Dzika dywizja. Historia Czerwonych Beretów - Piotr Korczyński - ebook

Dzika dywizja. Historia Czerwonych Beretów ebook

Piotr Korczyński

0,0
52,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Reportaż historyczny o czerwonych beretach

Ich odwadze w boju dorównywała tylko ich niesubordynacja wobec niewygodnych rozkazów komunistycznych notabli

6 Dywizja Powietrznodesantowa to nie było zwykłe wojsko. Tworzyli ją spadkobiercy generała Sosabowskiego i jego 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej. Czerpano z tradycji polskich formacji komandosów na Zachodzie.

W razie konfliktu z Zachodem polscy desantowcy mieli zdobyć duńskie wyspy. Trudni do pokonania w walce i jeszcze trudniejsi w dowodzeniu, gdy w grę wchodziła polityka. Komunistyczna wierchuszka nie odważyła się użyć spadochroniarzy, gdy wybuchały strajki w marcu 1968 roku i dwa lata później na Wybrzeżu.

W najnowszej książce Piotra Korczyńskiego żołnierze dywizji zabierają głos, by opowiedzieć nam: jak wyglądało szkolenie desantowców w PRL-u? Jak trudno było służyć ojczyźnie w niełatwych politycznie czasach, by zachować honor? A wreszcie – jaką cenę w wolnej Polsce przyszło za tę służbę zapłacić?

Desant za komuny to było wojsko, które kojarzyło się z Zachodem, to było wojsko, w którym naprawdę chciało się służyć. Czerwony beret, pikujący orzeł na piersi i podwinięte rękawy uesa – wielu marzyło, by przyjeżdżać na przepustkę w takim mundurze. Zającem mógł być każdy, spadochroniarzem – tylko wybrani. Po takim wojsku liczyli się z tobą i w robocie, i w domu – na wsi czy w mieście, a jeśli chciałeś się uczyć – po służbie w desancie też było łatwiej. Politrucy mogli wciskać swe głodne kawałki o tym, że jesteśmy forpocztą Układu Warszawskiego… My wiedzieliśmy swoje: jesteśmy jak komandosi z amerykańskich filmów. Niektórzy pamiętali też o tym, że 6 Pomorską Dywizję Powietrznodesantową formowali oficerowie od generała Sosabowskiego… Taka to była nasza dzika dywizja.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 499

Data ważności licencji: 9/11/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładkiMarcin Słociński/ monikaimarcin.com

Rysunek na pierwszej stronie okładkiPiotr Korczyński

Opieka redakcyjnaKrzysztof Chaba

Opieka promocyjnaKarolina Domańska

Menadżer projektuMarianna Starzyk

AdiustacjaBogusława Wójcikowska

KorektaBogusława WójcikowskaAgnieszka Mąka

Wybór ilustracjiPiotr KorczyńskiKrzysztof Chaba

IndeksPiotr KorczyńskiTomasz Babnis (uzupełnienie i paginacja)

Copyright © by Piotr Korczyński© Copyright for this edition by SIW Znak Sp. z o.o., 2024

ISBN 978-83-240-9030-3

Znak Horyzontwww.znakhoryzont.pl

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2024

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Jan Żaborowski

Bordowy odcień czerwieni. Zamiast wstępu

6 Brygada Powietrznodesantowa jako spadkobierczyni tradycji 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej przyjęła imię jej legendarnego dowódcy, generała brygady Stanisława Sosabowskiego. W brygadzie nie zapomina się też o tym, że wywodzi się ona bezpośrednio z 6 Pomorskiej Dywizji Powietrznodesantowej – wszak jej żołnierze dumnie noszą bordowe berety, znak przynależności do polskich wojsk powietrznodesantowych od lipca 1958 roku, kiedy to spadochroniarze założyli je pierwszy raz. Także patroni poszczególnych oddziałów brygady świadczą dobitnie o ciągłości tych tradycji: 6 Batalion Dowodzenia nosi imię generała broni Józefa Kuropieski; 6 Batalion Powietrznodesantowy – generała dywizji Edwina Rozłubirskiego; 16 Batalion Powietrznodesantowy – generała brygady Mariana Zdrzałki; 18 Bielski Batalion Powietrznodesantowy – kapitana Ignacego Gazurka; 6 Batalion Logistyczny – generała dywizji Ignacego Prądzyńskiego.

Przyjrzyjmy się patronom batalionów od końca powyższej listy. Spadochronowi logistycy wybrali na swego patrona generała Ignacego Prądzyńskiego (1792–1850), który był nie tylko znakomitym kwatermistrzem i oficerem wojsk inżynieryjnych (między innymi projektował Kanał Augustowski), ale i jednym z najlepszych strategów w historii Wojska Polskiego. Triumfator w bitwie pod Iganiami 10 kwietnia 1831 roku pod koniec powstania listopadowego został wodzem naczelnym armii polskiej – niestety, zbyt późno, by mógł wykorzystać w pełni swój geniusz i realizować plany, które w dużej części zmarnowali jego poprzednicy na tym stanowisku. Niewątpliwie Prądzyński był typem oficera, którego „bóg wojny” cesarz Napoleon Bonaparte cenił najwyżej, gdyż nawet w najcięższej kampanii nie zapominał, że żołnierz, by efektywnie walczyć, musi być dobrze zaopatrzony. W wojskach powietrznodesantowych, które przeznaczone są często do walki z przeważającymi siłami wroga, przez dłuższy czas nawet w okrążeniu, zaopatrzenie w amunicję, żywność, wodę i medykamenty to podstawa nie tylko sukcesu, lecz także przetrwania.

Od 28 września 1991 roku 18 Batalion – wówczas Desantowo-­Szturmowy (do nazwy „Powietrznodesantowy” powrócono w 2010 roku) ma za patrona kapitana Ignacego Gazurka (1907–1944), dowódcę 9 Kompanii w 3 Batalionie Spadochronowym 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej. Kapitan Gazurek urodził się w Istebnej, co też ma znaczenie zarówno w historii 18 Batalionu, jak i pozostałych oddziałów 6 Brygady, a wcześniej 6 Dywizji. Istebnej nie trzeba przypominać nikomu, kto w desancie trenował narciarstwo i zimą maszerował wytrwale górskimi szlakami. Będzie ta miejscowość przewijać się często i na kartach tej książki. Kapitan Ignacy Gazurek zginął śmiercią żołnierza podczas operacji „Market-Garden”. Należał do tej grupy polskich spadochroniarzy, którzy po desancie brygady pod Driel 21 września 1944 roku przeprawili się na drugą stronę Renu i dołączyli do swych brytyjskich towarzyszy broni z 1 Dywizji Powietrznodesantowej.

Kapitan Gazurek został śmiertelnie ugodzony kulą snajpera 24 września w Oosterbeek niedaleko Arnhem. Tak śmierć kapitana wspominał jego podwładny i kolega, podporucznik Mieczysław Góral: „Wzdłuż ulicy prują świetlne pociski. Opodal pali się samochód. Przebiegamy na drugą stronę. Zdobywamy jeden dom, drugi, trzeci… W czwartym są Anglicy. Od kilkunastu godzin byli odcięci. Kpt. Gazurek, dowódca 9. Kompanii, prowadzi dalej – prowadzi, biegnąc pierwszy. Przebiega przez wąski ogródek, chce przeleźć przez mur. Nie może, gdyż zbyt ciężkie oporządzenie ściąga go w dół. Podbiega ktoś, aby mu pomóc. Szczęka seria. Strzelają Niemcy, siedzący w budynkach po drugiej stronie ulicy. Zwala się kpt. Gazurek i żołnierz, który chciał mu pomóc. Kapitan upadł na wznak, głowa bezwładnie zwisła na plecy. Krótka chwila wahania, przebiegam przez korytarz, wychylam głowę przez drzwi i równocześnie, z błyśnięciem światełka, kula otarła się o mur”1.

Niewiele brakowało, a i podporucznik Góral byłby kolejną ofiarą niemieckiego snajpera. Kapitan Ignacy Gazurek pośmiertnie został odznaczony Krzyżem Walecznych i spoczął na Cmentarzu Wojskowym w Oosterbeek2.

Kolejni patroni – generał Marian Zdrzałka, generał Edwin Rozłubir­ski, generał Józef Kuropieska i patron całej brygady generał Stanisław Sosabowski – są głównymi bohaterami tej książki, więc nie będziemy w tym miejscu szczegółowo ich opisywać. Prócz generała Kuropieski, który był pomysłodawcą i konsekwentnym realizatorem tworzenia 6 Dywizji Powietrzno­desantowej, pozostali trzej dzierżyli dowództwo wielkich jednostek powietrznodesantowych: generał Sosabowski 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej, której również był faktycznym twórcą, w latach 1941–1944. Generał Edwin Rozłubirski dowodził 6 Pomorską Dywizją Powietrzno­desantową w latach 1963–1968, natomiast generał Marian Zdrzałka w latach 1973–1983. Patrząc na te daty, można zadać pytanie, co mają wspólnego ci trzej oficerowie o różnych drogach życiowych, światopoglądach politycznych i tak dalej? Łączy ich to, co u wojskowych zawsze powinno być najistotniejsze. Byli znakomitymi żołnierzami i dowódcami, autorytetami dla swych podwładnych – żołnierze ich nie tylko szanowali jako przełożonych, ale także cenili jako ludzi, czego wymownym dowodem były przydomki, jakie im nadali: „Stary”, „Ojciec”, „Tata”, „Tatuś”.

To jeszcze nie wszystko. Każdy z tych dowódców wykazał się cechą, która jest rzadkością nawet wśród najmężniejszych na polu bitwy: odwagą cywilną. Przypomnijmy jej definicję. „Odwaga wypowiadania się i postępowania zgodnie ze swoimi przekonaniami, bez względu na konsekwencje”3. Generał Sosabowski za swą bezkompromisową postawę podczas bitwy o Arnhem, mówienie bolesnej prawdy prosto w oczy wyższym dowódcom brytyjskim, że błędami i nieudolnością skazali swą elitarną dywizję powietrznodesantową na zagładę, stracił nie tylko dowództwo brygady spadochronowej, lecz także został oskarżony o defetyzm i nieudolność. Generał Rozłubirski, alowiec odznaczony za męstwo podczas powstania warszawskiego Virtuti Militari przez komendanta głównego Armii Krajowej generała Tadeusza Bora-­Komorowskiego, kilka razy otrzymywał po wojnie wilczy bilet i był nie tylko zdejmowany z dowództwa, ale i wyrzucany z wojska. W 1968 roku stracił dowództwo 6 Dywizji Powietrznodesantowej, bo nie pozwolił, by spadochroniarze wespół z milicją bili studentów podczas ich protestów.

Pułkownik Stanisław Dronicz, jeden z nielicznych oficerów Wojska Polskiego, który w stanie wojennym opowiedział się po stronie „Solidarności”, za co został aresztowany i zdegradowany do stopnia szeregowca (wrócił do służby po 1989 roku), wystawił generałowi Rozłubirskiemu taką oto opinię:

„Na tle różnych postaw generalicji oddać cześć należy generałowi Edwi­nowi Rozłubirskiemu. W okresie służby czynnej był ostrym w wypowiedziach komunistą. Gdy jego sprawa przegrała, nie zmienił skóry, nadal pozostał tym, za kogo się podawał. Dziesiątki jego kolegów generałów po zdobyciu prezydentury przez Lecha Wałęsę w ciągu nocy cudownie się nawróciło, nie opuszczało żadnej okazji, aby zademonstrować swą religijność. Uczestniczyli w procesjach i pielgrzymkach, modlili się klęcząc, podobno kilku leżało krzyżem. Czynili to na oczach tłumów, w obecności mass mediów. Później, gdy odeszli na emerytury, nikt ich już w kościołach nie widywał. To, co mówili o nich podwładni, z którymi przesłużyli wiele lat, było im obojętne. Za cenę doraźnych łask gotowi byli zmienić swe oblicze jak kameleony”4.

Na pewno kameleonem, przybierającym barwy ochronne w zależności od politycznej koniunktury, nie był też generał Zdrzałka, któremu przyszło dowodzić dywizją w trudnych czasach przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku. I tak jak spadochroniarze mieli szczęście, że w 1968 roku dowodził nimi Rozłubirski, tak też było w czasie stanu wojennego w wypadku generała Zdrzałki, który starał się, jak mógł, by jego czerwone berety nie brały bezpośrednio udziału w akcjach pacyfikacyjnych. Gdyby nie generał, w sierpniu 1982 roku w Nowej Hucie ZOMO i milicja strzelałyby do demonstrujących ostrą amunicją.

Jeden z bohaterów tej książki, pułkownik Stanisław Balawender, należy do tych oficerów 6 Dywizji Powietrznodesantowej, którzy służyli niemal pod wszystkimi jej dowódcami (prócz generała Bolesława Chochy), a spadochroniarzem został dzięki generałowi Kuropiesce, jeżdżącym po odwilży w 1956 roku po kraju i wyszukującym do desantu najzdolniejszych młodych oficerów. Dla pułkownika Balawendera bezsprzecznie najwybitniejszym wśród nich był generał Zdrzałka.

„Pod względem wojskowym i wychowawczym – podkreślał pułkownik Balawender – Marian Zdrzałka był niemal doskonały. Jako spadochroniarz był zarówno świetnym taktykiem, jak i strategiem. Znał specyfikę służby w desancie z perspektywy szeregowego, kaprala, kapitana, pułkownika i generała. Był doskonale przygotowany merytorycznie i miał przy tym charakter i zasady – czyli spełniał wszystkie warunki, by być znienawidzonym przez miernoty stojące od niego wyżej w hierarchii… Wśród różnej maści politruków, jak też w komitetach partyjnych, łącznie z tym najwyższym – Komitetem Centralnym też nie miał dobrych notowań. Przez to Zdrzałka bardzo długo musiał czekać na awans generalski i niewątpliwie to także przyczyniło się do przedwczesnej śmierci tego wybitnego oficera”5.

Bezsprzecznie więc 6 Dywizja Powietrznodesantowa miała szczęście do dobrych, a często i wybitnych dowódców. Była to w powojennej historii Wojska Polskiego jednostka elitarna – jak każda formacja powietrznodesantowa na świecie, niezależnie od państwa, ustroju czy sojuszu, do którego przynależy. Tak więc w tym kontekście wyjątkowości dywizji czerwonych beretów nie trzeba zbytnio podkreślać. Ważniejsze jest co innego: była to jedyna dywizja w ówczesnym Wojsku Polskim, w której tak wyraźnie odwoływano się do tradycji i doświadczeń wielkiej jednostki Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie – 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej. Więcej nawet, to podwładni generała Sosabowskiego – tacy jak podpułkownik Władysław Klemens Stasiak, major Wacław Płoszewski czy porucznik Stanisław Nocoń – byli dzięki generałowi Kuropiesce bezpośrednio zaangażowani w tworzenie, a następnie szkolenie pierwszej dywizji powietrznodesantowej Wojska Polskiego. Można stwierdzić, że choć nieoficjalnie, to generał Sosabowski dzięki zaangażowaniu swych byłych podwładnych w tworzenie dywizji od początku był jej patronem. Zresztą generał Kuropieska, który spotykał się z generałem Sosabowskim osobiście w Wielkiej Brytanii, poszukując kandydata na dowódcę dywizji, wciąż podkreślał, że musi być to oficer o cechach i formacie Sosabowskiego.

Ostatnią wolą generała Stanisława Sosabowskiego było, by po śmierci jego prochy spoczęły w kraju. Stało się to 14 października 1967 roku. Uroczystość miała oficjalny przebieg, a asystę honorową przy grobowcu rodzinnym na cmentarzu komunalnym (dziś wojskowym) na warszawskich Powązkach zaciągnęli żołnierze 6 Dywizji Powietrznodesantowej. Zadbał o to przede wszystkim generał Rozłubirski. Wcześniej generał wraz ze swą dywizją zaangażował się w kampanię budowy pomnika Polskich Spadochroniarzy i Cichociemnych w Warszawie, który odsłonięto 19 września 1965 roku. Mniej znany jest fakt objęcia patronatu 6 Dywizji nad innym pomnikiem, upamiętniającym cichociemnych w Krakowie. Mianowicie w 1979 roku w krakowskim Łęgu (dokładnie przy ulicy Centralnej) w asyście spadochroniarzy odsłonięto pomnik upamiętniający starcie cichociemnych i żołnierzy Zgrupowania AK „Żelbet” z Niemcami, do którego doszło 8 maja 1944 roku6.

Tak o tym pomniku opowiadał pułkownik Balawender: „Pomnik budowała nasza kompania saperów. Na odsłonięcie tego pomnika z udziałem wojskowej kompanii honorowej i orkiestry nie chciały się zgodzić władze, ale ówczesny dowódca garnizonu płk Zdrzałka kategorycznie nakazał, żeby ceremonia miała odpowiednią oprawę i Dywizja wystawiła kompanię honorową. Z władz był tylko Edward Barszcz, prezydent Krakowa. Znamienne były wówczas słowa dwóch przybyłych na uroczystość cichociemnych. Powiedzieli wtedy do nas: «Czy ich krew była gorsza od waszej? Oni tak samo walczyli o”7.

Tablica pomnika cichociemnych i żołnierzy Zgrupowania AK „Żelbet” na krakowskim Łęgu

Tak – znamienne zdanie cichociemnych! Niestety, wciąż aktualne, bo nasz „narodowy sport” dzielenia Polaków na lepszych i gorszych wciąż ma się całkiem dobrze. Wyjątkowo jest to naganne w wypadku dzielenia na lepszą lub gorszą żołnierskiej krwi – zarówno wtedy, w czasach PRL, jak i dziś. W tym też kontekście można zadać pytanie, dlaczego wspomniani wyżej oficerowie 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej, którzy, wróciwszy po wojnie do kraju, byli represjonowani i wtrącani do stalinowskich więzień, po październiku 1956 roku zgodzili się na powrót do Wojska Polskiego8 i organizowanie w nim jednostki powietrznodesantowej? Wszak, jeśli chodzi o podległość tego wojska, nic się nie zmieniło – nadal stanowiło ono drugą co do wielkości armię bloku sowieckiego, a od 1955 roku również Układu Warszawskiego. 6 Pomorska Dywizja Powietrznodesantowa była więc jedną z elitarnych jednostek przeznaczonych do ofensywy wymierzonej w Zachód.

Zanim tu padną epitety o zdradzie, należy spróbować postawić się w sytuacji żołnierzy, którzy po 1945 roku postanowili wrócić z Zachodu do kraju. Przez moment myślał o tym też sam generał Sosabowski, ale zdecydowanie odradzili mu to jego znajomi, którzy związali swe losy z nowymi władzami w Warszawie. W pierwszym wypadku było to małżeństwo P. Jak przyznawał generał w swej książce Droga wiodła ugorem, byli to jego bardzo dobrzy znajomi i przyjaciele z czasów przedwojennych, którzy odwiedzili go w Londynie, jadąc do Stanów Zjednoczonych, by objąć tam placówkę konsularną rządu warszawskiego.

„On – wspominał Sosabowski – bardzo «czerwony», jakkolwiek nie komunista, właśnie z tej grupy żoliborskiej «Szklane domki»9 nieskazitelnie prawy i idealista.

– Czy wraca pan do Kraju, generale? – pyta – bo ja serdecznie panu radzę jak przyjacielowi – niech pan nie wraca. Tam nie ma dla pana miejsca”10.

W drugim wypadku na decyzji generała o pozostaniu na emigracji zaważyła rozmowa z jego byłym uczniem z Wyższej Szkoły Wojennej, wówczas w stopniu kapitana, Józefem Kuropieską, który we wrześniu 1939 roku dostał się do niemieckiej niewoli, niemal całą wojnę spędziwszy w oflagu w Woldenbergu, po oswobodzeniu przez Brytyjczyków w 1945 roku wrócił do kraju i wstąpił w szeregi Wojska Polskiego. W 1946 roku już pułkownik dyplomowany Kuropieska pełnił funkcję attaché wojskowego przy ambasadzie polskiej w Londynie11. Szczegóły tej rozmowy znajdują się w rozdziale Znak Spadochronowy.

Generał Sosabowski i ci żołnierze Polskich Sił Zbrojnych, którzy wybrali emigrację w obawie przed powrotem do Polski rządzonej przez komunistyczny reżim, wiedzieli, że w powojennej rzeczywistości Wielkiej Brytanii, targanej kryzysem gospodarczym i rozpadem swego imperium, są mimo swych wojennych zasług niepożądanym ciężarem. Szczególnie odczuł to właśnie generał Sosabowski, pozbawiony wojskowych świadczeń emerytalnych, pracujący fizycznie jako magazynier.

Jaka była atmosfera wokół polskich żołnierzy pozostających na Zachodzie, świadczy wspomnienie jednego z nich. Pancerniak 2 Korpusu Polskiego Czesław Knopp (który wcześniej jako Pomorzanin został wcielony do ­Wehrmachtu i zaliczył w jego szeregach front wschodni, by następnie trafić na Zachód i szczęśliwie uciec do generała Władysława Andersa a po wojnie pozostać w Wielkiej Brytanii) tak pisał:

„Przyznać trzeba, że gospodarze [Brytyjczycy – P.K.] nie bardzo nam sprzyjali. Musieliśmy mieć specjalne legitymacje cudzoziemca ze zdjęciem. Każda zmiana w życiu osobistym, jak na przykład zmiana adresu, zmiana pracy, statusu cywilnego, narodzenie dziecka, musiała być meldowana na policji i wpisana do legitymacji z podpisem i pieczęcią. Bez zezwolenia Urzędu Pracy nie wolno było zmieniać zatrudnienia. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych też ingerowało w nasze życie, każąc się meldować w ustanowionych urzędach, gdzie pod pretekstem zorientowania się, czy nas nikt nie namawiał do powrotu do Polski, pytali o różne osobiste sprawy. Na to pytanie jedyną odpowiedzią mogło być, że prócz ministra [Ernesta – P.K.] Bevina, nikt. Spora grupa Polaków dostała zatrudnienie w transporcie londyńskim. Gdy przywieziono do Wielkiej Brytanii Jamajczyków, Polacy sprzątający perony awansowali do pracy w kasach biletowych. Następne lata były wielką udręką, polegającą na urządzaniu się w obcym kraju bez niczyjego poparcia”12.

Nie może więc dziwić, że wielu żołnierzy, mimo wieści o komunistycznych prześladowaniach i aresztowaniach, decydowało się na powrót do kraju. Czynili tak zwłaszcza ci, którzy w Polsce pozostawili rodziny i teraz dostawali od nich listy z błaganiem o powrót. Wracali więc, a niektórzy – zwłaszcza oficerowie – wstępowali w szeregi Wojska Polskiego, nierzadko zdziwieni, że mogą to zrobić. Jak to, do komunistycznego wojska, walczącego wtedy z podziemiem niepodległościowym? – zapytają niektórzy zgorszeni. W historii dziejącej się na gorąco od wieków, w każdej epoce, człowiek zawsze porusza się po omacku. Łatwo jest wydawać sądy o czasie przeszłym, siedząc na wygodnym stołku współczesności. Tak więc i w latach czterdziestych nic nie było tak oczywiste i wyraźne, jak dziś w licznych podręcznikach do historii… Wówczas do korpusu oficerskiego przyjmowano oficerów przedwrześniowej armii wracających z niewoli, tych z Polskich Sił Zbrojnych oraz tych z konspiracji (choć najmniej chętnie i najmniejsza to była grupa, zważywszy na represje rozpętane wobec akowców po akcji „Burza” i powstaniu warszawskim w 1944 roku). Ludzie ci w wojsku stykali się ze służącymi w nim Polakami z Kresów, a przede wszystkim Sowietami – POP-ami, czyli pełniącymi rolę Polaków, jak ironicznie o nich mówiono, czerwonoarmistami przebranymi w polskie mundury. Ta grupa w korpusie oficerskim Wojska Polskiego była najliczniejsza i dzierżyła w nim najwyższe stanowiska.

No dobrze, ktoś powie, ale przecież szybko musieli zobaczyć, że w tym wojsku niepoślednie skrzypce gra Informacja Wojskowa i Sowieci, że rzucane jest ono do akcji przeciw „bandom”, które okazywały się nazbyt często oddziałami konspiracji niepodległościowej13. Na co liczyli – na trzecią wojnę światową albo na demokratyczne wybory i na to, że wojsko naprawdę będzie mieć w pełni polski charakter? Niektórzy na pewno tak. Dziś może się to wydawać szczytem naiwności, ale wtedy wcale nie było to takie oczywiste. Byli też oczywiście koniunkturaliści, jak w każdych czasach i systemach politycznych, lecz większość wstępowała na służbę z bardzo prozaicznego powodu – wojsko i wojaczka były ich powołaniem, często nie potrafili robić nic innego, a przecież trzeba z czegoś żyć, utrzymać rodzinę. Trudno też rezygnować z prestiżu, jaki dawał – zwłaszcza w Polsce – mundur wojskowy…

Większość z nich okupiła tę decyzję torturami, więzieniem, upokarzającymi pokazowymi sądami w czasach stalinowskich. Niektórzy zapłacili cenę najwyższą. Ci, którzy doczekali odwilży w 1956 roku, jeśli pozwalało im na to zdrowie, po rehabilitacji wracali do armii. Był wśród nich także generał Józef Kuropieska. To ten przedwojenny oficer formacji górskich zainicjował i wytrwale tworzył pierwszą dywizję powietrznodesantową w Wojsku Polskim. To on szukał po całym kraju byłych żołnierzy generała Sosabowskiego i przywracał im nadzieję oraz na powrót przyjmował do służby wojskowej, by na wzór 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej tworzyli 6 Pomorską Dywizję Powietrznodesantową. Większość się na to zgodziła. Ktoś może znowuż mieć wątpliwości: jak to, godzili się organizować elitarne wojsko, które podlegało w istocie sowieckiemu dowództwu i w razie wojny walczyłoby z armiami zachodnimi, a następnie z NATO? Znowu odpowiedź na te wątpliwości będzie niejednoznaczna. Wszak to nasi zachodni sojusznicy bez mrugnięcia okiem oddali nas w ręce Stalina… I tu była Polska.

Ale można zaryzykować też inne stwierdzenie: większość oficerów dobrze wie, że sojusze nie są wieczyste, a tym bardziej te narzucone przez mocniejsze państwo słabszemu14. Karta może się szybko odwrócić, a dobrze wyszkolone wojsko może być użyte do zupełnie innych celów. Czyż tak nie było w 1830 i 1831 roku, kiedy świetnie wyszkolona i wyekwipowana armia Królestwa Polskiego, zamiast interweniować na Zachodzie i tłumić rewolucje belgijską i francuską – jak planował car – wypowiedziała mu posłuszeństwo i uderzyła na wojska rosyjskie? Pod Grochowem jej nominalny wódz wielki książę Konstanty, obserwując z rosyjskiego obozu, jak dzielnie czwartacy odpierają ataki rosyjskich rot, zapomniał się zupełnie i zaczął wiwatować na ich cześć: „To moje dzieci! Moje dzieci!”. Zgorszony tym feldmarszałek Iwan Dybicz rozkazał go siłą zamknąć w namiocie.

Dywizja czerwonych beretów była jedną z elitarnych jednostek armii Układu Warszawskiego. W razie konfliktu miała zdobywać rejon Kanału Kilońskiego i wyspy duńskie. Takie było jej oficjalne przeznaczenie, do tego ją szkolono. Jednocześnie była to dywizja, w której służbę poborowi, ich rodziny i społeczność, w jakiej żyli, traktowali jako autentyczne wyróżnienie. Z dumą patrzono na żołnierzy w bordowych beretach zarówno na wsi, jaki i w miastach, w chłopskich, inteligenckich czy robotniczych domach. Służba w czerwonych beretach nobilitowała i nawet stan wojenny – „wojna polsko-jaruzelska” – nie zdołał do końca tego zniszczyć. Sprawdziła się też intuicja tych oficerów, którzy tworzyli, a następnie starali się utrzymać elitarny charakter 6 Dywizji Powietrznodesantowej, bo po przełomie w 1989 roku wywodząca się z niej 6 Brygada Powietrznodesantowa i jednostki specjalne stały się awangardą naszych wojsk wpierw współpracujących z NATO, a następnie należących do tej organizacji. Na wysoki poziom spadochroniarzy i komando­sów, ich dokonania podczas misji natowskich złożyły się także wcześniejsze doświadczenia, wyniesione z 6 Dywizji Powietrznodesantowej, z wywodzącego się z niej 1 Batalionu Specjalnego oraz kompanii specjalnych – o ich żołnierzach także wspomina się w tej książce, bo oni również nosili bordowe berety, nim zamienili je na berety zielone, przynależne Commando.

Właśnie – kolor beretu. Dziś na każdym kroku podkreśla się, że spadochroniarze noszą berety bordowe, nie czerwone. Purystom, którzy zwracają na to uwagę, można przypomnieć definicję koloru bordowego: „kolor bordowy to ciemny odcień głębokiej czerwieni”. Jest więc bordowy beret jednocześnie beretem czerwonym – czerwonymi beretami potocznie zwano żołnierzy 6 Dywizji Powietrznodesantowej, a następnie całymi latami nazywano tak członków 6 Brygady Powietrznodesantowej. I choć w tej nazwie nie było żadnych inklinacji politycznych – tyle ona miała wspólnego z komunizmem, ile nazwa popularnego zespołu bigbitowego Czerwone Gitary – to po 1989 roku zaczęto mocno podkreślać, że spadochroniarze noszą berety bordowe15. Dość to wszystko zabawne, jednak warto tu jeszcze nadmienić, że kolor bordowy to znak rozpoznawczy wielu formacji spadochronowych na świecie, z brytyjskimi na czele.

Towarzyszy broni spadochroniarzy generała Sosabowskiego z brytyjskiej 1 Dywizji Powietrznodesantowej zwano czerwonymi diabłami – a nie bordowymi diabłami. To od nich wzięto kolor beretu dla 6 Dywizji Powietrznodesantowej, a nie niebieski, jaki noszą sowieccy spadochroniarze. W tej książce stosuje się wymiennie określenia „czerwony” i „bordowy”, bez żadnych w tym względzie uprzedzeń. Nawet częściej będą czerwone berety, bo tradycja zobowiązuje!

Spadochroniarze to rogate dusze każdej armii – od amerykańskiej po chińską. Nie inaczej było w wypadku 6 Dywizji Powietrznodesantowej. Wojskowa służba spadochronowa wymaga od żołnierza nie tylko wyjątkowej sprawności fizycznej, hartu ducha i bardzo dobrego opanowania rzemiosła wojskowego, lecz także inteligencji w stopniu wyższym niż w pozostałych formacjach wojskowych. Ludzie inteligentni to często indywidualiści, rzeczone rogate dusze, szczególnie odporni na wszelką „ściemę” – indoktrynację, zwłaszcza polityczną. Inny bohater tej książki, generał Jerzy Jarosz, stwierdził: „Moi żołnierze byli świetnie wyszkoleni i równie niezdyscyplinowani”. Nieprzypadkowo 6 Dywizję Powietrznodesantową zwano „dziką dywizją”. Politrucy i oficerowie o zupackiej duszy mieli w niej niezwykle ciężko. W ogóle aparat polityczny ówczesnego wojska był na spadochroniarzy bardzo uczulony i miał do tego powody. Dywizja oczywiście nie mogła uniknąć dramatycznych zawirowań politycznych, jakie dotykały nasz kraj w drugiej połowie XX wieku, ale spadochroniarze nie splamili swego munduru niegodnym zachowaniem – wielka w tym zasługa ich dowódców, zwłaszcza tych wymienionych.

Bordowy talizman i spadochron

* * *

O 6 Pomorskiej Dywizji Powietrznodesantowej i jej oddziałach ukazało się kilka książek – zarówno jej monografii, jak i publikacji wspomnieniowych16. W tym miejscu należy wymienić między innymi takich autorów, jak Hubert Królikowski, który napisał monografię 6 Pomorska Dywizja Powietrznodesantowa; Roman Baszczuk, piszący o historii dywizji z pozycji jednego ze służących w niej oficerów, Tadeusz Dytko – dzięki niemu przetrwała historia 10 Batalionu Powietrznodesantowego; Jarosław Rybak, który poświęcił wiele publikacji oddziałom specjalnym wywodzącym się z dywizji czerwonych beretów, i Krzysztof Witulski – jego publikacje to kompendium wspomnień i relacji weteranów służących w 6 Dywizji Powietrznodesantowej oraz kultywujących tradycje polskich spadochroniarzy. Dzięki książkom tych autorów można poznać historię, organizację, wyposażenie i uzbrojenie 6 Dywizji Powietrznodesantowej oraz losy i wspomnienia służących w niej żołnierzy – od dowódców po szeregowców.

Niniejsza książka oczywiście podąża tropem tych i wielu innych znamienitych autorów, którzy o 6 Dywizji Powietrznodesantowej i jej oddziałach pisali książki czy artykuły, ale nie jest kolejną monografią czy zbiorem wspomnień. Jest reportażem, w którym starano się uchwycić fenomen „dzikiej dywizji”17 – elitarnej, świadomej tego, że może być jednostką ­jednorazowego użytku (tak też ją często nazywano), ale jednocześnie niepokornej i rozsadzającej wojskową sztampę (już przez samo noszenie bordowych beretów i podwiniętych rękawów), jakże kostyczną w armii Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Niewątpliwie ogromny wpływ miał też na to spadochroniarski esprit de corps – spadochroniarska solidarność, która w czasie wojny czasem potrafiła wziąć górę nad wrogością, gdy naprzeciw siebie stanęły do walki formacje spadochronowe. Nie chodzi tu bynajmniej o jakąś fraternizację czy niechęć do walki – wręcz przeciwnie! Spadochroniarze walczyli z sobą zaciekle, ale po rycersku.

Wymownym tego przykładem jest zdarzenie z listopada 1942 roku, kiedy po raz pierwszy doszło na froncie do konfrontacji zielonych diabłów z czerwonymi diabłami, jak w czasie drugiej wojny światowej nazywano niemiec­kich i brytyjskich spadochroniarzy. Działo się to pod tunezyjskim Depienne, gdzie 2 Batalion Spadochronowy majora Johna Frosta (przyszłego bohatera spod Arnhem) z 6 Brygady Spadochronowej otrzymał zadanie opanowania trzech lotnisk polowych. Podczas desantu wielu brytyjskich spadochro­niarzy, lądując na twardej, spalonej słońcem ziemi, doznało kontuzji nóg. Major Frost rozkazał ich ukryć w pobliskich zabudowaniach jakiegoś gospodarstwa, pozostawiając pod osłoną plutonu, a z resztą żołnierzy ruszył do wykonania zadania. Traf chciał, że kryjówkę rannych spadochroniarzy odkryli niemieccy strzelcy spadochronowi z 1 batalionu Hauptmanna Hansa Jung­wirtha z 5 Pułku Strzelców Spadochronowych. Co istotne, był wśród nich Oberstleutnant Walter Koch – mimo młodego wieku prawdziwa legenda i bohater wśród spadochroniarzy za swe dokonania w zdobyciu belgijskiej twierdzy Eben Emael i podczas desantu na Kretę.

Między niemieckimi a brytyjskimi spadochroniarzami wywiązała się walka, po której pozostali przy życiu Brytyjczycy poddali się wobec przewagi Niemców i z uwagi na kontuzjowanych kolegów. Strzelcy spadochronowi potraktowali swych jeńców po rycersku. Nie tylko udzielili im pomocy medycznej, dostarczyli wodę i żywność, ale też zaoferowali im papierosy, a nawet rum z menażek. Następnie Brytyjczyków przekazali jakiemuś niemiecko-włoskiemu oddziałowi i ruszyli w pościg za ludźmi Frosta. Jednak wiedziony złym przeczuciem Walter Koch zawrócił i zdążył w samą porę, gdyż brytyjscy jeńcy byli już ustawieni pod ścianą stodoły, a przed nimi żołnierz odbezpieczał MG 4218, by ich rozstrzelać. Koch, nie zważając na włoskich i niemieckich żołnierzy, zrugał od najgorszych ich dowódcę. Ten tłumaczył się specjalnym rozkazem Führera, który nakazywał rozstrzeliwanie na miejscu wszystkich schwytanych nieprzyjacielskich spadochroniarzy i komandosów.

Koch miał wtedy wyrazić w nieparlamentarnych słowach, co myśli o tym rozkazie, i zagrozić przerażonemu oficerowi, że będzie miał do czynienia z zielonymi diabłami, jeśli Brytyjczykom spadnie włos z głowy. Groźba poskutkowała, gdyż wszyscy jeńcy znaleźli się ostatecznie w obozach jenieckich we Włoszech. Walter Koch niebawem został ciężko ranny w głowę i wrócił na leczenie do Berlina. Podczas rekonwalescencji bohater spod Eben Emael zginął potrącony przez samochód na berlińskiej ulicy. Jego towarzysze broni uznali, że była to akcja Gestapo, które w ten sposób zemściło się na nim za nierespektowanie i krytykę rozkazu Hitlera. Nie osłabiło to jednak ducha bojowego strzelców spadochronowych, którzy na froncie bili się nadal jak lwy. Ten paradoks tłumaczy między innymi Antony Beevor w swej znakomitej książce o największej niemieckiej operacji powietrznodesantowej „Merkury”: Kreta. Podbój i opór.

„Utrzymujące się – pisze Beevor – przekonanie, że Dywizja Spadochronowa składała się tylko z kwiatu młodzieży nazistowskiej, jest mylące”. Wielu jej żołnierzy było „raczej w stylu Francuzów z czasów ancien régime’u, którzy dbali o swoją karierę w armii mimo nienawiści do władz”19.

To ostatnie zdanie doskonale pasuje także do żołnierzy 6 Pomorskiej Dywizji Powietrznodesantowej. Do żadnej innej jednostki Wojska Polskiego w latach 1957–1989 nie zgłaszało się tylu ochotników, żadna inna nie cieszyła się takim prestiżem społecznym, porównywalnym do tego, jakim obdarzano pułki kawalerii w II Rzeczypospolitej. Żołnierze w bordowych beretach mieli wielkie powodzenie u kobiet, czym budzili zawiść „zająców” – jak spadochroniarze nazywali żołnierzy innych formacji – i bardzo często było im nie po drodze z tak zwaną władzą, czyli wszelkiej maści funkcjonariuszami, z tymi z milicji na czele.

Poczet sztandarowy 6 Brygady Powietrznodesantowej podczas obchodów 79. rocznicy powstania warszawskiego, Kraków 1 sierpnia 2023 roku

Książka ta jest również odpowiedzią na pytanie wypowiedziane przez młodego żołnierza, w którym wyraził zdziwienie, że „coś było przed Lublińcem i Gromem?”. Ano było.

Takie są efekty wymazywania części tradycji Wojska Polskiego – nawet jeśli dotyczy ona tak niejednoznacznego okresu naszej historii, jakim był PRL. Polska pod rządami komunistów była państwem niesuwerennym, zależnym od Związku Sowieckiego, ale legalnym na arenie międzynarodowej. Jednocześnie nieprzypadkowo kraj nasz zwano „najweselszym barakiem” wśród demoludów. Nieprzypadkowo też w książce często wybiega się do przodu i wstecz, poza lata 1957–1986, czyli okres istnienia 6 Dywizji Powietrznodesantowej. Czytelnik znajdzie w niej opisy bitew 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej pod Arnhem, 1 Samodzielnej Kompanii Commando pod Monte Cassino, walk żołnierzy 6 Dywizji Piechoty na Wale Pomorskim oraz relacje tych, którzy bordowy beret założyli już w wolnej Polsce, po 1989 roku. To wszystko pokazuje, że „dzika dywizja” – dziecko odwilży 1956 roku – jest częścią wspaniałej tradycji polskich wojsk spadochro­nowych i specjalnych. I jeszcze jedno: patroni dzisiejszej 6 Brygady Powietrznodesantowej, generał Edwin Rozłubirski i generał Marian Zdrzałka, powinni być równie znani, jak generał Stanisław Sosabowski, generał Igna­cy Prądzyński i kapitan Ignacy Gazurek. Miejmy nadzieję, że ta książka się do tego przyczyni.

Napisałem ją, opierając się na publikacjach, o których już wspominałem, dokumentach z archiwów wojskowych, ale głównie na rozmowach z weteranami. To one są podstawą Dzikiej dywizji. W tym miejscu wypada mi podziękować tym wszystkim, którzy zgodzili się ze mną rozmawiać i poświęcić mi swój czas, by opowiedzieć o swej służbie w desancie, lub umożliwili mi dotarcie do weteranów.

Bardzo dziękuję porucznik Malwinie Jarosz, generałowi Jerzemu Jaroszowi, pułkownikowi Stanisławowi Balawenderowi, Wiesławowi Burzyńskiemu, Marcinowi Dardzińskiemu, redaktorowi Michałowi Izdebskiemu, starszemu chorążemu sztabowemu marynarki Zbigniewowi Jeszczce, komandorowi Henrykowi Leopoldowi Kalinowskiemu, Henrykowi Korniejence, Witoldowi Kruczkowi-Abuładzemu, porucznikowi Józefowi Kwiatkowskiemu, Markowi Niedźwieckiemu, Tomaszowi Niziołkowi, Zbigniewowi Woźniakowi, M., Edwardowi Pająkowi, Łukaszowi Suchnowskiemu, Alfonsowi i Piotrowi Trockim oraz wielu innym wspaniałym osobom – bez nich tej książki by nie było.

Szczególne podziękowania należą się mojej żonie, Marcie, która była pierwszą i krytyczną czytelniczką maszynopisu.

1Polscy spadochroniarze. Pamiętnik żołnierzy, praca zb., Warszawa–Kraków 2014, s. 404–405.

2 Kwatera 25–B–5.

3 Za: https://sjp.pwn.pl/fragmenty/Slownik-frazeologizmow-z-archaizmami;­A34A­5824EB;odwaga%20cywilna.html [dostęp: czerwiec 2023].

4 Stanisław Dronicz, Od Lenino do Drawska. Wojsko nieocenzurowane, Warszawa 1997, s. 161.

5 Rozmowa autora z pułkownikiem Stanisławem Balawenderem przeprowadzona w marcu 2023 roku. Wszystkie poniższe wspomnienia i relacje weteranów – jeśli nie zaznaczono inaczej – pochodzą z wywiadów przeprowadzonych z nimi przez autora niniejszej książki.

6 W nocy z 14 na 15 kwietnia 1944 roku pod wsią Koniusza niedaleko Proszowic wylądowało na spadochronach czterech cichociemnych: podporucznik Bronisław Kamiński „Golf”, podporucznik Józef Wątróbski „Jelito”, podporucznik Jerzy Niemczycki „Janczar” i podporucznik Włodzimierz Lech „Powiślak”. Owi cichociemni mieli wesprzeć akcję odbicia innego cichociemnego, pułkownika Józefa Spychalskiego „Własta” (brata Mariana, późniejszego marszałka), komendanta Okręgu AK Kraków, aresztowanego przez Niemców pod koniec marca 1944 roku. Cichociemni po przyłączeniu się do kompanii porucznika Adama Żuwała „Gołębia” ze zgrupowania „Żelbet” ruszyli w okolice Krakowa. Niestety, 8 maja w ówczesnej wsi Łęg (dziś w obrębie miasta) zostali otoczeni i zaatakowani przez żandarmerię niemiecką. W walce zginęli cichociemni podporucznicy Kamiński, Lech i Wątróbski oraz żołnierze „Żelbetu” Leszek Karol „Krzyś”, Henryk Walczak „Waligóra” i Zygmunt Szewczyk „Tygrys”. Ponadto Niemcy rozstrzelali siedemdziesięciopięcioletnią Eleonorę Tynor i jej trzynastoletniego wnuka Krzysia. W szpitalu z ran zmarła inna mieszkanka Łęgu, Anna Stachowicz.

7 Krzysztof Witulski, Połączyła nas czasza spadochronu i esprit de corps, Kraków 2019, s. 110.

8 W całej książce stosuje się zapis „Wojsko Polskie”, a nie „Ludowe Wojsko Polskie”, które nigdy nie było oficjalnym, lecz propagandowym określeniem armii w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej.

9 Chodzi o Stowarzyszenie Pomocy Wzajemnej Lokatorów „Szklane Domy”, będące częścią Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Założeniem stowarzyszenia, działającego w latach 1927–1939, było kształtowanie nowej „ideologii mieszkaniowej”, w której postulowano nie tylko tanie mieszkania dla rodzin robotniczych, ale także zaszczepianie w nich wzorców życia zbiorowego, z uwzględnieniem funkcji gospodarczych, kulturalnych i społeczno-wychowawczych. Do stowarzyszenia należeli między innymi: Adam Próchnik, Sylwia i Stefan Purmanowie, Stanisław Szwalbe, Stanisław Tołwiński, Teodor ­Toeplitz oraz Wanda Wasilewska. Inicjał nie może sugerować małżeństwa Purmanów, gdyż Stefan Purman (ojciec znanego filozofa i historyka Krzysztofa Pomiana) w 1940 roku został aresztowany przez NKWD we Lwowie za krytykę czystek w Komunistycznej Partii Polski (której był współzałożycielem) i osadzony w łagrze, gdzie zmarł.

10 Stanisław Sosabowski, Droga wiodła ugorem. Wspomnienia, Kraków 1990, s. 256.

11 To właśnie dzięki Kuropiesce do Wielkiej Brytanii wyjechali z Polski żona i syn generała Sosabowskiego – ociemniały w powstaniu warszawskim major Stanisław Janusz Sosabowski „Stasinek”. Niektóre koła emigracyjne miały za to do generała pretensje i oskarżały go, że w zamian za sprowadzenie rodziny „legitymizował” komunistyczne władze w Polsce.

12 Czesław Knopp, Spod Stalingradu do Andersa. W mundurze obcym i polskim, Gdańsk 2011, s. 293.

13 Choć wojsko – o czym trzeba pamiętać – niechętnie brało udział w takich akcjach. Komuniści także zdawali sobie sprawę, że nie mogą być do końca pewni żołnierzy i ich dowódców. Najczęściej więc bezpośrednio z oddziałami niepodległościowymi walczył specjalnie do tego celu powołany Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego i funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa oraz milicji, a wojsko zabezpieczało akcje.

14 Warto w tym miejscu zacytować pułkownika Ryszarda Kuklińskiego, który w wywiadzie dla paryskiej „Kultury” w kwietniu 1987 roku powiedział między innymi: „Przede wszystkim nie mogę zgodzić się z tezą, że byłem jakimś szczególnym wyjątkiem. Ludzi, którzy w różny zaangażowany sposób przeciwstawiali się panującemu systemowi, było w Polsce wielu […]. Ludzi takich nie brakowało również w siłach zbrojnych PRL i może mi pan wierzyć lub nie, ale w swych usiłowaniach naprawdę nie czułem się osamotniony”. I jeszcze jeden znamienny fragment: „To, co napawało ich [Sowietów w 1981 roku – P.K.] być może jeszcze większym niepokojem, to fakt, że idee «Solidarności» udzieliły się ogromnej części kadry oficerskiej. Nawet niektóre organizacje partyjne wojska pośrednio lub bezpośrednio udzielały poparcia «Solidarności». Tak np. organizacja partyjna Zarządu Operacyjnego Sztabu Generalnego potępiła prowokację bydgoską, a imiennie Główny Zarząd Polityczny WP, który był bezpośrednio w tę prowokację wmieszany” (cyt. za: Sprawa pułkownika Kuklińskiego. Bohater czy zdrajca. Fakty i dokumenty, oprac. Maciej Łukasiewicz, wstęp Dariusz Fikus, Warszawa 1992, s. 31–32, 65).

15 Niektórzy twierdzą, że to dla odróżnienia się od żandarmerii wojskowej, ale tutaj można by zauważyć, iż żandarmi noszą berety koloru szkarłatnego, który także jest odcieniem czerwieni.

16 Ich wykaz zamieszczono w bibliografii.

17 Określenie „dzika dywizja” miała już wcześniejszy precedens w historii polskiej wojskowości. Tak nazywano 4 Dywizję Piechoty generała Lucjana Żeligowskiego. Sformowana została w sierpniu 1918 roku na Kaukazie z Polaków służących wcześniej w armii austro-węgierskiej, II Brygadzie generała Józefa Hallera czy wojsku rosyjskim. Był to często element awanturniczy, przedsiębiorczy i bojowy – stąd określenie jednostki. Żołnierze generała Żeligowskiego, walcząc przeważnie z bolszewikami, byli awangardą oddziałów francuskich w Rosji i Ukrainie. Do Polski „dzika dywizja” dotarła w czerwcu 1919 roku i w Wojsku Polskim przemianowana została na 10 Dywizję Piechoty.

18 Maschinengewehr 42 – niemiecki uniwersalny karabin maszynowy, dzięki swej szybkostrzelności zwany „piłą Hitlera”.

19 Antony Beevor, Kreta. Podbój i opór, przeł. Mirosław Bielewicz, Kraków 2011, s. 423.

Znak spadochronowy

Czerwona lampka zapłonęła nagle światłem matowym i ciepłym. Dała znak „Action Station” i dowódca zespołu spadochronowego zakomenderował: „Powstać!”. Spadochroniarze robili to bez pośpiechu, wiedząc, że nim zapłonie lampka zielona – znak do skoku, mają cztery minuty – długie cztery minuty… Powoli posuwali się ku drzwiom, stając w rzędzie jeden za drugim. Zaczepili karabinki linek swoich spadochronów za linę biegnącą wzdłuż sufitu samolotu. Każdy po kolei skontrolował swoje zapięcie i spadochron poprzednika. Kolejno, numerami od czoła, wywoływali swój numer i wykrzykiwali jedno słowo: „Gotów!”. Silniki wyraźnie zmniejszyły obroty, Dakota1 zwolniła i obniżała spokojnie lot. Dowódca zespołu stał pierwszy przed drzwiami – to on, nim będą skakać ludzie, wyrzuci wpierw część sprzętu – w tym wypadku były to rowery. Jeden ściskał kurczowo w rękach, z drugim bicyklem czekał obok niego mechanik pokładowy, by podać mu go w odpowiedniej chwili.

Zaświeciło się zielone światło: „Go!”.

Dowódca zespołu usłyszał trzask pod samolotem – to umieszczone tam zasobniki z motocyklami2 poszły w dół. Przez otwarty luk drzwiowy wypchnął szybko obydwa rowery i rzucił się w czeluść przestworzy, a za nim jeden po drugim wyskakiwali spadochroniarze. Wir powietrza z całych sił smagał ich twarze, po kilku sekundach poczuli gwałtowne szarpnięcie, które przyniosło ulgę – to znak, że otworzył się spadochron, że kolejny raz nie zawiódł…

Skoczkowie płynęli spokojnie ku dołowi, nie było wiatru, więc nie było też wahań czaszy spadochronu, poprawiali szelki siedzeniowe; lot nabierał tempa, gdyż obciążeni byli bronią i sprzętem, wielu miało przytroczone jeszcze kit-bagi3, wypchane do granic możliwości. Wtem wokół samolotów i ludzi zamigotały świetliste błyski i białe dymki – nieprzyjacielska obrona przeciwlotnicza i obrona przeciwdesantowa rozpoczęły swą przeciwakcję. Jeszcze chwila i pierwsi żołnierze osiągną lądowisko – kolana podciągnięte wyżej pod siebie, ciało w pozycji najbardziej elastycznej, pięty razem, stopy dotykają gruntu. Udało się! Było bezwietrznie, więc spadochron układał się lekko i od razu na ziemi, teraz wystarczy zwolnić jego szelki. Tylko ostrzał z wszystkich stron wzmagał się coraz bardziej… Wśród żywych lądowali także ci, których w powietrzu dosięgły pociski cekaemów. Ich ciała spływały powoli, majestatycznie, pod białymi czaszami spadochronów; sprawiali wrażenie wyciszonych, ale równie gotowych do boju.

Tymczasem nieprzyjacielski ogień gęstniał – do dział przeciwlotniczych i broni maszynowej dołączyły moździerze. Jedna z Dakot, trafiona w silnik, ciągnęła za sobą czarną smugę dymu i po zetknięciu z ziemią od razu eksplodowała, zmieniając się w kulę ognia. Spadochroniarze wydawali się nie zwracać na to uwagi − uwijali się na lądowisku, które było tylko ornym polem, przeciętym głębokim rowem melioracyjnym. Z ciężkim oporządzeniem nie sposób było go przeskoczyć, więc brodzili w nim – byle szybciej, byle zebrać się w pododdziały i dotrzeć do wyznaczonego miejsca zbiórki. Nie wszyscy… Jeden z nich leżał spokojnie obok rowu na wznak, widać, że był w sile wieku; szeroko otwartymi, niebieskimi i martwymi oczami patrzył w niebo, z którego przed chwilą przybył. Spod hełmu spadochronowego owiniętego siatką maskującą po kredowobiałym czole i policzku spływała czerwona stróżka krwi. Nieopodal na jedynym w tym miejscu drzewie zawisł ze swym spadochronem inny nieszczęśnik. Machał nogami tuż nad ziemią, ale nim zdążył się wyswobodzić z uprzęży, ktoś podbiegł do niego i dźgnął go kilka razy w pierś bagnetem nałożonym na karabin. Spadochroniarze skosili nieprzyjaciela swymi stenami, ale koledze już nie mogli pomóc – był martwy.

Nie było czasu na pożegnania, ciało uprzątną później. Najpierw musieli przebrnąć przez to piekielne orne pole, za którym rozciągało się kolejne, także przecięte rowem melioracyjnym. To była gehenna zwłaszcza dla moto­cyklistów, rowerzystów i ciągnących troleje4. Na szczęście drużyna moździerzystów zdołała wyciągnąć z zasobników i złożyć swój dwucalowy sprzęt, którym zadymili część lądowiska. To zwiększyło szanse przeżycia dla obładowanych spadochroniarzy. Co chwilę padali na ziemię, ale zaraz się podnosili i szli w kierunku majaczących na horyzoncie zabudowań. W pobliżu tej wsi wyznaczono miejsce zbiórki. Zgromadziła się tam już spora grupa ludzi. Przykucnęli wokół kogoś siedzącego na ziemi i spokojnie jedzącego jabłko z pobliskiego sadu. Mężczyzna ten, podobnie jak wszyscy spadochroniarze, na kurtce spadochronowej nie miał żadnych dystynkcji, ale każdy z nadchodzących rozpoznawał tę krępą sylwetkę – to „Stary”. Generał Stanisław Sosabowski odrzucił ogryzek i z uśmiechem stwierdził:

– No, nie jest tak strasznie, jak się wydawało.

Była godzina siedemnasta trzydzieści w czwartek 21 września 1944 roku. Główny rzut – spadochronowy – 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej zbierał się wokół dowódcy po desancie na holenderskiej ziemi5. Pobliska wieś nazywa się Driel, położona jest na południowym brzegu Dolnego Renu. Na przeciwległym brzegu w Arnhem i okolicy miasta od czterech dni walczyła z przeważającymi siłami Niemców elita armii brytyjskiej, 1 Dywizja Powietrz­nodesantowa generała Roberta „Roya” Elliota Urquharta, wspierana przez polskich spadochroniarzy – przede wszystkim z dwóch rzutów szybowcowych brygady. Czerwone diabły – jak od koloru beretów nazywano brytyjskich spadochroniarzy – wraz z Polakami mieli opanować trzy mosty w Arnhem i zorganizować przyczółek mostowy na północnym brzegu Renu. Był to główny cel „najśmielszej operacji tej wojny” – wedle słów generała Dwighta Eisenhowera – noszącej kryptonim „Market-Garden”.

Polscy spadochroniarze przy niemieckim cekaemie zdobytym pod Arnhem, wrzesień 1944

Nie można się z tym stwierdzeniem głównodowodzącego armii sprzymierzonych nie zgodzić. Pomysłodawcą opanowania przepraw na Renie przez alianckie wojska powietrznodesantowe, którymi pancerne dywizje miały wjechać prosto do Zagłębia Ruhry, a następnie do Berlina i tym samym zakończyć wojnę przed zimą 1944 roku, był owiany sławą pogromcy „Lisa Pustyni”6 pod El Alamein marszałek Bernard Law Montgomery. Szkopuł w tym, że ten plan był tak śmiały, iż nie brał rzetelnie pod uwagę nie tylko realiów strategicznych czy taktycznych, jakie jesienią 1944 roku zarysowały się na froncie zachodnim, lecz także możliwości sprzętowych i logistycznych tak gigantycznej operacji powietrznodesantowej, ale również lądowej. O katastrofie, jaką skończyła się „Market-Garden”, napisano wiele książek i nakręcono film o wymownym tytule O jeden most za daleko7. Wystarczy tu zacytować – dla przeciwwagi – przyjaciela generała Eisenhowera, generała Omara Nelsona Bradleya:

„Gdyby nabożny abstynent Montgomery wtoczył się pijany jak bela do naczelnego dowództwa ekspedycyjnych wojsk sojuszniczych, nie byłbym bardziej zdumiony niż proponowanym przez niego awanturnictwem. W przeciwieństwie bowiem do tradycyjnej taktyki Montgomery’ego8 natarcie w rejonie Arnhem miało być skierowane 60-milowym korytarzem utworzonym przez wojska powietrznodesantowe”9.

Operacja „Market-Garden” kosztowała aliantów zagładę niemal całej brytyjskiej 1 Dywizji Powietrznodesantowej oraz setki zabitych, rannych i zaginionych polskich i amerykańskich spadochroniarzy – elitę wojsk sprzymierzonych. Bez wsparcia artylerii i broni pancernej, która nie zdołała dotrzeć na czas wąską, zatarasowaną i ostrzeliwaną drogą, będąc w istocie lekką piechotą, spadochroniarze nie mieli szans utrzymać wyznaczonych pozycji, atakowanych przez dywizje pancerne Waffen-SS i rujnowanych przez artylerię. Zawiodło ich także własne lotnictwo, które okazało się za słabe, by dostarczać odpowiednie ilości zaopatrzenia na wyznaczone zrzutowiska (ponadto wiele zrzutów dostało się w ręce Niemców). Nie można też odpowiedzialnie stwierdzić, że pod względem bojowym lotnictwo alianckie w pełni zabezpieczało operację, gdyż teoretycznie nieistniejące już według wywiadu sprzymierzonych Luftwaffe pokazało tu swe pazury. Między innymi 19 września messerschmitty zmasakrowały drugi rzut szybowcowy polskiej brygady, który akurat lądował pod Arnhem.

Groby poległych pod Arnhem brytyjskich spadochroniarzy – czerwonych diabłów, wrzesień 1944

Bitwa pod Arnhem była bolesną i kosztowną klęską, lecz jednocześnie dowiodła, że spadochroniarze nie od parady noszą miano elity, przeznaczonej do walki za liniami wroga i przeważnie w okrążeniu, nim nadejdą główne siły. Pod Arnhem brytyjscy i polscy spadochroniarze dawali dowody wielkiego bohaterstwa i pogardy dla śmierci. Dosłownie. Porucznik Albert Smaczny wspomina, że w jego 8 Kompanii dowódca jednej z drużyn, podchorąży B., i jego zastępca kapral P. obok swego stanowiska bojowego wbili palik z tabliczką, na której napisali: „Tu polegli śmiercią spadochroniarzy pchor. B. i kpr. P.”, wpisując niżej datę, którą codziennie uaktualniali. „Wyjaśniali wszystkim – podkreślał porucznik Smaczny – że robią to w tym celu, ażeby ułatwić pracę «tym, którzy przyjdą oglądać to cmentarzysko»”10.

W słowie „cmentarzysko” nie było żadnej przesady. Akurat w dniu desantu spadochroniarzy generała Sosabowskiego11 Niemcy zlikwidowali opór brytyjskiego przyczółka mostowego w Arnhem. Odtąd czerwone diabły i polskie działony przeciwpancerne z rzutów szybowcowych broniły się aż do 26 września w południowo-zachodniej części Oosterbeek – Heveadorp. Zadaniem polskiej brygady było dotrzeć do przeprawy promowej w Driel i jak najszybciej znaleźć się na drugim brzegu Renu, by wesprzeć 1 Dywizję Powietrznodesantową. Szkopuł w tym, że prom został zniszczony, nie było żadnych innych środków przeprawowych, a przeciwległy, północny brzeg obsadzili Niemcy i prowadzili z niego ciągły ostrzał moździerzowy i artyleryjski, obracając Driel w gruzowisko i zadając polskim spadochroniarzom kolejne straty po desancie w ogniu12.

Zapadł szybki jesienny zmierzch, ale nie przerwało to kanonady. Łuna pożarów oświetlała ponury i tajemniczy Ren – sceneria niczym z oper Wagnera. Za rzeką, od której wiało chłodnym i wilgotnym powietrzem, rysowała się ciemna ściana lasu na wzgórzu i słychać było przeraźliwy gwizd pocisków artyleryjskich. Co chwilę w górę wystrzeliwały barwne rakiety i flary, jaskrawo oświetlając taflę Renu. Nagle – jakby w odpowiedzi na ten barwny kalejdoskop – z polskich pozycji wystrzeliła w górę biała rakieta i momentalnie rozszczekały się, jak wściekłe psy, niemieckie cekaemy. Pruły nad wodą serie pocisków smugowych, a za nimi runęły elipsy ­moździerzowych granatów, rozpryskując się w śmiercionośne odłamki żelaza. Piekło. A z jego czeluści przybył do generała Sosabowskiego posłaniec. Dokładnie o godzinie dwudziestej drugiej trzydzieści wprowadzono do kwatery generała człowieka ubranego jedynie w spodenki gimnastyczne przepasane paskiem, za który miał wetknięty nóż i pistolet oraz przypięte dwa granaty; jego głowa owinięta była siatką maskującą, a twarz wysmarowana czarną pastą. „Diabłem” okazał się jeden z polskich oficerów łącznikowych przy sztabie czerwonych diabłów, kapitan dyplomowany Ludwik Zwolański. Dokonał on iście heroicznego czynu – przepłynął Ren wpław pod ogniem nieprzyjacielskim i przyniósł do dowództwa brygady wieści z przeciwległego brzegu. Nie były one dobre.

Kapitan Zwolański zameldował generałowi Sosabowskiemu, że 1 Dywizja Powietrznodesantowa poniosła ogromne straty i jest sukcesywnie spychana przez przeważające siły nieprzyjaciela, że most drogowy w Arnhem, o utrzymanie którego przez trzy dni bohatersko walczyli żołnierze pułkownika Johna Frosta, został przez Niemców odbity, a prom zniszczony. Relację kapitan zakończył rozkazem generała Urquharta: Brytyjczycy oczyszczą część brzegu, tratwy zostaną dostarczone, a wówczas brygada ma się przeprawić i wesprzeć dywizję w walce. Generał Sosabowski polecił kapitanowi, by przekazał generałowi Urquhartowi, że brygada rozpocznie przeprawę natychmiast po otrzymaniu środków przeprawowych. Z tym zapewnieniem kapitan Zwolański wrócił tą samą drogą do Oosterbeek, a za swój wyczyn otrzymał Virtuti Militari piątej klasy. Niestety, Polacy na próżno czekali na wspomniane tratwy czy kontrnatarcie oczyszczające przedpole do przeprawy na drugim brzegu. Na to dywizja Urquharta – dziesiątkowana przez niemieckie czołgi – była już za słaba. Zresztą polska brygada w Driel szybko zaczęła mieć takie same kłopoty. Generał Sosabowski rozkazał swym żołnierzom bronić się w Driel „na jeża” – było to ponoć jego ulubione powiedzenie – i czekać na środki przeprawowe oraz „odsiecz kawalerii”, czyli czołgi XXX Korpusu generała Briana Horrocksa. Ani jedno, ani drugie nie nadchodziło tak jak na papierze wyobrażali to sobie sztabowcy Montgomery’ego. Generał Sosabowski mógł mieć gorzką satysfakcję, gdyż jako jeden z nielicznych oficerów przewidział to wszystko jeszcze przed bitwą – mówił o tym głośno swym przełożonym – a jako jedyny, jak się miało okazać, zapłacił za to wysoką cenę, gdyż brytyjscy oficerowie nie byli aż takimi dżentelmenami, na jakich pozowali.

Piątkowy ranek 22 września, czyli D + 5 w nomenklaturze operacji, bynajmniej nie zaskoczył polskiej brygady pogrążonej we śnie. Żołnierze po chrzcie bojowym dnia poprzedniego – podczas desantu i wyczekiwania na przeprawę w ogniu niemieckiej artylerii – byli wyczerpani, lecz nie mogli liczyć na wypoczynek. Nieprzerwanie wrzała praca nad zmienieniem Driel w „jeża”, czyli redutę, która będzie zdolna odeprzeć nie tylko ataki piechoty, ale i broni pancernej nieprzyjaciela. Niestety, ziściły się również obawy co do tego, że siły desantowe mogą w tym rejonie napotkać niemieckie czołgi. I napotkały działa szturmowe i Panthery, a co gorsza – także Tigery13, należące do dwóch dywizji pancernych Waffen-SS. Przeciwpancerniacy generała Sosabowskiego mogli się im przeciwstawić jedynie granatnikami PIAT14, rowami przeciwczołgowymi i zaminowanymi podejściami do wsi.

Przed dziewiątą do Driel dotarł patrol rozpoznawczy XXX Korpusu, liczący trzy samochody pancerne. Zwiadowcy nie mieli już drogi odwrotu i podporządkowali się dowództwu polskiego generała, który dzięki radio­stacji w pancerce dowódcy plutonu mógł nawiązać łączność ze sztabem korpusu. To dzięki temu plutonowi zrodziła się głośna anegdota związana z generałem Sosabowskim. Podczas któregoś z kolejnych niemieckich natarć generał poprosił dowódcę patrolu pancernego, aby wsparł spadochroniarzy w walce z niemieckimi czołgami. Ten początkowo odmówił, twierdząc, że jego samochody przeznaczone są do zwiadu, a nie do walki. W końcu ustąpił i poprosił, by ktoś podprowadził jeden z jego wozów i wskazał mu cel do ostrzału. Tym kimś został sam generał Sosabowski, który wsiadł na damski rower, wydając komendę „Follow me!”, i skierował się w miejsce, gdzie spodziewano się ataku niemieckich czołgów. Epizod ten – między innymi za sprawą korespondentów wojennych – obrósł legendą, jakoby polski generał na rowerze szarżował na niemieckie pozycje. Inna wersja głosiła wręcz, że na damce prowadził do ataku czołgi XXX Korpusu.

Około czternastej do punktu dowodzenia brygady dotarli na gumowym pontonie dwaj oficerowie brytyjscy – podpułkownik Charles B. Mackenzie, szef sztabu 1 Dywizji Powietrznodesantowej, i podpułkownik Eddie Meyers, dowódca saperów tejże dywizji. Podpułkownik Mackenzie – podobnie jak generał Urquhart, dumny i odważny Szkot – nie krył przed generałem Sosabowskim, że sytuacja czerwonych diabłów jest tragiczna i że przeprawienie nawet niewielkiego oddziału polskich spadochroniarzy przyniesie im ulgę w walce z niemieckimi czołgami. Generał powtórzył obietnicę, iż zrobi wszystko, co w jego mocy. Obaj brytyjscy pułkownicy naocznie się przekonali, że Polacy także są w trudnej sytuacji – akurat wtedy, gdy konferowali z generałem Sosabowskim, niemiecka piechota przy wsparciu czołgów przypuściła kolejny atak. Również niemiecka artyleria nie przerywała swej niszczycielskiej roboty, zmieniając Driel metr po metrze w księżycowy krajobraz. Brygada wystawiona na jej ogień miała coraz więcej zabitych i rannych15.

Kapral Jan Szymankiewicz otrzymał rozkaz grzebania poległych towarzyszy broni. Nie było to wcale łatwe zadanie, gdyż cmentarz – podobnie jak kościół z wysoką wieżą, stanowiącą dla nieprzyjacielskich artylerzystów doskonały punkt orientacyjny – także znajdował się pod obstrzałem.

„Ciała zabitych – wspominał Szymankiewicz – obszywam w koce, aby je potem złożyć do ziemi. Obok stała mała kapliczka cmentarna, w której ksiądz [Franciszek − P.K.] Mientki16 polecił mi schronić się przed odłamkami. W kapliczce znajdował się Chrystus dużych rozmiarów na krzyżu. Zwiesiwszy głowę w męce, pełnymi smutku oczyma patrzył na ułożony przed kapliczką rząd ciał. Nagle na cmentarzu wybuchły pociski artyleryjskie. Olbrzymi wstrząs… Obalony nim, padam na ziemię. Obok mnie leżał ktoś zabity, i… Chrystus raz jeszcze umęczony”17.

Szczęśliwym trafem żołnierze wysłani na zrzutowisko odnaleźli tam w nienaruszonym stanie zasobniki z sześcioma małymi łódkami gumowymi. Dawało to nikłą szansę nie na przeprawę, ale na forsowanie Renu przez niewielkie oddziały. Generał wyznaczył do tej misji 8 Kompanię poruczni­ka Smacznego oraz część 3 Batalionu. Żołnierze przy pomocy brygadowych i brytyjskich saperów mieli forsować rzekę w nocy. Około dwudziestej pierwszej przebił się do Driel czołowy batalion 43 Dywizji Piechoty i zajął stanowiska obronne razem z polskimi spadochroniarzami. Tymczasem wyznaczone pododdziały brygady szykowały się do forsowania Renu. Akcja ruszyła o godzinie dwudziestej trzeciej. Oba brzegi rzeki obsadzili brygadowi saperzy oraz podkomendni podpułkownika Meyersa, którzy czekali na rozkaz, by uruchomić linę przeprawową z przypiętymi do niej sześcioma gumowymi łódkami jedno- i dwuosobowymi. W sumie więc przez Ren, mierzący około czterystu jardów18, jednorazowo mogło się przeprawić… sześciu żołnierzy. Owe łódki, szumnie nazwane środkami przeprawowymi, polscy saperzy uzupełnili o kilka skleconych w ruinach Driel tratw, na których planowano przewieźć lekki sprzęt i zaopatrzenie. Jedynie sześciu pierwszych spadochroniarzy przepłynęło rzekę bez żadnych przeszkód – na drugą turę spadł już grad pocisków z karabinów maszynowych i moździerzy. Nim wszystkie łodzie zostały podziurawione, do trzeciej nad ranem 23 września na drugim brzegu znalazło się pięćdziesięciu dwóch żołnierzy z 8 Kompanii. Grupa z 3 Batalionu nie zdołała się już przeprawić.

Od świtu Niemcy skierowali na Driel silny ogień artyleryjski, rozbijając między innymi brygadowy punkt opatrunkowy – zginęło w nim wielu rannych i sanitariuszy. Około szesnastej w rejonie Grave desantowała się ta część rzutu spadochronowego 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej, którą dwa dni wcześniej zawrócono z trasy przelotu. Spadochroniarze otrzymali rozkaz dołączenia do swych kolegów w Driel. O godzinie dwudziestej trzeciej brygada znowu ruszyła do forsowania Renu. Tym razem środki przeprawowe były nieco lepsze – szesnaście łodzi FB319 wypożyczonych od Amerykanów z 82 Dywizji Powietrznodesantowej. Polscy spadochroniarze otrzymali także wsparcie ogniowe artylerii i moździerzy 43 Dywizji Piechoty. W efekcie więc na drugi brzeg dotarło znacznie więcej żołnierzy, bo stu pięćdziesięciu trzech z 3 Batalionu, dywizjonu przeciwpancernego i sztabu, ale to, co zobaczyli, nie napawało optymizmem – dywizja czerwonych diabłów dogorywała w ruinach rozjeżdżanych przez niemieckie czołgi…

Przeprawę przerwano około godziny piątej w niedzielę 24 września (D + 7) – podobnie jak wcześniej, niemieckie cekaemy i moździerze zmieniły środki przeprawowe w paździerz – Polacy na drugim brzegu od razu weszli do walki w rejonie Oosterbeek. Tak wspominał to podporucznik Szczęsny Relidziński, łącznościowiec:

„Z kierunku rzeki przybywa coraz więcej polskich spadochroniarzy. Ośrodek łączności, który przeprawił się nieomal w całości, przedstawia się liczbowo wcale pokaźnie. Dowodzi nimi osobiście dowódca łączności brygady, kpt. [Julian – P.K.] Karasek. Nie widać na nim żadnych śladów świeżych przeżyć przeprawowych. Ludzie grupują się sami według jednostek, do których należą. W ruchliwym tłumie przybywających dostrzegam por. P. Twarz ma dziwnie zmienioną i pokurczoną. Rękę podtrzymuje zrobiony z chusteczki temblak.

– Niech mi pan pomoże poszukać sanitariusza – mówi do mnie – jestem ciężko ranny i musi mi opatrzeć ranę.

Szybko wykonuję jego zlecenie i gubię go z oczu. Przybyły kpt. Zwolański, pełniący funkcję oficera łącznikowego, zarządza marsz i grupami idziemy leśną drogą w gęsty las. Marsz nie trwa długo. Zatrzymujemy się nad niedużym stawem wśród wysokich drzew.

– Łączność, kopać doły w tamtym zgrupowaniu drzew – wskazuje na miejsce – i śpieszyć się, bo Niemcy zaczną niedługo kropić.

Na razie jest spokojnie i nie możemy sobie wyobrazić, na czym to «kropienie» ma polegać. Ziemia jest miękka i robota szybko posuwa się naprzód. Rozglądam się wokoło i stwierdzam, że jest kilka dołów przygotowanych i nawet dość głębokich. Wybieram sobie jeden z nich, który wydawał mi się najlepszy. Nakrywam go gałęziami, których jest tu pełno, na to kładę płachtę nieprzemakalną, ściągniętą z rozbitego jeepa, i nasypawszy na to wszystko ziemi, czuję, że moje dzieło jest prawie doskonałe. Przez pozostawiony otwór wciskam się do środka i stwierdzam, że dół mój jest nawet wygodny.

Widzę wkoło rozmieszczone stanowiska Brytyjczyków. Korzystam z chwilowej ciszy i wychodzę na lokalne rozpoznanie. Wokół pełno wykopanych dołów, z których od czasu do czasu jakiś Brytyjczyk wychyla głowę. Jestem nieświadomy tego, co się zacznie, ani tym bardziej tego, co było, więc wszystko, co widzę, ciekawi mnie ogromnie. Przejście między drzewami utrudniają zwały złamanych gałęzi, a nawet grubych konarów. Widzę coraz więcej zrytej pociskami ziemi.

«Dobrze tu nie było – myślę, pocieszam się jednak szybko… – ale to musiało być dawno».

Myśli moje przerywa świst i zanim zdążyłem paść, z przeraźliwym hukiem rozrywa się niedaleko seria moździerzy. Chronię się do mego dołu. Za pierwszą serią pada w krótkich odstępach jedna po drugiej. Przeprawowe przeżycia wydają mi się niewinną sielanką w porównaniu z tym, co zaczyna dziać się tutaj. Przez pierwsze pół godziny nieustanny świst nieomal doprowadza mnie do szału. Zatykam uszy, ale wtedy mam wrażenie, że jestem głuchy i nawet nie będę wiedział, kiedy obsunie się na mnie ziemia, która drga nieustannie. Z największym wysiłkiem staram się panować nad sobą. Ktoś mnie woła po nazwisku. Wychylam się i widzę sierżanta Hałochę.

– Zdaje mi się, panie poruczniku – mówi sierżant – że porucznik [Jan – P.K.] Kutrzeba nie żyje.

Por. Kutrzeba, dowódca plutonu moździerzy 3. baonu, wraz z kilkoma ludźmi okopał się obok nas. Był okazem ludzkiego zdrowia i siły. Patrzę teraz na jego siną twarz i język, wypchnięty potężnym uderzeniem odłamka w szyję, poniżej brody. Nie mam wątpliwości, że por. Kutrzeba nie żyje. Przeczuwał swoją śmierć już w czasie lotu. Sierżant Hałocha, który był długoletnim szefem w plutonie zabitego, przeżywa stratę swego dowódcy ciężko. Zakrywa mu twarz beretem, wiszącym dotąd na drzewie”20.

To dopiero pierwsza odsłona piekła, w jakim od kilku dni tkwią czerwone diabły i polscy spadochroniarze21, bo zaraz dają o sobie znać dobrze wstrzelani snajperzy oraz broń, której lekko uzbrojeni spadochroniarze obawiają się najbardziej – czołgi. Inny uczestnik bitwy, podporucznik Mieczysław Góral, wspominał: „W regularnych odstępach czasu podchodzą do nas czołgi i walą z dział 88 mm. Wystrzelawszy amunicję, wracały. My mieliśmy tylko kb i Steny”22.

Tymczasem w Driel do południa panował względny spokój, lecz była to cisza przed burzą, bo w niedzielne popołudnie niemiecka artyleria zaczęła swój koncert na nowo i to ze wzmożoną siłą. Tego dnia miał rozegrać się jeszcze jeden dramat, który zaważył na dalszych losach dowódcy 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej. Około godziny dziesiątej do Driel przyjechał dowódca XXX Korpusu generał Brian Horrocks i po inspekcji polskich pozycji zaprosił generała Sosabowskiego na odprawę do Valburga, gdzie znajdował się sztab dowódcy 43 Dywizji Piechoty generała Ivora Thomasa.

Oficerowie brytyjscy zdali sobie sprawę z błędów, jakie popełnili w czasie planowania oraz w trakcie operacji „Market-Garden”, ale odpowiedzialnością za niepowodzenia postanowili obciążyć generała Sosabowskiego, który wiele razy wskazywał na trudności, jakie mogą wystąpić w toku tak skomplikowanych działań strategicznych. Generał Sosabowski przybył na odprawę ze swym adiutantem i tłumaczem majorem Jerzym Dyrdą oraz brytyjskim oficerem łącznikowym przy brygadzie pułkownikiem George’em Stevensem. Byli ostatnimi oficerami, którzy weszli do namiotu odpraw, więc po zajęciu przez nich wyznaczonych miejsc generał Thomas od razu przystąpił do rzeczy. Pobieżnie zrelacjonował sytuację i wydał nowe rozkazy. Polska brygada podporządkowana została dowódcy 130 Brygady z 43 Dywizji Piechoty brygadierowi Benowi Waltonowi i otrzymała wraz z 4 Batalionem „Dorset” ze 130 Brygady zadanie ponownej przeprawy w tym samym miejscu, które od kilku dni było pod ogniem zaporowym Niemców. Podporządkowanie polskiej brygady dowódcy 130 Brygady było jawną prowokacją, gdyż brygadier Walton, oficer młodszy stopniem i stażem, ustępował polskiemu generałowi również doświadczeniem bojowym.

Po przemówieniu generała Thomasa głos zabrał generał Sosabowski. Szczegółowo przedstawił tragiczną sytuację 1 Dywizji Powietrznodesantowej i zaznaczył, że w rejonie przystani promowej w Heveadrop nie może być mowy o przeprawie, a jedynie o forsowaniu rzeki pod ciągłym ogniem nieprzyjaciela. Następnie poinformował Brytyjczyków o rozpoznaniu przez polskie patrole rejonu Heteren–Renkun, leżącego zaledwie kilka kilometrów od przystani promowej i prawie zupełnie wolnego od wojsk niemieckich. W ocenie generała zorganizowanie w tym miejscu przeprawy całej dywizji i pozostałych oddziałów pozwoliłoby stworzyć silny przyczółek na północnym brzegu rzeki, uwolnić okrążone oddziały i zdobyć Arnhem, a tym samym uratować całą operację „Market-Garden”. Jak podkreślił w swoich wspomnieniach major Dyrda, generał Thomas całkowicie zignorował propozycję polskiego dowódcy i tonem ucinającym dalszą dyskusję oświadczył, że zgodnie z wydanymi rozkazami przeprawy zostaną wykonane o dwudziestej drugiej i w miejscach przez niego wyznaczonych.

Tej impertynencji generał Sosabowski nie mógł już znieść. Wstał z krzesła i zaczął w bezpośrednich słowach replikować. Im bardziej był zdenerwowany, tym płynniej mówił po angielsku. Gdy ponownie chciał wyłuszczyć oficerom XXX Korpusu sensowność swojego planu, generał Thomas próbował przerwać jego przemówienie. To nietaktowne zachowanie znacznie młodszego od niego generała już zupełnie wytrąciło go z równowagi. Polski generał z gniewem w głosie wytknął Brytyjczykom, że zapominają, iż nad Renem giną niepotrzebnie już od ośmiu dni nie tylko polscy spadochroniarze, lecz także „najlepsi synowie Anglii” – żołnierze ochotnicy 1 Dywizji Powietrznodesantowej. W tym momencie na pomoc Thomasowi przyszedł generał Horrocks. Przerwał dyskusję obu dowódców i oświadczył, że odprawa została zakończona, a rozkazy generała Thomasa mają zostać wykonane. Zwracając się do generała Sosabowskiego, zagroził mu, że jeśli nie chce wykonywać otrzymanych rozkazów, to znajdzie się na jego miejsce inny dowódca, który będzie je wykonywał bez dyskusji.

Ustalono ostatecznie, że przeprawa będzie prowadzona na dwóch liniach: pierwszą miał płynąć 4 Batalion „Dorset” i polski 1 Batalion Spadochronowy oraz reszta 3 Batalionu, drugą 2 Batalion i sztab brygady. Po latach generał Stanisław Sosabowski w swych wspomnieniach tak pisał o afroncie, jaki spotkał go ze strony brytyjskich dowódców, niepotrafiących wziąć odpowiedzialności za swe czyny:

„Istota nieporozumienia między mną a gen. Thomasem polegała na tym, że być może zbyt jaskrawo i gorąco przedstawiłem na odprawie, że przeprawa w rejonie zatopionego promu udać się nie może, bo po przeciwnym brzegu znajduje się silna obsada niemiecka, oraz że ja, jako dowódca Brygady, sam wyznaczę, który z moich baonów weźmie udział w tej przeprawie. Być może, że kategoryczność mego oświadczenia leżała także w tym, że gen. Thomas – notabene ubrany w mundur prawie bez zarzutu, prawie jak w garnizonie – będąc już drugi dzień w pobliżu rejonu Brygady, nie zadał sobie trudu, aby stwierdzić sytuację na miejscu u mnie, jak to uczynił gen. Horrocks, a apodyktycznie dyktuje rozwiązanie, które – wiedziałem – że przyniesie klęskę. […] Na tym jednak się nie skończyło. Gdy po skończonej odprawie wyszliśmy z namiotu, gen. Thomas zwrócił się do mego oficera łącznikowego, płk. Stevensa, który mi towarzyszył, i w mojej obecności zaczął mu wydawać rozkazy dotyczące Brygady. I to w formie takiej: «Zrobi pan to, itd.». Przysłuchiwałem się temu spokojnie. Sztywno salutując sobie wzajemnie, pożegnałem się z gen. Thomasem. Gdy wsiadałem do samochodu, zapytałem żartobliwie płk. Stevensa, kiedy mam mu zdać dowództwo Brygady. Nie zrozumiał, o co mi chodzi, i zmieszał się bardzo. Wtedy wyjaśniłem mu nietakt gen. Thomasa”23.

Jak widać, polski dowódca przewyższał brytyjskich oficerów nie tylko wiedzą taktyczną i opanowaniem w walce.

O godzinie dwudziestej pierwszej wyznaczone oddziały wyruszyły na brzeg. Jednak znowu powtórzyła się sytuacja z poprzednich prób forsowania Renu. Wskutek dostarczenia jedynie części obiecanych łodzi z 43 Dywizji Piechoty odwołano przeprawę 2 Batalionu i sztabu brygady. Linię przeprawową uruchomiono o północy. W poniedziałek 25 września (D + 8) do godziny czwartej nad ranem przeprawiło się trzystu pięćdziesięciu żołnierzy batalionu „Dorset”, ale z powodu silnego ognia przerwano dalszą przeprawę oddziałów. Rankiem przystąpiono do ewakuacji rannych z Driel. Po go­dzinie dziesiątej Niemcy wznowili ostrzał artyleryjski miasteczka, który trwał nieprzerwanie do dnia następnego. W południe generał Sosabowski został powiadomiony o zaplanowanej na najbliższą noc ewakuacji 1 Dywizji Powietrznodesantowej. Broniące się z czerwonymi diabłami oddziały polskie miały tworzyć straż tylną odwrotu, a więc opuścić pozycje jako ostatnie. Pod osłoną huraganowego ognia XXX Korpusu o godzinie dwudziestej drugiej niedobitki 1 Dywizji Powietrznodesantowej oderwały się od wroga i rozpoczęły odwrót w stronę rzeki. Na południowy brzeg spadochroniarzy przewozili w nielicznych łodziach kanadyjscy saperzy. Wielu żołnierzy musiało przeprawiać się przez rzekę wpław.

O godzinie trzeciej 26 września (D + 9) rozpoczęto ewakuację polskich żołnierzy. W tym momencie bitwa praktycznie zmieniła się w rzeź. Niemcy coraz gwałtowniej atakowali niedobitki brytyjskie i polskie, zatapiając łodzie i strzelając do ludzi starających się przepłynąć rzekę wpław. Coraz mniej żywych wychodziło na południowy brzeg… Ewakuację zakończono o godzinie w pół do szóstej. Na aliancką stronę rzeki dotarło dwadzieścia procent żołnierzy brytyjskiej dywizji powietrznodesantowej, reszta zginęła lub dostała się do niewoli. 1 Dywizja Powietrznodesantowa praktycznie przestała istnieć24. Jeden z kapelanów brygady, ksiądz Alfred Bednorz, wspominał te dramatyczne chwile:

„Przy blasku porannego słońca bladły powoli łuny nocnych pożarów. Drogą ciągnęły grupy spadochroniarzy z północnego brzegu Renu. Czarni, obszarpani, często półnadzy, nieogoleni, utarzani w wodzie i błocie, czynili wrażenie pochodu widm, które na światło dzienne wracają z inferna”25.

Istotnie – wyrwali się z piekła.

Jeszcze w czasie trwania wojny powstały analizy operacji „Market-Garden”, w których wyliczano przyczyny jej niepowodzenia, jak zła pogoda, brak rozeznania w siłach nieprzyjaciela, a zwłaszcza dyslokacja w rejonie desantu dywizji pancernych Waffen-SS i zbyt optymistyczna ocena własnych możliwości przy tak gigantycznym przedsięwzięciu. Najmniej do zarzu­cenia miał sobie pomysłodawca całej akcji marszałek Montgomery. Według niego operacja „Market-Garden” udała się w dziewięćdziesięciu procentach. Wszystkie jej cele, oprócz utrzymania mostu w Arnhem, zostały osiągnięte. Marszałek zapomniał tylko dodać, że bez mostu w Arnhem reszta była na nic. W zamian za heroizm i śmierć brytyjskich, polskich i amerykańskich spadochroniarzy alianci uzyskali ponad osiemdziesięciokilometrowy wyłom prowadzący donikąd.

Fanfaronada marszałka Montgomery’ego miała także rozmyć odpowiedzialność, jaka ciążyła na nim i jego podwładnych za wytracenie elitarnej jednostki armii brytyjskiej. Przecież „geniusz strategii” nie mógł przyznać się do popełniania elementarnych błędów strategicznych, jak też do tego, że nie dostrzegał ich u swych oficerów. Winę starano się zrzucić na generała Sosabowskiego. Odprawa w Valburgu była wstępem do intrygi, która miała wykazać, że polski dowódca sabotował rozkazy swych brytyjskich przełożonych i nie chciał wysyłać podległej mu brygady na północny brzeg Renu. To jednak było zbyt ordynarne kłamstwo; przeżyło za wielu świadków – z dowódcą czerwonych diabłów generałem Urquhartem na czele – którzy doświadczyli bohaterstwa i ofiarności generała Sosabowskiego i jego żołnierzy. Jednak dżentelmeni w mundurach nie mogli darować generałowi słów krytyki wypowiedzianych im prosto w oczy. Generała Sosabowskiego – mimo protestów jego podwładnych – na żądanie brytyjskich władz wojskowych zdjęto z dowództwa brygady pod koniec 1944 roku26. Lecz dla podkomendnych pozostał on niekwestionowanym autorytetem, wodzem i twórcą pierwszej wielkiej jednostki powietrznodesantowej w Wojsku Polskim. O kulisach tego dramatu generała Sosabowskiego będzie jeszcze mowa w dalszej części tej książki.

Rok później – kilka miesięcy po zakończeniu wojny w Europie – żołnierze 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej odwiedzili groby swych kolegów poległych w Arnhem i Driel. Ze zdziwieniem zobaczyli, że pobojowisko od września 1944 roku prawie się nie zmieniło. Okoliczne budynki nadal były w ruinie i nie było widać żadnych śladów odbudowy. Spadochrony leżały na tych samych miejscach, tylko spłowiałe w słońcu i deszczu, a kosze i zasobniki z zaopatrzeniem były nietknięte. Jedynie trawa – niekoszona – była bardziej wybujała niż tamtej jesieni…

„Tu i ówdzie – wspominał podpułkownik Władysław Klemens Stasiak – stosy amunicji leżą przygotowane, jak wówczas, do przeprawy. Rozpoznajemy poszczególne skrzynie, pociski, które tu troskliwie nosiliśmy własnymi rękoma, w ogniu moździerzy i artylerii nieprzyjaciela. Obok leży zniszczony motocykl śp. por. [Jerzego – P.K.] Racisa. Jeden z naszych kolegów, plut. K., który poległ blisko rok temu, leży ciągle jeszcze niepogrzebany. Ma podcięte gardło, widoczny ślad walki wręcz. Dalej leży dwu innych kolegów. Koło farmy Laar pod cienką warstwą ziemi, grubości zaledwie kołdry, leży dwu spadochroniarzy. Nie wiadomo, czy powódź ich litośnie piaskiem przy­kryła, czy też od­działy, które po nas przyszły. Nie widać żadnej duszy do­okoła. Ludność cywilna dotąd boi się wejść na dawne pole walki. Nie zrobili zresztą tego Niemcy, by zebrać cenny materiał, mimo że pole walki na południowym brzegu Renu było całkowicie w ich posiadaniu. Dotąd wionie śmiercią z tych pól…”27.

Elitarna brygada spadochronowa – pierwsza taka w Wojsku Polskim, której sformowanie wymagało wiele sił i środków oraz przezwyciężania niebotycznych, wydawałoby się, problemów kadrowych i materiałowych, od początku miała jedno podstawowe, wyraźne przeznaczenie: desantować się i walczyć w kraju – wesprzeć planowane powstanie powszechne. Jednak tylko nielicznym żołnierzom brygady było dane skakać do Polski jako cichociemni i służyć w szeregach Armii Krajowej. Do powstania powszechnego nie doszło. Zamiast niego zrealizowano akcję „Burza”, która prócz walki z Niemcami była próbą zahamowania sowieckiej aneksji Kresów i zwasalizowania przez Stalina reszty kraju. Kulminacja tej tragedii nastąpiła w Warszawie, gdzie w sierpniu 1944 roku wybuchło powstanie. Żołnierze 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej, która miała sztandar ufundowany przez mieszkańców stolicy i przemycony do Wielkiej Brytanii przez jednego z emisariuszy28, na wieść o powstaniu rwali się do akcji. Kiedy usłyszeli, że to niemożliwe, odmówili przyjmowania posiłku. Buntowi zapobiegł jedynie autorytet ich dowódcy generała Sosabowskiego, który jednak w pełni solidaryzował się z postawą podkomendnych, nie wyciągając z incydentu żadnych konsekwencji służbowych.

Kiedy okazało się, że cała brygada nie ma szans na lot do Warszawy i udział w walkach, Polacy poprosili Brytyjczyków, by zezwolili na symboliczny gest w postaci wsparcia powstania jedną kompanią spadochronową. Liczyła ona dziesięciu oficerów i stu spadochroniarzy dokładnie wyselekcjonowanych z grona ochotników. Na jej dowódcę generał Sosabowski wyznaczył kapitana Władysława Sobocińskiego, dowódcę 3 Batalionu. Odpowiedź z dowództwa brytyjskiego była jednak zdecydowanie negatywna. Całe przedsięwzięcie uznano za samobójcze i trzeba przyznać, że Brytyjczycy mieli rację. Kompania najpewniej musiałaby lecieć z włoskiej bazy w Brindisi, skąd startowały samoloty z zaopatrzeniem dla powstańczej Warszawy. Do transportu stu dziesięciu żołnierzy z minimalnym uzbrojeniem i wyposażeniem (nic więcej się nie mieściło) potrzeba było dziesięć Dakot. Transportowce te były pozbawione uzbrojenia, więc wymagały eskorty myśliwskiej, ale i tak byłyby one narażone na ogromne niebezpieczeństwo ze strony Luftwaffe, której myśliwce polowały na alianckie samoloty nad Jugosławią i Niziną Węgierską, i rozmieszczonej tam niemieckiej artylerii przeciwlotniczej. Ile Dakot przedarłoby się do Polski przez te zapory? Nawet jeśli udałoby się – zakładając optymistycznie – większości i desant wylądowałby szczęśliwie (poważnym pytaniem jest także to o miejsce, biorąc jednak pod uwagę, że powstańcy nie zdobyli żadnego lotniska w obrębie miasta, desant można było wykonać nad Puszczą Kampinoską, co na pewno doprowadziłoby do kolejnych sporych strat) oraz połączył się z oddziałami powstańczymi, to wobec braku broni przeciwpancernej i ograniczonej liczby amunicji nie miałoby to większego militarnego znaczenia. Dobitnie przekonali się o tym spadochroniarze pułkownika Frosta w Arnhem. Byłby to jedynie gest – kolejny piękny przejaw polskiego romantyzmu „strzelania do wroga brylantami”29…

Dalsza część w wersji pełnej

1 Potoczna nazwa amerykańskiego samolotu transportowego Duouglas C-47, w czasie drugiej wojny światowej (i długo po niej) używanego zarówno przez aliantów zachodnich, jak i Sowietów.

2 Chodzi o lekkie motocykle Excelsior Welbike, zwane potocznie „parascooterami”, które zrzucano w zasobnikach, by po desancie skoczkowie mogli szybciej opuścić zrzutowisko i dotrzeć do miejsca koncentracji.

3 Worki desantowe z oporządzeniem, na przykład sanitarnym, czy żywnością i amunicją.

4 Wózki przeznaczone do transportu sprzętu.

5 W rejon zrzutu dotarły siedemdziesiąt dwa samoloty (ze stu czternastu), które desantowały dziewięćset dziewięćdziesięciu jeden żołnierzy (zamiast tysiąc pięćset czterdziestu dziewięciu). Z powodu gęstych chmur na trasie lotu do bazy zawróciło czterdzieści jeden Dakot, uszkodzony samolot zrzucił spadochroniarzy w Belgii. W związku z tym brak było całego 1 Batalionu, dużej części 3 Batalionu, kompanii saperów i części sztabu brygady.

6 Czyli feldmarszałka Erwina Rommla, dowódcy Afrika Korps.

7 Film powstał na motywach głośnej książki o tym samym tytule autorstwa Corneliusa Ryana.

8 Generał Bradley nawiązywał tu do tego, że Montgomery był wcześniej znany z ostrożności i długich (czasem zbyt długich) analiz przed rozpoczęciem walki.

9 Omar N. Bradley, Żołnierska epopeja, przeł. Emilia Niemirska, Warszawa 1963, s. 467.

10Polscy spadochroniarze. Pamiętnik żołnierzy…, s. 406.

11