanów. Wielu z nas pamięta z dzieciństwa i reszty swojego życia, że dla nas kapłan był kimś po prostu wyjątkowym. Mimo swoich ludzkich słabości, przez wzgląd na Tego, którego reprezentował, był osobą poza wszelką krytyką. W oczach wielu wiernych kapłan był po prostu chodzącym po ziemi uosobieniem Chrystusa. Nie tylko reprezentował Jego majestat, ale też był elementem stabilności w niestabilnym świecie. Kapłaństwo było postrzegane jako wyjątkowa godność. Gdy kapłan z Najświętszym Sakramentem szedł do chorego, zawsze się przed nim klękało. Obecnie to się gdzieś w znacznym stopniu zatraciło. Gdy były rekolekcje, uwielbialiśmy takich rekolekcjonistów, którzy „grzmieli”, którzy nie tracili czasu na szukanie okrągłych słów, aby kogoś nie urazić, lecz walili prawdę prosto z mostu. To była burza z wyładowaniami i ciężką chmurą, z której wylewał się obfity deszcz nawadniający nasze serca i obmywający nasze sumienia z fałszywych naleciałości. Po prostu ludzie wierzący lubią być czasem tak porządnie „przeorani”. Teraz często jest zupełnie inaczej. Przyjeżdża do parafii taki „kumulusik”, parę kropel deszczu z niego spadnie, i odpływa, a wierni pozostają głodni; można by powiedzieć, że nie zostali obdarowani w dostatecznym stopniu. Jakby nastąpiła jakaś zmiana w podejściu wiernych do kapłaństwa oraz zmiana w podejściu kapłanów do wiernych. Może za dużo jest obecnie źle rozumianej delikatności, ponieważ w gruncie rzeczy człowiek potrzebuje wstrząsu. Dlatego katolicy, dla których wiara nie jest tylko pustym rytuałem czy elementem rodzinnej tradycji, cenili tych dawnych rekolekcjonistów, którzy potrafili wytargać za uszy i postawić do pionu.

Dlaczego więc obecnie kapłaństwo postrzegane jest przez wielu wiernych jako zwykły zawód? Dlaczego nastąpiło takie odejście od tej wyjątkowości? Myślę, że stało się tak dlatego, że zmienił się świat, zmieniło się też nastawienie społeczeństwa. Mimo to, jak widzimy, jest zapotrzebowanie i na takich kapłanów. W gruncie rzeczy duchowe pragnienia ludzi aż tak bardzo się nie zmieniły. Jako kapłan wiem, że ludzie tego potrzebują, sądzę jednak, że wielu młodych kapłanów, zdając sobie sprawę ze skali odpowiedzialności, próbuje po prostu nie wylać dziecka z kąpielą. Pod wpływem różnych czynników ludzie stali się bardzo roszczeniowi, mylą wiele pojęć, zwłaszcza to, co jest teologią, z tym, co jest polityką. Bądźmy szczerzy: media, które nie są przychylne Kościołowi, robią ludziom po prostu wodę z mózgu. To spustoszenie jest już tak poważne, że ludziom się wydaje, że coś im się należy jak psu buda albo że pewnych rzeczy nie wolno im mówić. Prawda jest niechciana, bo nikt nie lubi słyszeć prawdy na swój temat. Stąd bierze się taka uległość, takie „głaskanie lwa” na Mszy świętej, na homiliach, katechezach i przy udzielaniu sakramentów. Owszem, czasami znajdzie się ktoś, do kogo w takiej formie coś dotrze, ale generalnie jest to jazda na jałowym biegu, która nie tylko nie rozwiązuje problemu, ale wręcz go potęguje.

Pamiętam, jak kiedyś powiedziałem na kazaniu o procederze tzw. aborcji, o konieczności ochrony życia od poczęcia do naturalnej śmierci, o przykazaniu „Nie zabijaj!”. Nic więcej tam nie padło. Tego samego dnia dostaliśmy telefon na plebanię, że tyle lat w naszym kościele nie uprawiało się polityki, a dzisiaj na Mszy o dziesiątej było polityczne kazanie. Przeżyłem szok, który otworzył mi oczy na to, jak ludziom zamieszano w głowach. Przecież to nie była żadna polityka, lecz wyłącznie kwestia moralna, o której mówi Pismo Święte. Przecież nie trzeba być uczonym, żeby rozumieć, że kwestia zabijania i niezabijania nie jest natury politycznej, lecz dotyczy Dziesięciorga Przykazań i zasad ewangelicznych. Ktoś jednak tego nie rozumiał. Niewygodna prawda drapnęła sumienie, ktoś poczuł się zaatakowany i musiał odbić piłeczkę.

Oczywiście nie zniechęciło mnie to, wręcz przeciwnie. Dzięki tej osobie – chociaż może wbrew jej intencjom – zrozumiałem, że chyba na tym polegało głoszenie Ewangelii w pierwszym Kościele. Przecież Ewangelia była kontrowersyjna do tego stopnia, że jej głoszenie wywoływało wzburzenie wielu. Nie ma w tym jednak nic dziwnego, Ewangelia musi budzić takie emocje, ponieważ jest wbrew temu, co daje świat, więc jeśli kapłan głosi prawdę Ewangelii i nic się nie dzieje, nie ma żadnego echa, to jest to takie „głaskanie lwa”, żeby się nie obudził. Jeżeli jest to żywe głoszenie, nazywanie rzeczy po imieniu, to powinno „zakipieć”, bo Ewangelia ma po prostu taką naturę i Pan Jezus ma taką naturę. Nie ma co się oszukiwać, chrześcijaństwo jest radykalne: tak, tak, nie, nie (por. Mt 35, 37). Niestety, bardzo często o tym zapominamy. Jako kapłan mówię to z bólem, ale wielu ludzi traktuje chrześcijaństwo jak supermarket, z którego biorą to, co im pasuje. Problem jednak w tym, że to nie jest już Ewangelia Jezusa Chrystusa. W tym kontekście ważne jest, aby kapłani sami nie zapominali o tym radykalizmie Ewangelii, i mam nadzieję, że o tym pamiętają.

3. U DRZWI TWOICH…, CZYLI BEZ STRAT WŁASNYCH U BRAM RAJU

Kiedy zastanawiamy się nad tym, czym jest kapłaństwo, mówimy, że przede wszystkim jest ono obdarowaniem tego, który odpowiada na wezwanie, ale jednocześnie jego zadaniem jest obdarowywać innych. Nie chodzi tu jednak o obdarowywanie dla samego obdarowywania. W tym wszystkim chodzi o coś niezwykle ważnego, wręcz fundamentalnego, a mianowicie o nasze zbawienie. Okazuje się bowiem, że tak naprawdę świeccy i kapłani musimy do zbawienia dojść razem. Jest to fenomen – kapłan pasterz idzie na czele stada i mówi Bogu o swoim stadzie. I dochodzimy tutaj do niezwykle ważnego momentu. Oto jako kapłani stoimy z taką świadomością, że Bóg nas wybrał, powołał i obdarzył nie tylko godnością kapłańską, lecz także niesamowitą odpowiedzialnością, która może skutkować na życie wieczne. W zasadzie w ogromnym stopniu to od nas, kapłanów, zależy, jakie ono będzie. Życie wieczne nie tylko moje, lecz także tych, którzy zostali mi powierzeni. Niestety, chyba zdecydowana większość osób świeckich nie jest świadoma nie tylko ogromu tej odpowiedzialności, ale też tego, że w ogóle taka odpowiedzialność ma miejsce. Jednak tak jest – razem podążamy do zbawienia.

Jednocześnie jako kapłan muszę w tym wszystkim kierować się zdrowym rozsądkiem i roztropnością, bo nie mogę poświęcić swojego życia wiecznego, by zbawić innych. Zresztą, byłoby to głupstwem, jak mówi Pan Jezus, bo przecież mam doprowadzić innych do zbawienia, nie zatracając w tym wszystkim własnej duszy. I tutaj kłania się ogromna odpowiedzialność kapłana za wiernych – ale też wiernych za swoich kapłanów. Ile razy słyszeliśmy przy różnych okazjach powiedzenie, że takich mamy kapłanów, jakich sobie wymodliliśmy, chociaż obserwując czasami różne sytuacje, można by rzec z bardziej przyziemnej perspektywy, że takich mamy kapłanów, na jakich zasługujemy. Jako kapłani, ale też jako ludzie ze wszystkimi swoimi słabościami, potrzebujemy nieustannego wsparcia wiernych, zwłaszcza modlitewnego. Dlatego gdy ktoś przychodzi i narzeka na kapłanów, to takim „klejem” do buzi jest właśnie to bardzo ważne pytanie: a modlisz się za kapłanów, modlisz się za swojego proboszcza, modlisz się za swojego wikarego, modlisz się za swojego biskupa? I wtedy człowiek nagle zaczyna myśleć: to za kapłanów trzeba się modlić? Pytanie to szczególnie szokuje tych, którzy z wielkim zamiłowaniem tropią wszelkie nieprawości u wszystkich, tylko nie u siebie. No bo przecież po co modlić się za kapłana, skoro on taki zły?

Musimy razem dojść do nieba i to jest nasza wspólna odpowiedzialność – świeckich za kapłana i kapłana za świeckich. Dlatego musimy przyjąć taką postawę, jaką przyjął Pan Jezus, mówiąc Bogu Ojcu: Nie utraciłem nikogo z tych, których mi dałeś (J 18, 9).Każdy kapłan, ja również, będzie musiał stanąć przed Panem Bogiem i zdać Mu sprawę ze swego kapłańskiego życia – czy nie utracił kogoś, czy ktoś sam odszedł, czy zrobił wszystko, żeby ta osoba nie odeszła, czy zrobił tyle, ile był w stanie zrobić po ludzku, czy też po prostu nic nie zrobił, a może był tak leniwy, że nawet nie zauważył, że taka owca była w jego stadzie.

Co gorsza, może się zdarzyć, że jako kapłan swoją postawą nie tylko nie zachęciłem, ale wręcz zniechęciłem. Niestety, czasami tak się zdarza. Mam świadomość, że mogłem kogoś zgorszyć, nawet z takich ludzkich powodów jak zmęczenie, zniechęcenie, emocje itd., bo nie ma co udawać – jesteśmy tylko ludźmi. Ja wiem, że od kapłanów wymaga się bardzo dużo, ale czasami mam takie wrażenie, jakby świeccy nie byli świadomi tych ludzkich słabości, a wręcz oczekują, że będziemy świętymi, choć sami oczywiście świętymi być nie muszą. Jest to typowa faryzejska postawa. Często można odnieść wrażenie, jakby w mentalności wiernych świeckich dominowało takie przeświadczenie, że kapłan powinien być zawsze święty i nie wolno mu po ludzku niedomagać, dla siebie zaś mają od razu żelazne usprawiedliwienie: jestem tylko niedoskonałym człowiekiem, więc mogę sobie pozwolić na chwilę słabości.

4. FURIAT I DRESIARZ, CZYLI „TRZA BYĆ W BUTACH NA WESELU”

Tymczasem wymagania etyczne, jakie mamy wobec kapłanów, w takim samym stopniu dotyczą wszystkich świeckich – rodziców w stosunku do swoich dzieci, dzieci w stosunku do swoich rodziców, nauczycieli w stosunku do uczniów, polityków w stosunku do swoich wyborców, wyborców w stosunku do polityków etc., bo jako wspólnota ludzi wierzących wszyscy jesteśmy wzajemnie za siebie odpowiedzialni. Właśnie w powinności przyjęcia tej postawy ma swoje źródło jeden z najpiękniejszych przejawów przykazania miłości, jakim jest braterskie napomnienie.

Ksiądz jest tylko człowiekiem, a mimo to często ten fakt jakby umykał uwadze wiernych. Doskonałą ilustracją tego jest bardzo zabawna sytuacja, jaką przeżyłem w szkole, w której pracuję. Jako kapłan staram się, zwłaszcza w miejscach publicznych, cały czas chodzić w habicie. Tymczasem któregoś dnia nie założyłem habitu i miałem tylko koloratkę. Z tego powodu w szkole było wielkie poruszenie i jeden z moich uczniów na przerwie podszedł do mnie i przyglądając mi się, zawołał: Ja nie mogę, proszę ojca, ojciec ma dwie nogi. Ja na to: A co ty myślałeś? A on mówi: No bo ja nigdy się nie zastanawiałem nad tym… Ksiądz ma nogi… Tak. Ksiądz też ma dwie nogi. Jest przecież zwykłym człowiekiem.

Poruszyłem tutaj bardzo ważny wątek: stroju kapłańskiego. Dla wielu wiernych, zwłaszcza starszego pokolenia, kapłan bez sutanny to nie kapłan. To był jakiś wywrotowiec, burzyciel porządku społecznego, a wręcz deprawator. Wynikało to z tego, że dawniej kapłańska sutanna była dla wiernych niczym wyznanie wiary kapłana. Widok kapłana w jego stroju był dla wiernych czymś, co dawało poczucie bezpieczeństwa, jakiejś stabilności, odwiecznej trwałości. Po prostu ludzie przy kapłanie w sutannie czuli się jakby bezpieczniej, jakby bliżej Pana Boga, pod Jego szczególną ochroną. Poza tym zawsze mogli podejść i poprosić o błogosławieństwo, bo wiedzieli, że to jest kapłan. Współcześnie bardzo się to zmieniło, czego doświadczam na każdym kroku. Tu, gdzie teraz pracuję – a jest to niezbyt duża miejscowość – nawet jeśli idę na zakupy bez habitu, to i tak każdy wie, że ksiądz przyszedł. Koloratka, sutanna czy habit jeszcze bardziej „wznieca” te emocje. Kiedy idę do szkoły przez całą miejscowość, co chwilę muszę pozdrawiać Pana Jezusa, bo ludzie reagują tak bardzo po Bożemu na kapłana. „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus” – na Kaszubach tak się mówi. I to jest piękne!

Któregoś razu, a był to dzień moich urodzin, szedłem do szkoły. Uczniowie na Facebooku mogli przeczytać, że mam urodziny, więc wiedziałem, że bez cukierków nawet nie mam po co do szkoły przychodzić. Po drodze do szkoły wszedłem więc w habicie do sklepu i… zapadła cisza. Większość ludzi była chyba troszkę zakłopotana moją obecnością, bo jakby udawali, że mnie po prostu nie znają. Słyszałem tylko szmer po sklepie oraz ochroniarza, który do radiostacji mówił dyskretnie, z wyczuwalną w głosie życzliwością: Uwaga, ksiądz przyszedł! Było to przesympatyczne zdarzenie, ponieważ gdy jestem bez habitu, to takich reakcji nie doświadczam.

Będąc na pielgrzymce w Medjugorje, doświadczyłem właśnie tego, że tam ludzie na kapłana reagują bardzo żywiołowo. Idąc w habicie do kościoła czy konfesjonału, byłem co chwilę zatrzymywany przez ludzi proszących o błogosławieństwo. I to było bardzo piękne. Wśród ludzi jest ogromny głód obecności kapłana. Widać to szczególnie u tych, którzy przyjeżdżają z krajów, gdzie już tego znaku w przestrzeni publicznej nie ma. Będąc w Rzymie, cały czas chodziłem pod koloratką. Zapuszczałem się też w takie okolice miasta, gdzie księża z Watykanu raczej się nie pokazują, i muszę powiedzieć, że jestem bardzo zbudowany reakcjami rzymian i turystów. Dzięki tym doświadczeniom jeszcze bardziej utwierdziłem się w przekonaniu, że ludzie potrzebują tego znaku, także w przestrzeni publicznej. Jeżeli na obrzeżach Rzymu, gdzie jest pełno młodzieży, idę pod koloratką, a młodzież, pierwszy raz widząc mnie na oczy, na mój widok mówi: Ciao padre, inni zaś podchodzą i uśmiechając się, proszą o błogosławieństwo, to znaczy, że to jest potrzebne. Na słynnych Schodach Hiszpańskich zaczepił mnie kapłan z Hiszpanii, który był ubrany zupełnie świecko (nie był nawet pod koloratką), podszedł do mnie, przywitał się i nie wiedząc, że rozumiem po hiszpańsku i powiedział: Widzisz? Ty się nie wstydzisz, a ja mam z tym problem. Jego słowa, wypowiedziane bardziej do siebie niż do mnie, świadczą o tym, jak bardzo było mu potrzebne moje publiczne wyznanie wiary w postaci atrybutów stroju kapłańskiego. Wierzę, że umocniłem go tym, że byłem rozpoznawalny jako kapłan.

Powyższe przykłady świadczą o pozytywnej stronie noszenia stroju kapłańskiego. Niestety, wiążą się z tym także negatywne konsekwencje. Kiedy studiowałem w Krakowie, moja droga z mieszkania na uczelnię wiodła przez Planty. Codziennie przemierzałem ją tam i z powrotem i niestety wiele razy wówczas spotkałem się z rzucanymi pod moim adresem wulgaryzmami. Kilka razy zostałem opluty, kilka razy ktoś mi pogroził albo wyzwał mnie od pedofilów. Jedną z najdrastyczniejszych sytuacji przeżyłem, czekając na autobus na przystanku, kiedy pewien człowiek, ujrzawszy mnie w stroju kapłańskim, najpierw zaczął mnie wyzywać, a później wpadł w taką furię, że o mało co nie doszło do rękoczynów. Ku mojemu zdziwieniu nikt nie stanął w mojej obronie, chociaż przystanek był pełen ludzi. Wszyscy się rozeszli, a ten biedny człowiek, gdyby tylko mógł, to zdarłby ze mnie mój habit.

Jak więc widać, działa to w obie strony – jednych widok księdza w stroju kapłańskim mobilizuje i budzi z letargu, innych irytuje, a czasami wręcz rozsierdza. Mimo to ani wtedy, gdy byłem klerykiem, ani teraz, gdy już jestem kapłanem – nigdy w moim sercu nie pojawiło się jakieś negatywne odczucie czy zwątpienie. Wręcz przeciwnie. Decydując się na swój kapłański los, liczyłem się z tym, że mogę doświadczyć i takich sytuacji. Przecież sam Chrystus mówił nam o tym, uprzedzając nas o prześladowaniach. Dlatego nawet wtedy, gdy doświadczałem tych negatywnych sytuacji w Krakowie, miałem pokój w sercu. Trzeba zawsze ufać Panu Bogu, ponieważ czasami potrzebujemy i takich doświadczeń, a często przychodzi nam z odsieczą w najmniej spodziewanych sytuacjach. Zdarzyło mi się raz w Krakowie, że gdy wracałem tramwajem z wykładów, dwóch „łebków” zaczęło się ze mnie naśmiewać. „Męski pingwin” – krzyczeli pod moim adresem, świetnie się bawiąc, nieświadomi, że za chwilę bardzo tego pożałują. Otóż w tym samym tramwaju siedział osobnik, którego powszechnie określa się mianem dresiarza: łysy, wytatuowany i ogólnie z wyglądu niesympatyczny. Można się było po nim spodziewać, że za chwilę przyłączy się do nich, tymczasem w pewnym momencie wstał, podszedł do tych gimnazjalistów i spytał, czy dawno nie dostali po dupie. Po czym wrócił i usiadł na swoim miejscu. I na tym się skończyło ubliżanie mi. Proszę wybaczyć dosłowność cytatu, ale jest to z pewnego względu istotne. Nie tylko nie było z jego strony konfrontacji ze mną jako kapłanem, ale ku zaskoczeniu moim i tych dwóch młodzieńców stanął w mojej obronie. Człowiek, po którym najmniej bym się tego spodziewał. I mniejsza o to, czy zrobił to z szacunku dla kapłańskiej godności, czy też dlatego, że był zmęczony i chciał mieć spokój, ważne, że postąpił, jak trzeba. Zrobił to wprawdzie, odwołując się do wulgaryzmu (pewnie przez wzgląd na mnie użył najdelikatniejszego, jaki znał), jednak w pewnym sensie podniósł go do rangi iustus ira, czyli słusznego gniewu, przemawiając do tych gimnazjalistów językiem, który chyba najlepiej rozumieli, o czym świadczy spokój, jaki zapanował.

Choćby z tego względu warto było być w tym tramwaju w stroju kapłańskim, aby tych dwóch „łebków” i ten „dresiarz” znaleźli się w sytuacji, kiedy trzeba dać o sobie świadectwo, kiedy się trzeba skonfrontować. Być może była to dla tego „dresiarza” jedyna sytuacja, kiedy mógł złożyć swoje, jakże niedoskonałe w formie, a jednocześnie szczere wyznanie wiary. Nie wiemy, co zadziało się wówczas w jego sercu, ale z tego, co uczynił, wierzę, że nie było ani zimne, ani letnie. A dla tych dwóch chłopców być może była to taka chwila otrzeźwienia, może początek jakiejś refleksji, która otworzy im drogę do świętości. Jedno jest pewne – gdybym ukrył się wtedy za krawatem, nigdy by do tej sytuacji nie doszło i każdy z nas dojechałby do swojego przystanku, pozostając w swojej bylejakości.

Sytuacja ta pokazuje też niezgłębioną mądrość Pana Boga, który w tak wspaniały sposób potrafi posługiwać się tak niedoskonałymi ludźmi, jak chociażby ten „dresiarz”. Pan Bóg w pełni wykorzystał jego zamaskowane nieatrakcyjną powierzchownością zalety w procesie zbawienia innego człowieka. Zresztą, nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz w naszej ludzkiej historii.

Takie sytuacje pokazują, jak potężnym narzędziem ewangelizacyjnym może być sam widok księdza w stroju kapłańskim. Warto tych ludzi budzić, nawet jeśli to przebudzenie będzie pełne wulgaryzmów i niemal fizycznej agresji, bo w takich sytuacjach ci ludzie przestają być letni. Widok kapłana tak „drapie” ich prawdopodobnie bardzo brudne sumienia, że coś zaczyna się w nich gotować. Może dzisiaj na mnie napadnie, ale jutro ochłonie i coś do niego dotrze, pójdzie dalej, może zacznie się modlić, do kościoła zajrzy i tak zacznie się jego powrót z manowców życia.

Z pewnością te wszystkie negatywne reakcje świadczą o tym, że ludzie ci mają jakiś poważny problem ze sobą lub w relacjach z innymi. I nie dotyczy to tylko tych gimnazjalistów, którzy się ze mnie naśmiewali, czy też tego furiata, który prawie fizycznie napadł na mnie na przystanku. Kto wie, czy o wiele większego problemu nie mieli ci porządni na co dzień ludzie, którzy na tym przystanku nie stanęli w obronie kapłana, lecz rozeszli się do domów, udając, że nic się nie stało. Furiat i gimnazjaliści pokazali swój chłód, a ci w porównaniu z nimi okazali się letni. Pismo Święte jasno mówi, co takich czeka. Jestem jednak pewien, że i im (a może zwłaszcza im) ta sytuacja była potrzebna, bo ujrzeli siebie w całej prawdzie, która okazała się dla nich bardzo nieciekawa. I pewnie Panu Bogu o to chodziło, bo być może był to jedyny sposób, żeby ich obudzić z życiowego letargu. Mam nadzieję, że ci ludzie zabrali jednak coś z tego przystanku ze sobą. Może wstyd? Wyrzut sumienia? Na początek byłoby to wystarczające. Teraz stchórzyli, ale może będzie im po prostu głupio i dzięki temu zrodzi się w nich coś dobrego. Wszystkie te sytuacje – negatywne i pozytywne – pokazują dobitnie, jak ważna jest obecność kapłana w przestrzeni publicznej.

Ciekawe, że problem stroju kapłańskiego jest mocno obecny na forach dyskusyjnych, co oznacza, że jest to dla wiernych istotna sprawa. Z dyskusji wynika, że ludzie tak naprawdę nie mają wiedzy, kiedy kapłan może być bez koloratki czy bez sutanny. Są przecież sytuacje, kiedy sami decydujemy, czy chcemy chodzić pod koloratką, ewentualnie w sutannie, czy też nie. Jednak w ten sposób dajemy świadectwo, bo wprawdzie nie jest niczym złym, kiedy nie możemy, ale w oczach wielu wiernych działa to jednak na plus. Są też sytuacje, że takiego wyboru nie mamy. Jednak kwestia ta nigdzie nie jest uregulowana konkretnie. Konstytucje i reguły mojego zakonu mówią o znaku przynależności do konkretnej rodziny zakonnej i jest konkretnie napisane, że jeżeli nie używamy habitu, to używamy koszuli pod koloratkę z wpiętym naszym krzyżem zakonnym albo pektoralnym. Tak czy inaczej, jakiś znak przynależności do stanu kapłańskiego powinien być. Wiadomo, że po domu raczej nie będę chodził w habicie czy z krzyżem na szyi, ale gdy wychodzę na zewnątrz, to już zupełnie inna kwestia. Nie mam powodu, żeby się wstydzić tego, kim jestem. Jeżeli ukrywam swoją tożsamość, to znaczy, że ukrywam coś więcej niż tylko tożsamość. Oczywiście rodzi się pytanie, czy kiedy idę do kina, to powinienem zakładać krzyż i koloratkę. Szczerze mówiąc, akurat do kina nie chodzę. Do teatru chodzę częściej i ostatnio jak byłem w teatrze, miałem krzyż. Myślę, że na nikim to jakiegoś szczególnego wrażenia nie zrobiło. Z pewnością inaczej byłoby, gdybym był pod koloratką. Byłem kiedyś pod koloratką na spektaklu, a cztery rzędy przede mną siedziała bordowa piuska, której widok pozwolił mi się domyślić, kto jest jej właścicielem. I tutaj akurat biskup nie miał problemu, aby być w sutannie, z pektorałem, w piusce na głowie, i oglądać spektakl, który był w stu procentach rozrywkowy i pozbawiony jakichkolwiek odniesień konfesyjnych. Sądzę więc, że jest naprawdę konieczne, aby pojawiać się w przestrzeni publicznej z atrybutami przynależności do stanu kapłańskiego. Osobiście do kina w sutannie bym nie poszedł, chociażby z praktycznych względów, ale pod koloratką jak najbardziej.

Mówiąc o tożsamości kapłańskiej w takim zewnętrznym wymiarze, niezwykle ważne jest, aby nie wstydzić się tego, że jest się kapłanem. Nie wstydzić się tego, kim się jest, bo to jest łaska i przywilej. Pod żadnym pozorem i w żadnych okolicznościach nie wolno się tego wstydzić. Jeżeli ktoś celowo unika tego znaku, to trzeba się zastanowić, o co tak naprawdę chodzi. Czy ktoś taki naprawdę odczuwa radość z tego, że jest kapłanem? Raczej można odnieść wrażenie, że się tego wstydzi. Mam na Facebooku zdjęcie profilowe, na którym jestem pod koloratką, i nie mam zamiaru go zmieniać, ponieważ stało się ono źródłem wielu pięknych sytuacji. Użytkownicy tego portalu, bez względu na wiek, piszą do mnie tylko dlatego, że widzą zdjęcie kapłana pod koloratką. Gdyby tego nie było, to jakaś przestrzeń po prostu by się zamknęła. Jest to kolejny dowód na to, jak bardzo ludzie potrzebują kapłanów. Bierze się to nie tylko stąd, że tam, gdzie pojawia się ksiądz, świat staje się jakby lepszy, ale przede wszystkim ze świadomości wiernych, że bez kapłanów nie dojdą do zbawienia.

5. GROMY Z AMBONY, CZYLI STATUS QUO ANTE

Nie zmienia to jednak faktu, że razem idziemy do zbawienia, bo trzeba mieć świadomość, że kapłani są ludźmi wybranymi z ludzi i tymi ludźmi pozostają. Jednak przez łaskę obdarowania i powołania stajemy się tak naprawdę sługami bezużytecznymi, narzędziami, przekazicielami łaski. Bóg wkłada w nasze serca wielki dar, który jest niełatwy, ponieważ od tego, jak my zrealizujemy to kapłańskie powołanie, zależy wieczność nasza i tych, za których odpowiadamy przed Bogiem. Świadomość tego cały czas mi przyświeca. Gdy podejmuję walkę duchową, bo czasami np. mam ochotę pogrążyć się w lenistwie, to zawsze towarzyszy mi myśl, że to w ogóle nie jest moja droga. Czasami trzeba tak po ludzku złamać się jako człowiek, zaprzeć się samego siebie. Pan Jezus był tutaj bardzo konkretny. Nie mówił, że kto się siebie nie wyprze, nie będzie miał fajnie. On mówił konkretnie: Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien (Mt 10, 38). To co można powiedzieć o tym, kto przyjął święcenia kapłańskie, a teraz nie chce dźwigać kapłaństwa? Niestety, są takie przypadki. Tak samo jest w życiu osoby świeckiej: jeżeli przyjąłeś chrzest, jesteś świadomym chrześcijaninem, a nie chcesz dźwigać ciężaru odpowiedzialności bycia chrześcijaninem, to zobacz, co mówi Bóg: Nie jesteś mnie godzien. Pół biedy, jeśli usłyszymy takie słowa na swój temat z ust Boga tu, na ziemi, gorzej, gdy usłyszymy je po naszej śmierci, kiedy pewne rzeczy będą już nieodwracalne.

Niestety, nierzadko my kapłani sami przyczyniamy się do tego, że wierni świeccy nie chcą dźwigać ciężaru odpowiedzialności bycia chrześcijaninem. Zdarza się, że źle rozumianą delikatnością, w obawie, aby nikogo nie urazić, sami znieczulamy naszych parafian na chrześcijańskie prawdy wiary, a poprzez pewne niedomówienia wręcz utwierdzamy ich w ich błędach. Tymczasem powinniśmy od czasu do czasu porządnie nimi potrząsnąć. Czasami słychać w dyskusjach czy to rodzinnych, czy towarzyskich na przykład o innowiercach, że my mamy swoją wiarę, oni mają swoją i jest dobrze. Nie, nie jest dobrze, bo co to za katolik, który nie chce dzielić się z innymi swoją wiarą, czyli tym, co ma najcenniejszego? Oczywiście jest to wypaczony obraz miłości bliźniego. Wypaczony, bo dla świętego spokoju i w obawie przed zburzeniem komfortu takiej osoby gotowi jesteśmy skazać ją na potępienie. Niestety, zwykle unikamy tego tematu jak ognia, zamiast zagrzmieć z ambony, z pozycji autorytetu, ustawiając sprawy w Bożym porządku. Być może nadszedł już czas, aby wyzwolić się z lęku przed utratą wiernych i powrócić do takich mocnych przekazów płynących z ust kapłanów. Wydaje mi się, a wręcz mam pewność, że taka mocna postawa zaowocuje tym, że ci, którzy naprawdę pragną Pana Boga i są blisko Niego, jeszcze bardziej do Niego przylgną.

Ktoś mi opowiadał kiedyś historię pewnego polskiego kapłana, który został wysłany do jakiegoś kraju zachodniego. Trafił do parafii, gdzie w pełni rozkwitał „radosny” katolicyzm, czyli komunia bez spowiedzi, liturgia z jakimiś elementami rozrywkowymi itd. Jako że bardzo poważnie traktował swą kapłańską posługę, energicznie zabrał się za porządkowanie zastanego rozgardiaszu, wymagając od wiernych należnej powagi w podejściu do wiary. W efekcie jego działań kościół szybko opustoszał. Jednak kapłan nie zraził się tym, patrzył bowiem na sprawy z perspektywy Boskiej, a nie ludzkiej, i konsekwentnie robił, co należało. Po kilku miesiącach kościół ponownie wypełnił się wiernymi. Należy przypuszczać, że stało się tak, ponieważ każdy z nas – bez względu na to, czy to będzie kapłan, czy osoba świecka – ma w sercu wielkie pragnienie prawdy i jasności, bo to są owoce Ducha Świętego. Prawdy uporządkowane, konkretne, droga prosta i nie budząca wątpliwości, czyli nic pomiędzy. Każdy z nas ma takie pragnienia, nawet jeżeli je wypiera i szuka czegoś „pomiędzy”. My wiemy, że w katolicyzmie nie ma nic „pomiędzy”. Jest gorący lub zimny, innego wyboru nie ma. Wierzący to człowiek praktykujący i jednym z największych kłamstw jest określenie „wierzący niepraktykujący”. Nie ma czegoś takiego! Jeśli kapłan wkracza na drogę bardzo radykalną, to nawet jeśli na początku po ludzku nas to irytuje i jest bunt, to pierwotne pragnienie będzie jednak silniejsze, ponieważ chcemy mieć konkret, a nie jakieś tandetne zamienniki prawd wiary. Po prostu lubimy radykalizm, bo jest on wpisany w naszą chrześcijańską, w naszą ludzką naturę: Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi (Mt 5, 37). Dziwimy się, dlaczego islamiści mają tylu zwolenników wśród muzułmanów. Odpowiedź jest bardzo prosta: bo są radykałami i odrzucają wszelkie kompromisy.

Prosty przykład: mówimy o charyzmatykach i niecharyzmatykach. Kim więc jest charyzmatyk? W potocznym myśleniu jest to taki ksiądz, który jest obdarowany przez Ducha Świętego, co już samo w sobie jest radykalne. Taki ksiądz żyje więc bardzo radykalnie. Dlatego pociąga nas, bo my też chcemy być radykalni. Zobaczcie, ile razy się nawracamy – i nie widać końca tego naszego nawracania. Mija szósty rok mojego kapłaństwa, a ja cały czas nie mogę się nawrócić w tym moim kapłaństwie. Nawet jeśli są już jakieś tego owoce, to jednak pojawiają się one bardzo powoli. Tymczasem człowiek chciałby od razu radykalnie się nawrócić – wstaję rano i od dzisiaj mam postanowienie: tego nie robię, tamtego nie robię, tamtego też nie. Jednak mijają trzy, cztery dni i nam się to znowu rozmywa. Weźmy na przykład bliski wielu ludziom problem odchudzania się. Wiele razy chciałem się odchudzać, więc najczęściej podejmowałem postanowienie w rodzaju, że zacznę od poniedziałku, a od przyszłego tygodnia to już na pewno. I zwykle na tym się kończyło. Tak samo jest w chrześcijaństwie – to nawracanie się to nieustanne dążenie do zbawienia. Podświadomie to czujemy, wiemy, o co chodzi, wiemy, jak powinno być, ale trudno jest nam to wprowadzić w nasze życie. Dlatego to pragnienie radykalizmu bardzo często jest projektowane na innych, na przykład na kapłanów. Wiem, że jako chrześcijanin (mówię z pozycji świeckiego wiernego) powinienem prowadzić radykalne życie ewangeliczne. Powinienem i to czuję, a nawet wiem, jak to powinno wyglądać, lecz po ludzku trudno mi to wprowadzić w życie, bo musiałbym z wielu rzeczy zrezygnować, z wielu rzeczy, które są moje. Gdy jako świecki widzę, że taki ksiądz nie jest radykalny, tylko żyje tak, jak ja żyję, to nie dość, że ja się lepiej czuję, ale jeszcze, dla poprawy swojego samopoczucia, dodatkowo przywalę temu księdzu. Wtedy mogę sobie siedzieć wygodnie, bo skoro ksiądz tak czyni, to tym bardziej mi wolno. I gdzieś tutaj to wszystko nam się jakoś zamyka.

Myślę, że my jako chrześcijanie powinniśmy wyprzedzać się w gonitwie do zbawienia, bo wszyscy, na mocy chrztu świętego, siedzimy w tym samym pociągu, który jedzie do stacji „Życie wieczne”. Tylko niektórzy z tego pociągu wyskakują, bo im się przestawiło w głowach, że ten pociąg jedzie w niewłaściwym kierunku, że jedzie za szybko albo za wolno. Są jeszcze i tacy, którzy siedzą w tym pociągu i cieszą się, że siedzą w tym pociągu, ale będąc wewnątrz tego pociągu, odwracają się i idą w stronę przeciwną do kierunku jazdy. Generalnie jednak nieuchronnie wszyscy zmierzamy do dnia, za którym podświadomie tak naprawdę każdy z nas bardzo tęskni, czyli do chwili, kiedy nasz organizm spocznie w ziemi, a my spotkamy się z Bogiem twarzą w twarz; tęsknimy do dnia, w którym nie będziemy oglądać Pana Boga pod postacią chleba, bo ta przesłona już nie będzie konieczna, lecz zobaczymy Go takim, jaki jest. Jednak lęk przed nieznanym (bo Bóg w życiu osoby wierzącej może okazać się Bogiem nieznanym) może być tak wielki, że albo odrzucimy, albo spowolnimy to zbliżanie się do Boga. Jednak jeżeli ktoś posłucha Ducha Świętego, jeśli posłucha swoich pragnień, posłucha kapłanów i pójdzie w radykalne chrześcijaństwo, w życie ewangeliczne, uwierzy w stu procentach Ewangelii, to myśl o śmierci i o spotkaniu z Jezusem będzie wielką radością już tutaj na ziemi. Nagle nie będę rozglądał się na boki, lecz będę widział przed sobą tylko metę. Tego, o czym pisali apostołowie, oni już doświadczyli. Biegną w zawodach, widzą już metę. Dlatego nie rozglądają się na boki i dlatego mogą mówić spokojnie. To jest normalna postawa chrześcijańska.

Z punktu widzenia katolika śmierć fizyczna jest czymś całkowicie normalnym. Bardzo często swoje rekolekcje zaczynam od zdania: Moi drodzy, mam dobrą wiadomość: wszyscy umrzemy. I chociaż jest to najwspanialsza wiadomość w naszym życiu, to od razu widać po cierpkich minach słuchaczy, jak ta dobra nowina o naszej śmierci wśród nich się rozprzestrzenia. Na mocy wybrania, na mocy łaski chrztu świętego, wtajemniczenia chrześcijańskiego, jesteśmy przez Boga nieustannie obdarowywani – jako kapłani i jako osoby świeckie. Sami się nawzajem obdarowujemy. Jako kapłan obdarowuję wiernych przez nadzwyczajne środki, jakimi są sakramenty. Obdarowuję ich także swoją obecnością. Jednak każdy chrześcijanin jest moim bratem i siostrą, mnie również ubogaca i obdarowuje. Dlaczego? Ponieważ razem idziemy do świętości, do zbawienia. Nie jest tak, że kapłan jest tym, który już to osiągnął. RAZEM idziemy do zbawienia.

Prowadząc grupy formacyjne, takie jak na przykład Odnowa w Duchu Świętym czy neokatechumenat, kapłan jest jednym z grupy, który wprawdzie został obdarowany łaską Ducha Świętego, ale stoi w szeregu razem z innymi – na czele, ale razem z innymi – z ludu, dla ludu i do ludu. Największą pokusą w tym obdarowywaniu się nawzajem i w tej drodze do zbawienia jest przekonanie, że jestem kimś wyjątkowym jako kapłan, że coś mi się należy, że mam uprzywilejowane miejsce i mogę to dla siebie wykorzystać. Druga pokusa, która może zniszczyć owoce tego obdarowywania się, podpowiada, że ja nie stawiam siebie ponad innych i tak naprawdę jedyne, czego chcę, to mieć święty spokój. Jestem księdzem o osiemnastej i o siódmej rano, kiedy jestem przy ołtarzu. Jestem księdzem, kiedy spowiadam, kiedy sprawuję sakramenty oraz kiedy jestem na katechezie. Jednak poza tym dajcie mi wszyscy święty spokój. Niestety, my ze wszystkiego zostaniemy rozliczeni jako kapłani, a wy jako osoby świeckie, wszyscy będziemy musieli o tym z Panem Bogiem porozmawiać. Na szczęście Jezus występuje w roli naszego obrońcy, a w tym wszystkim piękne jest jeszcze to, że w chwili śmierci poznamy prawdę – jak powinno być, a jak nie było. Piękne jest to, że gdy poznamy prawdę, która jest przed nami ukryta, to ta prawda nas osądzi. Będziemy mieć do czynienia z tym, o czym pisała siostra Faustyna w Dzienniczku: że tak naprawdę człowiek, stojąc przed Panem Bogiem, sam się oskarża. Bóg go broni, a człowiek sam się oskarża. Zresztą, to się dzieje już tutaj na ziemi. Oskarżamy sami siebie, ale często też oskarżamy innych. I bez wątpienia sam diabeł podsuwa nam te oskarżenia, aby zniszczyć naszą tożsamość dzieci Bożych, bo tylko w ten sposób może trwale oderwać nas od Pana Boga.

6. NA WYSUNIĘTYM POSTERUNKU, CZYLI KOŃ TROJAŃSKI W SPUSTOSZONEJ WINNICY

W ostatnich czasach dużym problemem wydaje się obecny także w Kościele katolickim duch poprawności politycznej. Tym bardziej potrzebujemy kapłana, który ma za nic tę polityczną poprawność i potrafi nazywać rzeczy po imieniu, który twardo powie, jak jest. Czyli po prostu potrzebujemy kapłanów zewangelizowanych. Ale z drugiej strony jest też miłosierdzie. Czyli z jednej strony mamy sytuację, gdzie Pan Jezus wpada w furię i wyrzuca handlarzy z synagogi, z drugiej zaś mamy sponiewieraną przez tłum kobietę oskarżoną o cudzołóstwo, do której Pan Jezus mówi czule, pisząc na piasku: idź i nie grzesz więcej (por. J 8, 1-11). Wskazuje przy tym na konkretne winy oskarżycieli. Jak to wszytko wyważyć w sytuacji, gdy stawiane są różne akcenty – na sprawiedliwość albo na miłosierdzie? Jak uniknąć takiego miotania się od ściany do ściany? Na szczęście kapłan nie jest Panem Bogiem. Powiem więcej: kapłan musi zostawiać przestrzeń na działanie Pana Boga. Owszem, często pojawia się taka pokusa, że wiem wszystko, że wiem lepiej, że wręcz zastępuję Pana Boga. Nieprawda, kapłan nie zastępuje Pana Boga. Nie wyręcza. Kapłan stoi przed Panem Bogiem, z tyłu ma ludzi i Bogu mówi o tych, którzy są z tyłu. Ale żeby móc mówić Bogu o tych, którzy są za nim, najpierw musi się odwrócić do nich, wejść pomiędzy nich, wysłuchać ich, poznać ich. Dopiero wtedy może stanąć przed Panem Bogiem i powiedzieć: Panie Boże, to są Twoje dzieci. Jako pontifex przerzucam teraz tę linę i chcę Ci mówić o Twoich dzieciach, które są tutaj, które Ty zresztą doskonale znasz. Potem słucham Pana Boga, tego, co Bóg mi mówi o tych ludziach, odwracam się do nich i idę do pracy. To jest właśnie kapłaństwo ewangeliczne. To jest moje zadanie jako kapłana, a zachowanie równowagi między tym, co sprawiedliwe, a tym, co miłosierne, należy wyłącznie do Pana Boga.

Tymczasem istnieje taka pokusa, kiedy kapłanowi się wydaje, że zastąpi Pana Boga i że lepiej wie, jak należy postąpić. Jest to bardzo złe, ponieważ przyjęcie takiej postawy blokuje Panu Bogu możliwość działania. Taki kapłan nie zostawia Panu Bogu przestrzeni do działania. Nawet kiedy człowiek przychodzi do spowiedzi i musimy rozeznać duchową sytuację penitenta, to i tak nie jest rolą kapłana dawanie gotowych odpowiedzi. Jego powinnością jest otwarcie przed penitentem przestrzeni, która otworzy go na słuchanie Ducha Świętego, który przecież mówi do każdego z nas. Dlatego ja wyręczam się Panem Bogiem, ponieważ świadomy jestem tej pokusy, aby samemu załatwić sprawę definitywnie. Przychodzi ona tym łatwiej, gdy na przykład jestem niecierpliwy i nie chce mi się czekać, aż Pan Bóg to załatwi. Przecież ja chciałbym załatwić to już dzisiaj, prawda? I nawet do głowy mi nie przychodzi, że swoją niecierpliwością, nawet powodowaną najlepszymi chęciami, mogę pokrzyżować Panu Bogu plany względem jakiejś osoby. Dlatego trzeba dać czas – dać czas człowiekowi, dać czas Panu Bogu i zostawić przestrzeń niezbędną na działanie Pana Boga, który jest łaskawy, miłosierny i sprawiedliwy. Jako kapłan muszę pamiętać, że nie jestem sędzią, bo rolą kapłana jest podprowadzić wiernego do Pana Boga i Mu go zostawić. Kapłan jest przewodnikiem duchowym i nikim więcej – doprowadza do Pana Boga i zostawia. Jednak nie zostawia penitenta jak na pustyni, na pożarcie przez dzikie zwierzęta, lecz zostawia tak, jak zostawia się chore dziecko na leczenie do szpitala – niby zostawia, ale dogląda i ma pieczę nad nim.

Prowadzę duchowo kilka osób świeckich i przyznam się, że sprawia mi to ogromną radość, bo zostałem tego nauczony, a i sam korzystałem z duchowego kierownictwa przez wiele lat – poprzez rekolekcje ignacjańskie, poprzez posługę osób duchownych. Ci moi przewodnicy tak mnie prowadzili, że nauczyłem się od nich umiejętności podprowadzania ludzi do Boga. Czasami moi penitenci przychodzą i też chcieliby ode mnie konkretnych odpowiedzi. Albo piszą na Facebooku: czy to i to jest grzechem? Czy tak i tak mogę zrobić? A ja wtedy piszę: czy ty czasem nie wyręczasz się mną? Takie sprawy na mocy chrztu świętego sama jesteś w stanie rozeznać. Po prostu porozmawiaj z Panem Jezusem w cztery oczy. Ludzie przychodzą też do mnie i mówią, że podjęli taką a taką decyzję, lecz odczuwają jakiś niepokój. Czy to jest dobre? Wtedy zadaję pytanie pierwsze: czy skonsultowałeś to na modlitwie? Jeżeli nie, to najpierw zapraszam na modlitwę, a później przyjdź i podziel się ze mną swoimi przemyśleniami, co ci Bóg mówi. Ja też będę słuchał i zobaczymy, czy Bóg nam tak samo odpowie. Trzeba omodlić sprawę, dać czas, Pan Bóg działa w czasie, czas jest wielką łaską, która jest nam dana. Pan Bóg ma całkiem inną ekonomię działania i nawracania.

Przy okazji omawiania kapłańskiej tożsamości warto też rozwinąć wątek błogosławieństw. Jaki wymiar ma dla człowieka błogosławieństwo, którego udziela kapłan? Ludzie czasami proszą o błogosławieństwo na przykład przed podróżą. Niektórzy księża zawsze na koniec spotkania z przyjaciółmi czy znajomymi odmawiają krótką modlitwę i udzielają błogosławieństwa. Czym jednak jest to „błogosławieństwo”?

Błogosławieństwo pochodzi od łacińskiego benedicere – dobrze mówić, dobrze życzyć. Wiadomo, że możemy życzyć komuś dobrze, ale też możemy życzyć komuś źle. Błogosławić znaczy obdarowywać czymś dobrym, a w tym wypadku przyzywać interwencji Pana Boga do danej sytuacji albo do danej osoby. Czyli powierzać kogoś Bożej opiece. Kiedy ja jako kapłan kogoś błogosławię albo błogosławię mu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, to konkretnie przyzywam Boga w Trójcy Przenajświętszej Jedynego, jakby przypisuję tę osobę Panu Bogu. Mówiąc obrazowo, proszę Boga, aby postawił swoją armię wokół tej osoby, żeby nic tej osobie nie szkodziło – na przykład na czas podróży. Pamiętam, jak kiedyś, gdy pracowałem w szkole w Łowiczu, wzruszyłem się, gdy na przerwie podszedł do mnie mój uczeń i powiedział mi: Proszę ojca, nie mogę się skupić, zaraz mam kartkówkę z matematyki, może mnie ksiądz pobłogosławić? To było moje pierwsze zetknięcie z czymś, co jest tak naturalne. Moja babcia mi opowiadała, że od nich z domu nie wychodziło się, dopóki tata ich nie pobłogosławił i dopóki mama nie pobłogosławiła. Także moja babcia, jeszcze zanim wstąpiłem do zakonu, dokądkolwiek szedłem, dokądkolwiek wyjeżdżałem, zawsze udzielała mi błogosławieństwa. I to jest coś naturalnego. My bardzo często zapominamy, że żyjemy w Bożej, religijnej przestrzeni nie tylko kiedy idziemy na Mszę świętą, ale 24 godziny na dobę. I tak jak Zły cały czas ma na nas wpływ, nieustannie nam szkodząc, tak samo możemy się otaczać wojskiem niebieskim, naszymi patronami, aniołami i samym Bogiem, który przychodzi, a także możemy przyzywać opieki Niepokalanej, która swoim płaszczem nieustannie chce nas ochraniać przed pociskami złego ducha. Te wszystkie obrazy wyrastają z tradycji ludowej, są one jednak prawdziwe. To nie jest mit, to nie jest bajka, lecz rzeczywistość, w której żyjemy, a o której bardzo często zapominamy. Zapominamy, że jako ludzie ochrzczeni, jako wierzący, mamy tyle narzędzi, tyle okazji i tyle możliwości, aby bezpiecznie poprzez prozę życia kroczyć do zbawienia. Warto sięgać do tej pobożności ludowej, która przecież non stop do tych narzędzi się odwołuje, bo nie jest ona tak zakłócona przez bodźce zewnętrzne, w jakich my obecnie żyjemy.

Te wszystkie pragnienia, o których tutaj mówiliśmy, są mocno obecne w ludzkich sercach, bo są głęboko wpisane w ludzką naturę. Tak samo w ludzką naturę wpisane jest pragnienie uporządkowania, świadomość istnienia Pana Boga, ponadczasowości, czy też świadomość istnienia życia wiecznego. Jest tak, dlatego że Pan Bóg stworzył nas na swój obraz i na swoje podobieństwo. Dlatego człowiek, nawet mocno zdezorientowany, w gruncie rzeczy zawsze będzie tęsknić za tym, co Boże. W kontekście historycznego rozwoju możemy obserwować, że kiedyś ludzie byli jakby bardziej wierzący, a przynajmniej bardziej bogobojni, ale pojawiły się nowe wynalazki, do których dorwał się diabeł, jakby wyprzedzając ludzi, zanim ci nauczyli się mądrze z nich korzystać, i nagle stanęliśmy w obliczu poważnego kryzysu wiary. Mamy wrażenie, jakby Kościół nie nadążał za wydarzeniami, ale jest to błędne przekonanie, bo Kościół z czasem zaczyna doganiać nowe czasy i wszystko równoważy, a nawet robi duży krok naprzód. Szczególnie wydaje się to widoczne u nas w Polsce. Potwierdzeniem tego wydają się sondaże, które mówią, że znaczna większość młodzieży w gruncie rzeczy jest konserwatywna, jest bardziej wierząca niż wyrosłe w PRL-u pokolenie jej rodziców. Media, którymi tak bardzo lubi posługiwać się diabeł, miały największe pole do działania wtedy, kiedy były na etapie błyskawicznego rozwoju, a Kościół nie był jeszcze przygotowany na tę nową rzeczywistość, która jakby trochę mu uciekła. Jednak nie ma w tym niczego dziwnego, bo na te nowe zjawiska trzeba było wypracować nową strategię, nowe podejście, czyniąc to jednocześnie tak, aby nie zrazić i nie zgubić, nie zatracić ludzi. Można powiedzieć, że nawet te kryzysy wynikają nie ze słabości Kościoła, ale z jego odpowiedzialności za zbawienie wszystkich jego członków. Dlatego Kościół nie chce niczego robić pochopnie, bo Kościół ma czas. Nawet jeśli opanowani przez zło ludzie będą czynić duże spustoszenia, to Kościół ma czas i kiedyś, mocą Bożą, zniweczy skutki ich działań. Wydaje się, że po dwudziestu latach szaleństwa zło już zaczyna być w odwrocie. Te wszystkie jazgoty i jęki bezbożnych elit Unii Europejskiej są ewidentnym przykładem tego, że Kościół jest silny. Powiem więcej: szaleństwo ISIS na Bliskim Wschodzie jest jednym wielkim świadectwem słabości islamu, jest świadectwem tego, że chrześcijaństwo jest silne, ponieważ oni tak się boją chrześcijaństwa, że fizycznie chcą je unicestwić. To jest świadectwo wielkiej słabości radykałów islamskich.

Na zakończenie rozdziału poświęconego tożsamości kapłańskiej powiedzmy jeszcze kilka słów na temat ślubów i przyrzeczeń, jakie składa każdy kapłan. Może nie wszyscy wiedzą, że kapłan może być księdzem diecezjalnym, który poświęca się na danym terenie, w danej diecezji, który składa przyrzeczenie celibatu i posłuszeństwa swojemu biskupowi. Są również kapłani zakonni. W zakonie pijarów składamy cztery śluby: trzy rady ewangeliczne i ślub związany z naszym charyzmatem, czyli są to śluby czystości, ubóstwa, posłuszeństwa i specjalny ślub troski o wychowanie dzieci i młodzieży. Ta konsekracja zakonna jest niczym innym jak ślubowaniem Bogu czystości nie tylko cielesnej, związanej z seksualnością człowieka, ale czystości w ogóle – czystości obyczajów, przejrzystych relacji i tak dalej.