Kronika umierania. Zamarzanie - Piotr Krasoń - ebook

Kronika umierania. Zamarzanie ebook

Piotr Krasoń

0,0

Opis

Streszczenie

Kronika umierania. Zamarzanie oparta jest na przeżyciach autora w związku z zamarznięciem Gertrudy, której pamięci dedykuje swoje wspomnienia.

Opisy hipotermii wzorowane są na opisach wysokogórskich wypraw i nawiązują do scen z filmu Everest.

Kolejne odsłony tragicznej śmierci bohaterki niosą ładunek realizmu magicznego. Jesteśmy świadkami spotkania Gerdy z widmem śmierci i stadem saren.

Równoległym wątkiem są cztery części Sali Tronów: obrazy inspirowane symboliką biblijną stanowią własne spojrzenie autora na Sąd Ostateczny i są współczesną wersją przekazu wyobrażeń religijnych ludzkości i nadludzkości postaci.

W dalszej części wspomnień narrator przekazuje głos autorowi w rozmowach grupy przyjaciół, a dialogi bohaterów, którzy mają realny pierwowzór wśród rodziny i znajomych autora, stanowią o jakości i stylu książki. Wśród poruszanych tematów pojawia się możliwość obecności nieobecnego w świecie Boga, nazwanego za Romanem Ingardenem „diamentem pojęciowym”, oskarżenie i usprawiedliwienie Boga przez dwudziestowiecznych myślicieli, jak Martin Heidegger, Edyta Stein czy Emmanuel Levinas. Odnosimy wrażenie, że to oni są nieobecnymi bohaterami tekstu. Autor parafrazuje i czyni przekaz zrozumiałym i przystępnym, dlatego ilość cytowań ograniczył do niezbędnych. Część filozoficzna Kroniki umierania. Zamarzanie jest osobistym przeszukiwaniem świata w poszukiwaniu Boga, sensu życia, cierpienia i śmierci. Autor stawia pytanie o możliwość pogodzenia się z poczuciem winy za śmierć bohaterki i obciąża tym na koniec również ofiarę. W książce znajdziemy wiele dygresji, anegdot, retrospekcji, celowych powtórzeń i naprawdę udanych pętli czasu.

Ostatni rozdział opowiada o wyprawie autora w Tatry, będącej wspomnieniem i rozliczeniem się z niełatwego uczucia do Gerdy, o której życiu i jego poczuciu winy dopiero tutaj dowiadujemy się najwięcej.

Przesłanie epilogu pozostawia czytelnika z poczuciem, wypowiedzianego z dystansem do świata, przekonania, że wbrew rozpaczy istnienie nie jest przegrane, skoro w ogóle można było narodzić się do życia na ziemi i cieszyć się pięknem zachodu słońca nad Jeziorem Orawskim z widokiem na ukochane przez bohatera Tatry i Beskidy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 142

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZDZIAŁ 1. ZAMARZANIE

O marne po ziemi wędrowanie pośród wielu trudów,porzucam cię.

LAS

– Nie idź – powiedział, widząc, jak się ubiera – jest piętnaście stopni mrozu, zapada zmierzch, będzie bardzo zimno.

– Muszę – odparła zniecierpliwiona. – Spacer po obiedzie dobrze mi zrobi. Zobacz – uśmiechnęła się – pierwszy raz wkładam te wysokie buty. Sprawdzę je na śniegu.

– Mogłabyś się zdrzemnąć – zauważył. – W taki mróz nawet ja nie idę na narty, zresztą poszedłem wcześniej.

– Muszę dbać o linię. Przejdę tylko do lasu i wrócę. Nie mogłam pójść z tobą. Bolą mnie ręce po wczorajszej jeździe na nartach.

– Włóż moją czapkę – poprosił, podając jej również rękawiczki i szal.

Wyż arktyczny znad Syberii miał się cofnąć przed dwoma dniami. Tak się jednak nie stało i dla okolicy Rabki prognozowano trzynaście stopni mrozu. Dochodziła szesnasta trzydzieści. Zapadał przejmująco zimny wieczór.

Skoro nalega, niech idzie, pomyślał. To tylko pół kilometra do lasu i z powrotem, więc możliwe, że z powodu mrozu wróci wcześniej.

Spojrzała na niego, a po chwili usłyszał jej szybkie kroki na schodach.

Tamtej zimy zamarzło w Polsce siedemdziesiąt osób, mniej niż jedna na dzień. Prawdopodobieństwo, że ona będzie pierwszą, wynosiło jeden do siedemdziesięciu milionów. Nie wziął tylko pod uwagę, że przeznaczenie rządzi się swoimi prawami i nie kieruje się rozkładem statystycznym, a tragicznego zdarzenia nie sposób wykluczyć spośród tych możliwych do zaistnienia.

Podszedł do okna. Przez jakiś czas stała pod bramką, patrząc przed siebie. Wydało mu się dziwnie za długo. Spojrzała w lewo i w prawo, w stronę lasu, i jeszcze w okno, gdzie go chyba zauważyła. Wtedy ruszyła na północ w wybranym kierunku.

Po pięciu minutach podszedł do okna. Czuł pewność, że ją zobaczy, jednak pola były puste, bez czarnego punktu jej sylwetki. Za późno spojrzałem, a ona zdążyła już przejść – pomyślał zaniepokojony i pełen obaw.

Jak co dzień wieczorem oglądał telewizję i tak upłynęła godzina. Przeziębienie wciąż nie ustępowało, sięgnął więc po kolejną tabletkę. Uspokoił się, myśląc, że być może poszła dalej, niż miała zamiar, i za chwilę wróci. Zrobił się senny, ale wciąż nasłuchiwał kroków. Było jednak cicho i zasnął.

Kiedy obudził się nagle, spojrzał na zegar. Dochodziła dwudziesta pierwsza, już dawno powinna wrócić. Dopiero teraz zobaczył jej komórkę zostawioną z ładowarką. Jak mogła zapomnieć…? Nigdy bez niej nie wychodziła… Wziął ze sobą też swój telefon, ubrał się w pośpiechu i zbiegł po schodach. Na termometrze były dwadzieścia trzy stopnie mrozu. Zobaczył cienką warstwę puszystego śniegu. Skierował się w stronę lasu, oświetlając komórką świeży ślad opon samochodu. Śnieg stawał się coraz bardziej gęsty. Zamieć zasypywała go od stóp do głowy, a wiatr wzmagał odczucie mrozu.

Piotr zaczynał trząść się z zimna…

Szukał Gerdy w różnych kierunkach i zastanawiał się, czy nie wsiadła do samochodu. Minęły dwie godziny i nie znalazł żadnego znaku jej obecności. Pomyślał, że pojechała do przyjaciół lub rodziny. Zadzwonił znajomy i kiedy usłyszał, co się stało, mocno się zdziwił, że Gerda nie wróciła na noc. Piotr tłumaczył sobie, że nie po raz pierwszy tak postąpiła, chociaż nie pomyślał, że wtedy była inna pora roku.

Od Gertrudy dzieliło go niecałe półtora kilometra w kierunku zachodnim. Nie wiedział, że kobieta zaczyna uciekać światu…

Szła przed siebie, aż w końcu zaczęła błądzić w ciemnościach nieznanego jej wcześniej lasu, zwanego przez miejscowych „sulowską drapą”. Poszła za daleko, w złym kierunku i nie była ciepło ubrana. Dziwna wydawała się ta jej nieostrożność. Piotr również sobie nie mógł wybaczyć braku rozwagi w ocenie pogody. Zawsze tak bardzo bała się zimna i była wrażliwa na niskie temperatury. Pamięta jak dziś czasy w Krakowie, dni pełne radości i uśmiechu oraz ich wspólne wyjście zimą do biblioteki. Po przejściu kilometra, drętwiejąc z chłodu, z trudem wróciła do domu i długo się rozgrzewała, aby dojść do siebie. Zapomniał o tym tego zimowego popołudnia, które miało się okazać ich ostatnim wspólnie spędzonym.

W tym obcym, chociaż nieodległym lesie zimno i dreszcze objęły jej kończyny i ciało. Zobaczyła zapalone światła w pobliskich domach i była pewna, że bezpiecznie dojdzie do głównej drogi lub zawróci. Zbity i ciężki śnieg na polach sięgał zbyt wysoko, aby mogła przejść dalej. Na swoje nieszczęście wróciła na zasypaną drogę, aby dojść do lasu. Nie wiedziała, że w poprzednim tygodniu właściciel pola woził ciągnikiem wyrąbane drzewo i rozjechał nawierzchnię w różnych kierunkach. Z trudem doszła do plątaniny rozjazdów i wybrała złą ścieżkę, na końcu której czekała ją śmierć. Wtedy, po raz pierwszy, poczuła niepokój…

Padał śnieg niesiony przez lodowaty i porywisty wiatr. Czuła się zdezorientowana z powodu spadającej widoczności. Szła w stronę świateł coraz bliższych zabudowań. Wiatr się wzmagał. Była przerażona, ale miała nadzieję, że dojdzie do domów, do ludzi. Pomyślała, że to najwyżej kilkaset metrów. Wyziębiona przez mroźny wiatr czuła narastający ból sztywniejących kończyn i mięśni całego ciała. Zmęczenie było dotkliwe i nie mogła odzyskać utraconego ciepła. Zbliżała się do granicy światów. Skrajnie wyczerpana usiadła na śniegu, opierając się o drzewo. Organizm coraz bardziej nie domagał. Bezlitosny wiatr, wszechobecny śnieg, jego płatki i tnący mróz, z którymi nie sposób negocjować, trafiały na jej twarz. Poczuła zamarzające łzy na policzkach. Miała nadzieję, że obudzi ją Piotr.

– Przecież musi mnie znaleźć, przecież mnie znajdą, jeśli nie on, to na pewno policja, ratownicy bądź ktokolwiek z ludzi, może zaszczeka pies Franek – szeptała do siebie, a odpowiadały jej gwizd wiatru i szelest gałęzi.

Obudziło ją bolesne zimno. Była cała zdrętwiała i nie mogła się ruszyć. Czuła wszechogarniający ból i sztywność mięśni. Wstała z trudnością. Chociaż oddech stawał się coraz płytszy, krzyknęła: „ratunku”. Głos rozniósł się dookoła echem. Nie zastanawiając się, wybrała drogę na skraj lasu w kierunku pól. Z wysiłkiem stawiała kolejne kroki, uważając, aby nie upaść. Straciła rachubę czasu. Jak dobrze byłoby się nie obudzić, zostać na zawsze pomiędzy drzewami, nie czuć bólu, mrozu, przerażenia, opuszczenia i trwogi przed niewiadomą, pomyślała. Jej umysł pracował na zwolnionych obrotach. Paradoksalnie ze spadkiem temperatury ciała powoli ustępowały dreszcze.

Zbliżała się na spotkanie z nieuniknionym przeznaczeniem i nie wiedziała, że za chwilę los wyciągnie ostatniego, straconego asa w grze, której stawką było jej ziemskie życie. Od tutejszych mieszkańców dzieliło ją dosłownie pół kilometra…

Z wielkim trudem pokonywała drogę. Wyszła z lasu, ponownie krzyknęła „ratunku” i upadła twarzą na śnieg. Nie umiała zgiąć ręki, ale co gorsze, sztywniejące nogi nie dawały rady utrzymać jej ciężaru ciała. Traciła kontakt z rzeczywistością. W jej odczuciu świat stawał się dziwnym i nierealnym koszmarem. Sparaliżował ją strach, że to już koniec. Ustępowały powoli dreszcze i bolesna sztywność karku.

Mróz nieodwracalnie uszkadza nerwy w kończynach.

Straciła napięcie mięśni ciała i nie czuła już żadnej siły. W nagłym, przeraźliwie bolesnym krzyku nie mogła rozpoznać człowieka ani zwierzęcia. Cała była jednym wielkim bólem. Wewnętrzne ciepło stało się płonącym ogniskiem. Fala uderzeniowa rozpaliła jej ciało. Odrzuciła w śnieg rękawiczki, ale dłonie nadal miała rozgrzane. Chwiejąc się, przeszła na wschód około trzydziestu metrów wzdłuż linii drzew. Zatrzymała się i zrzuciła kolorową czapkę, po czym upadła, ponownie twarzą do śniegu. Leżała nieruchomo, ale czuła, że musi odpocząć. Usłyszała szepty i nie umiała ich rozpoznać. Nie wiedząc jakim cudem, podniosła głowę, ale nie zobaczyła nikogo. Wokół panowała ciemność, wiatr i śnieg. Powoli odwróciła się na plecy i ostatnie zdziwienie ustąpiło miejsca obojętności, kiedy spojrzała na znane jej gwiazdozbiory, w tym Plejady na południowo-zachodnim niebie.

Usłyszała głośny ryk rogacza i po chwili rozpoznała szelest na śniegu. Przez moment odzyskała nadzieję, że ktoś się zbliżał, że może ją znaleźli… – ale były to tylko jej ostatnie stracone złudzenia. Jakby orbitale atomowe nakładały się na siebie w nieokreślonej dali gwizd lokomotywy, warkot silnika samochodu i szczekanie psów. Wiatr ucichł, z wolna przestał padać śnieg. Podniosła się na łokcie, oparła na kolanach, aby powoli wstać. Chciała dojść do pobliskiego domu, w którym zapaliło się światło. Krzyczała z całej, jakby nie swojej siły, wzywając pomocy, pewna, że ktoś ją usłyszy. Zatrzymała się, zdjęła kurtkę i sweter, po czym rzuciła je na śnieg i przeszła jeszcze czterdzieści metrów. Czuła gęstniejącą w żyłach krew i nieodwołalnie traciła świadomość.

Oddaliła się od życia w stronę, gdzie oczekiwała nadziei na ratunek.

OSTATNI KROK

Po raz ostatni wstała, nogi się pod nią ugięły, ale wiedziała, że nie może się zatrzymać. Walczyła z własną niemocą o każdy krok i w ten sposób przeszła ponad sto metrów. Brakowało jej zaledwie pół kilometra do oświetlonych domów, które miała przed sobą w ciemności mroźnej nocy.

Tymczasem coś dziwnego działo się w powietrzu. Księżyc przedarł się przez chmury i oświetlił nieznaną jej postać. Był to szkielet kobiety w czarnym, rozsuniętym kapturze, obleczony skórą w kolorze zbutwiałej zieleni z połyskującą czaszką i wiszącymi pozostałościami piersi. Błyszczące ostrze kosy na ramieniu i zawieszone w powietrzu nad śniegiem stopy wskazywały na jej nieludzkość.

– Stój – usłyszała odbity własny głos. – Zatrzymaj się.

– Nie mogę – odpowiedziała cicho, zdziwiona szeptem kobiety. – Muszę dojść do domów, do ludzi, do światła.

– Już doszłaś do końca. Dalej nie pójdziesz.

– Muszę. – Zadrżała i upadła na kolana, podpierając się dłońmi.

– Widzisz, doszłaś. Koniec drogi.

– Jesteś więc śmiercią? – zapytała Gertruda. – Czy sądzisz, że czekasz na mnie? Nic z tego. Odpocznę i pójdę dalej.

– Powiedziałam, że koniec – odrzekła. – Czekam tu na ciebie, minęło prawie pół wieku, czas i miejsce się zgadzają.

– To ktoś ci je podaje? – Gerda próbowała się zaśmiać.

– Nie, ja decyduję – powiedziała i dodała: – Ale zabieram wszystkich.

– Mówisz zagadkami.

– Ja rozwiązuję zagadki – odparła szyderczo.

– Kto ci właściwie dał do ręki ostrą broń? Bóg czy wszechświat?

– Tajemnica rzemiosła – zaśmiała się, ostrząc kosę. – Niedługo sama się dowiesz. Nie jest ci już zimno?

– Nie – odrzekła Gerda. – Jakoś dziwnie się czuję. Ciepło mi coraz bardziej, i to sztywnienie palców… Ściągnę tylko sweter.

– Tytoń – powiedziała śmierć oparta o kosę. – Czuję go od ciebie. Piotr prosił cię, miałaś zjeść obiad, a ty co, pół talerza zupy… Dobrze, widzę mocno zwężone żyły. Już nie wstaniesz na nogi…

– Wstanę, tylko odpocznę chwilę – wyszeptała Gerda, obracając się na bok. – Ty mi drogi nie blokuj. Jestem silna, młoda i sprawna.

– Wszystko się skończyło – przerwała zjawa. – Niedługo sarny przyjdą cię pożegnać.

– Muszę wstać i wrócić do ludzi, przyjdź do mnie za pół wieku.

– Nie ja wyznaczam czas. – Dźwięczny, niski głos śmierci wybrzmiał nagle smutkiem. – Wypełniły się twoje dni. Spieszę się dalej. Zostawiam cię.

– Jesteś też na innych światach? – Gerda chciała się zaśmiać, ale serce zaczęło jej bić w obcym, zwolnionym rytmie. – Upał tu pod lasem, mimo iż dookoła śnieg. Szkoda, że nie ma tu moich koni, Kuby i Mizi, mogłabym ich dosiąść i odjechać.

– Nigdzie nie pojedziesz. Biały koń to zabierze cię na drugą stronę w symbolice śmierci islamu. A ty? Przecież inną masz wpisaną, nie będzie to Charon w łodzi na Styksie. Nie martw się. Pożegna cię stado saren. Niech to będzie symbolika tylko dla ciebie. Ja pozostanę szkieletem w kobiecej białej szacie z nieodłączną kosą, jakby nie dało się inaczej personifikować entropii. Proszę, nie bój się…

– Naprawdę?

– Przekonasz się, że cierpienia i łez już nie będzie.

Po tych słowach śmierć rozpłynęła się w gęstniejącym od mrozu powietrzu.

Pytającym wzrokiem objęła dookolny horyzont i bezgłośnie wyszeptała: „Niebo gwiaździste nade mną, a prawo moralne we mnie”. Z pewnością Piotr zdziwiłby się, słysząc słowa Immanuela Kanta, ale o tym miała nigdy się nie dowiedzieć. Położyła się na rozgrzanych plecach, zgięła nogi w kolanach, ściągnęła bluzkę. Niczym nieskrępowana, wniebogłosy wołała o pomoc. Wstrząsający do bólu głos z odległości kilometra usłyszał pies Franek. Dobiegł do bramy, zaczął ją szarpać łapą, ale zamknięcie nie zwalniało i nikt nie wyszedł mu otworzyć. W głosie swojej pani usłyszał wyraźnie rejestry i tony nie z tego świata i nie mogło być inaczej, skoro do tej pory nigdy nie pomylił dźwięków.

Krzyczała do utraty siły i tchu, aż zerwane struny głosowe wydały charczenie przechodzące z pianą krwi w cichnące rzężenie.

Dochodziła północ. Na niebie gwiazdy świeciły coraz jaśniej.

WYROK

W odległym o sześćset metrów domu młoda kobieta zaświeciła w łazience światło. Napuściła wody do wanny i brała kąpiel. Nie zważając na silny mróz, otworzyła okno, aby nie oddychać parą. Usłyszała z oddali wołanie o ratunek. Był to pełen przerażenia krzyk kobiety. Dobiegał z odległych pól pod lasem, nie potrafiła go jednak dokładnie zlokalizować. Wołanie o pomoc się powtórzyło i ucichło równie nagle, jak się pojawiło. Nie była tego pewna, ale zdawało się jej, że usłyszała też inne odgłosy.

Po zakończeniu kąpieli podeszła do okna. Ponownie usłyszała ten sam rozdzierający krzyk: „Ratunku”. Teraz mogła dokładnie zlokalizować miejsce, skąd dobiegał. Zamknęła okno. Podzieliła się z domownikami tym, co usłyszała, i naradzali się, czy powiadomić sąsiadów. Wojskowy pułkownik z wielkim psem z pewnością by zareagował – wiedzieli, że w domu ma gości na przyjęciu i na pewno nie śpi. Wystarczyłby jeden telefon i sam pies znalazłby leżącą w śniegu. Telefonu jednak nikt nie wykonał. Stracony as w rękawie losu oznaczał dla zaginionej kilkadziesiąt lat możliwego życia.

Była dwudziesta druga trzydzieści. Minęła szósta godzina jej walki o życie. Nikt z domowników nie wybrał trzech cyfr: jeden, jeden, dwa. Z końcem wieczoru zgodnie uznano, że niepokojące wołanie o ratunek mógł wywołać duch niedawno zmarłej w rodzinie. W ten sposób, jakby zaocznie, odbył się sąd nad walczącą rozpaczliwie o życie zaginioną. Nie po raz pierwszy w taki sposób i nie ostatni z milionów wyrok został właśnie wydany.

Trudno było wskazać tamtego wieczoru osobę winną nieudzielenia pomocy. Zbyt trudne okazało się wyjście ze strefy własnego komfortu i podjęcie odpowiedzialności za życie możliwe do uratowania To była jedna z tych sytuacji, o których noblistka, Wisława Szymborska, pisała w wierszu Minuta ciszy po Ludwice Wawrzyńskiej: „Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono”. Głos ducha w miejsce wołania o pomoc miał uśpić sumienia domowników, spośród których nikt nie wyszedł przed szereg.

Czy da się obronić obojętność na los człowieka? Czy jeden z cytatów nowej psychologii rozwoju osobistego: „Jak ktoś chce, to znajdzie sposób, jak nie chce, znajdzie powód”, stanowi wystarczające usprawiedliwienie? Niepodejmowanie ryzyka bycia świadkiem jest głęboko wpisane w podświadomość człowieka. Traumatyczne doświadczenia poprzednich pokoleń nauczyły nas nie widzieć zdarzeń, których nie chcemy być świadkami. Ten adaptacyjny mechanizm obrony sprzyja postawie obojętności wobec losu i życia drugiego człowieka. Nawet telefon może nie być anonimowy i wiązać się z ryzykiem składania zeznań, wrogością i zemstą otoczenia.

Na szczęście kolejne pokolenia stają się coraz bardziej świadome obowiązku niesienia pomocy w sytuacji zagrożenia życia. Zmieniły się czasy i obyczaje. W przeszłość odchodzą błędy wynikające z wierzeń religijnych utrzymujących archaiczne formy myślenia magicznego sugerujące istnienie wymyślonych istot nadprzyrodzonych w rodzaju duchów. Wydaje się śmieszne i absurdalne, aby w dwudziestym pierwszym wieku mogła zginąć tragiczną śmiercią osoba tylko dlatego, że jej wołanie o pomoc zostało odczytane jako głos nie z tego świata. Niestety tamtego wieczoru stało się to prawdą, w cieple ogniska domowego przy dwudziestu trzech stopniach mrozu z zamiecią śnieżną na polu. Jak ginęli, tak ginąć będą dalej ci, do których nie wyciągnie się pomocnej ręki, których wołanie o pomoc odbije się i zniknie w egoistycznych sumieniach i umysłach.

Czy nie trzeba zapytać, jakie to siły fatalne pozwoliły tym domownikom na imaginację, że oto na śniegu pod lasem zamarza duch niedawno zmarłej w rodzinie? Co za hipokryzja rozumu – z prośbą o ratunek krzyczy istota bezcielesna, której śmierć nie mogła dotyczyć. Zaginiona, która nie wierzyła w duchy, straciła jedyne i prawdziwe życie, pośrednio za ich właśnie przyczyną. W domu zgaszono światła i położono się do łóżek pod ciepłe, wełniane kołdry.

ŚLAD PRZECHODZĄCEGO

Na śniegu pod lasem temperatura przy gruncie wynosiła minus trzydzieści stopni. Rozpoczęła się ostatnia odsłona przegranej walki o życie. Ciało przeczuwało grozę nadchodzącej śmierci. Umysł co prawda zafałszował odczucie wyziębienia, jednak mróz we wnętrzu ciała przechodził w palący żar.

Kobieta uklękła na kolana, podparła się czołem i rękami o zamarzniętą ziemię. Szukała w niej schronienia, aby ukryć się w śniegu. Był to bezradny wyraz utraty człowieczeństwa, jakby przez przynależność do świata zwierząt miała większe szanse na uratowanie ciała.

– Czy nasze cierpienie jest pozbawione sensu? Dlaczego moje kości obleczone są ciałem i dlaczego je czuję, skoro ono przecież chyba nie istnieje, skoro nie ma sensu, a wola człowieka dorównuje woli Boga? Tylko my przeceniamy życie i wydaje się nam, że cierpimy. Mówisz o iluzji życia z odwrotnej perspektywy, ale dopóki jestem uwięziona w ciele, widzę je z mojej śmiertelnej perspektywy – padły jej ostatnie niewypowiedziane słowa.

– A ty nie potrzebujesz relacji z Bogiem w życiu, tu i teraz? – mógł ją zapytać, kiedy leżała w śniegu, a on jej nie odnalazł.

– Dlaczego pytasz? Co mi teraz da Bóg? O jaką relację z Bogiem pytasz? Uczuciową? Levinas ją wykluczył. Mogę czuć się dobrze, robiąc wszystko poza religią i wiarą.

– Rozumiem. Chyba. Bóg nie jest ci potrzebny.

– Na to wychodzi. Zresztą jaki Bóg? Czyj Bóg? Który z jego modeli? Nie potrzebuję religii i wiary w nadprzyrodzone byty. Zresztą, nasunęła mi się taka myśl, pisał o tym Levinas, czy nie jest tak, że nieobecny Bóg przekazał Torę, zostawiając osypujący się ślad na pustyni…? Zwróć uwagę: ślad nie świadczy o obecności Przechodzącego1; a może Bóg, o którego pytasz, jest ostatnim Bogiem bogów, jak miał odwagę powiedzieć Heidegger2?

– Tak, jest to możliwe. Tylko co jest przyczyną, a co skutkiem? Czyli, nie wierzysz w Boga, nie potrzebujesz religii, jest ci tak dobrze i wygodnie, więc nie chcesz nic zmieniać?

– Widzisz, ja tak sobie myślę, że niczego nie łączę z Bogiem, zresztą Bóg nie ma tu nic do rzeczy: staram się pracować, wychowywać dzieci, pomagać. Nie ma mniejszego i większego dobra. Każde dobro jest wielkie. Czy chcesz powiedzieć, że Bóg dał niektórym więcej czasu na życie?

– Jak to jest: czy my przeżywamy życie, czy życie przeżywa nas?

SARNY

Ciało nie mogło już nigdzie uciec przed zewnętrznym wrogiem, a był nim teraz cały świat. Nie chciała już uciec do zmarzniętej ziemi, gdzie jeszcze przed chwilą pokrywa śniegu mogła jej dać zwierzęce poczucie bezpieczeństwa lisiej jamy, groty człowieka jaskiniowego. Opuszczała własne ciało, będąc poza lub ponad nim. Ogarniało ją coraz większe ciepło, chociaż sine i zakrwawione palce wykrzywione były od zimna. Wyczerpana obróciła się na plecy, aby zobaczyć coraz wyższe płomienie ognia na widnokręgu.

Świat stawał się odrealniony. Światła z odległych domów łączyły się z rozbłyskiem gwiazd. Coś głośno zagwizdało: usłyszała ryk jeleni i trzask pękającego lodu. Widmowe postacie pochylały się nad nią. Rozpoznała rodziców i córki. Wszyscy się serdecznie uśmiechali i wyciągali do niej ręce w geście serdeczności, życzliwości i bliskości. Kreacje świata pełnego dziwów i zjaw były jeszcze jedną sztuczką gasnącego umysłu, aby odsunąć potworność cierpienia, opuszczenia i trwogi. Umysł i ciało straciły ze sobą łączność. Gęsta krew z trudem krążyła zgodnie z rytmem zwalniającego serca. Granicacierpienia przesunęła się w otchłań nicości, chociaż jeszcze uderzała bezwiednie nogami o śnieg, a w rozłożonych na boki dłoniach ostatkiem sił zaciskała jakby wielościenne bryły śniegu. Oddech spowalniał z każdym wydechem skroplonego powietrza z jej popękanych i zakrwawionych ust. Umierała pół kilometra od ludzi, a jakby na odległej planecie spoza naszej galaktyki. Różowa piana na ustach była ostatnim faktem poprzedzającym śmiertelną śpiączkę na wieki wieków. Straciła przytomność, świadomość zgasła jak świeca na wietrze. Skończyło się jej cierpienie, minęły ból i przerażenie.

Rozpoczynała wiekuisty