Krupówki warszawskie. Kazania wiosenne - Paweł Krupa OP - ebook

Krupówki warszawskie. Kazania wiosenne ebook

Paweł Krupa OP

4,0

Opis

"Krupówki warszawskie. Kazania wiosenne" to drugi tom kaznodziejskiego notatnika, który powstał w oparciu o homilie wygłaszane przez o. Pawła Krupę w dominikańskim kościele na warszawskim Służewie. Msze odprawiane przez ojca w niedziele i święta o godzinie czternastej gromadziły mnóstwo wiernych zasłuchanych w Słowo. Prezentowane kazania, obejmujące okres od Środy Popielcowej do Bożego Ciała, można czytać po kolei lub na wyrywki, można do nich zaglądać jak do komentarza na daną niedzielę czy święto albo potraktować jako rozważania biblijne.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 400

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
0
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright for the text by Paweł Krupa, 2018

© Copyright for this edition by Wydawnictwo W drodze, 2018

Redaktor prowadzący

Ewa Kubiak

Redakcja

Paulina Jeske-Choińska

Jolanta Malczewska-Kawalec

Korekta

Agnieszka Czapczyk

Paulina Jeske-Choińska

Skład komputerowy

Teodor Jeske-Choiński

Redakcja techniczna

Justyna Nowaczyk

Projekt okładki i stron tytułowych

Justyna Czyżak

Fotografia na okładce

Zbigniew Pajda OP

ISBN 978-83-7906-177-8

jest imprintem Wydawnictwa Polskiej Prowincji Dominikanów W drodze sp. z o.o.

Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów W drodze sp. z o.o.

Wydanie I, 2018

ul. Kościuszki 99, 61–716 Poznań

tel. 61 852 39 62, faks 61 850 17 82

Od autora

Drugi tom Krupówek warszawskich przynosi kazania wiosenne, czyli przeznaczone na Wielki Post i okres wielkanocny, do których dołączono kilka kazań okolicznościowych związanych z tą piękną porą roku. Publikacja Krupówek jest swoistym eksperymentem, a to dlatego, że są to kazania „nieuczesane”: wygłaszane przez kilka lat homilie zostały spisane z nagrań, a praca redaktorska i korekta skupiły się przede wszystkim na tym, by jak najmniej oddalić się od wygłoszonego oryginału. Dominikańskiemu Wydawnictwu W drodze należą się podziękowania za odwagę podjęcia tego wyzwania, którego efektem jest ów zbiór kazań obszerny, ale niekompletny, bogaty w różne warianty tych samych motywów, ale wymykający się tradycyjnym schematom edytorskim – ogród, którego właściciel rzadko używa sekatora czy piły.

Każde kazanie jest rodzajem wcielenia. Słowo Boże, które zawsze jest w nim priorytetem, w nierozerwalny sposób łączy się ze słowem ludzkim, wyraża się przez nie i nim się przyodziewa. A kaznodzieja, którego pierwszą troską jest przybliżanie słuchaczom prawdy Bożej, daje im również siebie. I tu tkwi pewien szkopuł, bo o ile Słowo Boże jest niezmiennie pełne życia i piękna, o tyle słowo kaznodziei narażone jest na przeróżne niedoskonałości: zmęczenie, pośpiech, trudność z wyrażeniem myśli, czy wreszcie swoistą bezradność wobec objawienia, które niejednokrotnie przekracza słabe siły wiary i intelektu mówcy. Kaznodzieja, wychodząc na ambonę, musi wielokrotnie przełamywać w sobie lęk wynikający z własnych ograniczeń. Wróciły one do mnie z całą siłą, kiedy siedziałem nad maszynopisem tego tomu. Czy dobrze robię, utrwalając te homilie, które oprócz przesłania niosą w sobie wszelkie ślady mojego mozolnego borykania się ze Słowem? Czy dobrze robię, odzierając je z oratorskich efektów, które pomagają czasem zamaskować niedobory? Usłyszałem kiedyś od naszych braci z Irlandii o pewnym słynnym dominikańskim kaznodziei, który skrupulatnie przygotowywał swoje kazania na piśmie. Po jego śmierci do archiwum trafiło kilkadziesiąt kajetów zapisanych drobnym, kształtnym pismem. Okazało się, że brat ów często opatrywał teksty kazań dopiskami na marginesie. Jeden z nich przeszedł do historii: „Argument słaby – podnieść głos!”.

Może więc ta publikacja jest tylko jakimś studium przypadku, który zainteresuje wyłącznie specjalistów od retoryki i językoznawstwa? Dobre przyjęcie Krupówek zimowych1 pozwala mi sądzić, że tak nie jest. Czytelnicy zrozumieli przesłanie. Słowo działa.

Kazanie bowiem to nie tylko jedna z form publicznej wypowiedzi. To akt miłości, a ta daje wszystko. Po prostu wszystko, także własne braki i niedoskonałości. Gdyby ktoś myślał o nich bez przerwy, zapewne nigdy w życiu nie odważyłby się powiedzieć: kocham. Ja mówię to, wychodząc na ambonę. Tak rozumiem kaznodziejstwo i dlatego – odkładając obawy na bok – oddaję wam do rąk ten tomik, mając nadzieję, że jego lektura okaże się owocna.

PAWEŁ KRUPA OP

ŚRODA POPIELCOWA

(Jl 2,12–18; Ps 51,3–6.12–14.17; 2 Kor 5,20–6,3; Mt 6,1–6.16–18)

Szczęśliwego Wielkiego Postu! (2014)

Pod koniec lat osiemdziesiątych XX wieku grupa naszych braci wyjechała do Niemiec, do Monachium, żeby tam objąć opieką duszpasterską jedną z parafii. I jak to często bywa, gdy spotykają się dwie kultury, dwa różne style życia, wiele było odkryć, wiele rzeczy zaskakujących. Już na samym początku bracia zauważyli, że w kościele nie ma konfesjonałów ani żadnego innego miejsca, w którym można by odbywać spowiedź. A zatem na najbliższym zebraniu z radą parafialną zapytali:

– A gdzie tu są konfesjonały?

– Nie ma, wynieśliśmy je.

– Aha… To może jest jakieś miejsce, kaplica spowiedzi?

– Nie, nie ma.

– W takim razie, gdzie ludzie się spowiadają?

– Jeżeli ktoś chce się wyspowiadać, to przychodzi do domu parafialnego, a wtedy ksiądz schodzi i go spowiada.

Na to bracia mówią: – No tak, ale czy to nie jest krępujące? Przecież człowiek ma świadomość, że może księdzu w czymś przeszkadzać, kiedy nagle dzwoni do niego do domu. A jak ksiądz siedzi w konfesjonale i czeka, to co innego, bo wtedy wiadomo, że on siedzi właśnie po to, żeby mu przeszkadzać.

– No cóż, tak już u nas jest.

Więc bracia proponują, wręcz nalegają:

– To może byśmy wstawili z powrotem te konfesjonały? My chętnie posiedzimy i poczekamy tam na ludzi.

Wtedy tamci się zdziwili:

– I co? Ludzie mają przy nich klękać i tak się przy wszystkich spowiadać? Przecież ktoś mógłby wtedy wejść do kościoła, zobaczyć tego, kto klęczy przed konfesjonałem, i pomyśleć sobie, że ta osoba jest jakimś grzesznikiem!

I jak tu dyskutować z takim argumentem? No właśnie, my żyjemy w epoce, w której albo człowiek jest ze swoich występków bardzo dumny i robi z nich taki kolorowy wachlarzyk, którym macha tu i ówdzie w mediach, albo uznaje, że jest bez grzechu. Ale przecież wśród nas, chrześcijan, jest zupełnie inaczej! Co mówimy za każdym razem, gdy zaczynamy Mszę św.? Publicznie i na głos, jedni do drugich mówimy: „Zgrzeszyłem myślą, mową, uczynkiem, zaniedbaniem. Moja wina…” – i tak dalej. Mówimy: „Jestem grzesznikiem”. Formułę spowiedzi powszechnej znamy na pamięć, ale czasami wypowiadamy ją automatycznie, a nawet trochę bezmyślnie. Dlatego często na początku Mszy zachęcam ludzi, żeby rozejrzeli się, żeby zobaczyli, kto siedzi obok, i uświadomili sobie, że za chwilę ta osoba powie: „Jestem grzesznikiem”. To może być twoja żona, twoja matka, twoje dziecko, twój kolega… Każde z nich powie tak samo jak ty: „Bracie, siostro, módl się za mnie, bo zgrzeszyłem! A ja będę się modlił za ciebie”.

A więc jesteśmy grzesznikami i dla nas to nie jest ani kolorowy, zabawny kotylion, ani pikantna historia, którą potem bardzo ciekawie i ze szczegółami opiszemy w autobiografii, żeby ją sprzedawać w milionach egzemplarzy za grube pieniądze. Bycie chrześcijaninem to, oprócz wszystkiego, także świadomość, że my naprawdę w naszym życiu dokonujemy rzeczy złych. Zaniedbujemy dobro, nie przyjmujemy miłości, nie okazujemy jej i nie czynimy, bo mamy zamknięte serca. Jesteśmy słabi i nie udaje nam się uniknąć również drugiego ekstremum – udawania, że wszystko jest w porządku, że jesteśmy bez grzechu – tylko dlatego, że nie ma na nas żadnych papierów, żadnej teczki i nikt nam niczego nie udowodni. Jesteśmy grzeszni, po prostu.

I co my z tym robimy? Przedstawiamy to Panu Bogu, nie staramy się tego ukryć, choć nie jesteśmy z tego dumni. Tak się zaczyna każda Eucharystia, mówimy: „Zgrzeszyłem, Panie Boże…”. I staramy się zrozumieć, co w tym grzechu jest niedobrego, żebyśmy za chwilę mogli dodać: „Żałuję, Panie Boże”. I żeby potem dodać jeszcze i to: „Jeśli mogę w jakiś sposób naprawić to zło, jestem gotów to zrobić. A jeśli nie, jeśli już go naprawić nie mogę, to pozostaje mi tylko otworzyć się na Twoje miłosierdzie”. Tak, bo my, chrześcijanie, stajemy w prawdzie, której jesteśmy świadomi – że człowiek jest grzeszny. Zostaliśmy uwolnieni przez chrzest święty od grzechu pierworodnego, ale niestety jego rany w sobie nosimy i popełniamy różne grzechy osobiście, tu i teraz. Jednak nie staramy się tego ani ukrywać, ani upiększać. Przychodzimy do Boga i stajemy przed Nim, gotowi do żalu i zadośćuczynienia.

I to jest Wielki Post. Ten czas upragniony, ten dzień zbawienia, o którym mówi dziś do nas apostoł: „W imieniu Chrystusa proszę: Pojednajcie się z Bogiem!” (2 Kor 5,20)2. Bóg swojego własnego Syna postawił w miejscu, gdzie stali najgorsi grzesznicy. W pewnym sensie „uczynił Go grzechem”, żeby nas wyswobodzić z grzechu – jak pisze św. Paweł. Więc nie udawajcie bezgrzesznych i nie róbcie dobrej miny do złej gry, tylko po prostu, tak radzi św. Piotr: „Zrzućcie na Niego swoje grzechy, bo Jemu zależy na was” (zob. 1 P 5,7). Ale też weźcie na siebie choćby odrobinę odpowiedzialności za swoje grzechy! Resztę zrobi On, zrobi nieskończenie więcej, niż możecie sobie wyobrazić. On naprawdę jest Bogiem Wszechmocnym. Wystarczyła prawda: „Ja tu wiszę słusznie”. I wystarczyło zawołać, tylko raz: „Jezu, wejrzyj na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa!” – żeby łotr na krzyżu usłyszał: „Dziś będziesz ze Mną w raju” (zob. Łk 23,40–43).

My sobie nie musimy tego raju załatwiać naszą pokutą, kupować czy wymuszać go na Panu Bogu. Nasza pokuta to jest po prostu próba wzięcia odpowiedzialności za zło, które wyrządziliśmy. Ale bez Chrystusa nie bylibyśmy w stanie tego całego zła, które nam się w życiu wydarza, odkupić. Nie bylibyśmy w stanie podnieść się z niego i wznieść się do nieba. Nie zdołalibyśmy wejść tam, gdzie Pan Jezus „przygotował nam miejsce” (zob. J 14,1–3). Już nie w jakimś ogrodzie Eden, już nie w ziemskim raju, ale miejsce przy Nim, w Jego sercu.

Dlatego, moi drodzy, nie dajmy się zwieść! To nie jest czas smutny, nawet jeżeli świadomość naszych grzechów nas zasmuca. To nie jest czas rozpamiętywania tragedii, nawet jeżeli, patrząc na mękę Jezusa Chrystusa, czujemy wielki ból i grozę. Nawet jeżeli będziemy Mu bardzo współczuli i będziemy gorzko płakali, że On to wszystko dla nas wycierpiał. To nie jest czas smutny, ponieważ to nie jest czas zły. To jest czas łaski! Jeżeli podejmujemy jakieś umartwienia, robimy to w tym celu, aby nam się wyostrzył duchowy wzrok, żeby otworzyły nam się oczy na dar miłosierdzia w Chrystusie. Dzieła pokutne, które czynimy, mają pomóc Mu nas zbawić. To jest przywilej, bo jeżeli przychodzimy na nabożeństwa wielkopostne, aby medytować nad Jego męką, to przecież dlatego, że to jest męka dla naszego zbawienia! To dzięki niej żyjemy wiecznie.

Wielki Post to jest czas szczęśliwy. Wielki Post to jest czas… radości. Takiej prawdziwej radości, która rodzi się wtedy, kiedy się grzesznik nawraca. Wtedy się płacze, ale to są łzy wzruszenia. Taka jest radość Wielkiego Postu, w takich właśnie dobrych łzach nawrócenia – takich, które oczyszczają serce, które sprawiają ulgę, które pojawiają się na twarzy razem z uśmiechem. Taka jest radość Wielkiego Postu – człowiek naraz i płacze, i się śmieje.

Jak król Dawid, a on potrafił być strasznym draniem! Uwiódł cudzą żonę, zrobił jej dziecko, a żeby sprawa się nie wydała, próbował to zatuszować. A jak się to nie udało, kazał tego męża zamordować, mimo że to był jeden z jego najwierniejszych żołnierzy (zob. 2 Sm 11,1–26)). No, moi kochani, niewielu z nas dorównuje królowi Dawidowi, także i w grzechu – i ja was nie namawiam, żebyście próbowali mu dorównać, broń Boże! Ale zobaczcie, co on potem zrobił! Stanął przed Panem i wypowiedział te słowa, które my wciąż powtarzamy, na każdej Eucharystii, a są one zapisane w Księdze Psalmów: „Zmiłuj się nade mną, Boże, w łaskawości swojej, w ogromie swej litości zgładź nieprawość moją! Pokrop mnie hyzopem, a stanę się czysty, obmyj mnie, a nad śnieg wybieleję!” (por. Ps 51,3.9). Jakiej wiary, jakiej miłości trzeba, żeby ktoś, kto dopuścił się takich zbrodni, powiedział Bogu: „Ja ufam, że Ty możesz! Możesz sprawić, że będę czysty, tak czysty, że nad śnieg wybieleję”!

Do każdego i do każdej z was mówię – i do siebie samego też – obojętnie gdzie jesteś, w jakimkolwiek miejscu twojego życia się znajdujesz, odnów w sobie wiarę, że Bóg może oczyścić twoje serce! Wyjdź naprzeciw Bogu, który do ciebie wciąż, nieustannie idzie! Otwórz się przed Nim! Cały Wielki Post jest po to. Uwierz, że to jest możliwe! Wszystkim wam tutaj ośmielam się życzyć… szczęśliwego Wielkiego Postu! Amen.

Życiodajny popiół (2016)

Post, jałmużna i modlitwa. I tak przez sześć tygodni… W jaki sposób i po co mamy to wszystko robić? Czytamy dzisiaj Ewangelię, w której Pan Jezus tłumaczy nam, jak trzeba dawać jałmużnę, jak pościć i jak się modlić. Zauważcie, że każda z tych wskazówek kończy się na Ojcu, „który widzi w ukryciu” – jałmużna ma być taka, że zobaczy ją tylko Ojciec, post mamy ukrywać przed ludźmi i z modlitwą także się nie afiszować. W tym wszystkim chodzi więc o Boga.

Tymczasem my bardzo często wpadamy w pewną pułapkę, choć może nie taką prymitywną, jaką opisał tu Pan Jezus, bo już wiemy, słyszymy to od dziecka, że nie powinniśmy popisywać się naszym postem, naszą modlitwą ani naszą jałmużną. Nie będziemy chodzić ze zwieszoną głową ani wystawać na rogach ulic i odmawiać różaniec. Nie będziemy podzwaniać monetami, które wkładamy do ręki ubogiego. Te pułapki łatwo jest ominąć, ale jest inna, o wiele subtelniejsza. A mianowicie przeżywanie Wielkiego Postu przede wszystkim dla mnie samego. Wpadnę w tę pułapkę, jeżeli przez cały ten czas będę myślał głównie o tym, żeby mi się udało, na przykład nie jeść czekolady jeden dzień, drugi, trzydziesty: „Świetnie! Czekolada? – Nie, nic z tego, ani kawałeczka nie zjadłem i nie zjem! Ja jestem silniejszy niż pokusa zjedzenia czekolady czy złamania jakichś innych zasad lub postanowień”. Tylko że w ten sposób możemy przeżyć Wielki Post, myśląc wyłącznie o sobie i o tym, czy osiągnęliśmy sukces, czy nie – w naszych umartwieniach, w naszej modlitwie i w naszej solidarności z tymi, którzy potrzebują jałmużny.

Dlatego Pan Jezus uświadamia nam, że w tym wszystkim najważniejszy jest Bóg. Jeżeli mój post przypomina mi o duchowym głodzie i o pragnieniu Boga, to takie przeżywanie Wielkiego Postu ma sens. Jeżeli pamiętam o tym, że Bóg jest źródłem i celem mojej modlitwy, jeżeli pamiętam o Chrystusie, który podczas swojego ziemskiego życia modlił się gorąco do Ojca, to moja modlitwa jest modlitwą chrześcijańską. Jeżeli moja solidarność z ubogimi przypomina mi o tym, że Bóg, który wydał swojego Syna, żeby odkupić mój grzech, jest nieustannie, wielkodusznie i miłosiernie solidarny ze mną – to moja jałmużna ma sens. Ale jeżeli skupiam się wyłącznie na sobie i na tym, żeby udało mi się jakoś przetrwać ten Wielki Post – wytrzymać głód, nie zapomnieć o moich postanowieniach i wrzucić parę złotych do puszki – albo jeżeli kontempluję własną satysfakcję z tego, że jestem taki niezłomny, pobożny i hojny, to jeszcze jestem obok, jeszcze nie rozumiem, o co w tym wszystkim chodzi.

Ale uwaga! Nie idzie też o to, żeby powiedzieć sobie: „To może ja będę pamiętał o Panu Bogu bez postu, bez modlitwy i bez jałmużny. Od czasu do czasu pomyślę o Nim, może nawet przeczytam jakiś tekst religijny, obejrzę program albo posłucham nagrania dobrego kaznodziei”. Nie, moi kochani, to nie wystarczy, bo przez post, jałmużnę i modlitwę nasza pamięć o Bogu i nasza wiara staje się zupełnie inna. Przestaje być tylko ćwiczeniem intelektualnym, bo te praktyki zajmują już nie tylko umysł, ale całego człowieka – moje ciało, moje relacje z innymi. Dzięki nim nie tylko moje myśli i wyobraźnia, ale ja cały jestem zaangażowany w pamięć o Bogu.

„Boże, mój Boże, szukam Ciebie i pragnie Ciebie moja dusza, ciało moje tęskni za Tobą jak zeschła ziemia łaknąca wody” (Ps 63,2). Zbawienie dotyczy nas całych, nie tylko intelekt jest zbawiony, przecież my oczekujemy zmartwychwstania ciała. Poza tym, jeżeli pamiętamy o Bogu poprzez nasze ciało, poprzez te pokutne uczynki, to wtedy możemy zobaczyć, jaka jest rzeczywiście nasza pamięć. Czy jest wierna, czy nie jest bierna i nijaka? Czy nas angażuje? Można rozmyślać o Bogu, na przykład myjąc zęby, i co z tego? Ale zupełnie inaczej pamiętam o Ojcu, kiedy nie zapominam o moim bracie w Chrystusie, który potrzebuje pomocy, i dzielę się tym, czego on potrzebuje. To jest radykalnie inny sposób pamiętania, taki, który wciela moją wiarę. Taki, który weryfikuje ją przez to, że coś mnie kosztuje, bo prawdziwa pamięć kosztuje.

Za chwilę będziemy posypywać głowy popiołem. To jest bardzo ważny znak, on przypomina nam o pewnym wymiarze Wielkiego Postu, który warto sobie uświadomić. A mianowicie ten popiół, którym jesteśmy dzisiaj posypywani, tradycyjnie pochodzi ze spalenia zasuszonych palm z ubiegłorocznej Niedzieli Palmowej. A po co były te palmy, pamiętacie? Żeby wyrazić radość i entuzjazm, żeby powitać Pana Jezusa, który zbliża się do Jerozolimy: „Hosanna Synowi Dawida! Witaj, Panie Jezu! Zaraz będzie powstanie przeciwko Rzymianom i Ty zostaniesz naszym władcą, naszym królem”. Piszą o tym wszystkie ewangelie (zob. J 12,12, por. Mk11,1–10; Mt 21,1–11; Łk 19,28–40). A potem co ludzie wołali? „Ukrzyżuj Go!”. O tym też wszyscy czterej ewangeliści zaświadczyli (J 19,6.15, por. Mk 15,13–14; Mt 27,22–23; Łk 23,23).

Te palmy są więc doskonałym symbolem naszych nadziei, bardzo często fałszywych, i naszych projektów, często niemądrych i samolubnych, i naszej fałszywej chwały. One są najpierw takie piękne, takie zielone, a później usychają i jest nam ich żal. Liturgia podpowiada nam, co mamy z nimi zrobić – przestać ich żałować, spalić je. Z tych suchych badyli już i tak nie ma żadnego pożytku, ale można z nich zrobić jeszcze znak pokuty i posypać sobie głowę popiołem. Tylko że na tym nie koniec – to nie jest popiół, który ma nas zasypać i mamy się pod nim udusić z żalu i rozpaczy.

Ten znak mamy również zrozumieć pozytywnie, jako znak nowego życia. Tak jak popiół służy do użyźnienia gleby, żeby wyrosły na niej nowe, zielone i zdrowe rośliny – tak nasza pokuta w Wielkim Poście ma służyć do tego, żebyśmy nawrócili się i wydali plon duchowy. Ten popiół, którym posypujemy głowy w Środę Popielcową, ma być znakiem użyźnienia gleby naszego serca, żeby wyrosły projekty budowane nie na nas, tylko na Chrystusie. My mamy żyć, ale żyć dla prawdziwej chwały Bożej, a nie dla jakichś fałszywych projektów, dla większych i mniejszych sukcesów czy pochwał. Nasze czyny pokutne – modlitwa, post i jałmużna – mają być czynami miłości, aktami prawdziwej adoracji Boga i Chrystusa, naszego Pana i Króla. Ma to być prawdziwa chwała i cześć, którą Mu oddajemy.

Poczujmy się dzisiaj takimi roślinami, którym dobry gospodarz sypie popiół, aby wspomagać ich wzrost i rozwój. Bo także w nas różne suche badyle, różne martwe gałęzie zostają odcięte i spalone. Po to, żebyś ty lepiej rosła, a ty żebyś wydawał owoce, prawdziwe i dojrzałe. To jest bolesna operacja, to musi zaboleć, ale z tego będzie życie, jeżeli przyjmiesz to jako użyźniający nawóz. Składa się na niego klęska, która przyszła dlatego, że źle i głupio widziałeś, może głupio planowałeś albo pracowałeś źle. Więc uciesz się, że już tego nie ma! Tak, pociesz się teraz, że tamto się nie udało, i przerób to, co uschło, na użyźniający popiół. I wsyp go tam, gdzie trzeba, żeby zakiełkowało prawdziwe życie, żeby pojawiło się prawdziwe działanie, prawdziwa miłość, prawdziwa solidarność. Do tego dzisiaj wzywa nas liturgia. Rośnijmy, żyjmy, bo do tego zostaliśmy stworzeni. Amen.

I NIEDZIELA WIELKIEGO POSTU

Rok A

(Rdz 2,7–9; 3,1–7; Ps 51,3–6.12–14.17; Rz 5,12.17–19; Mt 4,1–11)

Nasze boskie człowieczeństwo (2014)

Tak zwana Ewangelia Dzieciństwa Tomasza jest apokryfem, pochodzącym mniej więcej z II wieku, który prawdopodobnie został napisany w języku syryjskim, ale zachował się także w wersji greckiej. Zobaczmy, w jaki sposób ta apokryficzna ewangelia przedstawia pewien epizod z życia Dzieciątka Jezus. Trochę wcześniej ów apokryf opowiadał, jak to Pan Jezus niezbyt grzecznie zachował się wobec kolegów.

Pewien mistrz, imieniem Zacheusz, chciał rozmawiać z Józefem, ojcem Jezusa. Zacheusz rzekł do Józefa:

– Czy zechcesz mi oddać swego syna, aby się nauczył kochać swoich towarzyszy i szanować osoby starsze, by stał się przyjacielem dzieci i z kolei je pouczał?

Józef odpowiedział i rzekł do niego:

– Któż może wziąć to dziecko, aby je uczyć? Nie myśl, że stanowi to niewielki krzyż!

Dziecko natomiast odpowiadając, rzekło:

– Uważam się za obcego tym sprawom, o których mówisz, nauczycielu. Jestem inny od was, choć jestem pomiędzy wami. Nie uznaję żadnej godności, która pochodziłaby od ciała. Nawet jeśli ty znasz Prawo, pozostajesz pod Prawem. Istotnie bowiem, nim ty się urodziłeś, ja już istniałem. Podczas gdy tobie wydaje się, że jestem jak mój ojciec, otrzymasz ode mnie naukę, jakiej nikt dotąd się nie nauczył ani nie poznał. A krzyż, o którym mówiłeś, będzie niesiony przez tego, komu zostało to postanowione. Skoro bowiem zostanę wyniesiony, powstrzymam się od wszystkiego, co mam wspólne z twoim pokoleniem. Istotnie bowiem, wy nie wiecie, jak urodziliście się, podczas gdy tylko ja wiem dokładnie, kiedy się urodziliście i jak długo pozostaniecie tu na niskościach.

Nauczyciel Zacheusz rzekł do Józefa:

– Oddaj mi go, abym go pouczył jak należy.

I głaszcząc, zaprowadził go do szkoły. Gdy tam weszli, Jezus zamilkł. I nauczyciel Zacheusz powtarzał mu wiele razy alfabet, poczynając od alpha. Kazał mu odpowiadać, ale on milczał. Nauczyciel zdenerwował się i uderzył go w głowę. Na to dziecko odrzekło:

– Jeśli uderza się w kowadło, to ten, który uderza, otrzymuje najcięższy cios. Mogę ci powiedzieć, że mówisz jak miedź, która brzmi, i jak dzwon, który dźwięczy. One nie mogą mówić i nie mają ani wiedzy, ani mądrości.

I wtedy Jezus wyrecytował bardzo sprawnie wszystkie litery, od alpha aż do omega. I dorzucił:

– Ci, którzy rozumieją alpha, jakże będą rozumieli betha? O obłudnicy! Zacznijcie sami nauczać, co znaczy alpha, a potem my wam uwierzymy w tym, co należy do betha.

I wtedy Jezus zaczął im stawiać pytania dotyczące kształtu i formy pierwszej litery, pytając, czemu zawiera ona liczne trójkąty, dlaczego jest wydłużona, pochylona, skłania się ku dołowi, jest wykręcona, dlaczego ma wiele kątów i dlaczego jest prosta3.

Niezły dzieciak z tego Pana Jezusa! Ale właśnie jako takiego mądralę, zadziornego i wywyższającego się nad innych, pokazuje Go nam ta gnostycka ewangelia. Określenie „gnostycka” pochodzi od greckiego słowa gnosis, czyli „wiedza, poznanie”, ponieważ napisali ją ludzie, którzy twierdzili, że jako filozofowie są lepiej wtajemniczeni w sprawy duchowe i wiedzą lepiej od apostołów, kim był Pan Jezus. Potem zostali nazwani doketami – też od greckiego słowa, dokein, czyli „łudzić się”, „wydawać się” – dlatego że oni absolutnie nie chcieli zgodzić się na to, że Pan Jezus naprawdę był człowiekiem. Twierdzili, że On tylko wydawał się człowiekiem, i tego swojego przekonania dowodzili, argumentując, że z materią nic wspólnego mieć nie mógł, bo ona jest zła. W swojej nieufności wobec materii dokeci posunęli się tak daleko, że wszystko, co ma związek z materią, było dla nich podejrzane – także małżeństwo, ale również jedzenie, zwłaszcza mięso i wino – do tego stopnia, że gdy odprawiali Eucharystię, używali tylko wody. Jakby chcieli być doskonalsi i bardziej cnotliwi od samego Pana Jezusa!

Zastanawiałem się, jak taki gnostyk opisałby sytuację, o której opowiada dzisiejsza Ewangelia – kuszenie Pana Jezusa na pustyni. I wyobraziłem to sobie tak:

Diabeł mówi do Pana Jezusa: „Jeśli jesteś Synem Bożym, to powiedz, żeby te kamienie stały się chlebem!”. A Pan Jezus do niego: „Och, ty głupi, małej wiary jesteś!”. Po czym robi pstryk – pojawia się obiad z trzech dań, w tym homary, a na deser crème brûlée – i mówi: „I co ty na to?”. Diabeł nie daje za wygraną: „Jeśli jesteś Synem Bożym, to rzuć się w przepaść i niech aniołowie przylecą, aby cię złapać”. Jezus na to: „Naprawdę, słaby jesteś!”. Macha rączkami i odfruwa, wołając: „Głupio ci teraz, co nie?”. No to diabeł obiecuje: „Mógłbym ci oddać wszystkie królestwa świata za jeden ukłon”.APan Jezus pstryk-myk i już, korona na głowie, armie maszerują, rolls-royce podjeżdża, w nim dziewczyny, i w ogóle wszystko jest świetnie. Więc diabeł zawstydzony podkula ogon, ucieka i pali się ze wstydu w piekle.

Taki sens, nie wnikając w szczegóły, miałaby scena kuszenia opisana przez gnostyka. Taki portret Pana Jezusa byśmy w niej znaleźli, podobny do tego Jezusa, którego jako dziecko widzieliśmy w jednej z apokryficznych ewangelii dzieciństwa.

Natomiast Ewangelia, którą czytamy w Kościele, jest napisana z natchnienia samego Boga. Ona opowiada nam o prawdziwym życiu Jezusa i ukazuje Jego prawdziwą tajemnicę, a jest nią to, że On jest prawdziwym Bogiem i prawdziwym człowiekiem. I zauważcie, że kiedy przychodzi na Niego pokusa, Chrystus w żaden sposób nie odwołuje się do swojej boskiej mocy. On jest człowiekiem i walczy z pokusą jak człowiek, na sposób ludzki. Za każdym razem, gdy diabeł podsuwa Mu pokusę, Pan Jezus przypomina słowo Boże. Przypomina prawdę o Bogu i na to diabeł odchodzi jak niepyszny. Nie ma tu żadnych popisów mocy i nie ma też, tak charakterystycznego dla gnostyków, podkreślania: „Ja nie mam z wami nic wspólnego”. Wręcz przeciwnie, jest tu głębokie wejście w człowieczeństwo, tak aby to ono było miejscem, w którym Jezus Chrystus, Bóg i Człowiek, dokonuje zbawienia ludzkości.

Czy zwróciliście uwagę, że Pan Jezus z Ewangelii Tomasza powiedział: „Kiedy zostanę wyniesiony – na krzyżu – powstrzymam się od wszystkiego, co jest związane z wami”? Tak jakby chciał powiedzieć: „Umierając, nareszcie się od was uwolnię”. A co mówi Pan Jezus w Ewangelii prawdziwej? „Gdy zostanę wywyższony – na krzyżu – przyciągnę wszystkich do siebie” (zob. J 12,32). To jest zupełnie inna perspektywa, to jest Bóg, który nie tylko się nie boi naszego człowieczeństwa, ale On sam w nie wchodzi. Dzieli je z nami, uświęca to człowieczeństwo i nam je pokazuje jako drogę do siebie. Jakby chciał powiedzieć: „Jeżeli chcesz iść moją drogą, jeżeli chcesz do Mnie trafić, to weź swoje człowieczeństwo na serio i bądź człowiekiem – tak jak Ja nim jestem, takim jak Ja się stałem”.

Chrystus ukazuje nam człowieczeństwo doskonałe i On jest dla nas jego wzorem, modelem. Nie tylko modelem do podziwiania, bo chociaż Bóg-Człowiek budzi w nas podziw i uwielbienie, to jednocześnie jesteśmy przez Niego zaproszeni do czegoś więcej – do naśladowania Go, do stawania się takimi ludźmi jak On. My naprawdę możemy iść tym tropem, możemy postępować za Nim. Zauważcie, że kiedy na początku Wielkiego Postu, w Środę Popielcową czytaliśmy o tym, co mamy robić – o poście, jałmużnie i modlitwie – to wszystko są konkretne i z ciałem związane działania. Nie było mowy o tym, żebyśmy się od ciała odrywali, ani żebyśmy odsuwali się od naszych bliźnich i zapominając o nich, w osamotnieniu oraz wewnętrznym ucisku próbowali wydusić z naszego ciała to, co duchowe, niematerialne, ezoteryczne. Wręcz przeciwnie. A co mówi prorok Izajasz? „Rozerwij kajdany zła, daj chleb temu, kto jest głodny, przebacz i proś o przebaczenie” (zob. Iz 58,1–7). To wezwanie odwołuje się do naszego człowieczeństwa, sprowadza nas na ziemię, bo tego chce od nas Bóg, który człowieczeństwo ukochał.

Myśląc o tej Ewangelii, przypomniałem sobie, że św. Tomasz z Akwinu – często sięgam do niego, gdy mam jakiś problem czy pytanie – mówi o instrumentum divinitatis, czyli o „narzędziu boskości”, a jest nim człowieczeństwo Chrystusa. Święty Tomasz wielokrotnie używa tego określenia, a w jednym z takich miejsc, w czwartej księdze Komentarza do Sentencji, pisze:

Jan Damasceński – ojciec Kościoła, którego Tomasz bardzo lubi cytować, autor dzieła O wierze prawdziwej (De fide orthodoxa) – powiada, że człowieczeństwo Chrystusa jest jakby instrumentem, na którym gra boskość. Tak, jak ciało jest instrumentem, w którym gra dusza. Dlatego każde działanie Chrystusa jako człowieka może być oglądane na sposób dwojaki: po pierwsze, jako działanie ludzkie, cielesne, jak na przykład wtedy, gdy Pan Jezus dotyka trędowatego; po drugie, jako działanie boskie, kiedy go uzdrawia, ponieważ człowieczeństwo Chrystusa jest narzędziem boskości4.

W ten sam sposób przypisuje się człowieczeństwu Chrystusa Jego i nasze zmartwychwstanie. Człowieczeństwo Chrystusa sprawia nasze zmartwychwstanie, tak jak dotknięcie sprawia uzdrowienie trędowatego. Bóg wybrał sobie człowieczeństwo, żeby w nim dokonywać swojego dzieła. Dlatego nie wolno nam się od człowieczeństwa odwracać, nie możemy o nim zapominać ani go lekceważyć. To byłoby niemądre, to byłoby błędne i sprowadzałoby nas na manowce. Chcesz być boski? Bądź człowiekiem! Sam Bóg nas tego uczy, On sam nam o tym mówi – w Jezusie Chrystusie.

Święty Paweł w Liście do Filipian, w rozdziale drugim, mówi tak o Chrystusie:

On, istniejąc w postaci Bożej, nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi, stawszy się podobnym do ludzi. A w zewnętrznym przejawie, uznany za człowieka, uniżył samego siebie, stawszy się posłusznym aż do śmierci – i to śmierci krzyżowej (Flp 2,6–8).

I wcześniej, w poprzednich wersetach:

Dlatego dopełnijcie mojej radości przez to, że będziecie mieli te same dążenia: tę samą miłość i wspólnego ducha, pragnąc tylko jednego, a niczego nie pragnąc dla niewłaściwego współzawodnictwa ani dla próżnej chwały, lecz w pokorze oceniając jedni drugich za wyżej stojących od siebie. Niech każdy ma na oku nie tylko swoje własne sprawy, ale też i drugich! To dążenie niech was ożywia; ono też było w Chrystusie Jezusie (Flp 2,2–5).

Tak żył Chrystus i taki jest nasz Wielki Post. Nie jest ucieczką od człowieczeństwa, lecz jest pełnym, Bożym, miłosnym zanurzeniem się w człowieczeństwo. W nim spotkamy Chrystusa i w nim, razem z Nim, będziemy iść – do śmierci, ale i do zmartwychwstania. Amen.

Rok B

(Rdz 9,8–15; Ps 25,4–9; 1 P 3,18–22; Mk 1,12–15)

Zwierzęta i aniołowie (2012)

Jak wiecie, jednym ze sposobów czytania słowa Bożego jest zwracanie uwagi na słowa, sformułowania, postacie, które na pierwszy rzut oka nic nie wnoszą do samego opowiadania. Można by pomyśleć, że są niepotrzebne, że mogłoby ich nie być. Kiedy czytałem słowo Boże z dzisiejszej niedzieli, zwróciłem uwagę na to, że i w czytaniu z Księgi Rodzaju, i w Ewangelii pojawiają się zwierzęta. Co one tam robią?

W Księdze Rodzaju jest napisane, że Pan Bóg wchodzi z człowiekiem w przymierze – wielkie, wspaniałe przymierze. Po kolejnej zdradzie zawiera teraz kolejne, w którym Miłość przewyższa każdy grzech i przebacza: „i nie będzie już nigdy wód potopu na zniszczenie żadnego jestestwa” (Rdz 9,15). A wcześniej są również wymienione zwierzęta: „Oto Ja zawieram przymierze z wami i z wszelkim zwierzęciem na ziemi” (zob. Rdz 9,10). Czytanie z Ewangelii jest o tym, że Chrystus poszedł na pustynię i pościł, że szatan Go kusił, a On „żył tam wśród zwierząt, aniołowie zaś usługiwali Mu” (Mk 1,13).

Ale dlaczego wśród zwierząt? Wydaje mi się, że one nie są przypadkowe, te zwierzęta w obu czytaniach. Już w Księdze Rodzaju odkrywamy Pana Boga jako tego, który cały jest zwrócony ku życiu. Jest Bogiem życia, w każdej jego formie. Przypomnijcie sobie, jak Chrystus mówi do faryzeuszy: „Bóg nie jest Bogiem umarłych, ale żywych”(zob. Mk 12,27, por. Mt 22,32; Łk 20,37–38) i stąd wyprowadza swoją naukę o zmartwychwstaniu i życiu wiecznym. Podkreśla, że jeśli oni sami mówią: „On jest Bogiem Abrahama, Izaaka i Jakuba” – to znaczy, że nie jest Bogiem jakichś czcigodnych trupów, choćby najbardziej zasłużonych, którym wystawiliśmy mauzolea, tylko jest Bogiem żywych. Jest Bogiem życia, jest Bogiem-Życiem.

Niesamowite jest, że Księga Rodzaju od samego początku rozciąga przymierze na wszelką istotę żyjącą. W pierwszym rozdziale, tam gdzie szóstego dnia Bóg stwarza zwierzęta, a potem człowieka, o zwierzętach jest powiedziane tak: „te, które mają tchnienie życia” (Rdz 1,30). Zajrzałem do Septuaginty, żeby zobaczyć, jak to jest po grecku, i znalazłem tam dwa określenia bardziej konkretne. Jedno to, że mają ψυχέ τε Σοσί (psiche te dzosi), co znaczy dosłownie, że mają „tchnienie od Ducha” – od Σοέ (dzoe), żywina… A dalej, w rozdziale dziewiątym, który dzisiaj czytamy (Rdz 9,8–15), autor księgi w wielu słowach wylicza, że chodzi o przymierze ze wszystkimi zwierzętami, które wyszły z arki. Nie tylko z oswojonymi, ale i z dzikimi: z ptactwem, ze zwierzętami domowymi i polnymi. I to jest drugi konkret: te „zwierzęta polne” (Rdz 9,10) to w Septuagincie „dzikie”, po grecku τεριώγ (terion), co Wulgata tłumaczy jako bestiae. Na wszystko, a więc także na dzikie bestie, rozciąga się Boże miłosierdzie, Boże przymierze, Boża miłość, bo Bóg jest Bogiem życia. I to właśnie słowo – terion, powtórzy się w Ewangelii.

A zatem Bóg jest Bogiem zwróconym ku życiu – i jak ja to usłyszałem w pierwszą niedzielę Wielkiego Postu, to nagle dotarło do mnie, że cały ten post, że wszystko, co my w tym Wielkim Poście robimy i czego nie robimy, ma być zwrócone ku życiu. Jesteśmy zaproszeni do umartwień – do postu, jałmużny, modlitwy – nie dlatego, że życie jest brzydkie i chcemy się od niego odwrócić, tylko po to, żeby się pełniej ku temu życiu zwrócić. Jesteśmy zaproszeni do ascezy w jedzeniu, żebyśmy mądrzej i lepiej jedli. Jesteśmy zaproszeni do ascezy w patrzeniu, żebyśmy mądrzej patrzyli i piękniej widzieli, mówili, kochali. Cała ta nasza chrześcijańska asceza nie jest wyrazem wrogości wobec życia, bo bylibyśmy wtedy zdrajcami wobec Boga, który – kiedy za nas oddał swoje życie – zawarł i z nami Nowe Przymierze, które jest jak najbardziej zwrócone ku życiu. Chrześcijańska asceza służy naszemu lepszemu życiu tu, na ziemi, oraz przyjęciu życia wiecznego. Wielki Post nie jest po to, żebyśmy sami sobie czynili zło, żebyśmy się umartwiali i robili sobie krzywdę, ale żebyśmy przez ascezę uczyli się czynić dobro, prawdziwie i mądrze kochać.

W Ewangelii nie ma już zwierząt wszelkiego rodzaju, które wyszły z arki Noego. Tutaj, na pustyni, są tylko zwierzęta dzikie, niebezpieczne. Po pustyni chodzą te zwierzęta, których my się boimy, których wolelibyśmy unikać – hieny, szakale, lwy. Ale i one są objęte Bożym przymierzem, bo Pan Bóg każde życie kocha, nawet to, które się zbuntuje przeciwko Niemu i zrobi się straszne, niedobre. Ono może stać się dobre. To dlatego Izajasz prorokuje, że kiedyś wół i lew będą sobie leżały razem, a dziecko wsadzi rękę do kryjówki żmii (zob. Iz 11,7–8; 65,25).

Chrystus na pustyni, dokąd odchodzi, żeby pościć – na pustyni, gdzie wydaje się, że nic nie ma – jest więc zanurzony w życiu. Zobaczcie, są tam aniołowie i zwierzęta, a więc reprezentowane są dwa krańce życia: subtelne istoty duchowe i dzikie bestie – lwy, szakale, hieny i co tam tylko biega strasznego. To wszystko otacza Chrystusa, On ku temu idzie. I zwierzęta z Nim są, i aniołowie Mu służą. Chrystus, który pości, nie odwraca się od życia – zwraca się ku życiu i również ku temu, co w tym życiu jest trudne, niebezpieczne.

I to jest kolejny wymiar naszego postu. Jesteśmy zaproszeni, żeby spojrzeć na to, przed czym na co dzień być może uciekamy, o czym usiłujemy zapomnieć, schować, czego się wstydzimy. Jesteśmy zaproszeni, żeby wyjść ku temu i zmierzyć się z tym za pomocą chrześcijańskiej ascezy – postu, modlitwy i jałmużny. Żeby spróbować, może po raz kolejny, ofiarować Panu Bogu to, co jest w nas z bestii albo z innego brzydkiego zwierzęcia. Jeżeli będziemy próbowali przed tym uciekać, to będziemy uciekali przed życiem, bo ta bestia też stanowi część naszego życia. I jeżeli się z nią nie zmierzymy, stając u boku Chrystusa, to będziemy uciekać i przed życiem, i przed Bogiem.

On jest Bogiem życia. On nie chce zrobić z nas jakichś marmurowych posągów, bo Bóg chce, żebyśmy żyli. Myślę, że cenniejsze jest dla Niego, jeżeli będziemy „zbroczonymi krwią” – to znaczy poranionymi i raniącymi innych – ale żywymi ludźmi, niż jeśli staniemy się ludźmi zimnymi, takimi sztywnymi, którzy nie tylko marmurowy posąg przypominają, ale po prostu jakiś zimny głaz. Oczywiście, wtedy krew nie popłynie, rana się nie otworzy, tylko że i życia w tym nie ma.

Przypomina mi się film, który widziałem kilkanaście lat temu, Ogrody Edenu. Słaby, ale miał jedną dobrą scenę. Otóż siedzi sobie Pan Jezus na pustyni, jest noc, jest Mu zimno, bo na pustyni noce są zimne. I nagle z piasku wydobywa się płomień – okazuje się, że to ognisko, a po drugiej stronie siedzi sobie mały, łysy, skurczony i wykrzywiony staruszek. Patrzy na Pana Jezusa, a potem zaczyna robić różne miny – tak, jakby próbował Go rozśmieszyć albo przestraszyć. Pan Jezus się nie porusza, nie reaguje, więc staruszek zrywa się, szaleje, tańczy wokół tego ogniska. Aż w końcu Pan Jezus chwyta go nagłym, błyskawicznym ruchem i mocno obejmuje. Tamten zaczyna się wyrywać, wrzeszczeć i miotać, a potem stopniowo słabnie, uspokaja się i zaczyna płakać, jak dziecko. Pan Jezus trzyma go w ramionach.

To jest doskonały obraz tego, jak dokonuje się nasze zwycięstwo nad grzechem, czym jest nasza chrześcijańska asceza. Ona jest podjęciem rzeczy w naszym życiu trudnych, po to, żeby one w nas zapłakały – w Chrystusowym świetle, w Jego objęciach – i stały się dla nas kolejnym pokonanym stopniem wzwyż, na trudnej drodze zbawienia. Ale jeżeli będziemy uciekać, to się nie stanie. Więc niech się stanie! Amen.

Rok C

(Pwt 26,4–10; Ps 91,1–2.10–15; Rz 10,8–13; Mt 4,4b; Łk 4,1–13)

Wyjdźcie na pustynię (2013)

Tydzień temu5 opowiadałem historię dwóch mnichów, którzy ciężko zgrzeszyli i kiedy wracali do swojego eremu na pustyni, w okolicach Aleksandrii, to jeden szedł smutny, ze zwieszoną głową, a drugi wesoło pogwizdywał. Jeden nie mógł oderwać się od swojego grzechu, a drugi wiedział, że musi to zrobić jak najszybciej i jak najbardziej radykalnie. Ten drugi dziwnie się zachowywał, tak jakby nienormalnie, bo przecież wiadomo było, że zgrzeszył, a tymczasem on się od tego odcinał. Przyjął taką postawę dlatego, że chciał jak najszybciej znaleźć się w miejscu, gdzie będzie mógł znowu spotkać Pana Boga. I tym miejscem nie jest jego grzech – jest nim pustynia i ten jego erem, do którego on chce jak najszybciej dojść, żeby odprawić pokutę. Na koniec ten drugi mnich żył dalej jako święty, a tamten, który nie chciał podnieść głowy, żeby zobaczyć Boże miłosierdzie, pozostał pamięcią przy swojej nieprawości – i za jakiś czas powrócił i do Aleksandrii, i do grzechu.

Dotrzeć na pustynię, uciec na pustynię… Pustynia kojarzy nam się z czymś niedobrym, z niebezpieczeństwem. Zaraz przypominamy sobie szatana i kuszenie Pana Jezusa na pustyni; i lud wybrany, który po wyjściu z Egiptu przez czterdzieści lat błąka się po niej za karę. Wydaje się więc, że pustynia jest miejscem pozbawionym Boga. Ale przyjrzyjmy się uważnie temu, co słowo Boże mówi nam dzisiaj o pustyni. Warto porównać, jak o kuszeniu Pana Jezusa opowiada każdy z trzech synoptyków.

Marek najkrócej, bo to w ogóle jest krótka Ewangelia, przekazuje tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Marek mówi o kuszeniu w trzech krótkich zdaniach: „Zaraz też Duch wyprowadził Go na pustynię. Czterdzieści dni przebył na pustyni, kuszony przez szatana. Żył tam wśród zwierząt, aniołowie zaś usługiwali Mu” (Mk 1,12–13).

Mateusz, bardzo podobnie do Łukasza, opowiada dokładnie o potrójnym kuszeniu, ale zaczyna w taki sposób: „Wtedy Duch wyprowadził Jezusa na pustynię, aby był kuszony przez diabła. A gdy przepościł czterdzieści dni i czterdzieści nocy, odczuł w końcu głód. Wtedy przystąpił kusiciel…” (Mt 4,1–3).

I w końcu mamy Łukasza, czytaliśmy dzisiaj jego Ewangelię, który najbardziej podkreśla to, co we wszystkich trzech ewangeliach jest wspomniane, obecność Ducha Świętego: „Jezus pełen Ducha Świętego, powrócił znad Jordanu i czterdzieści dni przebywał w Duchu na pustyni, gdzie był kuszony przez diabła” (Łk 4,1).

Jezus jest już po chrzcie w Jordanie i właśnie usłyszał, tak samo jak wszyscy obecni: „To jest mój Syn umiłowany”. Bóg Ojciec objawił wtedy synostwo Jezusa, a Duch Święty na Nim spoczął. I Łukasz to podkreśla, że Jezus przez czterdzieści dni przebywał w Duchu Świętym na pustyni. Dwa razy to powtarza i rozkłada akcenty nieco inaczej niż Mateusz, który mówi: „Duch wyprowadził Jezusa na pustynię, aby był kuszony przez diabła”. Łukasz natomiast chce zwrócić naszą uwagę na to, że Jezus jest „pełen Ducha Świętego”. On idzie na pustynię, żeby się ucieszyć tym, że jest Synem Ojca, i tym, że zaczyna się dzieło zbawienia, bo przecież to jest początek Jego misji. Chce pobyć przez jakiś czas z Ojcem, chce się Nim nacieszyć. Jest pełen Ducha, pełen miłości. Dobrze oddają to słowa z Księgi Ozeasza, które przypominałem wam tydzień temu: „Wyprowadzę ją na pustynię – mówi Pan do Jerozolimy – i będę mówił do jej serca” (Oz 2,16) – bo chcę być z nią, chcę mieć chwilę tylko dla niej i chcę, żeby ona miała chwilę tylko dla Mnie. Tak jak chce być razem dwoje narzeczonych, przyjaciół, kochających się ludzi.

Nie możemy zapominać o tym, że pobyt na pustyni to ma być pobyt w Duchu. Kiedy lud wybrany, lud Boży krążył przez czterdzieści lat po pustyni, to czy sobie sam krążył, bo mu się tak podobało? Oczywiście, że nie! Z Duchem tam krążył, z Bogiem, który szedł przed nimi i szedł za nimi jako ogień i obłok, początek i koniec. On tam był z nimi, to był dla nich uprzywilejowany czas chodzenia z Bogiem, bycia z Nim.

I tylko dlatego, że jest w Duchu, że jest blisko Ojca, to gdy pojawia się diabeł, Chrystus w tak prosty i radykalny sposób odprawia go w nicość. Ten czas pobytu na pustyni Jezus wykorzystuje na to, aby patrzeć w twarz Ojca, i kiedy diabeł się przyplącze – a na pewno się przyplącze, taka już jego złośliwa natura, bo nie podoba mu się to, że ktoś jest blisko Boga – wtedy Jezus odpowie mu czym? – słowem Bożym, tym, co Bóg powiedział do człowieka w Piśmie Świętym. On mu odpowie Bogiem, odpowie mu Ojcem. Nie będzie z nim wchodził w żadne układy ani kombinacje. Nie będzie też załamywał się, nie będzie narzekał: „A miało być tak pięknie! Mieliśmy być na tej pustyni tylko Ja i Ty, Ojcze, co tu robi ten trzeci?”. Właśnie dlatego, że jest blisko Ojca, to On – tak jakby czytał Pismo Święte – odpiera pokusy słowem Bożym: „Co ty mi tu opowiadasz? Nie samym chlebem żyje człowiek. Te wszystkie królestwa nie należą do ciebie, bo jest Pan wyższy od ciebie, prawdziwy Pan tego świata, i to Jemu należy się kłaniać”. I w końcu ta ostatnia, być może najtrudniejsza pokusa, bo przecież On wiedział, że jest Panem aniołów, ale powiedział: „Nie, nie będę wystawiał Go na próbę. Ja Mu ufam nawet wtedy, kiedy nie posyła swoich wojsk anielskich, żeby Mnie bronić”. Czy nam to czegoś nie przypomina? Stojąc przed swoimi sędziami, Jezus powie: „Gdyby mój Ojciec chciał, to posłałby zastępy aniołów, żeby Mnie broniły. Ale Ja oddaję się wam na ukrzyżowanie, bo taka jest droga do zmartwychwstania: być blisko Ojca” (zob. J 14,31; J 18,4–6.36).

Moi kochani! Zapraszam was do takiego przeżywania Wielkiego Postu. Zapraszam was na pustynię. Powtarzam w pewien sposób to, co powiedziałem już tydzień temu. Podnieście wasze głowy i patrzcie na Ojca! Słuchajcie Ojca! Bardzo konkretnie, przez najbliższych kilka tygodni Wielkiego Postu znajdźcie czas na adorację, na czytanie słowa Bożego, na rozważanie męki Pańskiej. To są chwile, w których odrywacie się od samych siebie. Wam się może wydawać, że jeśli nie będziecie wciąż myśleć o waszym grzechu, o waszej niedoskonałości, o tym, co jest niedobre – że jeśli przestaniecie o tym myśleć, to wam się to wszystko wymknie spod kontroli. Nie, jeżeli spojrzycie na Ojca, na Boga, jeżeli wyjdziecie na pustynię i tam posłuchacie Jego, będziecie przeżywali ten czas jak Jego Syn, będziecie Jego dziećmi, jak Jezus.

To prawda, że tam na pewno pojawi się również pokusa, ale nie będziecie wobec niej sami, będziecie z Ojcem. Może ktoś pomyśli: Po co mam chodzić na pustynię, jak tam ma się do mnie diabeł przyplątać? Może lepiej nie ryzykować, nie wystawiać się na pokusy? Moi kochani! On się przyplącze tak czy owak, więc lepiej być wtedy z Ojcem. To nie jest tak, że kiedy my się odwrócimy od Boga, to będzie jakaś pustka, jakaś błoga nicość. Nic z tego, taką pustkę natychmiast wypełni zło. Zobaczcie, co się stało w ciągu ostatniego stulecia! Usiłowano nas przekonać, że jeżeli wyeliminujemy religię z życia światowego, to natychmiast na to miejsce wejdzie rozum, oświecony i nad wszystkim panujący, i że mądrość nas natychmiast ogarnie. A co się stało? W tak bardzo racjonalnym i oświeconym kraju, jakim jest Francja, w której zdarzyło mi się żyć przez dobrych parę lat, posługa wróżek kwitnie, ludzie chodzą do nich niemal tak często jak do fryzjera. Kartezjański naród! Mój Boże… To nie jest tak, że jeżeli nie pójdziemy za Bogiem, to będziemy żyli w zakonserwowanym stanie bezpieczeństwa, że nic złego się nie wydarzy. To jest sprawa poważna, naprawdę. Albo będziemy patrzeć na Boga, Jego słuchać, za Nim iść i wówczas będziemy mocni, kiedy przyjdzie ten, który będzie próbował nam w głowie zamącić, albo pozostaniemy sami i będziemy przegrywać walkę.

Przyglądajcie Mu się, znajdźcie czas na pustynię! A wtedy będą się działy rzeczy wielkie, chociaż takie małe. Pan Bóg jest niezwykle pomysłowym scenarzystą, lepszym niż nam się wydaje. Cokolwiek byśmy sami sobie wymyślili, zaplanowali i spróbowali w naszym życiu rozegrać bez Niego, i tak Jego scenariusz zaskoczy nas i uszczęś­liwi znacznie bardziej. Tylko pozwólmy Mu się poprowadzić – na pustynię, w Duchu Świętym.

Opowiem wam taką historię, którą przeczytałem przedwczoraj, na blogu jednego z moich współbraci. Jest dobrym przykładem tego, co się dzieje, gdy człowiek nie kombinuje sam, tylko robi to, czego Pan Bóg od niego chce. Skończył właśnie spowiadać w kościele i zamierzał wyjść na zewnątrz, przez główne drzwi, żeby okrężną drogą wrócić do klasztoru. Zobaczył młodego człowieka, który modlił się w ławce. Ten człowiek poszedł za nim i zatrzymał go: „Czy mogę z ojcem porozmawiać?”. „Proszę bardzo, o co chodzi?”. I popłynęła opowieść, że jest synem bogatych rodziców, że przyjechał do dużego miasta, żeby studiować na prestiżowym wydziale, a tu przypadkiem poznał biedną dziewczynę, sierotę i bardzo się w niej zakochał. Rodzicom oczywiście się to nie spodobało. A tymczasem przytrafiło się dziecko, więc oczywiście on uznał, że trzeba wziąć na siebie odpowiedzialność i ożenił się z nią, co rodziców doprowadziło do takiej wściekłości, że zupełnie się od niego odwrócili i przestali mu pomagać. Musiał więc przerwać swoje studia i podjąć pracę, ale niestety, niedawno go z tej pracy wyrzucili. No ale jest przecież małe dziecko i on potrzebuje na mleko, pięćdziesiąt złotych, więc gdyby go ojciec poratował… I on wcale nie chce pieniędzy, tylko mleko. Jeżeli ojciec pójdzie z nim i mu to mleko kupi, to wystarczy, będzie w porządku.

Mój współbrat słyszy to wszystko – piękna historia, wzruszająca – ale czuje jakąś nutę naciągania. Mówi więc tak: „Dam panu te pieniądze, ale ja z panem pójdę, odwiedzę was. Jesteście biedni, w trudnej sytuacji, chcę do was przyjść”. Ten człowiek próbuje go powstrzymać: „Nie, niech ojciec tego nie robi, bo moja żona nie jest na to przygotowana. Zresztą ona nie do końca wie, że ja mam kłopoty”. Na co ten stanowczo: „Albo tak, albo tak!”. „No dobrze, to ja na ojca poczekam”. Idąc do samochodu, ten dominikanin spotkał brata, który jest odpowiedzialny za pomoc charytatywną, i powiedział mu, co zamierza zrobić. A ten zawołał: „Człowieku! To jest naciągacz. Teraz mleko dla niemowląt jest bardzo chodliwym towarem. Nie wiem, co oni z nim robią, ale chętnie je kupują. Jak wrócisz, to już go nie znajdziesz”. Tamten wsiadł jednak do samochodu, wyjechał przed klasztor i patrzy, a młody człowiek stoi, nie uciekł, czeka na niego. Mój współbrat zadowolony, że ten mężczyzna do niego podchodzi, otwiera mu drzwi, a wtedy tamten mówi tak: „Proszę ojca, mogłem sobie pójść, ale pomyślałem, że ojciec się naprawdę porządnie zachował. Nie mogę ojca dłużej naciągać, inaczej sobie poradzę. Szczęść Boże!”.

Co się stało? Cud się stał. Ten człowiek, który przyszedł naciągać, oszukiwać, stanął nagle w prawdzie. Wybrał coś ważniejszego od pieniędzy, wybrał swoją godność. A umożliwił mu to ten dominikanin, który posłuchał Pana Boga, który sobie pomyślał: „Pojadę ich odwiedzić, poświęcę na to trochę czasu, uwagi, pieniędzy”.

Wyjdźcie na pustynię! Pozwólcie Bogu mówić do waszego serca! I niech się dzieją cuda. Amen.

Uleżysz bezpiecznie (2016)

Rzadko mi się zdarza przeglądać prasę w niedzielę rano, ale dzisiaj wziąłem do ręki jeden z dzienników i trafiłem na wywiad, który mnie zainteresował. A w nim przeczytałem takie słowa: „Mnie też bez przerwy zarzucają, że rozmawiam z mediami wrogimi Kościołowi. A rozmawiać trzeba, Kościół ma obowiązek rozmawiać z każdym, nawet z diabłem. Rozmowa, jeśli nie jest napastliwa i szuka czegoś, co można by nazwać wspólnym przyczółkiem, to coś, na co warto postawić”. Pomyślałem sobie, że nawet najmądrzejszym zdarza się czasem zagalopować i chociaż ten, kto te słowa wypowiedział, jest człowiekiem mądrym i mam do niego ogromny szacunek, to jednak tym razem zdecydowanie przesadził. Otóż nie, z diabłem się nie rozmawia, bo to jest ojciec kłamstwa. Nie podejmuje się z nim dialogu ani nie siada się do gry, bo z góry wiadomo, że będzie oszukiwał i karty będą znaczone. Ryzyko przegrania jest bardzo wysokie, a zysku nie widać.

Kiedy przysłuchamy się uważnie dzisiejszej Ewangelii, to zobaczymy, że Chrystus nie rozmawia z diabłem, jako człowiek nie podejmuje z nim dialogu. Natomiast odpowiada słowem Bożym, dlatego że jedynym, który może z diabłem rozmawiać, jest Bóg, i tylko On ma panowanie i moc, żeby diabłu wykazać błąd i postawić go na właściwym dla niego miejscu. Także egzorcyści nigdy nie zwracają się do szatana w swoim własnym imieniu i nigdy z nim nie dyskutują – oni zwracają się do szatana w Imieniu Jezusa Chrystusa i nakazują mu odejść w to Imię. Lecz nie rozmawiają z nim ani nie negocjują.

Kiedy Chrystus zapytał o imię demona, który siedział w tym biednym opętanym człowieku z Gerazy (zob. Mk 5,1–20, por. Mt 8,28–34; Łk 8,26–39), to nie dlatego, że go nie znał i był ciekawy, jak się nazywa, tylko dlatego, żeby się okazało, że jest ich cały legion. Ale Syn Boży znał je wszystkie po imieniu, o Jego wiedzy i władzy nad nimi świadczy ta naiwna prośba, żeby nie wyganiał ich do piekła, żeby przynajmniej pozwolił im wejść w stado świń. A wtedy świnie rzuciły się do jeziora – i wrócił swój do swego, szatan do otchłani (zob. Łk 8,31–33).

Tylko Bóg może z szatanem rozmawiać. Dlatego, gdy przychodzi na nas pokusa, kiedy staje przed nami ubrana w jakieś ponętne szatki i próbuje nas do siebie przekonywać, to nie wchodźmy z nią w żaden dialog, nie dyskutujmy. Przemówmy do niej słowami Boga – słowami Modlitwy Pańskiej albo innymi słowami z Pisma Świętego, tak jak uczy nas dzisiaj Pan Jezus. Walcząc własnymi siłami, możemy łatwo polec, bo one są słabe. Możemy zostać wciągnięci w dyskusję, która będzie nas bardzo dużo kosztować – nie daj Boże, nawet i śmierć wieczną.

Z diabłem się nie rozmawia, ale on zwykle nie staje wobec nas jawnie, nie przedstawia się: „Oto ja, szatan, przychodzę do ciebie z pokusą”. Jednak wyczuwamy jego obecność w rzeczywistości, która nas otacza, a czasami mamy wrażenie, że diabeł wychyla się spoza twarzy ludzi, którzy nam coś proponują albo czymś straszą, do czegoś nas zapraszają lub czegoś zabraniają. I co wtedy? Przede wszystkim musimy pamiętać, że żaden człowiek nie jest diabłem. Nawet człowiek zły, nawet ten do głębi przeniknięty złem, i nie możemy traktować go tak obcesowo, tak zdecydowanie, jak traktujemy szatana. To zawsze jest człowiek i dlatego Chrystus każe nam się modlić za naszych nieprzyjaciół, co więcej – za tych, którzy nas nienawidzą, którzy nas prześladują. Wiara, że w odpowiedzi na naszą modlitwę coś się stanie, wcale nie jest naiwna, bo wiemy, że wiele razy tak się działo, że oprawca nawracał się i zmieniał swoje życie pod wpływem świadectwa ofiary. Może nie tak często, jakbyśmy chcieli to widzieć, ale przecież nie widzimy wszystkiego i nie wszystko widać natychmiast. Tak może się stać i nasza chrześcijańska nadzieja polega na tym słowie Chrystusa, na tym Jego poleceniu modlitwy wstawienniczej i przebaczenia. Zło należy odrzucać, a za złego człowieka trzeba się modlić, bo stoi nad przepaścią.

Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy musimy żyć w systemie, który już u podstaw ma złe założenia, który wpuścił do siebie zło już na początku. Święty Jan Paweł II – świadomy swojego doświadczenia życia w ustroju komunistycznym, jak też innych ideologii, które ten świat trzymają w niewoli zła – w swojej encyklice Reconciliatio et paenitentia (1984) po raz pierwszy wspomniał o czymś takim, jak grzech społeczny. A mianowicie jest to taka sytuacja, w której system przeszkadza mi, a niekiedy wręcz uniemożliwia czynienie dobra. Na przykład taki system, który świadomie wprowadza głód – pamiętamy chociażby o wielkim głodzie w latach trzydziestych XX wieku na Ukrainie – taki system sprawia, że nie sposób jest nie kraść, nie tylko dla siebie, ale i dla rodziny, żeby przeżyć. Papież mówi, że taka sytuacja zmniejsza osobistą odpowiedzialność moralną człowieka za zło, ale nigdy tej odpowiedzialności go nie pozbawia. Krótko mówiąc, nie ma takiej sytuacji, w której moja wolność wyboru dobra byłaby całkowicie zniweczona, a ja byłbym zwolniony z odpowiedzialności za swoje czyny i zaniedbania, myśli czy intencje. Chociaż wszystko będzie nas zmuszać do tego, żebyśmy byli samolubni i źli, to nawet na najgłębszym dnie ludzkich okropieństw można wybrać dobro, można wybrać prawdę, można wybrać solidarność.