Królewski szpieg - Krzysztof Lip - ebook

Królewski szpieg ebook

Krzysztof Lip

0,0

Opis

Rok po zwycięstwie Masów w wielkiej bitwie nad Hiszami, król Norwid organizuje turnieje dla uczczenia tej znaczącej daty w dziejach ich królestwa. Wysoka nagroda przyciąga tłumy ze wszystkich zakątków kraju. W tym samym czasie Henryk Korba, szpieg królewski, musi nie tylko walczyć o swoje życie, ale i dowiedzieć się, komu zależy na skłóceniu społeczeństwa oraz na śmierci samego króla Norwida.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 325

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Krzysztof Lip

Królewski szpieg

Turnieje

© Krzysztof Lip, 2023

Rok po zwycięstwie Masów w wielkiej bitwie nad Hiszami, król Norwid organizuje turnieje dla uczczenia tej znaczącej daty w dziejach ich królestwa. Wysoka nagroda przyciąga tłumy ze wszystkich zakątków kraju. W tym samym czasie Henryk Korba, szpieg królewski, musi nie tylko walczyć o swoje życie, ale i dowiedzieć się, komu zależy na skłóceniu społeczeństwa oraz na śmieci samego króla Norwida.

ISBN 978-83-8351-012-5

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

1. Leniwe życie szpiega

Henryk Korba z ogoloną głową i bogatą brodą oraz wąsami, podążał ścieżką wśród rozłożystych pól uprawnych, by zbliżyć się do jednej z mniejszych wiosek na wschodzie królestwa Masów. Mimo upału, mieszkańcy pracowali nieprzerwanie w polu. Niektórzy zerkali na przyjezdnego, ale większość była tak skupiona na swojej pracy, że kolejny wędrowiec dla nich nie był żadnym wydarzeniem godnym uwagi.

Właśnie mijał rok od wielkiej bitwy, jaką stoczono z Hiszami. Ludzie już pomału zaczęli się przyzwyczajać do spokoju, jaki zapanował w ostatnich miesiącach i mogli zająć się tylko sobą i swoją pracą.

Henryk wjeżdżając do wioski, zatrzymał się przed gospodą i chcąc odpocząć chwilę, wszedł do środka. Zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz trudno było wypatrywać tłumów. W środku zajęty był zaledwie jeden stolik, przy którym leżało, opartych na stole dwóch stałych klientów opitych do nieprzytomności. Gospodarz widząc gościa, od razu odżył i powiedział:

— Zapraszam do stolika. Podać miodu czy wina strudzonemu wędrowcy?

— Miodu proszę i coś ciepłego do jedzenia.

— Już się robi — ucieszył się gospodarz i szybko zniknął w pomieszczeniu za ladą.

Henryk ledwo zdążył się rozsiąść, a już podszedł do niego chłopiec z kubkiem miodu.

— Proszę — powiedział i odszedł szybko.

Nagle drzwi do środka otworzyły się z hukiem i weszła do środka wysoka, szeroka kobieta, krzycząc:

— Gdzie jest ten kłamliwy pijaczyna?

Przy stoliku, przy którym spało dwóch pijusów, jeden natychmiast się zerwał i przewrócił się na ziemię przestraszony.

— Wiedziałam! Skąd ja to wiedziałam! — krzyczała kobieta, idąc w jego stronę. — Gdzie miałeś być, ośle?! Obiecałeś, że dziś pójdziesz pracować! Nie będę za ciebie robić w polu, durny ochlapusie! Natychmiast wstawaj i do roboty nierobie!

— Ale, kochanie… — próbował coś jej odpowiedzieć pijaczyna wstając z ziemi, ale ta go kopnęła i zaczęła szarpać za fraki.

— Już ci nigdy nie uwierzę! Będziesz pilnowany jak nasz pies! Łańcuch ci uwiążę! Ja ci dam szlajać się po gospodach!

— Ale…

— Już mi do pracy!

Mężczyzna dwa razy mniejszy od niej skulił się i ledwo potrafił ustać, starał się dojść do drzwi. Kobieta jednak nie miała dla niego litości. Kopnęła go w tyłek, mówiąc:

— Nie wiem jak to zrobisz! Ale jeśli dziś nie skończysz swojej roboty, to śpisz w polu! Ja nie będę karmić darmozjada!

— Marysiu — zdołał wypowiedzieć błagalnym tonem, gdy ta go znów kopnęła i ponagliła do wyjścia.

Gdy oboje wyszli z gospody, drugi z pijaków przebudził się i patrząc najpierw na Henryka, a później na gospodarza, powiedział:

— A ostrzegałem go. Cały czas mu mówiłem… nie żeń się. Kobiety to największe zło tego świata.

— Paweł — rzekł do niego gospodarz. — Może lepiej ty też już idź do domu.

— Po co? Mi tu dobrze. Możesz mi polać jeszcze wina.

— Ty już masz dość.

Popatrzył on na Henryka siedzącego i pijącego miód samotnie, po czym rzekł:

— Chcę potowarzyszyć temu miłemu panu. Nikt nie lubi przecież pić w samotności.

— Zostaw naszego gościa. Idź i sprawdź lepiej, co tam u twoich dzieci. Może coś potrzebują.

— One są samodzielne. Poradzą sobie. Daj mi lepiej wina i już nie zrzędź.

Wtedy to wyszedł zza lady znów ten sam chłopiec z talerzem ciepłej zupy. Przyniósł go Henrykowi i wrócił do ojca, by zaraz zanieść pijakowi kubek z winem.

— Dziękuję ci chłopcze, twoje zdrowie.

Henryk nie zwracając większej uwagi na niego, zajął się swoim posiłkiem. Jednak zdążył zjeść tylko połowę, gdy pijaczyna przysiadł się do niego.

— Hej — odezwał się przyciszonym głosem. — Ty nie jesteś stąd. — Gdy nie dostał odpowiedzi, nie poddał się i spróbował zagadać jeszcze raz: — Kogoś mi przypominasz, tylko nie wiem kogo. Znamy się?

Zaczął się przyglądać Henrykowi, aż w końcu odchylił się na krześle i zadowolony z siebie, wypił spory łyk wina.

— Przypominasz kolesia z plakatu, którego nasz król szuka. Gdyby nie ta broda i wąsy, to… wydaje mi się, że… to możesz być ty.

— Wydaje ci się.

— A jednak. Podobno zabiłeś trzech ludzi, w tym zarządcę jakiejś wioski.

Henryk się nie odezwał, tylko spokojnie jadł zupę, słuchając jego słów. Pijak wyciągnął zza buta sztylet i nie widząc w pobliżu gospodarza, rzekł przyciszonym głosem:

— Dobrze mnie wynagrodzi, jeśli mu cię wydam.

Wtedy Henryk szybkim ruchem pochwycił jego głowę i uderzył nią z całej siły w stół. Mężczyzna natychmiast stracił przytomność. Szybko zabrał mu sztylet, a z pokoju za ladą wybiegł gospodarz wraz ze swoim synkiem.

— Co się stało?

— Nie wiem, nagle stracił przytomność. Chyba ma już naprawdę dość.

— Przepraszamy, z nim zawsze są problemy — odpowiedział gospodarz i zwrócił się do swojego synka: — Chodź, zaprowadzimy go do domu.

Henryk wstał i zostawił dwie monety na stole, mówiąc:

— Dziękuję za ciepły posiłek, ale na mnie już czas.

— Nie przenocuje pan u nas? Mam czyste pokoje.

— Latem wolę spać na powietrzu.

***

Henryk podróżując po wschodnich krańcach królestwa, zdawał sobie sprawę, że sporo ryzykuje. To tutaj właśnie król rozwiesił najwięcej plakatów z jego podobizną. Wyznaczył sporą nagrodę za jego pojmanie lub zabicie. Na te ziemie też najczęściej wysyłał patrole żołnierzy królewskich, które przeszukując okoliczne wioski, liczyły na jego pojawienie się. Dzięki temu król pokazywał publicznie swoją wrogość do jego osoby, a Henryk łatwiej dostawał się w kręgi wrogie królowi i dowiadywał się o jakichkolwiek przejawach buntu. Jednak po bitwie nastroje się znacząco uspokoiły, a ludzie zajęli się swoimi sprawami. Pojedyncze jednostki, czy małe grupki przeciwne polityce króla nie miały większego sojusznika, z którym mogłyby liczyć na jakiekolwiek działanie przeciwko niemu, przez to Henryk przez ostatnie miesiące nie mógł liczyć na nic ciekawego. Zdążył zwiedzić prawie całe królestwo, pozyskał informatorów w kilku większych miastach królestwa, a nawet stworzył sobie mapę, dzięki której łatwiej mógł przedostawać się z miejsca na miejsce.

Znudzony jednak ciągłym wędrowaniem i szukaniem czegoś, co w ogóle nie istniało, postanowił odwiedzić starych znajomych mieszkających na dawnych ziemiach magów. Od czasu bitwy nie widział się z Karolem ani resztą paczki. Był ciekaw, co też u nich się zmieniło i czy też tak ciężko wytrzymują rozbrat z wojaczką. Mimo że prawie cały rok spędził na tułaczce, to sam dobrze nie wiedział, dlaczego do tej pory tak skrupulatnie omijał tę część królestwa. Teraz jednak miał już dość bezcelowej tułaczki i szukał czegoś ciekawszego, co mu pozwoli znów odżyć i poczuć, że żyje.

Kierował się na północny-zachód, by jak najkrótszą drogą udać się do przyjaciół. Omijał wszelkie wioski i miasta, a zatrzymywał się tylko na nocleg i odpoczynek w lasach bądź polanach, gdzie zawsze wypatrywał zbiorników wodnych lub przepływających rzek.

Jednak po kilku długich dniach podróży, zatęsknił za łóżkiem i ciepłym posiłkiem. Postanowił zatrzymać się w małej wiosce, znajdującej się zaledwie dwa dni od dawnej granicy ziemi magów. Wjechał w jej granice i udał się od razu do miejscowej gospody, gdzie zapragnął zjeść coś ciepłego i mięsnego. Usiadł w ciemnym rogu wielkiej sali i szybko został obsłużony przez roznoszące jadło kobiety. Ku jego zaskoczeniu gospoda nie świeciła pustkami, jak ta ostatnia, w której zagościł. Wielu mężczyzn spotykało się tu i wspólnie piło, jadło i rozmawiało. W drugim rogu sali przygrywał im wszystkim młody grajek, który nie zwracając uwagi na tumult panujący wewnątrz gospody, grał i śpiewał nieprzerwanie, mając w nosie to, czy ktokolwiek go słucha.

W pewnym momencie weszło do gospody dwóch ludzi króla. Jednym był posłaniec, który stanął na środku sali i zaczął się rozglądać po wszystkich zebranych. Miał na sobie kolorowe, bogate szaty, wielkie sygnety na kilku palcach i i rulon papieru w ręce. Drugim był rycerz króla — postawny mężczyzna w lekkiej zbroi, z mieczem u pasa. Zatrzymał się on przy drzwiach i spokojnym, pewnym siebie wzrokiem obserwował zebranych w gospodzie ludzi. Po chwili, gdy skupili na sobie całą uwagę, posłaniec rozwinął rulon papieru i zaczął głośno mówić:

— Uwaga, uwaga! Nasz czcigodny i hojny w swej dobroci władca wszystkich Masów, król Norwid, zaprasza każdego z was na szereg turniejów zręcznościowych, w którym nagrodą będą kufry pełne złota o wadze zwycięzcy. Każdy Mas będzie mógł zaprezentować się zarówno w walce na miecze, broń dwuręczną oraz łuczniczą.

Od razu podniosła się wrzawa w gospodzie. Gdy tylko padły słowa o nagrodzie, każdy nagle stał się chętny do stawienia się na wezwanie turnieju.

— To już macie jednego chętnego! — zawołał jeden z gości gospody.

— Ja też idę!

— I ja!

— Dla złota, pokonam każdego z was! — dodał jeden z najwyższych mężczyzn siedzących w ich grupie.

Posłaniec jednak nie zamierzał przerywać i kontynuował czytać:

— Turnieje rozpoczynają się za pięćdziesiąt dni. Każdy śmiałek jest zobowiązany do stawienia się na turniej, przynajmniej dzień wcześniej i uiszczenia opłaty w wysokości stu złotych monet.

— Co? A niby skąd mam je wziąć? — natychmiast mu przerwał pierwszy z chętnych.

— Kogo będzie na to stać? — zapytał jego kompan.

— Wybierzemy najlepszego z nas i zbierzemy się na wpisowe — odezwał się najwyższy z nich, pewnym siebie głosem.

— Turnieje organizowane są dla wszystkich chętnych… — kontynuował posłaniec. — …więc niech każda wioska, miasto, czy grupa wybierze spośród siebie najlepszego zawodnika i wystawi go w turnieju. Król życzy wszystkim powodzenia i zaprasza wszystkich do Morgardu, gdzie wspólnie będziemy dopingować naszych walecznych wojowników i świętować obchody naszego wspaniałego zwycięstwa.

Posłaniec zwinął rulon, a jeden z mężczyzn wstał i rzekł:

— Dobry plan, walczyć o złoto, które przyniosą jego uczestnicy. Król jest bardzo hojny w swej dobroci.

Żołnierz towarzyszący posłańcowi, jak i Henryk od razu spojrzeli na siedzącego w oddali mężczyznę. Do tej pory nie zwracał on na siebie uwagi, ale te słowa sprawiły, że nie tylko wszyscy teraz na niego patrzyli, ale jeszcze grupa zebranych w środku klientów gospody zaczęła się zastanawiać nad jego słowami.

— On ma rację.

— Co za chytry plan — dodał ktoś inny.

— Niech żyje nasz król — dorzucił siedzący obok mężczyzna. — Największy skąpiec i cwaniak w naszym królestwie.

— Zważajcie na swe słowa wieśniacy — odezwał się żołnierz postępując krok naprzód.

— Uczestnictwo w turnieju jest dobrowolne — wtrącił posłaniec, zbierający się już do wyjścia. — A zwycięstwo w nim nie tylko przyniesie wiosce bogactwo, ale i chwałę w całym królestwie. Zamiast szukać dziury w całym, zacznijcie szukać swojego reprezentanta. Macie na to jeszcze trochę czasu.

Posłaniec, jak i żołnierz wyszli z gospody, a Henryk zaczął obserwować mężczyzn, którzy po wyjściu niespodziewanych gości początkowo ucichli, ale szybko wizja złota zaczęła w nich wygrywać i już po chwili zaczęły się głośne rozmowy, próbujące wyłonić wśród nich najlepszego reprezentanta w poszczególnych dyscyplinach.

— Głupi jesteście, jeśli myślicie, że znajdzie się wśród was godny zwycięstwa zawodnik na ten turniej — przerwał im nagle debatę mężczyzna siedzący w rogu sali.

— Co? Jak śmiesz? — od razu zareagowali podenerwowani.

— Wstań, to ci zaraz pokażemy co potrafimy.

Mężczyzna wstał, ukazując im swoje dwumetrowe, dobrze umięśnione ciało. Rękę położył na rękojeści swojego miecza, a wzrok wbił w największego z ich grupy.

— Masz szczęście, że nie mamy przy sobie mieczy — odezwał się najgłośniejszy z grupy. — Nie wyszedłbyś stąd żywy.

— Możemy zmierzyć się na pięści — zaproponował obcy. — Nawet w tej dyscyplinie nie macie czego szukać.

— Chyba za dużo zębów ci zostało w tej niewyparzonej gębie — odezwał się najwyższy z nich i ruszył do przodu.

— Hej! Jeśli chcecie się bić, to nie tutaj! — zatrzymał ich gospodarz. — Idźcie na zewnątrz.

— Chodźcie, nauczymy go pokory — odezwał się jeden z grupy mężczyzn.

— Tak jest.

Grupa pięciu mężczyzn wyszła jako pierwsza z gospody, a zaraz za nimi wyszli i pozostali, chcąc popatrzeć na widowisko. Henryk ruszył za nimi i tylko obserwował obcego mężczyznę podążającego powoli do wyjścia.

Mężczyźni stanęli obok siebie i pewni siebie czekali na swojego przeciwnika. Rozciągali się, przeskakiwali z nogi na drugą, przygotowując się do walki. Ten jednak nie przejmując się ich niecierpliwymi ruchami, odłożył swój miecz na bok i powoli wyszedł na środek prowizorycznej areny, utworzonej przez zebranych gości gospody.

— Nie wiemy kim jesteś, ale u nas bierze się odpowiedzialność za słowa — odezwał się najbardziej wygadany z grupy.

Skinął głową na najwyższego z nich i ten ruszył do przodu. Obcy nagle przyspieszył i zdecydowanym krokiem ruszył mu naprzeciw. Najwyższy chciał go trafić z pięści w twarz, ale ten się uchylił i uderzył go najpierw w brzuch, a później poprawił w twarz, kładąc go nieprzytomnego na ziemi. Reszta śmiałków widząc to, przestraszyła się mocą mężczyzny, ale od razu ruszyła na nieznajomego, chcąc wspólnie go pokonać. Obcy jednak nie czekał na nich, tylko sam zaatakował. Szybko uderzył jednego, później drugiego, przed ciosem trzeciego zrobił unik i kopnął go na najbardziej wygadanego. Gdy ci się przewrócili, mógł się zająć pozostałymi, szybko powalając ich na ziemię. Gdy najbardziej wygadany wraz ze swoim ostatnim kompanem wstali, zaczęli we dwóch obchodzić obcego. Ten wyczekał odpowiedniego momentu, aż w końcu pochwycił nogę jednego z nich i uderzeniem w brzuch i podbródek, powalił przeciwnika. Najbardziej wygadany do tej pory mężczyzna już nie miał ochoty do walki. Stanął przed nim z rękami w górze i zapytał:

— Kim ty jesteś?

— Waszym reprezentantem na ten turniej.

Mężczyzna aż zaniemówił, zaskoczony jego słowami. Rozejrzał się po swoich znajomych, których część leżała nieprzytomna, a część podnosiła się obolała. Później rozejrzał się po pozostałych zebranych i odparł:

— Czemu chciałbyś nas reprezentować?

— A czemu nie? Wy zbierzecie na opłatę, a ja podzielę się z wami wygraną. Powiedzmy, że podwoję wam wasz wkład, reszta będzie dla mnie. Dodatkowo wasza wioska zyska sławę w królestwie.

— Kim ty jesteś w ogóle?

— Jestem Kuba… i tyle wam wiedzieć wystarczy. Co wy na to?

Mężczyzna popatrzył raz jeszcze na swoich obolałych kolegów oraz na leżącego i wciąż nieprzytomnego osiłka, by zaraz wyciągnąć rękę do nieznajomego i powiedzieć:

— Umowa stoi.

Od razu zebrani wokół ludzie zaczęli wiwatować i gratulować nieznajomemu walki. Henryk tylko patrzył jak nagle z wroga, obcy staje się ich największym sojusznikiem. Długo nie zeszło, gdy zabrali go z powrotem do gospody i razem z nim zaczęli pić za ich wspólne zwycięstwo.

Henryk tymczasem pozostał na placu, którego już zaczęła ogarniać ciemność nocy. Mieszkańcy wioski kończyli swoje prace, dzieci wracały do domów, a on obserwując życie toczące się wokół niego, przypomniał sobie swoją wioskę. Czasy, w których żył wśród innych, takich jak oni, zwykłych ludzi. Wpatrzonych w siebie, walczących o przeżycie każdego dnia i nie myślących o obcych, pojawiających się na chwilę i szybko znikających wędrowcach. Nagle poczuł się obco i samotnie. Wspomniał swoich dawnych przyjaciół oraz Cecylię, o której myślał coraz częściej. Miał nadzieję, że zapomni o niej po jakimś czasie, ale im dłużej jej nie widział, tym bardziej pragnął ją zobaczyć. Gdyby nie przysięga złożona królowi, już dawno opuściłby granice królestwa i podążył za nią. Nie patrzyłby na czyhające tam na niego niebezpieczeństwa. Sam się sobie dziwił, ale pragnienie ujrzenia jej twarzy, jej uśmiechu tak go pochłaniała, że coraz trudniej mu było o niej zapomnieć. Stojąc przy kałuży, spojrzał w odbicie i ujrzał nagle jej twarz. Patrzyła na niego i uśmiechała się do niego. Wtedy to oprzytomniał. Podniósł głowę i ruszył z powrotem do gospody, gdzie miał wynajęty pokój.

Wszedł do środka, gdzie zabawa z nowym reprezentantem wioski przybrała na sile. Wszyscy pili i rozmawiali głośno, sadzając go pośrodku licznej grupy mieszkańców wioski. Teraz to on był ich gwiazdą i każdy chciał usiąść przy nim i wypić razem z nim kufel piwa. Nawet wielkolud pobity przez niego już nie pamiętał o ich bójce. Pili i bawili się razem, jak najlepsi przyjaciele. Henryk patrząc na nich, ruszył po schodach w górę, by wejść do swojego pokoju i spróbować przespać się przed dalszą drogą. Jednak zanim zdążył zamknąć drzwi usłyszał kilka słów reprezentanta, które zwróciły jego uwagę i nie pozwoliły zamknąć całkowicie drzwi do jego pokoju.

— Mówię wam, na południu królestwa król sypie złotem na lewo i prawo. Tam takie wioski, jak wasza ma wybudowany młyn i dwa razy większy spichlerz za jego złoto.

— A my, to co? — zapytał go jeden z podpitych towarzyszy.

— Nie wiem. Podróżuję po całym królestwie i uwierzcie mi, takiej biedy jak tu jest nigdzie więcej nie ma. Tak jakby wasz król o was zupełnie zapomniał.

— Bo tak jest — wtrącił ktoś inny. — Od dawna to widzimy.

— Dokładnie, nas ma tylko do płacenia podatków.

— A co jeszcze mają na południu?

— Całe życie jest inne. Tam kilka razy w roku przyjeżdżają wozy ze stolicy, by nabyć produkty z każdej wioski i słono za nie płacić.

— Nie wierzę — odezwał się nagle jeden ze słuchaczy.

— Możecie mi nie wierzyć, ale to prawda. Sam kiedyś byłem biednym myśliwym. Polowałem wraz z innymi, by przeżyć, aż w pewnym dniu przyjechał posłaniec króla, podobny do tego, który był tu dzisiaj i zapłacił mi za skóry tyle złota, ile moje oczy przez całe życie nie widziały.

— To, co tu robisz? — zapytał jeszcze raz ten sam człowiek.

— Teraz pracują dla mnie inni — odpowiedział mu dumnie opierając się na oparciu. — Dzięki złotu króla, mam zatrudnionych kilkudziesięciu myśliwych, którzy pomnażają mój majątek.

— A ty?

— A ja mogę jeździć po królestwie i je wydawać — odparł i zaśmiał się głośno, co od razu uczynili i jego słuchacze, klepiąc go po ramieniu i podziwiając go coraz bardziej.

— To stać cię na uiszczenie opłaty króla — odezwał się nagle jeden ze słuchaczy.

Na chwilę ucichło całe towarzystwo, ale Kuba od razu odpowiedział:

— Ale to waszą wioskę mam wysławić? Dzięki temu król zwróci na was swoją uwagę i też podzieli się z wami swoim złotem.

— To jest dopiero wielki człowiek! — podniósł głos ich najwyższy kompan. — Nie dość, że potrafi się bić, to jeszcze ma głowę na karku.

— A jak!

— Za zdrowie naszego reprezentanta! — podniósł kufel do góry ich najbardziej wygadany kompan.

Wszyscy uczynili to samo i zaczęli pić zdrowie ich nowego bohatera. Henryk tymczasem zamknął nogą drzwi i położył się w swoim łóżku, nie chcąc słuchać już więcej kłamstw nieznajomego. Intrygował on go coraz bardziej, ale szkoda mu było czasu na wędrownych oszustów. Wolał się położyć i przespać w wygodnym łóżku, by ruszyć następnego dnia w dalszą podróż.

***

Przez kolejne dwa dni Henryk poruszał się już bez postojów w wioskach czy miastach. Nie zatrzymując się na dłużej niż to było wymagane, gnał do przodu, by w końcu dojechać do drogi prowadzącej na dawne ziemie magów. W tym miejscu nie mógł się jednak nie zatrzymać. Od razu powróciły do niego wspomnienia z tego miejsca. Pamiętał jak z Dawidem czaili się w tej okolicy przed żołnierzami Jakuba. Nie zapomniał też magów ratujących ich w ostatniej chwili i samej wieży oraz bogatego miasta, które później odwiedzili. Ciekaw był, jak ono teraz wygląd i jak zmienili je ludzie, którzy otrzymali od króla te ziemie, a nierzadko byli to wojownicy przeciwni magom.

Słońce już miało zaraz zajść i pozwolić ustąpić nocy. Henryk postanowił więc zatrzymać się w tym samym miejscu, gdzie kiedyś spędził kilka długich godzin z najlepszym szpiegiem króla. Wybrał dokładnie to samo miejsce. Rozpalił tam ognisko i po kilku chwilach nie mogąc zapomnieć człowieka, którego najbardziej podziwiał, położył się na ziemi i spoglądał w gwiazdy rozsiane po niebie rozmyślając o ich wspólnych przygodach.

— Witaj wędrowcze — zerwał się nagle na równe nogi, słysząc nieznany mu głos.

Przed nim stało dwóch identycznych mężczyzn z bronią w ręku. Jeden trzymał długi kij nad sobą i przeciągał się na nim, patrząc na niego pewnym siebie wzrokiem. Drugi zaś miał nietypowy miecz, przypominający bardziej tasak niż miecz. Bliźniacy stali przed nim pewni siebie i zadowoleni z jego reakcji wpatrywali się w niego uważnie.

— Długo kazać na siebie czekać — jeden z nich powiedział.

Henryk spojrzał na leżący na ziemi miecz, który niestety znajdował się o wiele za daleko niż tego pragnął.

— Kim jesteście?

Obaj spojrzeli na siebie i zaraz przystąpili do ataku. Rozpoczął trzymający kij i mimo że Henrykowi udało się kilku ciosów uniknąć, to w końcu dosięgnął go i uderzył w twarz, rozcinając mu policzek i przewracając go na ziemię. Wtedy przystanął, a zaatakował jego brat. Ten też był niezwykle szybki. Henryk wykorzystywał drzewa, za którymi chował się przed jego ostrzem, aż w końcu i on dosięgnął go i skaleczył w udo.

— Mówili, że ty być lepszy — odezwał się drugi z napastników zupełni obcym akcentem, opuszczając miecz do nogi i patrząc na krew spływającą Korbie z uda.

Henryk spróbował doskoczyć do swojego miecza, ale wtedy napastnik z kijem, skutecznie odrzucił jego broń na kilka metrów i znów zaatakował. Nacierał z różnych stron, pokazując swoje niebywałe umiejętności i szybkość, z którą Henryk już dawno się nie spotkał. Trafił go najpierw w brzuch, później w twarz i znów przewrócił go na ziemię. Jednak to tym razem nie przerwało jego ataku. Chciał dobić Henryka i uderzył z góry, ale ten odskoczył na bok w ostatniej chwili i chowając się za drzewem uniknął jego kolejnego uderzenia. Obaj bracia popatrzyli na siebie, zaskoczeni jego umiejętnościami, ale widząc ciężko dyszącego wędrowca znów zaatakowali. Tym razem zrobił to napastnik z mieczem. Siekał nim z góry, chcąc dosięgnąć go i rozciąć w pół, ale młody wojownik wciąż wykorzystując osłony z drzew, umiejętnie bronił się, aż w końcu znów został trafiony. Miecz jego napastnika rozciął mu skórę na lewej ręce i piersi, co natychmiast uszczęśliwiło obu braci. Henryk widząc ich rosnącą pewność siebie, kątem oka sprawdził, gdzie znajduje się jego miecz i stanął w miejscu zrezygnowany. Nie miał dokąd uciec, przez to spuścił głowę i trzymając się za rozciętą klatkę piersiową, czekał na ostatnie cięcie napastnika. Ten widząc nadchodzące zwycięstwo, powoli podszedł do niego i wziął zamach, by odciąć głowę swojemu przeciwnikowi. Henryk na to czekał. W ostatniej chwili schylił się i odskoczył w bok, by szybko pochwycić swój miecz do ręki.

— Mytir — rzekł drugi z braci z podziwem w głosie i dając znać swojemu bratu z mieczem w ręce, sam postanowił zakończyć ten pojedynek.

Tym razem Henryk już miał się czym bronić. Dawno nie walczył, ale z każdą sekundą walki nabierał pewności siebie i wpadał w szał bitewny trudny do zatrzymania. Jego przeciwnik nacierał coraz bardziej nerwowo, aż w końcu popełnił błąd i Henryk odbijając jego kij, zranił go w drugą rękę. Wtedy z pomocą przyszedł mu jego brat. Już nie był tak zadowolony z siebie, tylko w całości skoncentrowany na walce. Pokazywał cały wachlarz swoich umiejętności, próbował zaskoczyć przeciwnika, ale przez długi czas nie mógł go dosięgnąć. Do tego dołączył drugi napastnik i Henryk musiał uważać na ataki z dwóch stron. Kij był o wiele dłuższy od mieczy, przez to nieraz obijał go w żebra, czy twarz, rozcinając kolejne warstwy skóry. Poobijany i zakrwawiony Henryk czuł, że nie może dłużej się tak bronić. Obaj bracia walczący razem tworzyli bardzo zgrany duet, który z pewnością pokonał już wielu szermierzy. Nie chciał do nich dołączyć, przez to musiał zaryzykować. Skupił się całkowicie na przeciwniku z mieczem i zaatakował go z ogromną prędkością. Ten zaskoczony jego determinacją cofał się, odbijając z coraz większym trudem kolejne jego ataki. Drugi z napastników widząc, że jego brat znalazł się w opałach, zaczął okładać Henryka kijem po plecach, ale Henryk nie przestawał atakować. Był w transie bitewnym, z którego nie potrafił wyjść nie zabijając swojego przeciwnika lub samemu nie ginąc. Atakował nieprzerwanie, aż w końcu zdołał przebić swojego przeciwnika na wylot. Wtedy obaj bliźniacy stanęli zaskoczeni. Napastnik z kijem w ręce z niedowierzaniem patrzył, jak jego brat osuwa się na ziemię martwy.

— Orav! — krzyknął i z całą wściekłością zaatakował Henryka.

Uderzał ze wszystkich sił, próbując go dosięgnąć, ale Henryk wykorzystując teren sprawiał, że jego kij tylko obijał wszystkie drzewa wokół nich. Nerwy i zaślepienie zemstą tak nim zawładnęły, że przestał myśleć nad taktyką i gospodarowaniem swoich sił. Henryk tylko umiejętnie się bronił i unikał jego uderzeń, wyczekując aż też w końcu wyładuje swoją całą energię. Gdy kij w końcu opadł, a przeciwnik przystanął by zaczerpnąć powietrza, Henryk zaatakował. Zmusił przeciwnika do obrony, aż w końcu przeciął mu kij na pół i rozciął klatkę piersiową przeciwnika przez całą długość. Padł on na kolana bezbronny i patrząc z podziwem na Henryka, zapytał:

— Kim ty być?

— O to samo was miałem zapytać.

— Nikt nas nie pokonać.

— Kto was nasłał?

Na to pytanie nie miał zamiaru odpowiedzieć. Spojrzał tylko na swoją rozciętą klatkę piersiową i dotykając jej dłonią, skoncentrował się na ściekającej na ziemię krwi.

— Kto was opłacił? — zapytał raz jeszcze Henryk, przystawiając mu miecz do krtani.

Mężczyzna przeniósł swój wzrok na martwego brata, po czym powrócił wściekłym spojrzeniem na Henryka i błyskawicznym ruchem wyciągnąć zza buta sztylet, którym rzucił w stojącego tuż przed nim przeciwnika, przebijając mu klatkę piersiową tuż nad sercem. Korba cofnął się wyjąc z bólu, a napastnik wykorzystując ostanie siły, powstał z kolan i z gołymi rękami rzucił się na Henryka. Przewrócił go na ziemię i wyciągnął z jego rany sztylet, by podnieść go i wbić mu w serce. Korba z trudem powstrzymał opadające na niego dłonie z nożem. Siłowali się przez chwilę, aż w końcu napastnikowi zaczęło brakować sił. Krew z jego rany zbyt szybko wypływała, by mógł dłużej walczyć. Opadł z sił i przewrócił się bezsilny na ziemię tuż obok Henryka. Ten szybko sięgnął po sztylet i przewrócił się na swojego niedoszłego zabójcę. Przystawił mu go do gardła i zapytał raz jeszcze:

— Kto was przysłał?

Przeciwnik jednak nie miał już sił nawet na odpowiedź. Popatrzył tylko na Henryka i zamknął oczy, kończąc swój żywot. Wtedy dopiero adrenalina i szał bitewny młodego wojownika opadł. Korba zaczynał odczuwać każdą ranę, którą odniósł w walce. Siły zaczęły go opuszczać, przez co upuścił sztylet i przewrócił się na ziemię wykończony, a krew wypływała z jego licznych ran. Czuł, że nadszedł jego kres i nie miał sił, by zrobić cokolwiek. Leżąc, patrzył na rozgwieżdżone niebo nad jego głową i czekał już tylko na swoją śmierć. Zamknął oczy, gdy nagle usłyszał czyjś głos:

— Hej, żyjesz człowieku?

Nie miał sił na odpowiedź. Otwarł tylko z trudem oczy, by dostrzec zarys czyjejś twarzy pochylonej nad nim i stracił przytomność.

***

Henryk otworzył oczy, leżąc w łóżku, w małym, ale ciepłym pomieszczeniu. Chciał wstać, ale od razu poczuł ból na całym ciele, a najbardziej nad sercem, gdzie miał wcześniej wbity sztylet. Dotknął swojej rany, która powinna być dla niego śmiertelna, ale wyczuł na niej dziwną maź, której wolał nie dotykać. Rozejrzał się po pokoju, do którego ktoś go przyniósł, jednak nie było w nim nic, co by mogło mu cokolwiek powiedzieć o jego właścicielu. Jedyne, co rzuciło się mu w oczy, to porządek, który panował w środku. Wszystko wydawało się, jakby stało właśnie w takim miejscu, gdzie powinno. Czy to dwa kubki przy dzbanku, czy kawałki drewna równo ułożone przy kominku.

Nagle ktoś wszedł do środka, a wraz z nim wdarły się do wnętrza promienie słońca. Stanął przed nim dobrze zbudowany, brodaty mężczyzna z martwym zającem w ręce. Nie zwracając uwagi na swojego gościa ruszył w stronę kubka z wodą. Zaraz za nim pojawiła się w progu drzwi młoda, piętnastoletnia dziewczyna z dwoma łukami w ręce i kołczanem strzał na plecach. Zamknęła za sobą drzwi i ustawiła ich broń równiutko obok siebie, po czym odłożyła idealnie równolegle do nich kołczan, poprawiając strzały, by stały równo. Po tej czynności podeszła do kubka z wodą i również zaczęła opróżniać jego zawartość. Henryk bez słowa patrzył na nich, czekając aż w końcu zwrócą na niego uwagę, wtedy to odezwał się mężczyzna grubym głosem:

— Zajmij się naszym gościem, a ja zajmę się naszą kolacją.

Wyszedł na zewnątrz, a dziewczynka w tym czasie skończyła pić i podeszła do Henryka, chcąc przyjrzeć się jego ranom.

— Kim jesteście? — zapytał ją, czując jej opiekuńcze, malutkie ręce przy ranie nad sercem.

— Jak się czujesz?

— Dobrze, dzięki wam. Kim jesteście?

— Czy to ważne? — zapytała, spoglądając na niego swoimi czarnymi jak smoła oczami.

— Dla mnie tak.

— Ja mam na imię Mika, a mój tata to Robert, a ty jak się nazywasz?

— Ja jestem Henryk.

— Mój tata powiedział, że jesteś wielkim wojownikiem.

Henryk aż zamarł i szybko zapytał:

— Zna mnie?

— Nie, ale widzieliśmy jak walczyłeś z tymi dwoma łotrami.

— Znaliście ich?

— Unikaliśmy ich od jakiegoś czasu. Mój tata mówił, że to nie byli dobrzy ludzie.

— I ma rację, a kiedy oni pojawili się w tych lasach?

— Kilka tygodni temu. Wyglądało, jakby czekali na kogoś — odpowiedziała, po czym widząc zamyślonego Henryka, zrozumiała, że właśnie na niego oczekiwali. — Znałeś ich?

— Nie.

— Domyślasz się, kim byli? Dlaczego chcieli cię zabić?

— Nie.

— Jednak wybrali to miejsce jako pewne twojego przybycia. Co cię tu sprowadziło?

— Jak długo byłem nieprzytomny? — zapytał, coraz bardziej przejętym tonem.

— Dwa dni.

— Muszę jak najszybciej dotrzeć do moich przyjaciół.

— To właśnie do nich zmierzałeś. Myślisz, że im też coś grozi?

— Nie wiem, ale muszę jak najszybciej do nich dotrzeć — odparł i mimo bólu wstał z łóżka. — Muszę do nich jechać.

— Nie możesz jeszcze wyruszyć. Rany mogą ci się otworzyć i umrzesz.

— Nie mogę tu leżeć bezczynnie. Muszę dowiedzieć, się czy nic im nie grozi.

Do środka wszedł ojciec dziewczyny i widząc stojącego przed łóżkiem Henryka, zapytał:

— Co tu się dzieje?

— Dziękuję wam za wszystko, co dla mnie zrobiliście, ale muszę już jechać.

— Mika, o czym on mówi?

— Ci dwaj, z którymi walczył czekali właśnie na niego. Myśli, że jego znajomym też grozi niebezpieczeństwo. Może powinniśmy mu pomóc?

— Ci zabójcy nie byli Masami — rzekł, zwracając się do Henryka. — Czego mogli od ciebie chcieć?

— Skąd wiesz, że nie byli Masami? — zapytał go, zaciekawiony jego wiedzą.

— Podsłuchałem ich rozmowę i nie toczyli jej w naszym języku.

— Domyślasz się skąd byli?

— Nigdy wcześniej tego języka nie słyszałem. Na pewno nie byli Hiszami, bo ich język znam. Dlaczego myślisz, że coś grozi twoim przyjaciołom?

— Ponieważ czekali właśnie tutaj na mnie. Skądś wiedzieli, że będę tędy przejeżdżał, podążając właśnie do nich.

— Myślisz, że może być ich więcej? — zapytał, a gdy Henryk przytaknął głową, zaraz dodał: — A kim wy jesteście? Kto może spoza granic naszego królestwa pragnąć waszej śmierci?

— Nie wiem i na razie nad tym się nie będę zastanawiał. Najpierw muszę dowiedzieć się, czy moi przyjaciele są cali i zdrowi.

Robert spojrzał na swoją córkę, która wciąż stała obok i przysłuchiwała się ich rozmowie. Widział jej zaniepokojenie i oczekiwanie wymalowane na twarzy. Wiedział, czego od niego oczekuje, ale sam nie wiedział, czy dobrze uczynią, przez to ją zapytał:

— A co z ranami? Da radę?

— Jeśli pojedziemy z nim, to tak.

— Nie — odezwał się Henryk. — Dojść już mi pomogliście. Dam radę sam pojechać.

— Słyszałeś moją córkę — odpowiedział mu Robert zdecydowanym, twardym tonem. — Nie pozwolę by ciężka praca mojej córki, którą włożyła w przywrócenie ci życia, poszła na marne. Albo jedziemy z tobą, albo zostajesz tutaj, dopóki twoje rany się nie zaślepią.

Henryk popatrzył na ogromnego mężczyznę przed nim, później na dziewczynę, która uśmiechnęła się do niego i odpowiedział:

— Jak chcecie.

***

Cała trójka wyjechała jeszcze przed południem. Każdy poruszał się na własnym koniu. Nawet Mika, posiadała swojego. Wyglądała w nim trochę zabawnie, bo jej rumak był trzy razy większy od niej, ale siedziała w nim dostojnie i pewnie, co robiło wrażenie na Henryku. Przed wyjazdem zdążył zobaczyć, że zabrała ze sobą dwie lekkie torby oraz łuk ze strzałami. Robert zaś prócz swojego łuku i kołczanu ze strzałami, zabrał sporej wielkości topór bojowy, który umieścił na koniu, tuż obok swojej prawej nogi.

Droga nie była dla Henryka tak łatwa, jak to sobie wyobrażał. Rany odniesione w walce wciąż dawały o sobie znać. Bolały go nie tylko wszystkie kończyny, żebra, ale przede wszystkim ramię, które przebił sztylet. Nie chciał jednak tracić czasu, przez co długo nie zgadzał się na dodatkowe postoje. Dopiero przed zachodem słońca, gdy odnaleźli odpowiednie miejsce do ostatniego przystanku przed dotarciem do celu, Mika mogła zająć się jego ranami. Zmieniła mu opatrunek i nałożyła nową maść, co w wyraźny sposób ukoiło ból towarzyszący Henrykowi przez cały dzień.

W środku nocy, gdy leżeli przy rozpalonym ognisku, Henryk nie potrafił zasnąć. Wciąż rozmyślał o przeróżnych możliwościach, które może zastać u swoich przyjaciół, jednak wierzył, że jeśli on sam był w stanie pokonać nasłanych na niego zabójców, to jego przyjaciele tym bardziej byli do tego zdolni.

— Zawsze masz problemy ze snem? — zapytał go nagle Robert wpatrując się w niego.

— Do niedawna spałem jak małe dziecko — odpowiedział patrząc na śpiącą obok nich młodą dziewczynę i zazdroszcząc jej tak twardego snu. — Modliłem się o ty, by coś ciekawego się w końcu w moim życiu wydarzyło.

— Wciąż nie wiem, kim ty tak właściwie jesteś?

— Nikim ważnym. Zwykłym wędrowcem.

— Coś mi mówi, że jesteś kimś ważnym w naszym królestwie — rzekł, nie odrywając od niego wzroku.

— Na pewno nie.

— A jednak ktoś chce cię zabić. Czym się zajmujesz? Z czego żyjesz?

— Z walki — odpowiedział czując się coraz mniej komfortowo. Nie lubił, jak ktoś za dużo chce o nim wiedzieć, przez to musiał na szybko wymyślić dla niego odpowiednią historyjkę. — Jeżdżę po całym królestwie i walczę za pieniądze.

— To by tłumaczyło twoje zdolności… Może ktoś chce odzyskać swoje złoto? Nie ograbiłeś kogoś wpływowego? Kogoś kto ma znajomości w innych królestwach?

— Nic mi na ten temat nie wiadomo. W sumie może być to każdy.

— A kim są twoi przyjaciele? — zapytał nie spuszczając z niego oczu.

Henryk przeczuwał, że pogrąża się z każdym kłamstwem wymyślonym na poczekaniu, przez to musiał ważyć swoje słowa. Widział w jego wzroku nieustępliwość i cierpliwość, która rzadko towarzyszyła zwykłym ludziom. Czuł, że każde jego pytanie jest dokładnie przemyślane i zaprowadzi go dokładnie do miejsca, w które właśnie jego rozmówca chce dokładnie trafić. Musiał więc jak najszybciej zmienić temat lub go chociaż zakończyć.

— Gdy dotrzemy na miejsce, postaram się wam jakoś odwdzięczyć. Tylko dzięki wam żyję.

— Nam już pomogłeś — odpowiedział mu Robert. — Pozbyłeś się z naszych ziem tych dwóch łotrów, to wystarczy.

— Zrobiłem to raczej dla siebie, niż dla was. Może potrzebujecie czegoś? Może przydałyby się wam srebrniki albo złoto?

— Złoto? Nam? — zaśmiał się delikatnie Robert. — Nie potrzeba nam żadnych pieniędzy. Żyjemy z tego, co natura nam podaruje.

— To może jakieś ziarna albo zwierzęta rolne? Jakoś muszę wam się odwdzięczyć.

— Nie jesteś naszym dłużnikiem. Pomożemy ci dotrzeć do twoich przyjaciół i powrócimy do siebie.

— Czemu tak się o mnie martwicie? Przecież nawet mnie nie znacie.

Robert na chwilę ucichł patrząc na swoją śpiącą córkę, by zaraz odpowiedzieć:

— Patrząc na to jak walczysz, wiem, że nie jesteś zwykłym włóczęgą. Poza tym moja córka nie po to cię ratowała, byś teraz zmarł gdzieś na drodze. Spróbuj zasnąć, jak chcesz jutro dotrzeć do celu.

— Spróbuję.

***

Następnego dnia wyruszyli jeszcze przed wschodem słońca. Opuścili zalesione tereny, by przemierzać puste równiny rozciągające się po całej okolicy. Tam szybko trafili na pierwsze ślady zasiedlonych ziem przez ludzi. Krajobraz zaczynał przybierać obraz pól uprawnych, które rozciągały się po horyzont, a na ich obrzeżach znajdowały się skromne wioski zamieszkałe przez rolników. Korzystali oni z żyznych gleb i wyraźnie było widać, że znajdowali się tutaj tylko i wyłącznie dla nich. Kilka domów, które zamieszkali, młyny i spichlerze, były wystarczającą strukturą ich wiosek. Nie myśleli nawet o płotach, czy wieżyczkach strażniczych. Widocznie nikt ich tu nie nękał i wiedli swój żywot skoncentrowani całkowicie na swojej pracy. Skromna grupa wędrowców mijała je po kolei, nie poświęcając im większej uwagi. Ich mieszkańcy również nie zaprzątali sobie nimi głowy, przez co nie zatrzymując się ani na chwilę wciąż parli do przodu, zagłębiając się w dawne ziemie magów.

Kiedy w końcu dotarli do miejsca, które Henryk miał wciąż w swojej pamięci, aż przystanął w miejscu, zaskoczony jego widokiem. Dostrzegł w oddali zburzoną wieżę, w której kiedyś był przesłuchiwany wraz z Dawidem. Podążył powolnym tempem do przodu, by dotrzeć do bruku, prowadzącego ich między ruinami byłych domów magów. Żaden nie ostał się cały. Ludzie wrogo nastawieni magom dobrze się postarali, by ich ziemie wyglądały teraz jak ruiny. To co się dało spalić, to spalili. Resztę zburzyli, a drogocenne ozdoby miasta rozkradziono. Nawet drzewa, o które tak tutaj wcześniej dbano, zostały doszczętnie spalone i połamane. Henryk nie takiego widoku się spodziewał.

— Tyle zostało z bogatych miast magów — powiedziała Mika spoglądając na zrujnowane miasto.

— A było tu tak pięknie — odezwał się Henryk, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi.

— Byłeś tu za czasów magów? — zapytał go Robert zaskoczony jego słowami.

— Tak i wierzcie mi, z chęcią oddałbym im z powrotem te ziemie pod władanie.

— Znałeś magów? — zapytała go podniecona tą wiadomością Mika.

— Niektórych.

— Podobno większość z nich otruto, to prawda?

— Tak.

— Czarodzieje i czarodziejki nigdy nie byli mile widziani w naszym królestwie — dodał Robert. — Po dziś dzień nic się nie zmieniło. Gdzie ci twoi przyjaciele?

— Z tego, co wiem, to dalej na północy otrzymali ziemię od króla.

— Ciekawe, czy też tak potraktowali podarowane ziemie — rzekł Robert.

— Nie oni.

Przejechali przez miasto widmo, wyjeżdżając na puste przestrzenie, na których droga zaczęła się rozgałęziać. Podążyli na północ i przez dłuższy czas poruszali się wzdłuż olbrzymiego zalewu, by w końcu wjechać do lasu, za którym Henryk miał nadzieję już dotrzeć do ich celu podróży. Nigdy nie miał okazji zagłębić się tak daleko w dawne ziemie magów, przez co jego pewność siebie z każdym pokonanym odcinkiem malała, ale próbował nie dawać po sobie tego poznać, by nie wzbudzać w swych towarzyszach niepotrzebnych pytań.

— Słyszałem, że te ziemie otrzymywali zasłużeni generałowie — odezwał się nagle Robert. — Ciekawi mnie, dlaczego ty tu nie masz ziem? Skoro mieszkają tu twoi przyjaciele, a walczyć też potrafisz.

— Nie przysłużyłem się w bitwie tak jak oni — skłamał Henryk, nie chcąc ujawniać swojej tożsamości.

— A gdzie leżą twoje ziemie?

— Mój rodzinny dom znajduje się daleko na południu.

— Nie żal było ci go opuszczać?

— Nie — odpowiedział Henryk po chwili zastanowienia. Chciał, by zabrzmiało to tak, by nie sprowokować kolejnych pytań, przez to od razu dodał: — Zapragnąłem przygód.

— No to ładne przygody cię odnajdują. Prawie cię zabiły, wędrowcze.

— Nie takich szukałem — odparł, uśmiechając się do niego.

Nagle drzewa zaczęły się przerzedzać i wyjechali na drogę prowadzącą do wioski, która bardziej wyglądała na twierdzę, niż na wioskę rolniczą. Otoczona była solidnym płotem o wysokości ponad trzech metrów, a po obu stronach stały wieżyczki obserwacyjne. Wokół wioski znajdował się bardzo nierówny teren, który raz opadał, a raz rósł. Wykopane w nim było mnóstwo dołów, a przy niektórych z nich Henryk dostrzegł kamienie, które strażnicy wioski wykorzystywali do pomiaru odległości. Ucieszył go ten widok, bo pamiętał doskonale ten sposób znaczenia i już wiedział, że właścicielem tego miejsca nie mógł być nikt inny, jak jego stary przyjaciel Karol.

— Jesteśmy na miejscu — oznajmił z radością i pospieszył swojego konia.

Obserwatorzy stojący na wieżyczkach od razu powiadomili swoich ludzi o przybyszach i zanim Henryk wraz ze swoimi towarzyszami zbliżył się do głównej bramy, już stał przed nią Karol wraz Gotfrydem. Obaj z szerokim uśmiechem patrzyli na Korbę, czekając aż podjedzie do nich bliżej. Henryk zeskoczył z konia i witając się z nimi, od razu objął ciepło swoich przyjaciół, mówiąc:

— Witajcie przyjaciele.

— Witaj nasz druhu — odparł Karol. — Długo ci zajęło dotarcie do nas.

— To nie ja mieszkam na samym końcu królestwa — zażartował, próbując się usprawiedliwić.

— A kim są twoi znajomi? — zapytał Gotfryd kłaniając się dziewczynce i jej ojcu.

— Mam na imię Robert, a to jest moja córka Mika. Chcieliśmy dopilnować, by wasz przyjaciel dotarł do was bezpiecznie. Teraz, skoro już jest z wami, możemy wracać do siebie.

— Oszaleliście? — rzekł Karol. — Jesteście teraz naszymi gośćmi i nie wyjedziecie od nas głodni i spragnieni. Zapraszamy do środka, czym chata bogata.

Robert spojrzał na swoją córkę, która tylko uśmiechnęła się do niego i skinęła głową, po czym cała trójka weszła do wioski.

***

Siedząc przy długim stole, cała trójka przyjezdnych kończyła właśnie swój ciepły posiłek w towarzystwie Karola, Gotfryda i jego żony — Matyldy, która była w ciąży. Zgodnie ze słowami gospodarza na stole nie brakowało mięsa, chleba, czy wina. Każdy mógł się najeść do syta i w końcu odpocząć po trudach podróży.

— To, co cię do nas w końcu sprowadziło, Henryku? — zapytał swojego dużo młodszego przyjaciela Karol.

— Zatęskniło mi się za wami.

— Trochę ci ta tęsknota zajęła — wtrącił Gotfryd. — Rok się nie widzieliśmy.

— Ale w końcu dotarłem, wy zaś widzę, że umiejętnie wykorzystaliście czas i ziemię, które wam powierzono. Wioska wygląda solidnie, ludzie w niej zadowoleni, a życie rodzinne kwitnie — to mówiąc, ukłonił się Matyldzie, co i ona z radością uczyniła.

— Dziękuję, miło mi poznać przyjaciela mojego męża, choć przyznam, że ciężko od niego cokolwiek wydobyć. Nie skory jest do rozmów o przeszłości.

— Gotfryd to dobry człowiek i wybrała sobie pani zacnego człowieka na męża. Jego znajomi nie umywają się do niego, przez co lepiej niech pozostaną dla pani tajemnicą.

Gotfryd zaskoczony jego słowami, spojrzał na Karola z nieskrywanym uśmieszkiem, a Henryk kontynuował swój niecodzienny ton wypowiedzi:

— Ty zaś Karolu pewnie przez swój sędziwy wiek postanowiłeś pozostać kawalerem na zawsze, czyż nie mam racji?

— Zawsze uwielbiałeś mi wypominać mój wiek chłopcze, choć wiesz dobrze, że mógłbym cię jeszcze pokonać. Jak sam zauważyłeś, zająłem się teraz czymś zupełnie nowym. Nie prosiłem o żadne ziemie, czy władzę, ale jak już mi je dano, to grzechem byłoby z tego nie korzystać. Powiedz nam lepiej, coś o twoich towarzyszach.

— To jest Robert i jego córka Mika. Uratowali mi życie kilka dni temu, przez co stałem się ich dłużnikiem.

— Jak to uratowali ci życie? — zapytał zaskoczony Gotfryd, aż przestał przegryzać kawał mięsa, oczekując dalszych jego słów.

— Przez to między innymi tu przyjechaliśmy. Musieliśmy sprawdzić, czy u was jest wszystko w porządku.

— Czemu myślałeś, że nam może coś grozić? — zapytał go Gotfryd, patrząc z troską na swoją wystraszoną żonę.

— Na drodze do was, czekało na mnie dwóch zabójców, którzy wiedzieli, że będę tamtędy przejeżdżać.

— Kto ich nasłał? — zapytał Karol poważnym tonem.

— Nie udało mi się tego dowiedzieć, ale wiem, że nie byli Masami. Robert słyszał ich mowę.

— Macie jakieś domysły? — zapytał Gotfryd.

— Niestety nie. Przez miesiące od ostatniej bitwy kompletnie nic się nie działo. Kilka razy musiałem uciekać przed żołnierzami króla, ale poza tym nic się nie działo. Z nudów wybrałem się do was.

— Myślisz, że mógłby to być nasz król? — zapytała z niepokojem Matylda.

— Wątpię — od razu odpowiedział za niego Karol i zapytał Roberta: — Rozpoznałeś może ich mowę? Wiesz, do kogo należała?

— Pierwszy raz ją słyszałem — odpowiedział Robert.

— Pojawili się znikąd i koczowali na naszych ziemiach przez kilka tygodni, jak się później okazało, czekali na waszego przyjaciela — dodała Mika. — Byli bardzo pewni siebie i bardzo dobrze wyszkoleni. Prawie go zabili.

— Albo wyszedłeś z formy chłopie albo naprawdę byli tacy dobrzy? — zapytał Henryka, Gotfryd.

— Znów Hiszowie? — zapytał Karol.

— Nie, walczyli zupełnie inaczej, nawet broń mieli inną niż wszyscy — odparł Henryk.

— Znam język Hiszów, to nie byli oni — wtrącił Robert.

— To kto? Gordowie? Irmeni? — wtrącił Gotfryd. — Byłeś w którymś z tych królestw?

— Nie.

— Czyli nic się nie zmieniło — odezwał się Karol, patrząc na Henryka. — Śmierć dalej krąży wokół ciebie, chłopcze.

Matylda na te słowa, aż się wyprostowała z coraz większym strachem patrząc na ich gościa. Już nie była tak dobrze do niego nastawiona i wyraźnie było widać, że z każdą minutą coraz bardziej pragnęła, by wyjechał on z ich ziem raz na zawsze. Miała już dość tej rozmowy, przez co wstała i oznajmiła:

— Pójdę odpocząć, Gotfrydzie. Dziękuję wam za miłe towarzystwo.

— To my dziękujemy — odpowiedział jej Karol i wszyscy wstając od stołu, odprowadzili ją wzrokiem do wyjścia.

— My też podziękujemy za gościnę — odezwał się nagle Robert wstając od stołu. — Ale czas byśmy wraz z córką odpoczęli przed drogą powrotną.

— Oczywiście — powstał znów Karol i zawołał jednego z młodych chłopaków przynoszących im wcześniej dania. — Zaprowadź naszych gości do ich pokoi. Zadbaj o to, by nic im nie brakowało.

— Dziękujemy — odpowiedział Robert i wraz z córką ruszył za młodzieńcem.

W ten sposób przy stole pozostała ich już tylko trójka przyjaciół.

— Słyszeliście o turniejach króla?

— A jak. Sami wysłaliśmy mu kilku naszych ludzi do pomocy przy budowie aren — odpowiedział mu Gotfryd dumny z siebie.

— To od kiedy już wiecie?

— Z kilka miesięcy już będzie, co nie Karol?

Ten tylko spokojnie przytaknął głową, jakby to była wiadomość znana w całym królestwie.

— Jak dla mnie, to bardzo dobry pomysł — od razu ożywił się Gotfryd. — Rozerwiemy się trochę.

— Weźmiesz w nim udział?

— Ja? Nie… ja już za stary jestem, ale mamy kilku kandydatów w naszej wiosce, co nie?

Karol po raz kolejny przytaknął głową, jednak tym razem dało się zobaczyć wypisaną dumę na jego twarzy z ich wioski.

— A gdzie są Michał i Mateusz? Myślałem, że będą tu z wami.

— Król dał im też spory kawałek ziemi, ale mieli odmienne spojrzenie na jej zarządzanie, przez to rozdzielili je między siebie. Jadąc dalej na północ, odnajdziesz ich w osobnych wioskach — odpowiedział mu Gotfryd.

— Przez te ziemie, dostali do głowy — dodał niezbyt zadowolonym tonem Karol.

— To znaczy?

— Mateusz postawił na rolnictwo i rybołówstwo, Michał zaś postanowił skupić się na kowalstwie i garbowaniu skór — wytłumaczył mu Gotfryd śmiejąc się z ich zapędów. — Obaj chcą zostać mistrzami w swoich dziedzinach, a z wiosek pragną uczynić największe miasta w naszym królestwie.

— I jak im idzie?

Obaj popatrzyli na siebie nie kryjąc swojego podejścia do ich pomysłów i Karol odparł:

— Z nich jest taki rolnik i kowal, jak ze mnie zakonnik.

— Ale życzymy im jak najlepiej oczywiście — dodał Gotfryd, podnosząc kielich z winem i stukając się nim ze swoim starszym przyjacielem.

Cała trójka zaśmiała się wspólnie i wypiła toast za swoich przyjaciół i ich ambitne plany, po czym Gotfryd dodał:

— Ale nie wiesz najlepszego; obaj uparli się by wystąpić w turniejach. Każdy chce wysławić swoją wioskę ponad drugiego.

— Na serio im na głowę padło — skomentował to Karol i znów zaśmiali się wspólnie z ich przerośniętych ambicji.

2. Rozsiewacze buntu

Następnego dnia Henryka zbudziło dziwne poruszenie za oknem jego pokoju. Wstał z łóżka i wyszedł na zewnątrz, by zobaczyć kłócących się ze sobą dwoje wieśniaków.

— Złodzieju, oddaj mi moją lutnię. Widziałem, jak ją zabrałeś!

— Co? Ja? A niby czemu?

— Bo nie podoba ci się moja gra! Zawsze to powtarzałeś! Oddawaj ją!

— Nie mam jej. Może ktoś inny ci ją w końcu zabrał. Nie zdziwiłbym się, bo grać nie umiesz.

— Zaraz cię zdzielę!

— Tylko spróbuj!

— Spokój! — wyszedł zza rogu jednej z chat Karol i stanął pośrodku kłócących się wieśniaków.

Wokół nich zdążył się zebrać już mały tłum gapiów, a wśród nich Robert wraz z Miką.

— Co tu się wydarzyło? — zapytał jednego z nich Karol.

— Ukradł mi moją lutnię! Oddawaj ją, złodzieju!

— Nic nie ukradłem!

— Masz na to dowody? — zapytał go spokojnym, ale twardym tonem Karol.

— Moja żona widziała, jak ją zabierał.

— Gdzie ona jest?

— Tu jestem — wyszła z tłumu żona miejscowego grajka.

— Jest to prawdą, że widziałaś jak ten mężczyzna ukradł sprzęt twojego męża?

— Było ciemno — odpowiedziała niepewnym głosem. — Ale myślę, że to on. To nie może być nikt inny. On zawsze dokuczał mojemu mężowi.

— Ona kłamie! Nic nikomu nie ukradłem!

Karol odwrócił się do mężczyzny oskarżonego o kradzież i rzekł:

— Wiesz jaka jest kara za kradzież w naszej wiosce?

— Ale ja mówię, że nic nie ukradłem! Przysięgam na mój honor!

Karol zerknął w stronę Gotfryda, który pojawił się wśród zebranych ludzi i zaraz dodał:

— Gdzie wczoraj byłeś, gdy zaginęła ci lutnia?

— Byłem w naszej gospodzie. Grałem jak zawsze, by umilić wszystkim wieczór.

— Umilić, jasne — wykpił jego słowa oskarżony o kradzież.

— I kiedy zorientowałeś się, że nie masz lutni?

— Dzisiaj rano. Gdy obudziłem się w domu, mojej lutni już nie było przy moim łóżku. Zawsze ją tam kładę. Nigdzie bez niej się nie ruszam.

— Gotfrydzie — zwrócił się Karol do swojego przyjaciela. — Sprawdź proszę gospodę.

Ten przytaknął głową i ruszył we wskazanym kierunku, a miejscowy grajek od razu zaczął się tłumaczyć:

— Myślicie, że mógłbym ją tam zostawić? Moją duszę? Za kogo wy mnie uważacie? Wróciłem z nią do siebie i kładłem się z nią spać. Nawet moja żona to potwierdzi. Prawda, Bogumiła?

Ta jednak nie była skora do poparcia słów swojego męża. Widziała wzrok zebranych skierowany na nią i speszyła się, pokazując wszystkim swoją niepewność.

— Bogumiła?

— Wczoraj tak się spiłeś, że musieli cię przynosić do łóżka — odpowiedziała po chwili. — Może…

— Co, może? O mój Boże, nie mów, że mogliście zapomnieć o mojej lutni?

Wtedy to jak na zawołanie Gotfryd wrócił z gospody z instrumentem w ręce.

— Bogumiła! Jak mogłaś?! — krzyknął i od razu podbiegł, by odebrać swoją własność. — Kobieto, ty nie masz serca!

— A bo bardziej kochasz swoją przeklętą lutnię, ode mnie! — krzyknęła wściekła. — Powinieneś się z nią ożenić, a nie ze mną!

— Uwierz mi, że ona ma więcej ciepła od ciebie!

Henryk popatrzył na Roberta i Mikę, którzy zaczęli wraz z innymi wieśniakami odchodzić i sam podszedł do nich, nie chcąc już dłużej słuchać kłótni małżeńskiej, która z pewnością nie skończy się szybko.

— Już wyjeżdżacie? — zapytał Roberta, zatrzymując się przed nimi i patrząc, jak zabierają swoje rzeczy spod chaty.

— Wracamy do siebie — odpowiedział mu ojciec Miki. — Ty jednak powinieneś tu jeszcze pozostać i dać się zagoić ranom.

— Dzięki wam czuję się jak nowo narodzony — odpowiedział poruszając się zwinnie i wymachując rękami bez bólu. — Nie wiem jak wam dziękować.

— Nie jesteś nam nic winny.

— Przyjmijcie chociaż ode mnie kilka złotych monet — wyjął je z sakiewki i podał im, dodając: — Będziecie mogli zatrzymać się gdzieś po drodze i zjeść ciepły posiłek.

— Damy sobie radę bez tego, dzięki.

— Mika, weź je, proszę — spróbował namówić jego córkę, lecz ta tylko pokiwała przecząco głową i wsiadła na konia.

Robert wsiadł na swojego konia, ale nie zdążył ruszyć z miejsca, gdy nagle coś wyraźnie zaniepokoiło Mikę, co natychmiast sprawiło, że jej ojciec zaczął powoli rozglądać się wokół nich.

— Co się dzieje? — zapytał ich Henryk.

Henryk zaskoczony ich nagłą zmianą zachowania, od razu podążył za nimi wzrokiem. Początkowo wszystko w wiosce wyglądało normalnie. Ludzie zajęli się swoimi sprawami, dzieci goniły się między chatami, a nieliczni kupcy czekali przy swoich straganach. Po chwili jednak Henryk dostrzegł u wrót wioski niepasującą do pozostałych ludzi, postać mężczyzny w czarnej pelerynie z kapturem na głowie podpierającego się na długim kiju. Wyglądał na zwykłego wędrowca, jednak coś w nim nie pasowało Henrykowi. Odwrócił się do Roberta oraz Miki i zorientował się, że oni także mają mieszane uczucia co do mężczyzny. Strażnik stojący przy bramie stanął przed nim, a cała trójka przysłuchiwała się ich rozmowie.

— Witaj wędrowcze — powitał go strażnik. — Co cię do nas sprowadza?

— Pragnę tylko dobrze zjeść i odpocząć po długiej podróży — odpowiedział mu nieznajomy. — Dobrze zapłacę.

— To zapraszamy cię do naszej gospody — odezwał się Gotfryd podchodząc do strażnika i wskazując nieznajomemu drogę: — Nasza wioska nie jest może zbyt duża, ale strudzonych wędrowców zawsze chętnie ugości i napoi.

Nieznajomy ukłonił się grzecznie i za radą Gotfryda, udał się do wskazanego budynku. Wtedy Henryk powrócił wzrokiem do Roberta i Miki, pytając:

— Znacie go?

— Na nas już czas — odparł poważnym tonem Robert i zaraz dodał: — Żegnaj wędrowcze.

Pospieszył swojego wierzchowca, a zaraz za nim ruszyła Mika, wzruszając tylko ramionami, pokazując że jest bezradna wobec słów ojca.

Oboje wyjechali przez bramę, szybko oddalając się od wioski. Henryk jednak nie mógł tego tak zostawić. Skierował się w stronę gospody i mijając po drodze Gotfryda, zajętego pomaganiem pewnej kobiecie przy studni, wszedł do środka. Od razu dostrzegł nieznajomego siedzącego po lewej stronie sali. Sam usiadł po przeciwnej stronie pomieszczenia, za plecami nieznajomego i zaczął go obserwować. Mężczyzna zdjął z głowy kaptur odsłaniając swoje długie, jasne włosy i młodą, jak na wędrowca twarz. Była ona już poznaczona kilkoma bliznami, ale liczyła sobie nie więcej niż dwadzieścia parę lat. Zamówił sobie ciepłą zupę, którą jadł spokojnie, bez pośpiechu.

— Wina? — zapytała młoda dziewczyna Henryka, odrywając jego wzrok od nieznajomego.

— Tak, poproszę.

Dziewczyna wypełniła mu wysoki kielich i zaraz zapytała:

— Może przynieść coś ciepłego do jedzenia? Mamy przepyszną dziczyznę.

— Dziękuję, ale na razie wino mi wystarczy.

Ukłoniła się delikatnie i odeszła w kierunku nieznajomego. Ten zgodził się na napełnienie jego kielicha winem i wyszeptał coś dziewczynie. Henryk nie dosłyszał jego słów, ale obserwując służkę szybko domyślił się, że mężczyzna wysłał ją do trzech miejscowych pijusów, siedzących w rogu sali. Ci wdzięczni mu za darmowe wino, od razu wstali i z pełnymi kielichami podeszli do niego, by usiąść przy jego stoliku. Mężczyzna skończył zupę i szybko znalazł wspólny język z nowymi kompanami. Henryk sączył swoje wino bardzo powoli, gdy po chwili podeszła do niego dziewczyna i widząc jego pusty kielich, napełniła go winem, mówiąc:

— To na koszt tego pana — pokazując na nieznajomego, którego tak bacznie obserwował.

Henryk spojrzał na mężczyznę zajętego rozmową z nowymi przyjaciółmi, którzy szybko polubili swojego darczyńcę i odwracając wzrok na kobietę, przyciszonym głosem zapytał:

— Wiesz kim on jest?

— Nie, ale nie wygląda na biednego — odpowiedziała patrząc z podziwem na niego.

— Możesz mu podziękować.

— Kazał przekazać, że chętnie ugości każdego przy swoim stoliku.

Po tych słowach dziewczyna odeszła, a Henryk nie zwlekając długo, zabrał swój kielich i ruszył w jego stronę, by skorzystać z zaproszenia.

— Witaj, siadaj z nami proszę — od razu powitał go nieznajomy.

— Dziękuję i z chęcią poznam imię tego, dzięki któremu mogę się napić za darmo — odpowiedział mu Henryk, przysiadając się do nich.

— Jestem Adrian i ostatnio poszczęściło mi się trochę, przez to mogę was zaprosić do wspólnego świętowania.

— Świętowania?

— Tak, jak już mówiłem tu naszym wspaniałym kompanom — odparł pokazując na zebranych już przy nim miejscowych pijusów. — Na południu kraju król nie szczędzi grosza i sowicie opłaca górników pracujących w tamtejszych kopalniach. Popracujesz w niej kilka tygodni i jesteś tak bogaty, że możesz do końca roku nic nie robić.

— To niesprawiedliwe — odezwał się jeden z pijusów. — Ja też tak chcę.

— Myślę, że nasz wspaniałomyślny król w końcu i tą częścią królestwa się zajmie. Nie wiem kiedy to nastąpi, ale jeśli ma być sprawiedliwy, to powinien już za niedługo to zrobić. Macie tu jakieś bogactwa naturalne? Widziałem żyzne pola i lasy, może sypnie trochę złotem dla waszych rolników i myśliwych, jak to zrobił już na południu.

— Nigdy o nas nie pamiętał — odezwał się drugi z pijusów. — Ja byłem kiedyś myśliwym i nie da się z tego wyżyć.

— A na południu myśliwy jest panem, uwierzcie mi — od razu rzekł Adrian i popatrzył w oczy wszystkim słuchającym go, by dobrze go zrozumieli. Henryk nie chciał po sobie dać znać, że wie dokładnie jak naprawdę sytuacja tam wygląda i udawał zaskoczonego i z uwagą słuchającego jego słów — Mięso i skóry zdobyte przez myśliwych mają tam taką wagę, że spokojnie mogliby wykupić za nie całą tą gospodę.

— Hej! — odezwał się właściciel gospody podsłuchujący ich rozmowę. — Nie dam nikomu mojego dorobku życia kupić. Ona jest moja.

— I bardzo dobrze utrzymana jak widzę. Nie dziwię ci się, człowieku. Sam bym tego nie sprzedawał… ale jeśli ci z południa zechcą się przenieść i wykorzystać swoje złoto, to myślę, że zaproponują ci tyle złota, że nie będziesz się zastanawiał.

— Wątpię, czy mieliby tyle.

— Wierz mi, że mają. Stawiam jeszcze jedną kolejkę moim druhom i ty gospodarzu napij się z nami.

Właściciel gospody przytaknął dziewczynie, by podeszła do nich z dzbanem wina, a gdy polała każdemu, sam nadstawił kielich, by podenerwowany i zmartwiony o swoją przyszłość, wypić razem z nimi.

— A dlaczego król tak się południem interesuje? — zapytał nieznajomego Henryk.

— Nie wiem. Nikt tego nie wie, ale nikt się tym tam nie przejmuje. Wierzcie mi, póki każdy tam żyje jak król, to nikt się nawet nad tym nie zastanawia. Sami byście nie chcieli tego wiedzieć.

— No, jasne — poparł od razu go jeden z pijusów. — Najważniejsze, że płaci.

— Żadne złoto nie śmierdzi. Ja dla niego mógłbym nawet zabić — dodał drugi z pijusów. — Może czas się królowi przypomnieć? My też należymy do jego królestwa, za kogo on nas ma? Nie jesteśmy w niczym gorsi.

— Dokładnie — poparł go kompan — On sobie jakieś turnieje teraz organizuje, a my tu ledwo wiążemy koniec z końcem.

— Mnie też zdziwiło to, jak wasze życie wygląda w tej części królestwa — natychmiast podłapał jego słowa Adrian. — Byłem pewny, że król zajmuje się wszystkimi swoimi ziemiami tak samo, a tu…

— A tu gówno — dokończył jego myśl jeden z pijusów. — Musimy zacząć działać. Jeśli król ma nas w dupie, to czas, by ludzie z północy pokazali mu swoją siłę. Pojedziemy tam i upomnimy się o nasze.

— Dokładnie. Czas pogadać z innymi. Ciekawe czy wiedzą, jak król nas traktuje.

— Jeśli nikt z was nie podróżuje, to wątpię, by ktokolwiek coś wiedział o tym, co się dzieje na południu — rzekł Adrian. — Sam bym nie wiedział o waszej biedzie, gdybym nie opuścił moich bogatych ziem. Nie zasłużyliście na to.

— Właśnie! Nie zasłużyliśmy na takie traktowanie! — aż wstał pijus. — Trzeba skrzyknąć się z ludźmi z innych wiosek. Im nas będzie więcej, tym bardziej zwrócimy na siebie uwagę.

— Podczas turniejów będzie w stolicy całe nasze królestwo. Łatwo znajdziemy podobnych nam ludzi i pokażemy królowi naszą siłę.

— Jesteś z nami? — zapytał nagle Henryka wzburzony pijus.

— Oczywiście, tylko może warto o tym powiedzieć waszemu sołtysowi?

Wszyscy ucichli na myśl o Karolu.

— Może lepiej póki co, to go nie wtajemniczajcie w swoje plany — odezwał się Adrian. — Z tego co wiem, to sołtysowie są dobrze opłacani przez króla i wasze dążenie do sprawiedliwości mogą źle odebrać.

— Myślę, że już na to za późno — odezwał się gospodarz, patrząc na Henryka. — To jest znajomy naszego sołtysa. Widziałem, jak się witaliście.

Wszyscy lekko zamarli, ale najbardziej przejął się tymi słowami nieznajomy.

— Spokojnie — spróbował Henryk uspokoić napiętą atmosferę przy stoliku. — Też nie lubię niesprawiedliwości. Nie wszystkim dzielę się z waszym sołtysem.

— A więc postanowione — poparł jego słowa pijus, podnosząc do góry swój kielich wina. — Jedziemy na turnieje króla. Pokażemy mu, siłę północy.

— Wiecie co — odezwał się Adrian. — Pomogę wam. Mnie też to się nie podoba. Mnie teraz stać na wszystko i was też powinno. To niesprawiedliwe. Król powinien dbać tak samo o ludzi na południu, jak i na północy. Pojadę do kolejnych wiosek i przekażę im wieści. Nakłonię, by wszyscy, którzy chcą pokazać swojemu królowi swoją złość, pojechali na turnieje. Tam zbierzecie się i sprawicie, by król was posłuchał. Zasługujecie na to.

— Dokładnie — poparł go pijus. — Im nas będzie więcej, tym lepiej. Albo król da nam złoto albo niech się żegna ze swoją władzą. Nie chcemy takiego króla.

— Tak jest — poparli go wszyscy. — Północ nie jest gorsza od południa.

— Jesteśmy lepsi od tych zasrańców — odezwał się drugi z pijusów.

— Dokładnie!

Wszyscy podnieśli kielichy w górę i wypili wspólnie, nastawieni do działania. Henryk wtórował im, popierając ich hasła, po czym wspólnie przystąpili do omawiania swojego działania i spożywania kolejnych kielichów wina.

***

Późnym popołudniem, gdy przy stole Adriana trzech pijusów już leżało nieprzytomnych, Henryk ledwo trzymając się stołka wstał i patrząc na swojego darczyńcę, powiedział:

— Dziękuję ci za wino… hyp… i wieści z południa hyp… ale muszę się położyć… hyp.

Mężczyzna uśmiechem i skinięciem głowy pożegnał go, a Henryk zataczającym się krokiem wyszedł z gospody, by powoli, przy pomocy balustrad i stojących obok wozów dojść do chaty Gotfryda, którą mu udostępniono na czas gościny.

— A ty, co? — powitał go przyjaciel, gotujący się właśnie do wyjścia.

— Chyba trochę za dużo wypiłem… hyp.

— Widać, połóż się lepiej.

— Tak też uczynię, ale mam prośbę… hyp… każ śledzić waszego gościa, który siedzi jeszcze w gospodzie. Czarna peleryna, długie, jasne włosy. Muszę wiedzieć, dokąd pojedzie… hyp

— Kto to jest?

— Właśnie… hyp, że nie wiem… hyp.

— Dobra, idź już i wypocznij. Dzisiaj z ciebie nic nie będzie.

Henryk położył się na łóżku i chwycił się za obolałą głowę, a Gotfryd niezbyt zadowolony z jego zachowania, wyszedł na zewnątrz, zostawiając go samego.

***

Wieczorem, gdy słońce już znikało za horyzontem, do chaty powrócił Gotfryd i widząc wciąż śpiącego na łóżku Henryka, zawołał:

— Pobudka pijaku!

Ten zerwał się do pozycji siedzącej i zaraz pożałował swojego ruchu. Głowa wciąż bolała, a żołądek jeszcze nie dał o sobie zapomnieć.

— Twój gość właśnie opuścił wioskę.

— Co? Muszę jechać za nim — zszedł z łóżka i sięgnął po swój miecz, by przypiąć go u pasa. Nie było to łatwe, ale radził sobie i zaraz zapytał: — Dokąd pojechał?

— Na północ. Jeden z moich ludzi jedzie za nim. Ty lepiej jeszcze odpocznij.

— Nie, muszę za nim pojechać.

— Kim on jest?

— Właśnie tego muszę się dowiedzieć.

— A czym ci podpadł?

— To już kolejny wędrowiec namawiający do buntu w naszym królestwie.

— Co? W mojej wiosce?! To czemu tego wcześniej nie powiedziałeś?! Zatrzymałbym go.

— Właśnie tego się obawiałem. Muszę go śledzić i dowiedzieć się, ilu ich jest i jaki mają plan… Tak by pewnie zrobił Dawid.

— Ja bym go pojmał i wydusił z niego wszystkie zeznania.

— Muszę jechać.

— Pojadę z tobą?

— Nie, ty obserwuj swoich ludzi. Zasiał wśród nich już ziarno buntu. Nie pozwól, by zakiełkowało.

— Już ja się tym zajmę. Niech tylko Karol się o tym dowie.

— Podziękuj mu za gościnę.

— Na pewno dasz radę? — zapytał, patrząc na jego powolne ruchy, jednak ten ani myślał zmieniać swojego zdania. — Wróć do nas, jak już będziesz coś wiedział.

Henryk tylko skinął głową i pospiesznym krokiem wyszedł, by dotrzeć do stajni. Głowa wciąż bolała, a w brzuchu z każdym ruchem tworzyła się rewolucja. Musiał jednak wytrzymać. Od razu pognał w kierunku północnym jedyną drogą, którą mógł podążyć poszukiwany przez niego wędrowiec. Trzymał się drogi, ponieważ wiedział, że poszukiwanemu wędrowcy zależało na widoczności.

Czas jednak mijał, a prócz grupy kupców i jednego samotnego rybałta nie widział nikogo. Księżyc pomagał mu jak tylko mógł, rozświetlając drogę przed nim, ale efektu poszukiwać wciąż nie było. Za to żołądek miał już dość przejażdżki. Zmusił go do natychmiastowego zatrzymania. Henryk zdołał tylko zeskoczyć z konia i zbliżyć się do najbliższego drzewa, gdy rewolucja żołądkowa wygrała i wyrzuciła z niego, pozostałości po wizycie w gospodzie. Wtedy to zobaczył leżące niedaleko w zaroślach czyjeś zwłoki. Od razu podszedł do nich bliżej i zobaczył młodego chłopaka z podciętym gardłem. Domyślił się, że musiał to być wysłannika Gotfryda. Świadczyło to tylko o tym, że jego podejrzenia co do nieznajomego, nie były na wyrost. Był on niebezpiecznym człowiekiem i teraz tym bardziej Henryk musiał go odnaleźć. Pognał swojego wierzchowca chcąc czym prędzej go odnaleźć.