Cena pokoju - Krzysztof Lip - ebook

Cena pokoju ebook

Krzysztof Lip

4,0

Opis

Wspólne życie dwóch potężnych i zupełnie odmiennych od siebie sił, nigdy nie trwa długo. Wszystko wskazuje na to, że czas pokoju między ludźmi tarczy i miecza a magami powoli dobiega końca. W te niespokojne i niebezpieczne czasy wplątuje się nasz główny bohater — dwudziestoletni wojownik Henryk, który dołącza do przeciwników czarodziei i powoli staje się ich jednym z największych wrogów. Jednak im bardziej brnie w ten konflikt, tym więcej ma wątpliwości, co do słuszności swoich poczynań.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 232

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
2
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Krzysztof Lip

Cena pokoju

Ludzie tarczy i miecza

© Krzysztof Lip, 2020

Wspólne życie dwóch potężnych i zupełnie odmiennych od siebie sił, nigdy nie trwa długo. Wszystko wskazuje na to, że czas pokoju między ludźmi tarczy i miecza a magami powoli dobiega końca.

W te niespokojne i niebezpieczne czasy wplątuje się nasz główny bohater — dwudziestoletni wojownik Henryk, który dołącza do przeciwników czarodziei i powoli staje się ich jednym z największych wrogów. Jednak im bardziej brnie w ten konflikt, tym więcej ma wątpliwości, co do słuszności swoich poczynań.

ISBN 978-83-8221-287-7

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Część I

Trochę historii

Królestwo Masów było nękane przez wojnę od wieków. Ze względu na swoje niekorzystne położenie, musiało wystrzegać się wrogów z każdej strony. W swej długoletniej historii, zdążyło już toczyć boje ze wszystkimi sąsiadami i nigdy nie cieszyło się długim spokojem.

Kiedy król Norwid sprawujący władzę w królestwie Masów widząc, że kolejna wojna zbliża się nieubłaganie, wysłał swoich zaufanych ludzi na daleki wschód po pomoc. Słyszał bowiem o żyjących tam ludziach niezwykłej mocy. Nikt ich wprawdzie nigdy nie widział i traktowano historie o nich, jako bajki do straszenia niegrzecznych dzieci, ale mimo wszystko upatrywał w tym jedyny ratunek dla swojego królestwa.

Kiedy wojna wybuchła i armia wschodniego sąsiada, prowadzona przez króla Edwarda wdarła się na ziemie Masów, na pomoc przybyła grupa składająca się z kilkunastu czarodziejów. To dzięki nim w głównej mierze, mniej liczna armia króla Norwida pokonała przeważające siły Hiszów. W ostatecznej bitwie nie tylko dotkliwie rozbiła ich wojska, ale i powstrzymała zapędy innych sąsiadów, odnośnie przesunięcia granic ich królestw.

Po tym zwycięstwie potężni magowie jednak za swą pomoc zażądali sporej zapłaty i części ziem wyłącznie dla siebie. Król Nowid nie miał wyjścia, musiał im ulec. W ten sposób nie tylko zatrzymał przy sobie silnych sojuszników, ale i zapewniło całemu królestwu pokój na długie lata.

Jednak cena pokoju nie wszystkim się spodobała. Wielcy wojownicy, nie mogąc pogodzić się z oddaniem ich ziem obcym ze wschodu, zaczęli odchodzić z armii króla i spiskować przeciwko niemu. Król musiał uporać się z nowym problemem i rozsiał po całym królestwie swoich najbardziej oddanych ludzi — szpiegów, tak by móc opanować zapędy swoich byłych dowódców i szybko interweniować w razie buntu.

Po tym wydarzeniu wszyscy królowie posyłali swoich ludzi na daleki wschód, jednak od tamtego czasu żaden posłaniec, jakiegokolwiek królestwa nie powrócił żywy. Nikt nie wie dlaczego, ale mimo usilnych i licznych prób, wszystkie kończyły się niepowodzeniem.

1. Dzik

Tego roku w królestwie Masów zima była bardzo ciężka, a najbardziej jej trudy odczuwali mieszkańcy małej wioski, o krótkiej nazwie Tryp, leżącej na południu kraju, tuż pod wysokimi górami. Śnieg spadł tam już na koniec listopada i leżał aż do końca marca. Do tego mróz nie pozwalał o sobie zapomnieć i w nocy silnie dawał się w skórę tym, którzy ośmielili się oddalić od domowego ogniska.

Gdy nadchodziły dni, w których śniegu nie przybywało i już myślano, że w końcu nastaną cieplejsze dni, to następnego dnia przybywało kolejne kilkadziesiąt centymetrów białego puchu.

Wioską rządził jej zarządca — Łukasz Sybut. Miał pod sobą dwóch pomocników i zarazem braci bliźniaków — Kawika i Sawika. Razem sprawowali rządy twardej ręki w wiosce i wprowadzali kilka swoich praw, dzięki którym żyło im się o wiele łatwiej, niż pozostałym mieszkańcom Trypu. Według praw królestwa, co miesiąc każdy mieszkaniec musiał uiścić opłatę w wysokości pięciu srebrnych monet lub spłacić należyty dług w inny sposób, odpowiadający tej kwocie. Często była to ofiara z upolowanej zwierzyny, czy skóry, które tak bardzo przydawały się każdemu tej zimy. Do tego wprowadzili dodatkową opłatę za używanie studni w wiosce, przez co można było powiedzieć, że szybko stali się jej jedynymi użytkownikami.

Zima tego roku była wyjątkowo długa i w wiosce zapasy jedzenia kończyły się z każdym dniem. Co druga rodzina w wiosce zaczynała przymierać z głodu. Brakowało już nawet suchego drewna, by móc ogrzewać się w domowym zaciszu. Przez to każdego dnia, kobiety wraz z dziećmi wyruszały do pobliskiego lasu, by naznosić z samego rana mokrego drzewa i wysuszyć do takiego stopnia, by móc nim palić następnej nocy. Mężczyźni w tym czasie wyruszali na polowania. Każdy trzymał się z dala od drugiego, by nie dzielić się zdobyczą i móc wykarmić swoją rodzinę lub opłacić comiesięczną opłatę w naturze.

W jednym z ostatnich domów w wiosce mieszkał Henryk Korba, młody dwudziestoletni chłopak, który żył tam wraz ze swoją schorowaną matką i dziesięć lat młodszym bratem Jankiem. Ich ojciec w czasach wojny był poważanym w wiosce wojownikiem. Jak tylko pojawiał się w domu, często spędzał swój czas z młodym Henrykiem, ucząc go długimi godzinami fechtunku, strzelania z łuki, ale i umiejętności tropienia zwierzyny i przeżycia w trudnych warunkach. Gdy nadchodziły jednak wieczory, rodzice młodzieńca przyjmowali w swym domu różnych gości. Odwiedzali ich nierzadko zacni goście: kupcy, rycerze, czy podejrzani mężczyźni w długich, kolorowych płaszczach, którzy bardzo ciekawili młodzieńca. Gdy zaś ich nie było, wtedy przychodzili do nich sąsiedzi z całej wioski, by razem dobrze się bawić i długo rozmawiać.

Jednak wszystko się skończyło, po zwycięskiej bitwie wielkiej wojny z Hiszami, na którą wyruszył ojciec Henryka. Żonę, która dzień wcześniej urodziła młodego Janka, zarządca wioski tylko poinformował, że jej mąż zginął w walce. Nie wyjawił jej żadnych szczegółów ani nie zainteresował się jej sytuacją, w której się znalazła. Nie przybył już nigdy do nich żaden z zacnych gości, sąsiedzi zaczęli traktować ich jak obcych, a jedyni weterani bitwy, którym udało się wrócić z wojny, nie chcieli w ogóle z nim rozmawiać. Wdowa pozostawiona samej sobie musiała radzić sobie sama i nikt nawet nie myślał, by pomóc jej w wychowywaniu dwójki małych dzieci i utrzymaniu domu.

Po długich latach samotnej walki o przeżycie i starań, by dzieciom nie brakło dachu nad głową oraz jedzenia, kobieta zmieniła się bardzo. Podupadła na zdrowiu i stała się cieniem człowieka. Dorastający Henryk musiał szybko przejąć obowiązki pana domu i w młodym wieku musiał zadbać nie tylko o siebie, ale i o całą rodzinę. Zajmował się gromadzeniem zapasów, zdobywaniem pożywienia, ale i zapewnieniem im bezpieczeństwa w coraz bardziej samolubnych czasach. Korzystał z nauk swojego ojca i każdego dnia coraz bardziej doceniał jego rady i czas spędzony razem.

— Jedz Janek — powiedział, stojąc nad swoim młodszym bratem dzieląc ich ostatni bochenek chleba pośród ich troje.

Ten bez wahania zabrał należny mu kawałek chleba i włożył do ust, by go szybko połknąć. Następny kawałek podał swojej matce, która z głową spuszczoną, siedział tuż obok nich i tylko kiwała przecząco głową, nie chcąc przyjąć od niego jedzenia.

— Mamo, musisz coś zjeść.

— Wytrzymam. Daj Jankowi — odpowiedziała, nie podnosząc nawet głowy w jego stronę.

— Musisz coś jeść. Nie pozwolę ci umrzeć z głodu.

Odebrała od niego kawałek i zaraz podała go swojemu młodszemu dziecku, które od razu wsadziło go do buzi, chcąc zdążyć przed ruchem starszego brata.

— Mamo!

— Ja będę kiedyś kimś ważnym, zobaczycie — oznajmił im młody Janek, przełykając chleb i popijając wodą.

— Jeśli nie zaczniesz pomagać matce, to nikim nie zostaniesz — odpowiedział mu ostro, brat.

— Pomagam, prawda matko?

Ta tylko wstała od stołu i zaczynając się ubierać do wyjścia, odpowiedziała:

— Muszę się już zbierać. Trzeba iść znów do lasu.

— Byś pomógł matce — natychmiast zaatakował młodszego brata, Henryk.

— A, co? Nie pomagam?

— Włóczysz się tylko z tym twoim kolegą, zamiast matce pomóc. Widziałem cię wczoraj.

— Szukaliśmy drewna.

— Tak i jakoś go nie znaleźliście.

— Bo jest zima!

— Nie kłóćcie się — przerwała ich kłótnię, słabym głosem matka i wyszła z domu.

— Widzisz, co robisz. Denerwujesz matkę — od razu odpowiedział Janek.

— Gdyby ojciec tu był…

— To, co? — przerwał mu młodszy brat. — Nie ma go i nie będzie. Może leży gdzieś zakopany w zbiorowym grobie albo go wilki zjadły.

— Nie mów tak — wycedził przez zęby wściekły na młodszego brata.

— No, co? Nikt nie wie, co się z nim stało. Tak jak mówi nasz zarządca; zostawił naszą matkę samą z dwójką małych dzieci i wolał zgrywać bohatera.

— Od kiedy ty go słuchasz?

— Od czasu, gdy on dba o mnie bardziej niż rodzona matka.

— Co ci dał?

— Ty błąkasz się bez celu po lesie i nigdy nie umiesz nic upolować, a ja przynajmniej załatwiłem nam chleb, byśmy z głodu nie umarli.

— A co chciał w zamian?

— Nic.

— On nie daje nic za darmo.

Janek ucichł i widać było, że coś ukrywa, aż w końcu powiedział:

— Dzięki niemu wydostanę się z tej dziury i będę kimś.

— Kim? Czyimś parobkiem? Złodziejem, czy może chłopakiem na posyłki?

— Od czegoś trzeba zacząć.

— Kto cię do tego namówił? Ten twój kolega, Kamil?

— On już u niego zarabia.

— Jak?

— Nie powiem. Najważniejsze, że dbam o nas i dzięki mnie mamy co jeść. Nie tak jak ty. Prawie nigdy nic nie przynosisz z polowania. Mama ci tego nie powie, ale marny z ciebie pożytek. Nie ma cię całe dnie, a gdy wracasz z pustymi rękami, to jeszcze narzekasz.

Zabolały te słowa Henryka. Jego młodszy brat nie wiedział, jak było naprawdę, ale nie miał zamiaru mu tego wyjawiać. Machnął tylko ręką i zaczął zbierać się do wyjścia na polowanie. Za pas schował sztylet, a na plecy zarzucił kołczan ze strzałami i pochwycił swój krótki łuk. Jednak zanim wyszedł na zewnątrz, powiedział:

— Idź, pomóż matce.

Na zewnątrz zgodnie z przewidywaniami słońce świeciło coraz mocniej i cała okolica wokół wioski zaczynała odżywać. Zima w końcu zmierzała ku końcowi i czasy miały stać się o wiele łatwiejsze.

Mężczyźni z pozostałych chat gotowi na polowanie, widząc Henryka idącego pośrodku wioski tylko uśmiechali się na jego widok i wyruszali na wschód do lasu, gdzie było zawsze najwięcej dzikiej zwierzyny.

Prócz mężczyzn zajmujących się polowaniem, kobiet i dzieci zbierających mokre drewno w lesie, w tej małej wiosce żył jeszcze jeden, doświadczony wiekiem mężczyzna — Karol. Mieszkał on na końcu wioski, zaraz obok chaty Henryka i rzadko odzywał się do kogokolwiek z sąsiadów. Zawsze stronił od towarzystwa ludzi, przez co nikt nie przejmował się jego losem. Miał ponad siedemdziesiąt lat i kuśtykał na jedną nogę. Był wysokim i postawnym mężczyzną. Jego twarz ukryta była pod długą, siwą brodą i równie siwymi, grubymi wąsami, zza których wyłaniały się stare blizny, ciągnące się aż ku oczom. Jeśli już wychodził ze swojej chaty, to czynił to wieczorem lub nocą, a wracał do wioski nad ranem, gdy inni dopiero zaczynali swój dzień. Nikt nie zastanawiał się jakim cudem udaje mu się przeżyć te ciężkie czasy ani tym bardziej skąd ma srebrne monety, na comiesięczne opłaty zarządcy.

Tego dnia Henryk po raz kolejny oddalił się od wioski osamotniony i znajdując trop dzikiej zwierzyny. Podążał za nią zapuszczając się coraz głębiej w las. Nie było to łatwe zadanie i zajęło mu ono sporo czasu, ale w końcu udało mu się ją znaleźć. Sarna także szukała długo pożywienia i znajdując go zatrzymała się. Wtedy Henryk mógł spróbować się do niej zakraść. Nie miał długiego łuku, z którego mógł strzelać z daleka, więc musiał podejść bliżej. W śniegu i przy pełnym słońcu nie było to łatwe zadanie, przez co robił to bardzo wolno i ostrożnie. Zbliżał się do swojej zdobyczy niezauważenie i gdy już dzieliła go wystarczająca odległość do oddania strzału, przysiadł. Wyciągnął strzałę i wymierzył w niczego nieświadomą sarnę, ale wtedy zza jego pleców, tuż ponad jego głową przeleciała strzała z ogromną prędkością. Przeszyła ona ciało sarny, powalając ją na ziemię. Henryk zaskoczony i zdenerwowany natychmiast wstał i spojrzał na jednego ze swoich sąsiadów z wioski, który zadowolony z siebie, zaczął iść w jego kierunku.

— To była moja zdobycz — powiedział do niego.

— Ja ją zabiłem, więc jest moja.

— Śledziłeś mnie! — krzyknął wściekły na niego młodzieniec.

— Też ją tropiłem.

Henryk zaciskając pięści, popatrzył na jego długi łuk, który dał mu przewagę i zazdrościł mu go, nie mogąc przeciwstawić się prawu, które ustalił zarządca wioski. To już nie pierwszy raz, gdy ktoś zabija jego zwierzę. Po ostatnim razie obiecał sobie, że następnym razem będzie bardziej zwracał uwagę na śledzących go ludzi, ale dziś po rozmowie z bratem, był tak skoncentrowany na upolowaniu mięsa dla rodziny, że zapomniał o tym całkowicie. Czego teraz żałował.

Gdy na wieczór mężczyźni wrócili z polowania, tylko nieliczni mieli zdobycze. Na ośmiu myśliwych, tylko dwójce z nich udało się przynieść upolowaną zwierzynę do domu. Reszta musiała obyć się smakiem i wrócić do swoich rodzin z pustymi rękoma. Do tej grupy należał też Henryk, który zmęczony i zawiedziony, właśnie przekraczał próg swojego domu.

— Niech zgadnę, znowu nic nie upolowałeś? — powitał go Janek oskarżycielskim tonem.

— Zamknij się — odpowiedział mu podenerwowany i usiadł przy kominku, by się ogrzać.

Popatrzył na matkę, która leżała na łóżku i zmęczona dniem, już pomału przysypiała.

— Chociaż z jednego syna może być nasza matka dumna. Ja przynajmniej załatwiłem nam opłatę na ten miesiąc dla zarządcy.

— W jaki sposób?

— Mało ważne. Ważne, że dzięki mnie opłata załatwiona. Masz nawet chleb na stole.

— Co zrobiłeś?

— Nazbierałem z Kamilem drewna dla niego. Ma go prawie pod sufit.

Henryk popatrzył na drewno leżące tuż obok kominka. Było go bardzo mało i niektóre tak mokre, że długo jeszcze nie będzie się nadawało do spalenia.

— A dla nas coś odłożyłeś?

— Matka coś przyniosła, ja zająłem się ważniejszymi rzeczami.

— Służeniem zarządcy.

— Nie! Naszą opłatą comiesięczną, idioto! — aż krzyknął, podenerwowany.

— Chłopcy — odezwała się słabym głosem, matka. — Dajcie mi odpocząć.

Henryk nie odważył się skarcić swojego młodszego brata. Nie chciał denerwować ich zmęczonej matki, więc wziął leżący na stole kawałek chleba i zaczął go gryźć, nie mogąc zrozumieć postawy Janka.

— Ten chleb, też masz dzięki mnie.

— Nie wiem, co on planuje wobec ciebie, ale lepiej trzymaj się od niego z daleka.

— Już niedługo będziesz miał ze mną spokój. Z Kamilem wyjedziemy stąd.

— I co cię zatrzymuje? — drażnił się z nim Henryk.

— Śnieg. Jak tylko drogi będą przejezdne, to opuszczamy wioskę i…

— I co? Co zrobicie?

— I znajdziemy miejsce, gdzie będziemy mieli wszystkiego pod dostatkiem. Nie będziemy żyć jak biedacy.

— Myślicie, że ktoś wam, coś da?

— Zarządca mówił nam, że na północy jest miasto, o wiele większe niż ta śmierdząca wioska, gdzie da się zarobić duże pieniądze. Dzięki niemu poznam odpowiednich ludzi i tam się wybiję. Wtedy przyjadę tu na moim złotym powozie i będziecie całować moje stopy.

— Matce też każesz się całować? — droczył się z nim starszy brat.

— Nie, przywiozę jej tyle bochenków chleba, że będzie mogła na nich spać.

— Tak, co pomożesz jutro matce — odpowiedział mu starszy brat, nie chcą już tego słuchać. — Ja idę spać.

***

Następnego dnia śnieg już prawie zniknął. Mróz odpuścił i ustępował miejsce słońcu, które z każdą chwilą rozświetlało i ogrzewało coraz większy obszar. Szybko zrobiło się tak gorąco, że można było pomyśleć, że lato przyszło o kilka miesięcy za szybko.

Henryk podrażniony przez brata i zachowanie innych myśliwych, tym razem wyruszył dużo wcześniej na polowanie. Nie chciał natknąć się znów na któregoś z sąsiadów, czy innych mężczyzn polujących w okolicznych lasach. Przez to jeszcze przed wschodem słońca zaczął poruszać się po lesie. Początkowo skupił się na oddaleniu od wioski, by później zacząć szukać tropów zwierzyny. Nie było to łatwe zadanie przy topniejącym śniegu, ale po kilku godzinach bezowocnych poszukiwań, znalazł w końcu trop dzika. Ucieszył się niezmiernie, już widząc w głowie minę jego brata, gdy przyniesie do domu zdobycz. Skoncentrował się na tropie i zaczął ostrożnie poruszać się w jego kierunku. Zwierzę jednak nie próżnowało. Zostawiało ślady, ale ani myślało o zatrzymaniu się w miejscu. Henryk długo podążał jego tropem, aż doszedł do miejsca, gdzie znalazł jego najświeższy ślad. Już miał się do niego schylić, gdy nagle usłyszał czyjś głos:

— Hej młody!

Szybko odwrócił się w stronę nieproszonego gościa i wtedy zobaczył oddalonego o kilkanaście metrów Łukasza Sybuta — zarządce wioski. Obok siebie miał tradycyjnie swoich najbardziej zaufanych ludzi — Kawika i Sawika. Obaj posługiwali się na polowaniu długimi łukami, ale jeśli przychodziło im posługiwać się mieczem, to chętnie po niego sięgali, pewni swoich wysokich umiejętności i siły. Sawik słynął z szybkości i siły, natomiast jego brat nie ruszał się nigdzie bez swojego długiego, dwuręcznego miecza, którego sam widok odstraszał chętnych do zaczepki zbirów.

— Daleko zaszedłeś. Znalazłeś coś? — zapytał zarządca, Henryka.

— Nic — skłamał, znajdując się dokładnie w miejscu, w którym znajdował się jego ostatni i jeszcze świeży trop.

— Jak zwykle — zadrwił z niego Sawik. — Ten idiota nie zobaczyłby dzika nawet, gdyby stał tuż obok niego.

Obaj bracia zaśmiali się głośno, ale zarządca podejrzewał zupełnie co innego, przez to przerwał ich drwiny, mówiąc:

— Widziałem jak się schylałeś przed chwilą. Idź zobacz, co znalazł — rzekł do Sawika.

Henryk natychmiast przesunął się do przodu i butem zamazał ślady zwierzyny. Wtedy podszedł do niego wysłaniec zarządcy i bez słowa odepchnął go ręką, patrząc na ziemię i szukając na ziemi jakiegokolwiek tropu.

— Mówiłem, że ten głupek nigdy nic nie znajdzie — oznajmił, zadowolony z samego siebie.

— Idziemy dalej — odparł zarządca i patrząc na chłopaka, dodał: — A ty młody, lepiej trzymaj się z dala od tego miejsca. Następnym razem możemy cię pomylić ze zwierzyną.

Obaj bracia znów zaśmiali się głośno i podążyli za zarządcą, a Henryk odczekał jeszcze chwilę, aż zniknęli z zasięgu wzroku i ruszył w przeciwną stronę. Tam bowiem prowadził trop, który ukrył przed nimi.

Szedł ostrożnie i powoli, nie chcąc wystraszyć swojej ofiary. Rozglądał się we wszystkie strony i uważał na co stąpa, aż w końcu dostrzegł ruch za jednym z drzew w oddali. Śnieg w tamtym miejscu jeszcze nie stopniał i zakrywał rosnące pod nimi niskie zarośla. Biały puch spadał z nich i z każdą chwilą odkrywał buszującego pod nimi dzika, szukającego pożywienia. Ucieszył ten widok młodego chłopaka i z przyjemnością sięgnął po strzałę, by zaraz ją naciągnąć na swym łuku. Odległość jeszcze była dość spora, więc powoli zbliżał się do niego, aż w końcu udało mu się podejść na pożądaną odległość. Napiął łuk i wymierzył w zwierzynę, gdy nagle usłyszał przyciszony głos Sawika:

— Hej, to nasz dzik!

Henryk zaskoczony jego obecnością odwrócił się w jego stronę. Dostrzegł od razu zadowolonego z siebie zarządcę i jego dwóch druhów, zakradających się do zwierzyny z obu stron. Wiedział, że dzik będzie należał do tego, kto zada ostateczny cios, przez to szybko odwrócił się w jego stronę i już napiął łuk, gdy odezwał się zarządca:

— Ani się waż, młody idioto!

Powiedział jednak to o wiele za głośno, bo zwierzę odwróciło się w ich stronę i widząc że jest osaczone, natychmiast ruszyło do ataku, czym zaskoczyło młodego Henryk stojącego najbliżej. W ostatniej chwili zdążył odskoczyć za drzewo, gdy rozpędzony dzik ruszył w kierunku zarządcy. Sawik wystrzelił w jego kierunku z łuku, ale chybił. Zarządca wioski stojąc na drodze szalejącego dzika, porzucił na ziemię swój krótki miecz i zaczął uciekać, prosząc swoich wojów o pomoc. Kawik szybko wyciągnął krótki sztylet i rzucił nim w dzika, trafiając w jego grzbiet. Dzik przewrócił się na ziemię, ale zaraz wstał i zmieniając swój cel, odwrócił się w jego stronę i zaczął teraz biec wprost na niego. Kawik wyciągnął swój długi miecz i bez strachu czekał na jego przybycie. W tym czasie jego brat wystrzelił z łuku, trafiając zwierzę w drugi bok. Dzik znów zakwiczał z bólu, ale podniósł się z ziemi i chcąc dopaść chociaż jednego ze swych zabójców, ruszył dalej na stojącego wciąż bez ruchu Kawika. Biegł już znacznie wolniej, ale zbliżał się coraz bardziej, chcąc rozszarpać choć jednego myśliwego. Ten jednak wyczekał na odpowiedni moment, aż zwierzę zbliżyło się do niego i wtedy z całej siły wbił miecz prosto w jego łeb, powalając go pod swoimi nogami.

— Piękna robota, Kawik! — krzyknął z podziwem zarządca. — Jego łeb zawiśnie u ciebie w chacie, jako trofeum.

— To był mój dzik — odezwał się Henryk, widząc że już dzielą się jego ciężko wytropioną zdobyczą.

— Co powiedziałeś, chłopcze? — zapytał go Sawik, podchodząc bliżej i wyraźnie górując nad nim wzrostem.

— Ja go wytropiłem — powtórzył odważnie.

— Dzik należy do tego, kto go zabije — powiedział zarządca. — Wszyscy to wiedzą, więc przykro mi chłopcze, ale musisz poszukać innego dzika.

— Gdyby nie wy, zabiłbym go.

— Rozszarpałby cię, młodzieńcze — odparł mu zarządca. — Gdyby nie my, to zginąłbyś tutaj.

— Tak, szczególnie, gdyby nie ty — nie powstrzymał się i wypowiedział to na głos, przez co od razu zaczął tego żałować.

Wściekły zarządca tylko spojrzał na Sawika i powiedział:

— Naucz młodego kultury.

Ten z nieukrywaną przyjemnością, bez wahania uderzył go z pięści tak mocno, że aż powalił go na ziemię. Następnie zaczął go kopać po całym ciele, czym wprawił w zadowolenie zarządcę.

— Weź dzika, idziemy — powiedział po chwili zarządca do Kawika i ruszył z powrotem do wioski zadowolony z upolowanego trofeum.

Sawik tymczasem przerwał wyżywanie się na chłopaku i zadowolony powiedział do brata:

— Zaraz do was dołączę.

Odprowadził wzrokiem swoich kompanów i koncentrując całą swoją uwagę na zbierającym się z ziemi młodym chłopaku, rzekł:

— Wiesz co, młody, nigdy cię nie lubiłem. Nie wiem czemu, ale zawsze mi działałeś na nerwy.

— Oddajcie mi mojego dzika — odpowiedział Henryk nie zwracając na jego słowa najmniejszej uwagi.

— Co powiedziałeś? — zapytał i kopnął go w żebra z całej siły.

— Oddajcie mi mojego dzika — powtórzył, zwijając się z bólu.

— Masz jaja młody, muszę ci powiedzieć.

Wyciągnął sztylet zza pasa i rozglądając się wokoło, powiedział:

— Może wypatroszę cię jak dzika i przyniosę twoje zwłoki, twojej matce, co ty na to? Niech sobie pojedzą, biedni. W końcu doczekają się mięsa na stole.

Henryk popatrzył na leżący kilka metrów od niego miecz i już myślał o przeczołganiu się w jego kierunku, gdy usłyszał kolejne słowa oprawcy, który doskonale rozczytał jego intencje:

— Chyba sobie kpisz, gównozjadzie.

— Pokonaj mnie w walce, a wtedy oddam ci dzika.

— Myślisz, że będę tracił czas na ciebie?

— Boisz się.

Tego już nie wytrzymał. Wyprowadzony z równowagi Sawik nie pozwolił mu się podnieść. Zaczął go kopać już nie tylko po brzuchu, ale i nogach, rękach i głowie.

— Ty ścierwojadzie! Ty idioto! Za kogo ty się uważasz?! Ja cię zaraz nauczę pokory!

Tak krzycząc, kopał nieustannie chłopaka gdzie popadnie. Henryk już nie był w stanie się bronić. Wszystko go bolało. Każdy wyprowadzany cios w jego stronę trafiał już w nieosłoniętą część ciała. Czuł, że zaczynają go opuszczać siły. Był już na skraju wytrzymałości, gdy nagle Sawik przestał zadawać kolejne ciosy. Miał nadzieję, że to już koniec jego katowania, gdy ciężko obitymi i opuchniętymi oczami dostrzegł, stającego nad nim przeciwnika. Zadowolony rozejrzał się raz jeszcze wokoło i trzymając w ręce sztylet, już chciał go wbić w ciało młodzieńca, gdy nagle z ogromną prędkością przeleciał nad chłopakiem toporek. Wbił on się z całym impetem w głowę napastnika i powalił go na ziemię.

Henryk jednak nie miał sił, by spróbować zorientować się w całej sytuacji. Nie był w stanie nawet spojrzeć na swojego tajemniczego wybawcę. Zamknął tylko oczy i stracił przytomność.

***

Dopiero następnego dnia Henryk odzyskał przytomność. Leżał na łóżku, przykryty ciepłymi skórami i próbował rozglądać się po ciemnym i ciasnym pomieszczeniu, w którym się znajdował. Skromny płomień, palący się w kominku tuż obok niego, pozwalał mu tylko dostrzec kociołek zawieszony nad ogniem i ustawione na ziemi różnej wielkości garnki i gliniane kubki. Pragnął dostrzec coś więcej, ale ciemność skutecznie ukrywał resztę pomieszczenia. Spróbował więc wstać, ale gdy tylko się ruszył, usłyszał czyjś głos:

— Ostrożnie.

Spojrzał w stronę, skąd padło słowo, ale nie był w stanie nikogo dojrzeć, przez to zapytał:

— Kim jesteś?

— A po co, ci to wiedzieć?

— To ty mnie uratowałaś?

— Tak.

— Dlaczego?

Na to pytanie już nie otrzymał odpowiedzi. Po głosie tej osoby, zgadywał że rozmawia z kobietą, ale nie miał co do tego stuprocentowej pewności, przez to nie chcąc urazić właściciela kobiecego głosu, nalegał:

— Jak masz na imię?

— Nata.

Ta informacja nie pomogła mu za bardzo niestety, więc powoli usiadł i spróbował przyjrzeć się rozmówcy.

— Nie lubisz ciemności? — zapytał go rozmówca.

— Nie bardzo. Wolę wiedzieć, komu mam podziękować za uratowanie życia.

Wtedy Nata wstała i ukazała mu się cała. Jak się domyślił, tajemniczy rozmówca był kobietą. Niską i bardzo szczupłą. Miała krótkie, czarne włosy, przez co można było ją pomylić na pierwszy rzut oka z mężczyzną. Miała na sobie ubranie ze skór różnych zwierząt, które nie było najwyższej jakości, co zdradzało, że z pewnością sama sobie je zrobiła. Włosy jak i prawie całą twarz miała brudną, ale najbardziej jednak zwrócił jego uwagę czarny ślad na jej zewnętrznej części obu dłoni, przedstawiający trzy małe ludzkie czaszki połączone ze sobą cierniem. Widząc jego spojrzenie, od razu schowała dłonie pod ubraniem i wycofała się na swoje miejsce, ukrywając się znów w ciemności.

— Zadowolony? — zapytała.

— Tak. Dziękuję ci.

— Narąbiesz mi drewna i będziemy kwita.

Henryk spojrzał na nią podejrzliwie, ale zaraz przyznał:

— To dobra umowa… jak dla mnie. Ale… kim jesteś? Sama tu mieszkasz?

— Masz dużo pytań. Nie lubię ciekawskich.

— Dobrze, już nie będę o nic pytał — wstał z łóżka, wciąż czując obolałe kości, ale nie chciał być czyimś dłużnikiem, więc wolał spełnić jej żądania jak najszybciej. — To gdzie masz to drewno?

— Chodź ze mną.

Wyszedł z nią na zewnątrz i widząc słońce wyłaniające się zza drzew, dopiero zdał sobie sprawę, że musiał przespać u niej co najmniej noc, przez to od razu zapytał:

— Jak długo spałem?

Nata westchnęła głośno, dając mu wyraźnie znać, że już ma dość pytań i nie chcąc odpowiadać na nie, wskazała na powalone, grube drzewo tuż przy chacie. Wyciągnęła zza pasa swój topór i szybkim, sprawnym ruchem wbiła go w drzewo.

— Co mam z nim zrobić?.. Chcesz, żebym je całe…

Tajemnicza kobieta tylko odwróciła się na pięcie i weszła z powrotem do chaty, zostawiając go samego z robotą do wykonania. Henryk jeszcze przez chwilę miał inny pomysł. Chciał uciec jak najdalej od niej i tej przeklętej pracy, którą otrzymał, ale… nie mógł tego zrobić. Zawdzięczał jej życie i o dziwo z każdą chwilą czuł się coraz lepiej, mimo odniesionych tak poważnych ran, zadanych przez Sawika. Wprawdzie miał jeszcze siniaki na twarzy, rękach i nogach, ale na brak sił nie mógł narzekać. Nie mógł się jej za to wszystko nie odwdzięczyć, więc sięgnął po mały toporek i zabrał się do pracy.

***

Rąbał i siekał aż do wieczora. Mięśnie go bolały tak bardzo, że czuł, jakby mu miały wszystkie kończyny odpaść. Im słońce było wyżej, tym więcej przerw musiał robić, by nie paść z wycieńczenia.

Nata w tym czasie nie wychodziła z chaty. Nie wiedział, czym się zajmowała i czy w ogóle o nim pamiętała. W połowie dnia znów pomyślał o ucieczce i był prawie pewny, że nie zorientowałaby się jego nieobecnością, ale nie potrafił tego zrobić. Rąbał więc leżący pień nieustannie, coraz częściej myśląc o powrocie do wioski i o swojej rodzinie, która nie wiedziała, co się z nim teraz dzieje. Martwił się o nich coraz bardziej i wyobrażał sobie ich reakcje, na brak jego powrotu. Wiedział, że musi wrócić do nich jak najszybciej i uspokoić ich obawy. Miał nadzieję, że chociaż pod jego nieobecność jego młodszy, samolubny brat zajmie się matką i domem, aż… w pewnym momencie przystanął przerażony. Teraz dopiero pomyślał o martwym Sawiku, którego z pewnością już znalazł zarządca wraz z jego bratem. Zaczął rąbać coraz szybciej i mocniej, wyobrażając sobie ich reakcję na ten widok. Był pewny, że cały dzień przeczesują oni las, w poszukiwaniu właśnie jego. Kawik będzie żądny zemsty, a zarządca z pewnością nie będzie mu niczego zabraniał, przez to jego los jest już przesądzony. Jednak nie o siebie się teraz najbardziej obawiał. Musiał jak najszybciej wrócić do wioski i upewnić się, że jego rodzinnie nic nie grozi. Przez to wbił topór w pień i ruszył w kierunku chaty tajemniczej kobiety. Słońce już zachodziło, a on nawet nie wiedział, gdzie się znajduje. Miał nadzieję, że wybaczy, mu że nie wykonał swojego zadania do końca i wskaże mu kierunek, w którym musi iść, by dojść do wioski. Jednak nie zdążył się zbliżyć do drzwi wejściowych, gdy ku jego zdziwieniu wyszła mu naprzeciw Nata, niosąc dla niego kubek, nad którym unosił się dziwny, zielony dymek.

— Chcesz już wracać? — zapytała, jakby czytała mu w myślach.

Henryk tylko przytaknął głową, zdumiony jej słowami, a wtedy podała mu kubek i powiedziała:

— Wypij to.

— Co, to?

Znów zrobiła tą swoją minę, przez którą już wiedział, że odpowiedzi nie uzyska. Czuł głód i pragnienie. Nie wiedział ile czasu minęło od ostatniego jego posiłku, więc sięgnął po kubek i mimo bólu wszystkich mięśni zażartować, próbując się uśmiechnąć do niej:

— Mam nadzieję, że nie chcesz się mnie pozbyć, po wykonanej dla ciebie pracy.

Nata jednak niewzruszona stała przed nim i tylko czekała, aż wypije jej tajemniczy napój. Nie miał wyboru, musiał to zrobić. Powoli więc wziął go do ręki i od razu zaskoczyła go temperatura kubka, bo spodziewał się, że unosząca się nad nim para, będzie wskazywała, że dopiero co napełniła go czymś gorącym, a tymczasem napój w nim był zimny jak lód. Powąchał, ale nic nie wyczuł. Nie wiedział, czy to ze zmęczenia, czy może po prostu nie wydawało żadnego zapachu. Kiedyś słyszał, że trucizny właśnie tak miały i przeląkł się, odruchowo oddalając kubek od ust. Natychmiast na twarzy Naty pojawiło się podenerwowanie. Kiwnęła głową, ponaglając go. Pomyślał, że w końcu ta kobieta uratowała mu życie. Nie miała powodu, by teraz go zabijać, przez co w końcu zbliżył go do swoich ust. Wypił na początku jeden łyk, ale widząc jej kolejne ponaglenie, przechylił kubek raz jeszcze i tym razem wypił jego zawartość do dna. Nata w końcu uśmiechnęła się, a on wtedy poczuł kręcenie w głowie. Oczy go zabolały, a serce zaczęło uderzać o wiele szybciej. Przerażony czuł jak „trucizna” przepływa przez jego ciało i rozprzestrzenia się na wszystkie jego kończyny. Już czekał, kiedy życie zacznie odpływać z jego ciała, ale zamiast tego z każdą chwilą czuł się coraz lepiej. Ręce i nogi przestawały boleć, a sam czuł się, jak nowo narodzony.

Już chciał ją zapytać, o ten magiczny napój, ale ugryzł się w język, pamiętając, że nie lubi ona pytań. Musiał jednak zapytać, o coś zupełnie innego:

— Wiem, że miałem już o nic nie pytać, ale pozwól, że zapytam po raz ostatni. Którędy wrócę do mojej wioski?

— Idź na wschód — powiedziała, wskazując kierunek. — Jeśli nie będziesz się zatrzymywał, to dotrzesz tam w środku nocy.

— Dziękuję. Mam nadzieję, że drewno się przyda, ale muszę wracać i dowiedzieć się co z moją rodziną.

— Zaczekaj jeszcze chwilę — powiedziała zatrzymując go i wróciła się do chaty, by zaraz wyjść z jego łukiem, strzałami i mieczem. — To jest twoje.

— Dziękuję i żegnaj dobra nieznajomo.

Henryk czując się w pełni sił, pobiegł natychmiast do lasu i trzymając się wyznaczonego kursu, biegł bez przerwy, pokonując z każdą chwilą kolejne odcinki drogi. Czas płynął i z każdą chwilą robiło się coraz ciemniej, ale ku jego zaskoczeniu nie czuł w ogóle zmęczenia. Wierzył, że kobieta mówiła prawdę i biorąc pod uwagę jego tempo dotrze do wioski jeszcze tej nocy.

Gdy po kilku godzinach nieustannego biegu, przemierzał ciemny las, myśląc tylko o wiosce i swoim domu, nie zwracając na nic więcej uwagi, w końcu musiał się zatrzymać. Usłyszał bowiem w oddali dźwięk, którego zawsze się najbardziej obawiał, poruszając się po lesie. Rozejrzał się i teraz dopiero zdał sobie sprawę, że noc jest w pełni, a on widzi wszystko wokół siebie, prawie jak za dnia. Złowieszcze warczenie znów się powtórzyło, ale tym razem o wiele głośniejsze i to podwójne, jakby wydawało to nie jedno, a dwa zwierzęta. Sięgnął po łuk i naciągnął strzałę, by wycelować przed siebie. Wtedy ujrzał wyłaniającego się zza drzewa wilka. Stał on oddalony od niego o dobre kilkadziesiąt metrów. Czaił się on na swoją ofiarę i zbliżał, nie spuszczając z niego wzroku. Dzieliło ich kilkanaście drzew, za którymi wilk co chwilę chował się i zachodził swoją ofiarę. Jednak Henryk go widział i to bardzo dobrze. Po chwili dojrzał kilka metrów dalej kolejnego szarego wilka. Próbowały one go zajść z dwóch stron i zbliżały się powoli. Młody chłopak napiął cięciwę i nie chcąc czekać na wilki, wystrzelił pierwszą strzałę, mając nadzieję, że ich odstraszy. Ku jego zaskoczeniu strzała wystrzeliła z taką siłą, że nie spostrzegł się, gdy dosięgła wilka i przeszyła go na wylot, wbijając się razem z nim w pień drzewa. Drugi wilk wtedy ruszył do ataku i przeskakując między drzewami, pędził w jego stronę. Henryk szybko naciągnął kolejną strzałę i trafił w łeb wilka, zabijając go na miejscu. Wtedy z boku wyłonił się jeszcze jeden przeciwnik. Wilk wyskoczył zza zarośli i już chciał go powalić, gdy Henryk z niebywałą szybkością przesunął się w bok, unikając jego ataku i odruchowo wyciągnął miecz, by przygotować się na jego kolejny atak. Zwierzę jednak nie spieszyło się. Zawarczało i nie spuszczając oczu z niego, zaczęło go obchodzić powoli, aż w końcu rzuciło się do ataku. Wtedy Henryk wystawił miecz przed siebie i nabił wilka na niego, przewracając się razem z nim na ziemię. Wilk padł martwy, a Henryk zaskoczony swoją szybkością i zadziwiającą siłą, zepchnął go z siebie i wstał natychmiast nie wierząc oczom. Stał przez chwilę patrząc na trzy, sporej wielkości dzikie zwierzęta, które zdolne były rozszarpać nie jedną a kilka ofiar na raz. Nie mógł uwierzyć w to, co mu się udało zrobić. Z chęcią pochwaliłby się tym komuś, ale nie miał jak zabrać ich ciał ze sobą. Nie miał czasu zająć się nawet ich skórami, przez to machnął tylko ręką na niedoszłych swoich zabójców i nakładając na plecy łuk i strzały, ruszył znów w kierunku swojej wioski.

***

Na szczęście tej nocy Henryk już nie napotkał na swej drodze więcej drapieżników, więc trochę po północy, zgodnie ze słowami Naty, udało się mu dotrzec do uśpionej wioski. Pełen obaw i strachu przechodził po cichu wzdłuż chat, by dotrzeć na sam koniec wioski do swojego domu. Przeszedł obok domu zarządcy oraz jego najlojalniejszych ludzi, by zaraz wyjść na prostą, na końcu której zobaczył zgliszcza, które pozostały w miejscu chaty, w której dotychczas mieszkał.

Załamany najpierw stanął, nie wierząc swym oczom, aż w końcu podbiegł do nich i zaczął je przeszukiwać, mając nadzieję, że poza spalonym drewnem nic nie znajdzie. Mimo nadprzyrodzonej zdolności widzenia, trudno mu było cokolwiek dojrzeć w czarnym, spalonym drewnie, ale nie poddawał się. Przeszukiwał kawałek po kawałku, żałując coraz bardziej, że nie udało mu się dowiedzieć od nieznajomej kobiety, jak długo był nieprzytomny. Wściekał się, że nie porzucił głupiego rąbania drewna i nie zajął się szybciej powrotem do rodzinnej wioski. Mógł uratować ich dom. Mógł przyznać się do wszystkiego i wziąć winę na siebie. Pewnie tym ocaliłby swoją matkę i brata, a teraz? Pozostaje mu tylko nadzieja na to, że w swej złości tylko spalili im dom i wygnali jego rodzinę z wioski.

— Nie! — krzyknął przerażony.

Wszystkie jego nadzieje prysły w tym momencie. Dostrzegł bowiem w zgliszczach kości i czaszkę doszczętnie spaloną. Była ona na tyle duża, że domyślił, że należała do dorosłego człowieka… a raczej do dorosłej kobiety. Zapłakał, tuląc czaszkę do siebie i zaraz zaczął szukał kolejnej, mniejszej. Przeszukiwał zgliszcza, nie wypuszczając czaszki z rąk, ale nie widział jej nigdzie.

— Młody? To ty? — usłyszał nagle szept Karola.

Spojrzał na swojego starszego wiekiem sąsiada — Karola, rozglądającego się wkoło i czekającego na odpowiedź. Nie widział go, ale musiał go zbudzić jego krzyk albo stąpanie po spalonym drewnie.

— Gdzie jest Janek?

— Gdzie byłeś?

— Gdzie jest Janek? — powtórzył zdenerwowany.

— Kawik go zabił.

Henryk zamarł. Ciągle wierzył, że jakimś cudem mógł żyć, że mogli mu życie darować, za to, co robił dla zarządcy. Nie chciał wierzyć swojemu sąsiadowi, ale wtedy usłyszał kolejne jego słowa:

— Powiesił go na bramie północnej.

— Kłamiesz — powiedział, ze łzami w oczach Henryk.

— Przykro mi, chłopcze.

— Nie, nie wierzę — odparł i ruszył z powrotem na środek wioski, by zaraz skręcić w stronę głównej bramy.

Wioska nigdy nie była wioską warowną i nie posiadała ogrodzenia. Brama raczej stanowiła miejsce dekoracyjne, niż obronne, a stanowiły ją tylko dwa wysokie, drewniane pale, połączone ze sobą długą belką. Wszystko to jednak wystarczyło, by na tym prymitywnym miejscu powiesić niewinnego dziesięciolatka.

Henryk, gdy tylko go zobaczył, zaczął biec, by jak najszybciej dotrzeć do niego. Wziął jego zimne jak lód nogi do siebie i zapłakał. Nigdy nie myślał, że ludzie z jego wioski będą do czegoś takiego zdolni. Chciał go jak najszybciej odciąć, przez to sięgnął po swój miecz i próbował sięgnąć liny, ale była ona za wysoko. Spróbował podskoczyć, ale wciąż brakowało kilku centymetrów. Wściekły zaczął rąbać mieczem gruby pal stojący z prawej strony bramy, aż w końcu złamał go i cała brama wraz z ciałem jego brata runęła na ziemię. Wtedy to usłyszał czyjś głos za plecami:

— Hej? Kto tam jest?

Dojrzał jednego z ludzi zarządcy, mieszkającego najbliżej bramy. Zaspany i zaciekawiony dziwnymi odgłosami wyszedł ze swej chaty i stał ze świeczką w ręce. Wściekły Henryk nie czekał ani chwili. Wystrzelił w jego stronę z łuku i strzała wbiła mu się prosto w głowę. Po chwili wyszła z tej samej chaty jego żona i widząc martwego męża, od razu zaczęła krzyczeć. Henryk bez zastanowienia wystrzelił w jej kierunku kolejną strzałę i trafił ją prosto w serce. To samo uczynił z kolejnymi mieszkańcami wioski, którzy zbudzeni krzykiem, zaczęli wychodzić z domu.

Mając przewagę nad nic niewidzącymi w nocy mieszkańcami wioski, dokonywał rzezi swoimi strzałami. Wysyłał je w stronę każdego, kto się tylko pojawił na ulicy. Gdy w końcu zabrakło mu ich, oszołomiony, wściekły i niesiony obrazem martwego, wiszącego na bramie brata i spalonej matki, zaczął krzyczeć i biec w ich stronę z mieczem w ręce. Zabijał kolejne osoby, które wyłaniały się ze swoich domostw. Nie patrzył, kto to był. Nie ważna był płeć ani wiek przeciwnika. Zabijał będąc w tak wielkim transie, że nie był w stanie go kontrolować w żaden sposób.

Dopiero jego zapał przyhamował widok górującego nad nim kolejnego przeciwnika, stojącego w świetle z długim mieczem — Kawika.

— Zabij tego gnoja, Kawik — dopingował swojego człowieka zarządca, stojący ze świecą obok niego. — Ludzie, dajcie tu więcej świec. Straci on swoją przewagę.

Sam wygląd Kawika mógł odstraszyć każdego. Jego umięśniona klatka piersiowa i ręce wyrzeźbione ciężką pracą, ściskały z całych sił olbrzymi, ciężki miecz, odbijający płomienie świec. Jego twarz wypełniał gniew, który mógł znaczyć dla Henryka tylko jedno — śmierć za śmierć. Mieszkańcy wioski natychmiast usłuchali słów zarządcy i otoczyli ich ze świecami w rękach, tak że teraz wszyscy doskonale widzieli stojących naprzeciwko siebie przeciwników.

— Zabij go, Kawik — odezwał się jeden z mieszkańców wioski.

— Zabij mordercę.

— Kawik, Kawik! — zaczęło wykrzykiwać jedno z dzieci.

Wściekły i opętany szałem Henryk tylko spojrzał na dziecko głośno dopingujące swojego przeciwnika. Był nim jeszcze do niedawna najlepszy kolega jego brata — Kamil. Rozwścieczyło to Henryka do tego stopnia, że od razu ruszył na swojego potężnego przeciwnika. Krzycząc i wymachując mieczem próbował trafić olbrzyma, ale ten sprawnie unikał i osłaniał się mieczem przed jego atakami. Henryk napierał, to z lewej, to z prawej. Był w takim amoku, że aż wszyscy zamilkli widząc jego nieustające i niebezpieczne ataki. Radość i pewność wygranej zarządcy znikała z każdą chwilą i ze strachem patrzył on na swojego woja, broniącego się przed szalonymi atakami opętanego chęcią zemsty młodzieńca. Już myślał o sposobie, w jaki mógłby mu pomóc, gdy nagle Kawik wykorzystał odpowiednią chwilę i raz skontrował. Uderzył rękojeścią miecza w twarz Henryka, zatrzymując jego ataki. Popłynęła krew z jego policzka i musiał się on wycofać. Wtedy Kawik przy głośnym wsparciu wszystkich ludzi z wioski, przypuścił atak. Wymachiwał sprawnie mieczem i zmuszał teraz on swojego przeciwnika do obrony, aż w końcu ranił jego lewą rękę i ponownym uderzeniem rękojeścią powalił go na ziemię. Już chciał go dobić i przebić swoim mieczem, ale ten zdołał uniknąć jego ostatecznego ciosu i przeturlał się w bok. Rzucił w jego twarz kamieniami z błotem, co zmusiło go do zasłonięcia twarzy i odpuszczenia kolejnego ataku. Wykorzystał to Henryk i wstał, by znów zaatakować z całym impetem. Kawik cudem zdołał się obronić przed jego pierwszym atakiem, ale drugi już dosięgnął jego rękę. Później Henryk trafił go w nogę, aż w końcu przeciął po całej długości jego plecy. Olbrzym zakrzyczał z bólu, a wraz z nim wszyscy zebrani wokół mieszkańcy wioski. Henryk jednak nie odpuścił. Zaczął mu wbijać miecz w pierś tam szybko i tak wściekle, że aż powalił olbrzyma na ziemię. Wszyscy z przerażeniem patrzyli, jak ich idol przegrywa walkę nie tylko o swoje życie, ale i ich wszystkich.

Zarządca wioski zaczął się wycofywać. Przepychać między mieszkańcami wioski. Zaczął biec w stronę lasu, daleko od świateł świec, chcąc ukryć się w ciemnościach. Nic nie widział i potykał się o wystające korzenia. Przewracał się i wstawał, ostrożnie wymachując rękoma przed sobą, by ochronić się od zderzenia z drzewem. W końcu głęboko w ciemny lesie, czując się bezpieczny, usiadł pod jednym z drzew i ciężko dysząc, nasłuchiwał krzyków ginących od miecza mieszkańców wioski. Wiedział, co tam się teraz działo i nawet nie wyobrażał sobie, co mogło jego spotkać, gdyby nie uciekł. Skulił się i zamknął oczy oraz zatkał uszy, by tego nie słuchać. Tak ze łzami w oczach, siedział przez dłuższą chwilę, aż w końcu zaciekawiony sytuacją, odsunął ręce od swych uszu. Wtedy zaskoczyła go panująca w okolicy zupełna cisza. Nie słyszał już żadnych jęków ani krzyków, co oznaczało tylko jedno — koniec rzezi w wiosce. Teraz tylko modlił się w duchu, o to, by morderca nie zaczął go szukać. By śmierć kilkudziesięciu mieszkańców Trupy mu wystarczyła i pozwoliła jemu samemu przetrwać tą najczarniejszą noc w historii małej wioski. Przetarł swoje mokre oczy i próbował je szybko przyzwyczaić do ciemności. Nic nie widział i przysłuchiwał się wszystkiemu uważnie, by z każdą chwilą móc dostrzec coraz więcej szczegółów w nocnym obrazie. Odwracał się nerwowo we wszystkie strony i kiedy w końcu zaczął widzieć zarysy najbliższych drzew, ujrzał Henryka. Stał on wściekły tuż przed nim, z mieczem w ręce ociekającym krwią, z morderczym spojrzeniem wpatrywał się w niego. Zarządca zdążył tylko krzyknąć i podnieść ręce w górę, by się osłonić, gdy ten przystąpił do ataku. Nie miał dla niego litości. Przecinał jego ciało wzdłuż i wszerz, ciągle mając przed oczami swoją matkę, spaloną w ich domu i młodszego brata, powieszonego na bramie.