Krew i popiół. Polscy żołnierze Napoleona - Piotr Korczyński - ebook + książka

Krew i popiół. Polscy żołnierze Napoleona ebook

Piotr Korczyński

0,0
52,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Niemożliwe? Nie znam takiego słowa. Nic nie jest niemożliwe dla moich Polaków!

Napoleon Bonaparte

Dał nam przykład Bonaparte, jak zwyciężać mamy!

Mazurek Dąbrowskiego, pieśń z 1797 r., od 26 lutego 1927 r. oficjalny hymn państwowy Rzeczypospolitej Polskiej

220 lat temu zwyciężył pod Austerlitz. 210 lat temu przegrał pod Waterloo. Pierwsza z tych bitew uczyniła go Bogiem Wojny. Druga odebrała mu władzę, lecz unieśmiertelniła jego legendę.

Najwierniejsi z wiernych– Polacy, stali u jego boku w chwilach triumfów i klęsk. Do końca lojalni wobec człowieka, który obiecywał im odzyskanie ojczyzny.

Wsłuchajmy się w głos tych, którzy stali z Napoleonem ramię w ramię. Prawdziwych żołnierzy Napoleona i prawdziwych Polaków. Po ponad dwustu latach oddajmy im głos.

Piotr Korczyński sięga po relacje i wspomnienia wiarusów i po raz pierwszy w takiej formie opowiada niezwykłą historię wojen napoleońskich widzianą z siodeł szwoleżerów z orłem na czakach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 604

Data ważności licencji: 6/4/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki

Marcin Słociński / monikaimarcin.com

Ilustracja na okładce

Piotr Korczyński

Redaktor inicjujący

Krzysztof Chaba

Opieka redakcyjna

Urszula Ilnicka-Gębarowska

Opieka promocyjna

Maciej Pietrzyk

Adiustacja

Witold Kowalczyk

Korekta

Anna Piechota

Joanna Kłos

Wybór ilustracji

Piotr Korczyński

Indeks

Piotr Korczyński

Tomasz Babnis

Copyright © by Piotr Korczyński

© Copyright for this edition by SIW Znak Sp. z o.o., 2025

ISBN 978-83-8367-875-7

Znak Horyzont

www.znakhoryzont.pl

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie II, Kraków 2025

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Jan Żaborowski

To, że żołnierze gotowi są ginąć za jakąś sprawę, nie oznacza, że jest ona sprawiedliwa. Lecz zawsze w tym wszystkim liczy się człowiek.

Pierre Schoendoerffer

Rewolucja wydobywa wiele dziwacznych postaci z owego mroku, który jest wspólnym losem prostych ludzi w spokojnie żyjącym społeczeństwie.

Joseph Conrad, Gaspar Ruiz

Wszystkie diabły są dumne z piekła.

Kwestia z filmu Teda Kotcheffa Na krańcu świata

Zamiast wstępu Szwoleżerska błyskawica

Niekończąca się opowieść: Napoleon Bonaparte – jego zwycięstwa i klęski; jego wojsko, a w nim „najwierniejsi z wiernych”: polscy żołnierze ze swym wodzem, księciem Józefem Poniatowskim, przechodzącym do nieśmiertelności w nurtach Elstery. „Dał nam przykład Bonaparte, jak zwyciężać mamy” i zwyciężaliśmy pod Hohenlinden, Somosierrą, Raszynem… Szliśmy z wiarą w jego „słońce spod Austerlitz” od Pirenejów po stepy moskiewskie – tam i z powrotem, by ostatecznie wraz z cesarzem Francuzów ponieść klęskę i przez kolejne wieki wyciągać z niej wnioski, które najczęściej sprowadzały się do konkluzji, że warto jednak było ponieść ofiarę, bo mit napoleoński stał się częścią genotypu kolejnych pokoleń Polaków podejmujących walkę o niepodległość, a w wolnej Polsce rodził dumę z chwalebnej tradycji.

Oczywiście, ten medal miał i drugą stronę, bo jeszcze w czasach Księstwa Warszawskiego, a już wyraźnie po Waterloo znajdowali się kontestatorzy, którzy starali się burzyć legendę Napoleona dobroczyńcy Polaków. Cóż on dał, prócz płonnych nadziei? – pytali i odpowiadali sami sobie: Budził nadzieje, by nas wykorzystać dla swych mocarstwowych planów, by pozyskać rekruta do swej Wielkiej Armii i mieć w niej najlepszych kawalerzystów, za jakich uważano Polaków. Rzucał ich później do szarż niemożliwych, jak ta pod Somosierrą… To rodziło rzecz jasna gwałtowne polemiki – obrońcy legendy i ich adwersarze pisali sążniste artykuły i opasłe tomy, broniąc w nich swych racji, a kiedy wymyślono kinematograf – zaczęli kręcić filmy. W jakimż innym kraju w latach sześćdziesiątych XX wieku film historyczny o czasach napoleońskich okazałby się manifestem politycznym, co stało się udziałem Popiołów Andrzeja Wajdy? To było możliwe tylko w kraju nad Wisłą, gdzie nawet ołowiane żołnierzyki (a częściej – plastikowe z kiosków) przedstawiające armię Księstwa Warszawskiego w rękach dziecka były nie tylko zabawką, lecz częścią palimpsestu wolności…

Pozostańmy na chwilę jeszcze we wspomnieniu dzieciństwa – bo czasy napoleońskie były znaczącą częścią dziecięcego imaginarium, obok kowbojów z Dzikiego Zachodu, bohaterów Trylogii Henryka Sienkiewicza, żołnierzy drugiej wojny światowej oglądanej z wizjera czołgu Rudy 102 czy Jedi z Gwiezdnych wojen (w których tropy imperium też są widoczne). Gdy byłem kilkunastoletnim chłopcem wychowującym się na peerelowskiej wsi (którą tylko ślepcy lub pozbawieni wyobraźni nieszczęśnicy mogą nazywać szarą…), kupowani w kiosku Ruchu kosynierzy generała Tadeusza Kościuszki i żołnierze – piesi i konni – księcia Józefa Poniatowskiego (zwani przez niektórych „napoleończykami”) tudzież broszurowe wydania powieści Walerego Przyborowskiego, a zwłaszcza Wacława Gąsiorowskiego (z Huraganem na czele!), a później kino – nie do końca rozumiane Popioły, pochłaniane jak westerny na motywach powieści Karola Maya, były ważniejsze od szkoły czy obowiązków domowo-stajennych (co czasem, a nawet dość często, generowało kłopoty). To wspomnienie służy temu, by powiedzieć wprost: od dzieciństwa po grobową deskę będę uważał cesarza Napoleona za dobroczyńcę Polaków. Oczywiście, ten Korsykanin z urodzenia był przede wszystkim wodzem i cesarzem Francuzów i to interes Francji przedkładał nad wszystko inne, co dla Polaków nie zawsze było korzystne i o tym nie należy zapominać. Lecz abstrahując od tego, był Napoleon nie tylko wskrzesicielem naszego oręża, lecz także ojcem nowoczesnego państwa i demokracji – za sam tylko Kodeks należał mu się pomnik w Warszawie.

Mądrze pisał Kazimierz Wierzyński: „Mitem Napoleona można by określić temperamenty i charaktery narodów. Napoleon w każdym kraju jest inny: jest taki jak kraj. Pokażcie mi Polaka, który by był obojętny temu imieniu i nie zadrżał na jego podźwięk. W naszym uchu brzmi ono jak wezwanie, po którym szło się bić, i pomimo wszystkich najokrutniejszych zawiedzionych nadziei narodu nie straciło odgłosu pobudki. Jeśli imię to nie znaczy dla nas tyle co wolność, rozbrzmiewa jednak w naszej pamięci jak sława, a dla iluż pokoleń polskich jedno i drugie znaczyło to samo?”1. Tak, jakiekolwiek napomknienie o Napoleonie sprawiało, że w Polaków wstępowała nadzieja i liczyliśmy na Francję aż po czerwiec 1940 roku… Co tam zawiedzione nadzieje! Nie mogą one przezwyciężyć piękna napoleońskich zwycięstw, które były naszym udziałem, a często i naszą zasługą – jak pod Somosierrą!

Po dzieciństwie – zabawie żołnierzykami – nastała dla mnie epoka Waldemara Łysiaka z pierwszymi, ukochanymi i czytanymi wciąż od nowa Wyspami bezludnymi i MW. Zachwycił mnie i jego cykl napoleoński, lecz te dwa pierwsze tytuły zrodziły we mnie trwały podziw dla Napoleona, marszałka Davouta, księcia Poniatowskiego i cesarskich szwoleżerów, którzy u Waldemara Łysiaka nie tylko walczyli i ginęli pod Somosierrą, ale i… w Katyniu. Oto ten fragment z MW: „A oni? Pomordowano ich. Mameluków nienawidzący ich Europejczycy wyrżnęli w roku 1815 w Marsylii. Szwoleżerowie poszarżowali jeszcze kilka wojen i kilka powstań, lecz im także nie darowano. Kilku z nich, a każdy wart był tysiąca, zamordowano w Bourreaugne i wrzucono do wspólnego dołu, wielkiego jak dolina ich chwały i okrytego milczeniem bardziej jeszcze strasznym niż ta cisza, która dudni na obrazie Kossaka2.

Zbrodnia bez kary. I pogrzeb, który zaiste przytłacza krajobraz…

Jakże mógłbym o nich zapomnieć ja, którego serce pogrzebano razem z nimi, i który maszeruję bez nadziei krajobrazami bez bitew? Kocham ich miłością tak czułą, że czulszej być już nie może, i często myślę o nich z rozpaczą tym najpiękniejszym wierszem Kazimiery Zawistowskiej, co zwie się Cmentarz:

Twardo posnęli i nie wyjdą w pole,

Choć dzwonią sierpy wśród złotej kurzawy,

A dziewki, idąc wzdłuż zbożowej ławy,

Wian dożynkowy przynoszą na czole.

Posnęli – w krzyżów trójramiennych kole,

Śród jagód krasy, miętą wonnej trawy,

Gdzie gwiezdnooki kwitnie mlecz złotawy

I pachną kwiaty w cmentarnym dole.

Krasną opończę i pojas czerwony

Włożono trupom po ostatnie święto

Nad nimi trawy pachną rutą, miętą…

Z chałup się dymy wloką na zagony…

I błogosławi im przez Carskie Wrota

Preczysta Maty bizantyńska, złota”3.

W ten sposób pisarz nie tylko przechytrzył peerelowską cenzurę, lecz także pokazał, że napoleoński duch popychał polskich żołnierzy i w kolejnych epokach. Nie przesadził Łysiak ani trochę, co starałem się udowodnić w ostatnich rozdziałach tej książki. Później znajdywałem te tropy i w książkach innych autorów, a Popioły Żeromskiego stały się dla mnie jedną z najważniejszych powieści polskiej literatury.

Zresztą i dziś, po upływie ponad pięćdziesięciu lat od wielkiej Polaków dyskusji o epoce napoleońskiej, czyli premiery Popiołów Wajdy w roku 1965, iskry w popiele mogą nieoczekiwanie rozżarzyć się na nowo. Tak było po premierze superprodukcji Ridleya Scotta Napoleon w listopadzie 2023 roku i wielkim rozczarowaniu, jakie ona przyniosła. Żaden film historyczny (nawet polski) ostatnich kilku lat nie wzbudził tylu emocji w social mediach co Napoleon. Wiele sobie po nim obiecywano, bo pamiętano znakomity Pojedynek, którym Scott rozpoczął swą wielką karierę reżyserską. Niestety Napoleon nie spełnił tych nadziei, mimo sił i środków, jakimi dysponował jego reżyser, był tylko bladym odbiciem jego debiutu fabularnego z 1977 roku. Polskich widzów rozczarowywał także tym, że nie pokazał niemal zupełnie (prócz kilku statystów w mundurach przypominających wojsko Księstwa Warszawskiego) najwierniejszych żołnierzy cesarza, a Polska wspomniana jest raz – jako „miejsce do przezimowania po kampanii rosyjskiej”… O ileż uczciwszy pod tym względem był chociażby Siergiej Bondarczuk, który w swym monumentalnym Waterloo z 1970 roku pięknie pokazał, jaki problem Anglicy mieli w tej bitwie z polskimi szwoleżerami-lansjerami.

Nie będę oryginalny, przyznając, że film Scotta i mnie bardzo rozczarował. Po powrocie z kina w listopadową noc na splin zaaplikowałem sobie film o tym samym tytule: Napoleon – niekwestionowane arcydzieło Abela Gance’a. Film z 1927 roku bije obraz Scotta z 2023 roku na wielu poziomach. Dość powiedzieć, że u Gance’a z postaci Napoleona – zarówno będącego dzieckiem, jak i młodym oficerem pnącym się po szczeblach kariery w trudnych czasach rewolucji4 – tchnie autentyczna wyjątkowość i charyzma. Od razu się wie, że w tym zabiedzonym, poniewieranym chłopcu, a następnie oficerze bez przydziału w scerowanym mundurze podszytym wiatrem drzemie wyjątkowa osobowość – że kiedyś ten człowiek zmieni bieg historii. Jakże żal Joaquina Phoenixa, iż u Scotta zagrał karykaturę wodza zwanego bogiem wojny, a przez żołnierzy małym kapralem. Wpisał się tym wraz z Ridleyem Scottem w długą brytyjską tradycję ośmieszania groźnego nieprzyjaciela.

Lecz zostawmy na razie Ridleya Scotta i inne filmy o epoce napoleońskiej – jeszcze do nich powrócimy. Dość powiedzieć, że po tych dwóch długich seansach – pierwszym rozczarowującym, a drugim będącym niczym wehikuł czasu do epoki „boga wojny” – postanowiłem napisać książkę o polskich żołnierzach Napoleona. Ktoś od razu zauważy, że przecież takich książek powstało już wiele, sama lista ich tytułów mogłaby się zmienić w sporą publikację. Prawdziwy miłośnik epoki napoleońskiej odpowie na tę uwagę krótko: „Nigdy dość”.

Jednak w tym miejscu należy się wyjaśnienie wszystkim Czytelnikom, którzy po tę książkę sięgną. Spośród polskich weteranów napoleońskiej epopei wybrałem kilku oficerów i przedstawiłem ich losy podczas wojen, jakie prowadził Napoleon Bonaparte. A dokładnie pozwoliłem im przedstawić swoje losy samodzielnie – gdy siedzą nad butelką gorzałki z fajką w dłoni w jednej z przydrożnych knajp już po wszystkim – śmierci ich wodza księcia Józefa Poniatowskiego w bitwie narodów pod Lipskiem 1813 roku, stu dniach cesarza Napoleona w 1814 roku i jego ostatecznej klęsce pod Waterloo w roku następnym.

Pułkownicy Jakub Ferdynand Bogusławski, Adam Hupet, Józef Szumlański, major Kazimierz Lux i kapitanowie Antoni Białkowski, Stanisław Brekier i Aleksander Fredro wraz z obsługującym ich karczmarzem, starym wiarusem Piotrem Fuglem, dzielą się refleksjami ze swej służby wojskowej nie tylko pod rozkazami księcia Józefa czy cesarza Napoleona, lecz także generałów Tadeusza Kościuszki lub Jana Henryka Dąbrowskiego i innych wodzów. Nie ma w ich narracji żadnych zmyśleń czy odstępstw od własnych pamiętników czy źródeł, w których zostali wspomniani5. Ich opowieści komentarzem historycznym uzupełnia narrator. Oficerowie ci mają też do spełnienia misję, podczas której zatrzymali się na noc w knajpie Fugla – stąd wynikają kolejne rozdziały tej książki, które sięgają drugiej wojny światowej i dalej – lat sześćdziesiątych XX wieku oraz współczesności. I jak to w czasie rozmowy czy dyskusji przy stole nad butelką czasem podłego trunku, jest to opowieść nie linearna, lecz żonglująca wydarzeniami, pełna dygresji do przeszłości i przyszłości. Zwieńczeniem książki – zamiast zakończenia – jest wywiad z wybitnym z napoleonistą, profesorem Dariuszem Nawrotem z Instytutu Historii Uniwersytetu Śląskiego, za który w tym miejscu jeszcze raz Panu Profesorowi bardzo dziękuję.

Miłośnikom kina może to sugerować podobieństwo z Nienawistną ósemką (2015) Quentina Tarantino, w której ośmiu tytułowych bohaterów próbuje przeczekać śnieżycę w zajeździe stojącym na pustkowiu Wyoming niedługo po zakończeniu wojny secesyjnej. Istotnie, podobieństwo jest zamierzone, lecz zakończenie i morał historii z polskimi żołnierzami Napoleona – zupełnie inne. Konstrukcja książki jest celowo nielinearna. Dla wszystkich tych, którzy nie do końca orientują się w historii polskich formacji u boku Napoleona, w poniższych akapitach przedstawiam krótki, chronologiczny szkic ich szlaku bojowego. Jednakże tych, którzy zapragną sprawdzić, ile sami pamiętają z epoki napoleońskiej, być może doświadczyć zaskoczeń niektórymi wątkami i podążać bez podręcznikowych nici po labiryncie historii, upraszam o pominięcie poniższego fragmentu i powrót do niego na końcu lektury.

Postulaty o tworzeniu polskiego wojska u boku rewolucyjnej Francji pojawiły się jeszcze w ostatnich miesiącach istnienia Rzeczpospolitej. Autorem pierwszego takiego projektu, datowanego na 25 czerwca 1793 roku był kapitan Wojciech Turski, znany też jako Albert Sarmata. Jeździł również w tej sprawie do Paryża Tadeusz Kościuszko. Zwycięstwa armii rewolucyjnej nad austriackimi i pruskimi koalicjantami – obok Rosji zaborcami ziem polskich – spowodowały, że we francuskich obozach jenieckich znalazło się sporo Polaków wcielonych do zaborczych armii. Polscy emigranci, którzy licznie przybyli do Francji po klęsce insurekcji kościuszkowskiej, postulowali, by z tych jeńców sformować polskie oddziały, które mogłyby walczyć u boku francuskich armii, lecz rządy w Paryżu na te propozycje nie przystawały. Zasadniczo z dwóch powodów: francuska konstytucja zabraniała przyjmowania cudzoziemskich oddziałów na służbę Republiki (odgrywał tu między innymi rolę kazus Gwardii Szwajcarskiej, która broniła króla Ludwika XVI) i powód istotniejszy – obawa przed Rosją, która pod pretekstem obecności polskich ochotników mogłaby wesprzeć Austrię i Prusy.

Dopiero zwycięstwa generała Napoleona Bonapartego we Włoszech w 1796 roku, kiedy do niewoli dostawało się naprawdę wielu Polaków z pobitych wojsk austriackich, otworzyły furtkę dla tych projektów. Postanowiono, że sformowany z polskich jeńców legion służyć będzie przy wojskach jednej z republik włoskich; na jego dowódcę wyznaczono generała Jana Henryka Dąbrowskiego, wsławionego zwycięskimi bojami w Wielkopolsce podczas powstania kościuszkowskiego i sprawnego organizatora.

Polski generał spotkał się z Napoleonem Bonapartem 3 grudnia 1796 roku w Mediolanie. Początkowo wódz Armii Włoch przyjął Dąbrowskiego chłodno, biorąc go za kondotiera i awanturnika, ale szybko zmienił zdanie i po dwóch dniach od spotkania, 5 grudnia, wydał rozkaz sformowania w Mediolanie polskiego batalionu. Tenże oddział okazał się najlepszym w nowo formowanej armii Republiki Lombardzkiej, tak więc jej władze z ochotą podpisały 9 stycznia 1797 roku w Mediolanie konwencję utworzenia „Legionów Polskich posiłkujących Lombardię”6. Umundurowanie, organizacja i tradycja formacji miały nawiązywać do wzorów armii Pierwszej Rzeczpospolitej. Bonaparte zatwierdził konwencję 25 stycznia, a Dąbrowski z wrodzoną sobie energią zabrał się do formowania swego wojska i wiosną 1797 roku miał już w szeregach sześć tysięcy żołnierzy, z których stworzono batalion grenadierów, batalion strzelców i cztery bataliony fizylierów.

Z rozkazu generała Bonapartego siły te w marcu 1797 roku podzielono na dwie legie – pierwszą generała Józefa Wielhorskiego i drugą generała Franciszka Rymkiewicza – po trzy bataliony każda. Ponadto sformowano niewielki oddział artylerii pod dowództwem Wincentego Aksamitowskiego, który wcielono bezpośrednio do armii lombardzkiej. Takie były początki Legionów Polskich we Włoszech, którym wbrew powszechnym sądom częściej przyszło tłumić powstania chłopskie i walczyć z państewkami włoskimi próbującymi zahamować francuską ekspansję niż walczyć z austriackimi zaborcami naszej ojczyzny. Polscy legioniści brali więc udział w aneksji Wenecji, a następnie Państwa Kościelnego. To Polacy zdobyli papieską fortecę San Leo, a gdy w lutym 1798 roku Francuzi opanowali Rzym, zlecili generałowi Jerzemu Grabowskiemu i pułkownikowi Władysławowi Jabłonowskiemu organizowanie wojsk nowo powołanej Republiki Rzymskiej.

Generał Dąbrowski na czele 1 Legii wkroczył uroczyście w bramy Wiecznego Miasta 3 maja 1798 roku. Jednak już pod koniec listopada tego roku Rzym odbiły wojska Królestwa Neapolu (dzielnie broniła się załoga Zamku Świętego Anioła). Lecz władcy Neapolu nie cieszyli się długo tym triumfem – 4 grudnia ich armia została pobita pod Civita Castellana, a w bitwie tej odznaczyła się 1 Legia. Następnie Polacy po forsownym marszu przez góry zdobyli twierdzę Gaeta, co między innymi przesądziło o losach neapolitańskiej pary królewskiej. Po jej ucieczce na Sycylię w południowych Włoszech powstało kolejne państewko pod protektoratem francuskim – Republika Partenopejska. Legioniści polscy znowuż zmienili się tu w żandarmów tłumiących antyfrancuskie powstania chłopskie. Tutaj też swój początek miał pułk ułanów nadwiślańskich (wtedy jeszcze tak nienazywany), który za kilka lat zyska miano los infernos picadores – piekielnych lansjerów. Będzie o nich mowa na tych kartach wielokrotnie7.

Następny rok – 1799 – okazał się w krótkiej historii Legionów Polskich we Włoszech najtragiczniejszy. Wiosną w północnych Włoszech i w Niemczech nad Renem rozgorzał na nowo konflikt zwany drugą wojną koalicyjną, w której austriacką ofensywę we Włoszech wsparł rosyjski korpus generała Aleksandra Suworowa – dobrze znanego Polakom rzeźnika Pragi podczas insurekcji kościuszkowskiej. 26 marca pod Weroną doszło do krwawej i nierozstrzygniętej bitwy, w której wielkie straty poniosła 2 Legia, by niedługo potem – 5 kwietnia pod Magnano dać się zdziesiątkować. Dowodzący nią generał Rymkiewicz odniósł tam śmiertelną ranę. Niedobitki 2 Legii pod dowództwem generała Wielhorskiego wraz z artylerią zasiliły załogę Mantui, która broniła się mimo odwrotu wojsk francuskich z Lombardii. Jednak na wieść o klęsce pod Trebbią i przekreśleniu tym nadziei na odsiecz dowódca twierdzy, generał François-Philippe de Foissac-Latour, postanowił ją poddać Austriakom 29 lipca 1799 roku. W umowie kapitulacyjnej zgodził się na haniebne wydanie polskich legionistów, których Austriacy potraktowali jak dezerterów: oficerów uwięzili, a szeregowców po chłoście wcielili z powrotem w swoje szeregi – co przejmująco opisał Żeromski w Popiołach,a następnie pokazał Wajda w adaptacji filmowej tej powieści.

Nie lepiej wiodło się w tym czasie 1 Legii dowodzonej bezpośrednio przez generała Dąbrowskiego, która cofała się wraz z armią generała Étienne’a Macdonalda z Neapolu na północ kraju. Żołnierze przedzierali się przez tereny objęte chłopską rebelią, a następnie wzięli udział we wspomnianej bitwie pod Trebbią, która toczyła się od 17 do 19 czerwca. Z tego pogromu do Genui dotarły jedynie dwa polskie bataliony fizylierów. Generałowi Dąbrowskiemu zostało tylko tysiąc pięciuset żołnierzy, których poprowadził do bitwy pod Novi 15 sierpnia, a następnie zmuszony był tłumić bunty chłopskie w górach Ligurii. Z dwóch legii liczących około ośmiu tysięcy żołnierzy na początku 1800 roku zebrano w Marsylii około dwóch tysięcy ludzi. Lecz duch w Polakach nie ginął, bo na froncie niemieckim jesienią tego feralnego roku zaczęto formować nową jednostkę – blisko sześciotysięczną Legię Naddunajską pod dowództwem generała Karola Kniaziewicza. Złożona była ona tradycyjnie z jeńców i dezerterów z armii austriackiej oraz – tu novum – rosyjskiej. Zasilił ją wspomniany pułk jazdy ściągnięty z Włoch, dowodzony przez Wojciecha Turskiego. Wybitną rolę w organizowaniu Legii miał dowódca piechoty Stanisław Fiszer oraz szef batalionu Józef Drzewiecki. Do walki Legia Naddunajska przystąpiła w maju 1800 roku, a wielką sławę bojową zyskała 3 grudnia tego roku w bitwie pod Hohenlinden. Niestety niedługo po tym zwycięstwie podpisano pokój w Lunéville, a Legia Naddunajska została przerzucona do Włoch. Napoleon Bonaparte zamierzał oddać ją na służbę hiszpańskim Burbonom, którzy z jego przyzwolenia stali się władcami nowo utworzonego Królestwa Etrurii, co wywołało protesty i dymisje wielu oficerów legii. We Włoszech wciąż też istniała legia generała Dąbrowskiego, który zdołał ją odtworzyć do stanu około dziewięciu tysięcy ludzi. Początkowo weszła ona w skład armii francuskiej (Francuzi już nie bronili przystępu obcokrajowcom do swej armii), lecz szybko została oddana do wojsk nowego tworu – Republiki Cisalpińskiej.

Koniec 1801 roku przyniósł kolejne zmiany, gdyż obydwie legie przeformowane zostały w trzy półbrygady piechoty. Dwie pierwsze zostały na żołdzie Republiki Włoskiej, natomiast trzecia, składająca się z żołnierzy Legii Naddunajskiej, została wcielona do armii francuskiej i otrzyma później numer 113. Jako część wojska francuskiego zostanie wysłana w maju 1802 roku do piekła San Domingo, by tłumić tam antyfrancuskie powstanie8. Śladem 113 Półbrygady w styczniu i lutym 1803 roku poszła druga, której przydano numer 114. Z sześciu tysięcy żołnierzy obu jednostek dwie trzecie zginęło w walce lub po pojmaniu przez powstańców, z ran i chorób tropikalnych lub dostało się do niewoli – niektórzy z nich zostali następnie wcieleni do armii brytyjskiej. Kilkuset osiedliło się na Karaibach lub wyjechało do Ameryki. Do Francji wróciło trzystu trzydziestu.

Tymczasem pierwsza z półbrygad, pozostająca we Włoszech, zmieniona została w polski pułk piechoty i pułk ułanów dowodzony przez Aleksandra Rożnieckiego. Oba pułki traktowane były przez Francuzów jako najemnicze i w 1803 roku rzucone zostały do walki z Anglikami i Austriakami. Odznaczyły się między innymi w bitwie pod Castelfranco 24 listopada 1805 roku. Kilkunastu oficerów polskich wzięło też udział w słynnej bitwie cesarza Napoleona pod Austerlitz 2 grudnia 1805 roku. Ostatecznie owe dwa pułki polskie w 1806 roku cesarz przekazał swemu bratu Józefowi, którego mianował królem Neapolu. Na początku lipca tego roku pułk piechoty wykrwawił się w walce z desantem angielskim pod Maidą. Ci z legionistów, którzy przeżyli tę gorzką lekcję służby w obcej armii, nie wszystko jednak stracili – mieli za sobą republikańską szkołę demokracji, pieśń skomponowaną przez ich towarzysza broni, Józefa Wybickiego w 1797 roku – Mazurek Dąbrowskiego – i rzemiosło wojskowe, które w następnych latach dawało im miano najlepszych żołnierzy Napoleona.

No i doczekali jesieni 1806 roku, gdy Francuzi w pogoni za pobitymi wojskami pruskimi wkroczyli do Wielkopolski. Jeszcze na początku tej kampanii Napoleon rozkazał sformować dwie legie północne złożone z Polaków, którzy dostali się do francuskiej niewoli jako żołnierze pruscy. Po zwycięstwie pod Jeną-Auerstedt 14 października i zajęciu Berlina 24 października 1806 roku cesarz wezwał z Włoch generała Dąbrowskiego i 3 listopada rozkazał mu sformować trzydziestotysięczne Wojsko Polskie, gdyż wobec klęski Prus sprawa polska znowu nabierała aktualności.

Dąbrowski już dzień wcześniej wraz z Wybickim wydał z Berlina odezwę do rodaków o tworzeniu wojska narodowego, którą powtórzono 7 listopada. Efekty obu były nadspodziewane, bo kiedy tylko pojawiły się w Wielkopolsce awangardy francuskiej armii, Wielkopolanie samorzutnie zaczęli organizować się w oddziały wojskowe. W Poznaniu stanęła szlachecka gwardia honorowa pod komendą pułkownika Jana Umińskiego, mieszczanie też nie byli gorsi, organizując gwardię narodową w kilku miastach, która wspomogła wojsko w rozbrajaniu garnizonów pruskich. Słowem, Wielkopolanie poruszeni manifestami, paniką Prusaków i widokiem francuskich strzelców konnych, którzy jechali w awangardzie zwycięskiej armii, nie zawiedli w entuzjazmie i mobilizacji ani Napoleona, ani Dąbrowskiego i dali przykład reszcie kraju, także akcjami zbrojnymi, opanowując między innymi Kalisz 7 listopada.

Generał Dąbrowski 14 listopada przedstawił Napoleonowi projekt poboru ponad ośmiu tysięcy sześciuset rekrutów z departamentu poznańskiego, z których zaczęto formować cztery pułki piechoty w Gnieźnie, Rogoźnie, Rawiczu i Kościanie. Niedługo z formowaniem czterech pułków piechoty dołączył departament kaliski, gdzie powołano w szeregi około siedmiu tysięcy żołnierzy9. Na początku grudnia do mobilizacji dołączył departament warszawski – pokierował nią książę Józef Poniatowski, zbierając ponad cztery tysiące żołnierzy. Ponadto i niezależnie od tworzenia regularnego wojska sięgnięto do tradycji Pierwszej Rzeczpospolitej i zwoływano szlacheckie pospolite ruszenie – wpierw, w listopadzie, w dawnym województwie łęczyckim i sieradzkim, a na początku grudnia z polecenia cesarza ostatni wojewoda gnieźnieński Józef Radzimiński ogłosił pospolite ruszenie szlachty z województw za lewobrzeżną Wisłą. Z tychże pospolitaków sformowano w styczniu 1807 roku pułk kawalerii narodowej pod dowództwem Jana Michała Dąbrowskiego. Reszta szlachty wcielona została do regularnych pułków jazdy – strzelców konnych i ułanów – tworzonych przy każdej z trzech dywizji (zwanych legiami do 1808 roku): poznańskiej, kaliskiej i warszawskiej10. W sumie pospolite ruszenie dało ponad trzy tysiące siedmiuset kawalerzystów11.

Cesarz Napoleon, pragnący mieć jak najszybciej w polu polskie oddziały, 2 stycznia 1807 roku rozkazał z pierwszych batalionów formujących się pułków poznańskich utworzyć w Bydgoszczy brygadę piechoty pod dowództwem generała Wincentego Aksamitowskiego. To samo poczyniono z pierwszych batalionów pułków kaliskich, wystawiając brygadę piechoty generała Stanisława Fiszera. Obie brygady liczące sześć tysięcy czterystu żołnierzy złożyły się na 1 Dywizję generała Jana Henryka Dąbrowskiego, do której włączono pułki jazdy oraz kompanię artylerii i wysłano do walki na Pomorzu Gdańskim. Z kolejnych batalionów poznańskich i kaliskich parę tygodni później utworzono 2 Dywizję, której dowództwo objął generał Józef Zajączek. Wysłano ją od razu do zdobywania Grudziądza, gdzie jeszcze broniła się pruska załoga. Natomiast warszawska 3 Dywizja księcia Józefa Poniatowskiego formowała się najdłużej i pełniła służbę garnizonową.

W tym czasie 1 Dywizja generała Dąbrowskiego dzielnie odznaczyła się w walkach pod Gniewem i Tczewem. Podczas zdobywania tego drugiego miasta ranny generał Dąbrowski zmuszony był oddać dowództwo generałowi „Amilkarowi” Kosińskiemu, którego znowu zastąpili generałowie Henryk Wołodkowicz i Ignacy Giełgud. Dywizja znalazła się następnie w X Korpusie marszałka François Josepha Lefebvre’a i odznaczyła się podczas niemal trzymiesięcznego oblężenia Gdańska. Po kapitulacji gdańskiej załogi wzięła jeszcze udział w bitwie pod Frydlandem 14 czerwca 1807 roku, prócz pułku piechoty księcia Antoniego Sułkowskiego, którym wzmocniono oblężenie Kolbergu12. W szeregach X Korpusu walczyła jeszcze jedna polska formacja – licząca dwa tysiące pięciuset żołnierzy Legia Północna sformowana w Augsburgu pod koniec września 1806 roku z polskich dezerterów z armii pruskiej.

Kończące kampanię 1807 roku traktaty pokojowe w Tylży rozwiały nadzieje Polaków na przywrócenie Rzeczpospolitej na mapie Europy, ale dały im Księstwo Warszawskie, stworzone z ziem drugiego i trzeciego zaboru (bez okręgu białostockiego), z silną jak na takie państewko armią mającą liczyć trzydzieści tysięcy żołnierzy – co oczywiście było w interesie cesarza Francuzów traktujących Księstwo jako limes jego imperium na wschodzie. Reorganizację Wojska Polskiego książę Józef Poniatowski13 rozpoczął jeszcze na początku czerwca 1807 roku od zmiany numeracji dywizji. Dowodzona przezeń dywizja warszawska otrzymała numer 1, kaliska – 2, a najstarsza, poznańska – 3. Przez to zmieniła się także numeracja pułków piechoty i jazdy. Te najstarsze miały odtąd najwyższe numery. Lecz poważniejszą sprawą była umowa zawarta w Bajonnie podpisana 10 maja 1808 roku w sprawie przyjęcia na francuski żołd ośmiu tysięcy polskich żołnierzy. Na jej mocy z armii Księstwa Warszawskiego wydzielono trzy pułki piechoty14, kompanie artylerii i saperów i jako Dywizję Księstwa Warszawskiego wysłano pod koniec tego roku na wojnę do Hiszpanii. W tym piekle od kilku miesięcy tkwili już rodacy z innej polskiej formacji – Legii Nadwiślańskiej.

Legię tę w dużej mierze tworzyli wiarusi z oddziałów pozostających na służbie Neapolu. Latem 1807 roku znaleźli się na Śląsku, gdzie dołączono do nich młodych rekrutów i nazwano Legią Polsko-Włoską. Wpierw znalazła się ona na służbie Westfalii, a w roku 1808 przeszła na żołd francuski i jako Legia Nadwiślańska w sile trzech pułków piechoty i pułku jazdy posłana została za Pireneje. Piechota brała między innymi udział w pierwszym i drugim oblężeniu Saragossy i innych twierdz hiszpańskich w Aragonii, Katalonii i Walencji. Jednak największą sławę zdobył Pułk Ułanów Nadwiślańskich, który przez skuteczność w walce zarówno z wojskiem regularnym, jak i partyzantką był przez francuskich dowódców dosłownie rozchwytywany. Jeszcze większą sławę – jedną tylko szarżą na przełęczy Somosierra – zdobył 1 Pułk Lekkokonny (Polski) Gwardii, czyli szwoleżerowie. Szwoleżerska błyskawica15pod Somosierrą przeszła do legendy nie tylko polskiego oręża.

Zarówno Dywizja Księstwa Warszawskiego, jak i Legia Nadwiślańska walczyły w Hiszpanii aż do roku 1812, kiedy to znalazły się w szeregach Wielkiej Armii maszerującej na Moskwę. W krwawym i gorącym od bojów dla tych żołnierzy roku 1808 gros armii Księstwa Warszawskiego pełniło służbę garnizonową w popruskich twierdzach, między innymi Kostrzynie, Głogowie, Dąbiu, Szczecinie i Gdańsku. Jak obliczył Robert Bielecki, pod koniec 1808 roku we Francji i w Hiszpanii było siedem tysięcy sześciuset polskich żołnierzy, w garnizonach pruskich i Gdańsku służyło ich dwanaście tysięcy ośmiuset dziewięćdziesięciu, a przed wojną z Austrią, która wybuchła w kwietniu 1809 roku, Księstwo Warszawskie zmobilizowało trzynaście tysięcy pięciuset dziesięciu16.

Kampania 1809 roku była dla młodego Wojska Polskiego i jej wodza, księcia Józefa Poniatowskiego, „egzaminem dojrzałości”, który wypadł nadspodziewanie dobrze. Już 19 kwietnia na groblach Raszyna Polacy uświadomili arcyksięciu Ferdynandowi, że ta wojna to nie będzie łatwy spacer, jak mu się zdawało. Wprawdzie niedługo po bitwie zajął Warszawę, ale okazało się to pułapką i początkiem klęsk jego armii. W trzy tygodnie od Raszyna żołnierze księcia Józefa biją Austriaków pod Górą Kalwarią, zdobywają Zamość i Sandomierz, a następnie wkraczają do Galicji! 15 lipca 1809 roku książę Józef Poniatowski na czele swego wojska zajmuje Kraków. Zwycięski wódz zarządza, by każdy z wyzwolonych powiatów wystawił batalion piechoty i szwadron jazdy. Zamożne rody – między innymi Czartoryscy i Zamoyscy – nie szczędzą środków na własne pułki. Z rozkazu Napoleona, który nie chce zbytnio drażnić i niepokoić cara Aleksandra, tworzone w Galicji wojsko początkowo nazywa się francusko-galicyjskim, ale szybko wcielone zostaje do armii Księstwa Warszawskiego. Na mocy pokoju podpisanego w wiedeńskim pałacu Schönbrunn 14 października 1809 roku Księstwo Warszawskie powiększone zostaje o cztery departamenty zaboru austriackiego, a jego armia miała liczyć ponad pięćdziesiąt dwa tysiące żołnierzy.

Liczbę tę znacznie przekroczono w mobilizacji na kampanię przeciw Rosji w 1812 roku, którą cesarz Napoleon nazwał drugą wojną polską. Księstwo Warszawskie wystawiło siły liczące ponad siedemdziesiąt cztery tysiące żołnierzy, a doliczywszy do tego oddziały Legii Nadwiślańskiej, pułk szwoleżerów i 8 Pułk Lansjerów Tomasza Łubieńskiego, daje to siły liczące ponad osiemdziesiąt pięć tysięcy żołnierzy! I na tym nie koniec, bo po wkroczeniu Wielkiej Armii na Litwę Napoleon 5 lipca 1812 roku nakazał tworzyć armię litewską – jej pułki oznaczono kolejnymi numerami pułkowymi Księstwa Warszawskiego. W składzie Wielkiej Armii walczącej z Rosją operował polski V Korpus pod dowództwem księcia Józefa Poniatowskiego17, lecz polskie czy litewskie oddziały były we wszystkich korpusach. Żołnierze V Korpusu bili się o Smoleńsk i w krwawej, nierozstrzygniętej bitwie pod Możajskiem18 polscy kawalerzyści (huzarzy) jako pierwsi przekroczyli bramy Moskwy, a po zarządzeniu odwrotu przez Napoleona znowuż znaleźli się w ariergardzie – chroniąc wytrwale topniejące szeregi Wielkiej Armii. W czasie przeprawy pod Berezyną polscy żołnierze znowuż zapisali piękną kartę bojową.

Do kraju wróciło ich ponad dziewiętnaście tysięcy. Doliczywszy do nich załogę Zamościa, Gwardię Narodową, nieliczne oddziały Legii Nadwiślańskiej, które nie dotarły na czas z Hiszpanii, oraz szwoleżerów i lansjerów, dawało to w styczniu 1813 roku ponad dwadzieścia osiem tysięcy żołnierzy. Książę Józef Poniatowski, przewidując, że po klęsce w Rosji będzie musiał odtwarzać wojsko od podstaw, jeszcze w listopadzie 1812 roku ogłosił pobór. Po tym, jak w lutym 1813 roku Rosjanie zajęli Warszawę, mobilizacja trwała już tylko w departamencie krakowskim. Lecz dzięki temu Polacy dali Napoleonowi na kampanię 1813 roku blisko trzydzieści dziewięć tysięcy żołnierzy! Część z nich zasiliła załogi twierdz, a większość znalazła się w VIII Korpusie dowodzonym przez księcia Poniatowskiego. Korpus walczył dzielnie na terytorium Czech i Saksonii. Po bitwie narodów pod Lipskiem 16–18 października 1813 roku VIII Korpus przestał istnieć, a jego wódz, mianowany marszałkiem Francji, książę Józef Poniatowski zginął śmiercią bohatera w nurtach Elstery.

Nie był to jednak jeszcze koniec epopei polskich żołnierzy Napoleo­na. Cesarz już 18 grudnia 1813 roku rozkazał odtworzyć polski korpus. Zebrało się w nim jeszcze kilka tysięcy piechoty, kawalerii i artylerii. W kampanii 1814 roku szczególną rolę w zmaganiach Napoleona z nieprzyjacielską koalicją odegrała polska kawaleria19 – tym bardziej że francuskiej było już niewiele. To polscy krakusi byli tymi, którzy ostatni oddali strzały na rogatkach Paryża. Podczas stu dni Napoleona w 1815 roku u jego boku walczył szwadron szwoleżerów gwardii pod dowództwem Pawła Jerzmanowskiego. Pułkownik Adam Hupet starał się odtworzyć 7 Pułk Lansjerów, a Sebastian Gołaszewski – pułk piechoty. Ostatnią kartę bojową Polaków u boku Napoleona zapisali szwoleżerowie pod Waterloo, a lansjerzy – przy moście Saint-Cloud – ostatniej potyczce napoleońskiej epopei. Pozostała jednak tradycja, której ani zaborcy, ani rodzimi malkontenci, ani totalitarni wrogowie w XX wieku zatrzeć nie zdołali.

„Marsz, marsz Dąbrowski, z ziemi włoskiej do Polski, za twoim przewodem złączym się z narodem”. Pocztówka z obrazem Juliusza Kossaka
Napoleon pod piramidami. Akwatinta na podstawie obrazu Horace’a Verneta
Cesarz Napoleon w Moskwie. Akwatinta na podstawie obrazu Horace’a Verneta
Alegoria cesarza Napoleona zmartwychwstałego. Akwatinta na podstawie obrazu Horace’a Verneta

Biogramy siedmiu wspaniałych

Pułkownik Jakub Ferdynand Bogusławski

Urodził się w Brześciu Litewskim 30 maja 1759 roku. Oficer w Wielkiej Armii opromieniony sławą niepospolitej odwagi w boju i licznych pojedynkach (wyliczono mu ich sześćdziesiąt). Weteran wojny polsko-rosyjskiej 1782 roku (brał udział w bitwie pod Zieleńcami i Dubienką), insurekcji kościuszkowskiej (między innymi bronił Warszawy). Od 1795 na emigracji, wpierw w armii francuskiej, następnie w Legionach Polskich we Włoszech (1797–1801). W 1803 roku brał udział w walkach na San Domingo. W latach 1804–1807 służył w polskiej 1 Półbrygadzie we Włoszech. Od 1807 roku – w armii Księstwa Warszawskiego. Brał udział w kampanii 1809 roku (w bitwach pod Raszynem i Sandomierzem). W „drugiej wojnie polskiej” roku 1812 odznaczył się pod Borysowem, uhonorowany Orderem Virtuti Militari. W Królestwie Polskim został w randze pułkownika dowódcą Korpusu Weteranów. Zmarł w Warszawie 21 lipca 1819 roku.

Pułkownik Adam Hupet (także Huppé)

Rodowity Francuz urodzony w Warszawie 9 stycznia 1777 roku, który gros życia związał z przybraną ojczyzną. W 1792 roku wstąpił do artylerii pieszej w polskim wojsku. W insurekcji kościuszkowskiej mianowany porucznikiem. Do Legionów Polskich przyjęty bez patentu oficerskiego w 1798 roku, służył początkowo w randze sierżanta, rok później mianowany podporucznikiem w artylerii konnej. W 1802 roku przeszedł do pułku jazdy. W wojnie hiszpańskiej dowodził zorganizowaną przez siebie kompanią artylerii konnej przy Pułku Ułanów Nadwiślańskich (lansjerów), za co otrzymał Legię Honorową. Dowodził krótko pułkiem lansjerów w bitwie pod Ocañą 19 listopada 1809 roku. Ranny rok później pod Bazą i w 1811 pod Albuerą leczył się we Francji. W 1812 roku przywrócony do służby i mianowany majorem w 7 Pułku Szwoleżerów oraz komendantem zakładu pułku w Sedanie. W kampanii 1814 roku dowodził 7 Pułkiem Szwoleżerów. W czasie stu dni Napoleona w 1815 roku jako pułkownik dowodził 7 Pułkiem Lansjerów. W grudniu tego roku został wydalony z Francji. Wrócił do niej w roku 1822, a do służby w armii francuskiej – w roku 1830. Zmarł w Paryżu w 1832 roku.

Pułkownik Józef Szumlański

Urodził się w 1766 roku w Wasylkowcach na Tarnopolszczyźnie. Absolwent Szkoły Rycerskiej, brał udział w wojnie polsko-rosyjskiej 1792 roku, a następnie w insurekcji kościuszkowskiej (między innymi jako dowódca sławnych grenadierów krakowskich). W 1796 roku wyemigrował do Włoch i wstąpił do Legionów Polskich. Po dwóch latach służby przez niefortunne uwikłanie w pojedynek przeszedł na służbę francuską. Wziął udział w wyprawie egipskiej Napoleona w 1798 roku. Ze względu na zły stan zdrowia odesłany do Europy i w drodze powrotnej pojmany przez Turków. Wykupiony z niewoli przez księcia Adama Kazimierza Czartoryskiego. Po powrocie do kraju wstąpił do armii rosyjskiej i jako kirasjer brał udział w kampanii antyfrancuskiej 1805 roku. Po utworzeniu Księstwa Warszawskiego ponownie w szeregach polskiego wojska. Jako adiutant księcia Józefa Poniatowskiego przeszedł z nim cały szlak bojowy aż do bitwy narodów pod Lipskiem w 1813 roku. W 1815 roku wrócił z Francji do kraju i osiadł w rodzinnych Sarnakach Górnych. Do śmierci działał społecznie, między innymi w pracach komitetu na rzecz budowy w Warszawie pomnika księcia Józefa Poniatowskiego. Zmarł we Lwowie w 1839 roku.

Major Kazimierz Lux

Urodził się w 1780 roku w Warszawie. Najsławniejszy nasz rodak pośród karaibskich korsarzy i piratów. W wieku piętnastu lat uciekł z zajętego przez zaborców kraju i wstąpił do Legionów Polskich, w których walczył podczas kampanii włoskiej. W 1803 roku trafił na San Domingo i po klęsce Francuzów parał się korsarstwem, łupiąc brytyjską i amerykańską flotę. Jakiś czas mieszkał w Hawanie. Powróciwszy do Europy, wstąpił do armii Księstwa Warszawskiego. Brał udział w kampanii 1812 roku przeciw Rosji, a po klęsce Napoleona pod Waterloo w 1815 roku znalazł się w armii Królestwa Polskiego. Jako oficer 3 Pułku Strzelców Pieszych służył w niej do 1820 roku. Następnie pełnił różne funkcje w administracji cywilnej, między innymi był komisarzem obwodu płockiego i przasnyskiego. Zmarł w 1846 roku w Warszawie.

Kapitan Antoni Białkowski

Urodził się 13 czerwca 1788 roku w Poznaniu. W 1806 roku na ochotnika wstąpił do Wojska Polskiego. Walczył w kampanii pomorskiej, między innymi w Tczewie, pod Gdańskiem i w bitwie pod Frydlandem. W szeregach 12 Pułku Piechoty przeszedł kampanię 1809 i 1812 roku. W roku 1813 jako oficer VIII Korpusu księcia Józefa Poniatowskiego bił się pod Dreznem i Lipskiem. Należał do honorowej eskorty odprowadzającej zwłoki księcia Józefa Poniatowskiego do kraju. W armii Królestwa Polskiego dosłużył się rangi podpułkownika. W powstaniu listopadowym dowodził 18 Pułkiem Piechoty. Po jego klęsce objęty amnestią zamieszkał na Podlasiu. Zmarł 30 stycznia 1852 roku, pochowany w Leśnie.

Kapitan Stanisław Brekier

Urodził się 8 maja 1789 roku pod Międzyrzeczem. Służbę wojskową rozpoczął w armii pruskiej, w której w 1806 roku walczył przeciw Francuzom na Śląsku. W 1808 roku wstąpił do 9 Pułku Piechoty Księstwa Warszawskiego i w jego szeregach wyruszył na wojnę w Hiszpanii. W sierpniu 1811 roku dostał się do hiszpańskiej niewoli w miejscowości Motril. Przeżył gehennę w obozach jenieckich w Alicante i na Balearach. W 1814 roku odzyskał wolność i powrócił do kraju. Zmarł 4 stycznia 1860 roku w Warszawie.

Kapitan Aleksander Fredro

Urodził się 20 czerwca 1793 roku w Surochowie koło Jarosławia. Jeden z najważniejszych autorów w dziejach literatury polskiej, znany przede wszystkim z komedii wyśmiewających narodowe przywary. Do Wojska Polskiego wstąpił w 1809 roku, służył między innymi w 5 Pułku Strzelców Konnych. W 1812 roku dostał się do niewoli rosyjskiej, z której uciekł, i latem 1813 roku przedostał się do Wielkiej Armii, w której otrzymał funkcję oficera ordynansowego w sztabie marszałka Berthiera. Walczył w kampaniach 1813 i 1814 roku. Za kampanię 1812 roku odznaczony Krzyżem Złotym Virtuti Militari, a za kampanię 1814 roku – Legią Honorową. Powróciwszy do kraju, wystąpił z armii i osiadł w Galicji, by poświęcić się twórczości literackiej. Zmarł 15 lipca 1876 roku we Lwowie.

Część IPobojowiska

Rozdział pierwszyBłoto

Karczma wyglądała na podłą, jak większość karczm przy bocznych drogach tego biednego kraju. Bardziej przypominała wielką szopę, niechlujnie skleconą z desek, niż zajazd z prawdziwego zdarzenia, w którym można było odpocząć po przebrnięciu błotnistego duktu. Pod jej dziurawym i zmurszałym od zgnilizny dachem mieściły się pospołu izba z szynkiem, komora zwana na wyrost gościńcem1, klitka rodziny karczmarza, stajnia dla koni, chlewik i stodoła. Jeno psia buda stała nieco dalej pod własnym – równie zgnitym – dachem, więzienie, w którym krył się uwiązany na zardzewiałym łańcuchu wiecznie głodny, zatem i zły pies.

Karczmarzem był jeden z miejscowych chłopów, który przejął ten majdan od żydowskiego arendarza po tym, jak w pamiętnym roku 1812 w Księstwie Warszawskim odebrano Żydom prawo do prowadzenia wiejskich knajp. Przegrana wojna z Rosją i okupowanie przez nią ziem Księstwa rozporządzenia tego nie zmieniły. Tak jak wielu innych, gdyż car triumfator chciał zdobyć sobie przychylność Polaków i odciągnąć ich od pobitego, ale wciąż niebezpiecznego nieprzyjaciela – cesarza Francuzów. A co to zmieniało dla podróżnych, którzy mogli tu osuszyć z błota swe buty? Niewiele, choć zawistni wieśniacy – byli sąsiedzi karczmarza – twierdzili, że za Żyda strawa była świeższa, a wódka nie tak bardzo chrzczona wodą, no i wszy oraz szczurów w gościńcu było mniej.

Jak było naprawdę, kto to wie. Nikt na karczmarza oficjalnie się nie skarżył – chłopskie plotki nie liczyły się dla dworu, do którego należała karczma, ważne dlań było, że dzierżawca uczciwie, wedle umowy, rozliczał się z dochodu. A podróżni? Po prawdzie tych rzadko tu widziano – kto by tam chciał się przedzierać przez gęste lasy i taplać w błocie, tym bardziej że większe miasto było hen, daleko. Lecz tego dnia pod wieczór stało się inaczej – zdarzyła się rzecz niebywała, bo do karczmy zawitało aż trzech obcych. Karczmarz był nie w ciemię bity, od razu wpadły mu w oko wierzchowce podróżnych, które parobek wprowadził do stajni – choć zdrożone i ubłocone po brzuchy, znać po nich było szlachetną rasę. Takich koni w kraju ogołoconym przez wojnę nawet z wiejskich chabet dawno tu już nie widziano. Rzędy też na nich były niezgorszej roboty – uprzęż i siodła z dobrej skóry zrobione – to się od razu rzucało w chłopskie oko.

A ich właściciele? – jedno spojrzenie wystarczyło karczmarzowi, by poznał wojskowych, mimo ich cywilnych strojów. Tym bardziej że karczmarz sam był żołnierz, jeszcze za Kościuszki. Z powstania wrócił kaleką, bo mu lewą rękę urwał pruski kartacz. Tyle na niej zyskał, że go dziedzic z sentymentu, bo również pod komendą Naczelnika służył, karczmarzem uczynił i swoją wódkę z gorzelni nakazał sprzedawać chłopom i – jak się rzekło – nielicznym podróżnym.

– Dajcie, karczmarzu, wódki i coś do jadła. Zostaniemy tu na noc – zakomenderował najniższy z nich i chyba najstarszy, bo całkiem siwy mężczyzna.

– Pany, mam jeno tatarkę2 – przyznał ze szczerym zakłopotaniem chłop.

– Może być, byle była ciepła i okraszona skwarkami – odrzekł podróżny – no i gorzałka żeby nie smaczyła… żołnierzu – dodał podróżny, a zauważywszy kalectwo karczmarza, zapytał: – Gdzie straciłeś rękę?

– Na Pradze, granat urwał – odparł krótko.

– Na Pradze… – powtórzył za nim oficer. – Dobrze, daj wódki, a o tym jeszcze później wspomnimy.

Służąca podała wielką miskę z ciepłą kaszą i łyżki, a butelkę postawił na środku stołu sam karczmarz.

– Najlepsza, jaką mam, pany… oficery – przyznał, że i on poznał w nich wojskowych.

– Jaki regiment? – zapytał oficer.

– Strzelce celni3! – odpowiedział z wyraźną dumą w głosie karczmarz.

I zrobiło to wrażenie, bo wszyscy trzej spojrzeli na chłopa uważniej.

– Jak cię zwą, żołnierzu? – przyjaźniej drążył szpakowaty jegomość.

– Fugiel, Piotr Fugiel, panie – odpowiedział.

– Z kozienickiego widelca4 strzelałeś? – zapytał najwyższy z gości, szatyn z gęstą czupryną na głowie i szeroką blizną na twarzy od cięcia szabli, która szła skosem od czoła, z prawa na lewo w dół, niemal do szyi.

„Pewnikiem kirasjer” – pomyślał Fugiel i odpowiedział jednocześnie: – Tak, panie, dobrze niós...

– Tedy mości Fugiel, jako żeś żołnierz doborowej formacji i nam się wypada przedstawić – wtrącił się pierwszy z nim rozmówca, widząc, że olbrzyma zadowoliła odpowiedź karczmarza. – Ja jestem Kazimierz Lux, major – dodał rangę nieco z wahaniem. Jegomość, który cię o sztućce zahaczył, to pułkownik Józef Szumlański, huzar u Francuzów, kirasjer u cara, ułan u księcia Józefa, jednako dzielny żołnierz. A po jego prawicy – wskazał na szczupłego bruneta o orlim nosie – poznaj pułkownika Adama Hupeta, pierwszy to wśród lansjerów artylerzysta i lansjer wśród artylerzystów.

Wszyscy trzej przedstawiani oficerowie, jak przystało na demokratów, skinęli karczmarzowi głowami i major Lux ciągnął:

– Jesteśmy, Piotrze, forpocztą, gdyż dołączy do nas jeszcze czterech kompanionów i u ciebie na nich poczekamy, przy tym suto zastawionym stole. Przenocujemy też, ale kwater nie szykuj, jeno w stajni zrób miejsce dla koni. Wszyscy noc spędzimy przy stole, z butelką, mamy nadzieję, niezgorszej gorzałki. Będziemy wspominać wojenne czasy i palić fajki do świtu, jak to żołnierze, sam wiesz. Jedno jest pewne, mości Piotrze, nieźle dziś zarobisz.

– Wszystko będzie, jak zakomenderujecie, pany oficery – odparł karczmarz krótko, po żołniersku, i wyszedł doglądnąć przygotowań w stajni, w której musiały się zmieścić jeszcze cztery wierzchowce – w istocie, rzecz niebywała w tej chłopskiej karczmie od lat.

Podróżni pochylili się nad dymiącą tatarką – jedli po chłopsku, łyżkami po kolei nabierając strawę z jednej miski. Byli do tego przyzwyczajeni – na wojnie nauczyli się różnych sposobów spożywania darów bożych – zarówno srebrnymi sztućcami w pałacowych kwaterach, jak i prosto z ziemi, przy obozowym ognisku. Opróżniwszy miskę, zabrali się do czyszczenia fajek i nabijania ich tytoniem. Trwało to dobrą chwilę i gdy już dymiły wszystkie trzy cybuchy, major Lux rozlał wódkę do kwaterek i pierwszy przerwał milczenie:

– Mości panowie, nim przybędą nasi towarzysze, wypijmy dla rozgrzewki ich i nasze zdrowie.

– Obaczcie, waszmościowie – zagaił major Lux – że wszystko się zmienia, ale jedno w tym kraju jest takie samo, błoto na drogach.

– Pamiętacie, co powiedział cesarz, kiedy jego wojacy topili buty, wozy i armaty w bagniskach, w które zmieniały się polskie drogi? Iż błoto tu jest piątym żywiołem… – zaśmiał się Hupet.

– Pułkowniku, czuj się szczęściarzem, żeś swych armatek nie musiał toczyć tymi drogami albo groblami pod Raszynem – odparł Szumlański.

– Miałem za to moc innych atrakcji, a i błota w Hiszpanii wbrew pozorom jest pod dostatkiem… – ripostował Hupet.

– Panowie – wtrącił się major Lux, wypuszczając ze swej długiej fajki kłęby dymu – wszyscy trzej wiemy, że błota na świecie nie brakuje, ani w Europie, ani w Azji, ani w Ameryce, ani nawet w Afryce, ale takiego błota jak w Polsce nigdzie nie uświadczysz. Nasze błoto jest wśród błot arcybłotem. Żadne inne błoto nie potrafi tak życia oblepić. Napoleon nie przesadził ani trochę, kiedy zobaczył swą gwardię niczym golemów od stóp do głów wysmarowanych mazią. Zniknęły szarże, szamerunki, kolory pułkowe, nawet kity na grenadierskich czapach i huzarskich czakach oblepiła maź.

– Chcesz, majorze, powiedzieć, że błoto symbolizuje naszą sprawę?! – zaciągnął się fajkowym dymem Hupet i dodał: – To niepolitycznie…

– Jako korsarz mogę mówić niepolitycznie, zresztą po to się spotykamy, żeby szczerze przedstawić fakty. Wszyscyśmy tym błotem oblepieni. – Lux wskazał wymownie na swe wysokie buty do konnej jazdy. – Lepiej nawet! Myśmy z tego błota ulepieni, pan czy cham. Francuzi wyglądali jak golemy, a my nimi jesteśmy naprawdę. Pamiętacie te zaklęcia, które nas ożywiły i kazały maszerować i bić się na antypodach? Ileż bohaterstwa i bezeceństw potrafiliśmy dokonać raz za razem, ożywieni nadzieją niczym obolem wciśniętym między zęby…

– Straszycie, waszmościowie, naszego gospodarza abstrakcyjną mową. – Wyrzekając te słowa, pułkownik Szumlański skinął w stronę Fugla, który wróciwszy ze stajni, stanął za szynkiem i przysłuchiwał się dyspucie. – Gotów będzie jeszcze pomyśleć, żeśmy jacyś wariaci, choć kto z wojen wraca normalny… – Zaciągnąwszy się dymem, mówił dalej: – Kazimierzu, bez urazy, ale karaibski klimat uczynił cię zbyt gorącym w myśleniu i mowie, a myśmy „żołnierze północy”, jak mawiał cesarz. To błoto nieraz było naszym atutem. Pamiętacie, jak Chłapowski zaimponował cesarzowi pod Poznaniem w 1806? Kiedy ani rumak Napoleona, ani rumaki przybocznych oficerów francuskich nie chciały przejść błotnistej łąki, nadjechał Chłapowski z okrzykiem: Un Polonais passe-partout!, „Polak przejdzie wszędzie!”, przejechał przez bagno, a Napoleon za nim. Gdy sobie to wspominam, to podejrzewam, że ten szczwany lis musiał znać wcześniej tę łąkę i ćwiczył w jej przejściu swego konia…

– Zemściła się na nas ta fanfaronada w Hiszpanii, Napoleon był pamiętliwy – wtrącił się pułkownik Hupet.

– Zazdrościsz szwoleżerskiej sławy? Ale o tym, waszmość, będziesz miał okazję nam jeszcze opowiedzieć, a czy ty wiesz, Piotrze – zwrócił się Szumlański niespodzianie do karczmarza – żem twój towarzysz broni z praskich szańców i więcej nawet, bom na własne oczy oglądał chłopskie kosy w robocie i kosynierami dowodził?

Wyznanie to wywołało zdumienie zarówno na obliczu karczmarza, jak i oficerów, a pułkownik Szumlański poszedł za ciosem:

– A tak, w insurekcji służyłem w 1 Regimencie Grenadierów Krakowskich. Wielem ran i trupów w życiu widział, ale nie ma straszniejszego widoku niż człowiek rozpłatany chłopską kosą nastawioną na sztorc… Trzeba było oglądać trupy jegrów i kanonierów pod Racławicami, by docenić znaczenie tego starcia w pełni. Mówicie, waszmościowie, o polskim błocie, to wyobraźcie sobie ten parów po kwietniowych roztopach pełen martwych sołdatów, w perukach i mundurach niemieckiego kroju, wyćwiczonych ruskim knutem w pruskiej musztrze, zaszlachtowanych jak świnie przez naszych chłopów mianowanych przez generała Kościuszkę grenadierami na rewolucyjną modłę. I mnie do nich przydzielono, regularnego żołnierza, jak kwiat do niedźwiedziego kożucha…

– Romantyk przez Józefa przemawia – zaśmiał się major Lux.

– A żebyś wiedział! Tak żem wtedy myślał, nie wiedząc jeszcze nic ani o życiu, ani o wojnie, choć już nieco powąchałem prochu i pod Zieleńcami, i pod Dubienką. Do powstania szedłem jako podporucznik i przydział do milicji z początku brałem za krzywdę i dopust boży. Ja, regularny żołnierz, miałem dowodzić tą niezdyscyplinowaną dziczą uzbrojoną w kosy, widły i siekiery. Kiedy było po sprawie z Tormasowem, wielu tych zabijaków, obdarłszy trupy z czego się dało, rozeszło się po okolicy albo wróciło do swych zagród, nie wróżyło to dobrze mojej służbie…

– Złośliwa plotka rozniecona przez Moskali i Prusaków głosiła, że przy Naczelniku zostali tylko najbardziej pijani; ba, że on sam ich przed bitwą gorzałką poił, by nie wiedzieli, że ich w ogień armatni rzuca – wtrącił Lux.

– To, że takie banialuki roznosili Moskale i Prusacy, nie dziwi mnie wcale – dobrze oni zrozumieli, że Kościuszko chce przeciw nim obudzić kolosa. Nie dziwi mnie też, że powtarzał to za nimi targowicki sprzedawczyk, Lichocki. Tak się odwdzięczył Naczelnikowi za to, że ten darował mu jawną zdradę, i na prezydenturze Krakowa zostawił. – Mówiąc te słowa, Szumlański splunął na podłogę. – Lecz nam, żołnierzom, takich rzeczy powtarzać niepodobna. Dobrze wiemy, że na polu bitwy trzeźwych nie ma po żadnej ze stron i nie ma też w trupa pijanych, chyba że świadomie ktoś chce popełnić samobójstwo. Kosynierzy przed bitwą wypili tyle co zawsze się pije, kiedy się idzie na pańskie pole odrabiać pańszczyznę. Fakt, pod Racławicami nie zdawali sobie do końca sprawy z tego, co ich czeka, gdy ich generał podprowadził osłoniętych parowem prosto na moskiewską baterię. Ale jednak ci, którzy w szeregach po bitwie zostali, okazali się dobrym materiałem na żołnierza. Nie omylił się Kościuszko i gdyby miał tylko więcej czasu, toby wystawił armię sankiulotów, że hej! Zauważcie, pod Szczekocinami chorąży Głowacki znowu biegł w pierwszym szeregu, prosto w ogień. To już nie był przypadek, ślepa furia, ni pijacki wid. To był żołnierz i obywatel po miesiącu służby!

– Ulepiony z naszego błota… Wybacz, pułkowniku, że ci wypominam, aleś ty sam służył później w moskiewskich kirasjerach – zauważył Hupet.

– Zabolało cię, mości pułkowniku, żem w osobie Lichockiego ruszył twój mieszczański stan. Nie bierz tego do siebie. – Szumlański odparował ze złośliwym uśmiechem. – Ja na carską służbę wstąpiłem po gorzkiej lekcji, a przede mną było jeszcze kilka takich. Kto jak kto, ale ty, pułkowniku z kondotierskiego pułku, nie powinieneś mi tego wytykać…

Na te słowa smuga cienia przebiegła przez oblicze Hupeta i ręka zacisnęła się w pięść. Lux wyprzedził jego ripostę:

– Waszmościowie, spokojnie! Nie bądźmy jak politykierzy! Wszyscyśmy szli pod obce sztandary i uprawiali kondotierkę, a ja nawet piractwo. Mamy całą noc na opowiadanie swoich historii i przed świtem wyciągniemy wnioski. Wstrzymaj się, Józefie, ze swą opowieścią do przybycia reszty, niech wszyscy jej posłuchają, jak żeśmy wcześniej się umówili.

W karczmie zapadło dłuższe milczenie. Służąca sprzątnęła ze stołu pustą miskę i łyżki, a goście zaabsorbowali się paleniem fajek. Czekali na resztę towarzyszy, którzy podążali ich śladem – wyraźnym w błotnistej drodze.

Pozwólmy gościom karczmarza Fugla wypalić fajki i wykorzystajmy tę chwilę na przypomnienie sobie owej jesieni, gdy wraz z dymem pól bitewnych rozwiały się nadzieje pokładane w cesarzu Francuzów, o których tak przejmująco pisał chociażby Adam Mickiewicz w Panu Tadeuszu. Nie było już śladu po opiewanej przez Wieszcza wiośnie… Był listopad roku 1815. Roku ostatecznej klęski Napoleona pod Waterloo i nowego politycznego rozdania, w którym znalazła się i karta polska. Mimo trwania polskich żołnierzy przy Napoleonie niemal do końca zwycięzcy nie mogli sobie pozwolić na powtórzenie deklaracji z trzeciego rozbioru, że imię Rzeczpospolitej zostaje wymazane z mapy Europy wiekuiście. Nieoczekiwanie dla samych Polaków pogromca i okupant Księstwa Warszawskiego, car Aleksander I, stał się ich głównym arbitrem i wybawcą. Łaska cara wobec Polaków nie była bezinteresowna. Jako faktyczny wódz zwycięskiej koalicji pragnął zachować zdobycze i pozycję lidera w Europie Środkowej. Liczył, że łatwiej będzie mu to osiągnąć, ogłaszając się arbitrem polskiej suwerenności i darczyńcą państwa, oczywiście pozostającego pod jego protektoratem.

Kiedy ostatniego dnia marca 1814 roku padł Paryż, a cesarz Napoleon był namawiany przez własnych marszałków do abdykacji, polscy żołnierze błagali go, by się nie ugiął, i zapewniali, że będą go bronić własnymi piersiami. Generał Wincenty Krasiński w liście datowanym na 5 kwietnia 1814 roku pisał do cesarza:

„Sire,

Marszałkowie zdradzili Cię, generałowie przechodzą na stronę nieprzyjaciela. Polacy, Sire, nie zdradzą Cię nigdy, jeżeli stanę na ich czele. Zechciej rozkazać, aby zebrali się oni w Fontainebleau, przybędę tam ze swym regimentem, sformuję nieprzenikalne bataliony i zobaczysz, Sire, co może zdziałać garstka ludzi z tego narodu, który winien jest Ci swą wdzięczność. Twoje zaufanie to dla nas najpiękniejsze apanaże5. Pozostały nam tylko honor i życie, które niezbędne są dla Twego bezpieczeństwa”6.

Napoleon, na szczęście dla Polaków i jego samego, nie usłuchał tych apeli, które skończyłyby się rzezią, i następnego dnia abdykował7 w tym samym Fontainebleau, z którego generał Krasiński planował uczynić ostatnią redutę. Jednak jedno z życzeń generała zostało spełnione – otrzymał komendę nad resztkami polskiego korpusu, podziękowanie za wierną służbę polskich żołnierzy i pełnomocnictwo do rozmów ze zwycięskim cesarzem rosyjskim8. To samo pełnomocnictwo zyskał generał Jan Henryk Dąbrowski, opiekujący się polskimi „oficerami bez wojska” – czyli głównie rannymi i inwalidami w Le Mans. Prawie jednocześnie więc w kwaterze cara – pałacu Talleyranda przy ulicy Saint-Florentin w Paryżu – pojawili się wysłannicy obu generałów i zostali zaskoczeni łaskawym, a wręcz przyjaznym przyjęciem przez Aleksandra I. Wedle relacji car miał oświadczyć jednemu z nich, generałowi Zygmuntowi Kurnatowskiemu: „Jesteście dzielnym narodem, zapominam wszystkie błędy kilku waszych indywiduów. Widzę w was tylko odwagę i zapał. Powróćcie do Księstwa jako dzielni, z bronią i bagażami”. „Do którego Księstwa, Sire?” – upewniał się generał. „Waszego Księstwa, zostaje ono zachowane. Wierz mi, generale, pragnę ja dla was pomyślności i jestem władny to urzeczywistnić. Już samo to, że widzisz mnie tu oto w Paryżu, jest tego zapowiedzią” – odparł car. „Sire, Wasza cesarska mość, możesz być przekonany o naszym oddaniu i naszej wdzięczności” – zapewnił generał Kurnatowski.

Jednakże generałowi Krasińskiemu radość z takiego obrotu sprawy przesłaniał fakt, że car nie potwierdził mu napoleońskiego patentu naczelnego dowódcy polskiego wojska i jego wodzem uczynił swego brata, wielkiego księcia Konstantego. Czy Krasiński i inni wyżsi oficerowie polscy zdawali sobie wtedy sprawę z prawdziwych powodów carskiej wspaniałomyślności? Przecież właśnie to, że armia polska, która dotąd wiernie trwała przy Napoleonie i bez mała uosabiała państwowość i istnienie Księstwa Warszawskiego, oddawała się pod protekcję cara, wzmacniało jego pozycję przy stole, na którym dzielono zdobycze z napoleońskiej schedy. Odpowiedź była banalnie prosta: nie mieli innego wyjścia, musieli robić dobrą minę do złej gry, choć nie każdy potrafił udawać tak dobrze jak generał Kurnatowski, lub po prostu nie mógł się przemóc, by grać. Zresztą byli i tacy, a do nich zaliczał się i generał Krasiński, których car ujął swą łaskawością i odtąd służyli mu szczerze. Nie wszyscy jednak dali się oczarować carowi. Jeden z bohaterów tej opowieści, oficer ordynansowy Aleksander Fredro, zapisał w swym pamiętniku: „Po rozwiązaniu jednego z największych, jeżeli nie największego dramatu historycznego w Fontainebleau, oficerowie sztabowi Polacy udali się z pułkiem polskich ułanów gwardii do St.-Denis, gdzie i resztka naszego wojska zgromadziła się pod komendą jenerała Wincentego Krasińskiego. Tam poszliśmy z niewymownym wstrętem pod władzę rosyjską”9.

Z „niewymownym wstrętem” trzeba też było wziąć w tymże Saint-Denis udział w uroczystej rewii, jak nazywano ówcześnie defilady i pokazy wojskowe, przed Aleksandrem I, co stanowiło faktyczne oddanie polskiego wojska pod jego władztwo. Przekażmy jeszcze głos naszemu komediopisarzowi, który tak opisał to widowisko z 23 kwietnia 1814 roku: „Stanęliśmy w liniach cicho i pochmurno. Na prawym skrzydle les chevaux légers lanciers de la Garde Imperiale […]. Dalej brygada ułanów pod komendą jenerała Kurnatowskiego, piechota, artyleria i krakusy pułkownika [Józefa] Dwernickiego. Wielki książę, stojący na czele, wysunął się maneżowym10 galopkiem na spotkanie cesarza Aleksandra i z wielką precyzją zatoczywszy koniem, wręczył mu raport. Na całej linii panowała głucha cisza, a kiedy później jenerał [Jan] Krukowiecki krzyknął: – Niech żyje cesarz! – słabe tylko obudził echo. Komu tylko prawe serce biło tak pod polskim, jak i rosyjskim mundurem, ten musiał bolesnego doznać uczucia, słysząc ten okrzyk, w którym szczerości, Bogu dzięki, być nie mogło. Gdyby był szczery, byłby razem i podły”11.

Wtedy doszło też do większego i bardziej znamiennego zgrzytu niż tylko rachityczny odzew na okrzyk pozdrawiający cara. Pułkownik Józef Dwernicki nakazał swym krakusom, wówczas eklererami12 zwanymi, by wykonali manewr ataku na tyły „nieprzyjaciela”. Krakusi – najmłodsza formacja w kawalerii polskiej, ale okryta już sławą za kampanię roku 1813 i za to, że jako ostatnia strzelała na rogatkach Paryża do wkraczających w jego bramy Rosjan, była przez nich szczerze znienawidzona. Zwłaszcza przez kozaków, którym się ta chłopska jazda mocno we znaki dała, kopiując ich taktykę podjazdów i nagłych ataków. Przed defiladą eklererzy otrzymali rozkaz przypięcia do swych mundurów białych kokard, zamiast trójkolorowych, jak dotychczas. Żołnierze gremialnie zaprotestowali, że nie chcą nosić barw Burbonów. Ledwo im oficerowie to wyperswadowali, tłumacząc, że są to barwy nie Ludwika XVIII, lecz polskie – gdyż w odróżnieniu od burbońskiej kokardy ta ma… brzeg obszyty srebrną nicią. Nie był to koniec kłopotów, gdyż żołnierze prócz przypięcia kokard mieli wetknąć za kaszkiety gałązki wawrzynu jako laury zwycięskie. Ale przecież oni zwycięzcami w tej wojnie nie byli! Tu już całym swym autorytetem musiał interweniować generał Krasiński. Jak wspominał Adam Turno, kapitan pułku eklererów gwardii: „Gdyś­my przed Aleksandrem defilowali, ledwo go minęli, tak zaraz [wawrzyny z czapek] odrzucali”13. W takiej atmosferze nakazany pokaz krakuskiego natarcia „na kozacką modłę” wydał się rosyjskim oficerom zbyt realistyczny i przypomniał niektórym nieprzyjemne chwile sprzed kilkunastu dni… Z tego też powodu występ eklererów na rewii oceniono najgorzej ze wszystkich szesnastu szwadronów polskiej kawalerii, jakie w Saint-Denis przed carem przedefilowały14.

Po rewii i kilku jeszcze uroczystościach i przyjęciach, na których car okazywał łaskę i przychylność wobec polskich generałów, wydał on dla nich rozkaz najważniejszy: powrotu do kraju na czele wojska, z bronią i bagażami – jak obiecał. Droga ich miała wieść przez Lipsk, wciąż pamiętający grozę bitwy narodów – największej ze wszystkich kampanii Napoleona, gdzie zginął ukochany wódz ich żołnierzy, książę Józef Poniatowski. O tej tragicznej chwili wspomnimy w innym miejscu, tu zdajmy relację z ostatniej drogi doczesnych szczątków księcia do kraju, w którym to niebagatelną rolę odegrali ci niepokorni w Saint-Denis krakusi.

Zwłoki księcia Józefa Poniatowskiego przeleżały w wodach Elstery pięć dni. Wieczorem 24 października 1813 roku wydobył je miejscowy rybak, niejaki Friedrich. Uczynił sobie z tego dodatkowy dochód, gdyż ciało marszałka Francji i wodza wojsk Księstwa Warszawskiego pokazywał ciekawskim za drobną opłatą. Na wieść o tym procederze kilku polskich oficerów pozostałych w Lipsku jako rosyjscy jeńcy wykupiło zwłoki swego dowódcy i uzyskało pozwolenie na tymczasowe złożenie ich w podziemiach ratusza. Stąd po oficjalnych oględzinach i identyfikacji przez generałów Ludwika Kamienieckiego i Aleksandra Rożnieckiego ciało księcia zamknięto w miedzianej trumnie i przewieziono do magistratu na przedmieściach Grimmy, przy kościele świętego Jana.

Pierwsze przez Lipsk na początku czerwca 1814 roku przejeżdżały oddziały generała Jana Henryka Dąbrowskiego. Generał nie zapomniał o swym bohaterskim wodzu. Polecił otworzyć trumnę księcia Józefa Poniatowskiego i zabalsamować jego zwłoki, czego dokonał doktor Johann Ehrlich. Dąbrowski nie uzyskał jednak zgody rosyjskiego gubernatora Saksonii, księcia Repnina, na zabranie ciała do kraju. Zaszczytu tego doświadczyła dopiero druga grupa wojsk polskich, dowodzona przez generała Michała Sokolnickiego, która do Lipska dotarła miesiąc po Dąbrowskim. Polacy musieli czekać na przybycie do stolicy Saksonii cara, by ten osobiście zezwolił na zabranie trumny. Książę Repnin polecił Sokolnickiemu, by większość swego wojska wysłał w drogę, a przy sobie pozostawił tylko eskortę, która miała tworzyć kondukt. Generał wybrał stu osiemdziesięciu konnych oficerów i dwustu krakusów. Karawan, który miał przewieźć ciało księcia, ufundował sam Sokolnicki. Ustalono też porządek eskorty, który utrzymano przez całą drogę, aż do Warszawy. Na przodzie jechało czterech oficerów z całunem, za nimi poczet z ośmioma sztandarami. Następny był oficer dyżurny (nie niżej niż w randze kapitana) w asyście dwóch oficerów sztabowych, a przed samym karawanem oddział krakusów. Za karawanem podążała reszta eskorty z generałem Sokolnickim na czele.

Zgodnie z przewidywaniami Aleksander, zatrzymawszy się w Lipsku na kilka dni, podpisał zgodę na powrót szczątków doczesnych swego bohaterskiego przeciwnika do kraju i naznaczył 17 lipca dniem wyjazdu konduktu. Ceremonia ta miała bardzo uroczystą oprawę. Do miasta ściągnięto wszystkie obozujące w jego rejonie wojska rosyjskie i pruskie. Tak opisywał tę chwilę jeden z członków eskorty, kapitan Antoni Białkowski: „Przy wynoszeniu zwłok z grobu artyleria obu wojsk, rozstawiona po placach, uderzyła z dział salwę, a piechota, zacząwszy od kościoła, pod którym grób się znajdował, aż do gościńca za miastem dawała ognia batalionami z ręcznej broni. […] Gdyśmy się zbliżali do czoła wojska rosyjskiego, na którego czele stał książę Repnin z całym swym sztabem, oddawano ciału honory należne feldmarszałkowi, bo takie było polecenie n.[aszego] pana [cara Aleksandra]. Książę Repnin przeprowadził ciało przed frontem swych wojsk, uszykowanych w liniach, które prezentowały broń, biły w bębny, muzyka grała marsza, a oficerowie salutowali ciału, przed którym pochylono sztandary”15.

Po tym uroczystym przejeździe, kiedy kondukt minął już oddające honory wojska, książę Repnin dał mu rozkaz zatrzymania się i wygłosił mowę pożegnalną, w której, jak podkreślał kapitan Białkowski, „pamiętne wyrzekł słowa: «Na popiołach tego walecznego wodza potwierdźmy sobie wieczną przyjaźń między polskim a rosyjskim narodem». Po skończonej mowie wojska wszystkie, zaszedłszy plutonami, defilowały przed karawanem ze spuszczonymi sztandarami, niosąc broń spuszczoną jak do pogrzebu. Po przedefilowaniu, znowu we właściwym porządku, uszykowały się wojska w linie po drugiej stronie szosy, a gdy karawan ostatecznie ruszył, książę z całym naczalstwem odprowadził zwłoki aż do granicy lipskiej, blisko pół mili. Wojsko wykonało salwę, dając trzy razy ognia batalionami, a działa przedłużały strzały tak długo, jak tylko nasz konwój widzieć mogły, co już przy zmroku się ukończyło”16.

Ten triumfalny pochód trwał przez całą Saksonię. W każdej, nawet najmniejszej mieścinie na kondukt czekały delegacje mieszkańców, kompanie honorowe miejscowych garnizonów, a w świątyniach, nie wyłączając ewangelickich, odprawiano nabożeństwa żałobne i modły za duszę księcia. Wydawało się, że podobnie będzie na Dolnym Śląsku, ale tu świeże były pretensje do polskich żołnierzy za ich zwycięstwa nad pruskim wojskiem w kampanii jesiennej 1813 roku. W Rogoźnicy Polacy natknęli się na oddział landwery, którego żołnierze nie tyle nie oddawali konduktowi należnych honorów, ile głośno lżyli Poniatowskiego. Dowódcą konduktu był wówczas major Wincenty Malinowski, gdyż generał Sokolnicki postanowił niezwłocznie udać się do kraju, by dopilnować uroczystości powitalnych. Major, dowiedziawszy się, że landwerzyści mają rozkaz wymarszu z Rogoźnicy o tej samej godzinie co jego ludzie, polecił opóźnić wyjazd o kilka godzin, by nie doszło do jakichś burd na drodze.

Nie docenił zapiekłości Prusaków, gdyż ci, oddaliwszy się od wsi parę kilometrów, czekali na kondukt pod lasem. Krakusi, jadący na przedzie, pierwsi dostrzegli landwerzystów, ruszyli kłusem, by szybko nieprzyjaciół wyminąć. To samo uczyniła reszta konduktu, lecz, jak wspomina kapitan Białkowski: „Gdy oni to zobaczyli, jak najśpieszniej zaczęli się skupiać, chcąc niejako nam przejście zatamować, ale nie zdążywszy, zbliżali się tylko śpiesznie, strasząc nasze konie stemplami od broni. Gdy widzieli, że nasze konie są oswojone z bronią, przeto na inny sposób się wzięli. Zaczęli wszyscy wykrzykiwać najobelżywsze wyrazy: «Gdzie ten gnój wieziecie?». Inni: «Wiozą cielca (bo widzieli na całunie ciołki [herb rodu Poniatowskich]), któregośmy w Elsterze utopili!». Na koniec wygadywali, co tylko może być najokropniejszego”17.

Polacy ze spokojem wysłuchali tych obelg i zauważywszy, że za landwerzystami stoi kilku ich oficerów, chcieli ich prosić, by poskromili swych ludzi, ale kiedy podjechali do nich bliżej, okazało się, że nie tylko cieszą się z ich poczynań, lecz także podburzają do głośniejszego przeklinania pamięci księcia. Na to polscy oficerowie postanawiają żądać satysfakcji w pojedynku. Wyznaczają pięciu najlepszych szermierzy, którzy powrócili do pruskich oficerów. W imieniu Polaków przemówił do nich Ress, oficer kirasjerów: „Panowie oficerowie! Nie mamy żadnej urazy za te obelgi waszych żołnierzy, bo to jest bydło. Ale wy, którzy mogąc temu zapobiec, jeszczeście ich podburzali, jesteście odpowiedzialni, przeto wymagamy od was osobistej satysfakcji. Jest nas tu tylu, ilu was, prosimy zatem, z kim się komu podoba”.

Skonsternowani Prusacy nic na to nie odpowiedzieli, tylko dali swym żołnierzom rozkaz, by tworzyli kolumnę bojową, za którą się ukryli. Ress, widząc ich tchórzostwo, krzyknął: „Jeśli z nami na ostrze szabli nie pójdziecie, zmusicie nas do użycia płaza!”.

Zobaczywszy, że landwerzyści szykują broń do strzału, na pomoc swym oficerom pospieszyli krakusi i niechybnie doszłoby do bitwy, lecz na szczęście nadjechała wtedy kolaska z majorem Malinowskim. Oficerowie skupili się wokół dowódcy i szybko zdali relację z wydarzeń. Major odpowiedział im stanowczo: „Dobrze, żeście się, panowie, o honor narodowy upomnieli, ale z tym wszystkim proszę udać się na miejsce, a ja rzecz tę sam załatwię”.

Następnie zwrócił się do pruskich oficerów, kto z nich dowodzi oddziałem. Odpowiedzieli, że podpułkownik Potuliński, którego jednak między nimi nie było, gdyż jakieś sprawy zatrzymały go w Rogoźnicy i miał dołączyć do oddziału w drodze.

Wobec tego major Malinowski oświadczył Prusakom, że poczeka na ich dowódcę i będzie żądał od niego satysfakcji. Nie trwało to długo, gdyż podpułkownik Potuliński nadjechał po półgodzinie. Usłyszawszy od majora o karygodnych poczynaniach podwładnych, stropił się wyraźnie i od razu rozkazał aresztować najstarszego po sobie oficera i wszystkich dyżurnych podoficerów swego batalionu. Przeprosiwszy majora, obiecał, że wyciągnie wobec winnych surowe konsekwencje. A że dotrzymał słowa, Polacy mogli się przekonać na kolejnej stancji, gdzie zobaczyli żołnierzy batalionu Potulińskiego za karę dźwigających na plecach dodatkowy ekwipunek. I to nie był jeszcze koniec całej historii.

Po popasie powtórzyła się ta sama sytuacja co w Rogoźnie. Kondukt z trumną księcia Poniatowskiego znowu miał wyruszać w drogę tego samego dnia co niesławny oddział landwery. Major Malinowski na wszelki wypadek wydał rozkaz, by puścić landwerzystów przodem. Obawiał się, że rozjuszeni karami żołdacy ponownie będą lżyć na drodze pamięć księcia, co niechybnie doprowadziłoby do rozlewu krwi. Kondukt ujechał spory kawałek drogi w spokoju i wydawało się, że już nic mu nie grozi, kiedy nagle jadący na przedzie krakusi zaczęli meldować, że na rozstaju dróg batalion Potulińskiego stoi rozwinięty w szyku bojowym.

Major Malinowski, dawszy swym ludziom słowo, że spór jest zażegnany, nie mógł zawrócić ani zmienić marszruty. Pozostawało mu jedynie dać rozkaz „naprzód”. Gdy kondukt zbliżył się do pozycji landwerzystów, wyjechał ku niemu podpułkownik Potuliński i uchyliwszy kapelusza przed polskim majorem, poprosił, by kondukt przedefilował uroczyście przed jego żołnierzami. Kiedy sprezentowano broń i dobosze zabili w bębny przed karawanem z trumną księcia Poniatowskiego, podpułkownik Potuliński przemówił do podwładnych: „Żołnierze! Mylne jest wasze wyobrażenie, że obcemu wodzowi nie należą się zasłużone honory, a natomiast rzucanie ohydnych obelg. W każdym wojsku należy czcić waleczność i czyny wielkie w tych, którzy sobie na to zasłużyli, chociażby to byli i nieprzyjaciele, bo oni to nawzajem dla nas uczynią. Wczorajsze uchybienie zasługuje na naganę i jedynie tylko mam wzgląd na was, młodzi żołnierze, którzy nieoswojeni jeszcze jesteście z ustawami wojennymi”.

Po tej przemowie raz jeszcze pruski dowódca przeprosił majora Malinowskiego, który podziękował i zapewnił go, że czuje się tym usatysfakcjonowany. Jak wyjaśnił Potuliński, wiedząc, że w tym miejscu drogi konduktu i jego batalionu się rozejdą, nakazał czekać tu swoim żołnierzom kilka godzin, by raz na zawsze wyprowadzić ich z błędu.

Dotarłszy do granicznego Krosna nad Odrą, polscy żołnierze z radością zauważyli, że za pruskimi słupami granicznymi stoją słupy świeżo pomalowane w biało-czerwone pasy, a do nich przybito tablice z białymi orłami na czerwonym polu. Od razu też zauważyli zmianę w postawie mieszkańców. Już w pierwszej miejscowości po polskiej stronie – w Kargowej – witały ich entuzjastycznie tłumy mieszkańców i tak już było na całej trasie przejazdu: Poznań, Konin, Kościelec, Kłodawa, Krośniewice, Kutno. 13 sierpnia kondukt dotarł do Łowicza. Tu zwłoki księcia Poniatowskiego po uroczystej ceremonii złożono w kolegiacie, by poczekać na przybycie korpusu polskiego prowadzonego z Francji przez generała Wincentego Krasińskiego. Nastąpiło to 7 września i wtedy kondukt ruszył dalej, ku Warszawie. Po niezwykle uroczystej ceremonii żałobnej trumnę z ciałem księcia Józefa Poniatowskiego złożono w podziemiach kościoła Świętego Krzyża18.

Tak w krypcie rodziła się nieśmiertelna legenda, ale wówczas sprawa cesarza Napoleona wcale nie okazała się przebrzmiała, jak chcieliby tego jego zwycięzcy. Napoleon wyrwał się z „pola kapusty”, jak sam nazywał swe państewko na Elbie, i 1 marca 1815 roku wpłynął kupieckim statkiem „Saint-Esprit”, a ściśle biorąc pod jego pokładem, do zatoki Juan niedaleko Cannes. Na ląd wraz z Napoleonem zeszło około ośmiuset wiernych mu żołnierzy, a wśród nich stu dziewięciu polskich szwoleżerów. Ich dowódca, pułkownik Paweł Jerzmanowski, odkupił od miejscowych żandarmów i wieśniaków konie i w ten sposób po kilku dniach Napoleon miał do dyspozycji świetną konną awangardę – jak we wcześniejszych kampaniach. Podczas pochodu – zwanego później lotem orła – przez Francję szeregi jego wojska rosły dosłownie z każdą przebytą milą. Pod napoleońskie sztandary bez jednego wystrzału przechodziły całe oddziały wysłane wcześniej przez Ludwika XVIII z rozkazem schwytania lub zabicia uzurpatora. Grubemu Burbonowi pozostało już tylko jedno – rejterować, co uczynił 20 marca 1815 roku, na kilka godzin przed triumfalnym wkroczeniem Napoleona do Paryża.

Akurat dwa dni wcześniej, 18 marca, z zakładu w Remis miało do kraju wyruszyć około sześciuset polskich ozdrowieńców (w tym trzydziestu jeden oficerów). Dowiedziawszy się o powrocie cesarza, wszyscy, jak jeden mąż, podnieśli bunt i ruszyli pod jego rozkazy. Bonaparte już 23 marca wydał rozkaz sformowania w swej „zmartwychwstałej” Wielkiej Armii polskiego batalionu, a następnie pułku piechoty. I w tym momencie wypada przywołać jednego z podróżników dyskutujących nad miską tatarki i kwaterką wódki w przydrożnej knajpie – pułkownika Adama Hupeta. Pułkownik Hupet 24 marca napisał list do ministra wojny, marszałka Louisa Nicolasa Davouta, by reaktywował jego 7 Pułk Lansjerów. Zapewniał go, że po rozwiązaniu pułku przez Burbonów pod pretekstem powrotu jego polskich żołnierzy do kraju, a w rzeczywistości przez wierność Bonapartemu prosił swych podkomendnych, by starali się we Francji pozostać, nawet jako zwykli robotnicy budowlani. Na wieść o powrocie cesarza, wszyscy zapragnęli wrócić do służby.

Pułkownik szacował ich liczbę na trzystu, w tym dwudziestu oficerów. „Jeśli pragnie się – pisał Hupet – wykorzystać te resury19