Kocie kłopoty Grzecznego psa - Wojciech Cesarz, Katarzyna Terechowicz - ebook

Kocie kłopoty Grzecznego psa ebook

Wojciech Cesarz, Katarzyna Terechowicz

4,7

Opis

Winter kocha żyć! A ponieważ Wy kochacie Wintera, oddajemy Wam do rąk czwarty już tom jego przygód. Będzie kilka gonitw, szalonych, psich pomysłów i nowe kocio-psie przyjaźnie na dobre i na złe. Ta lektura to prawdziwy zastrzyk Winterowej energii, częstujcie się!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 137

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (61 ocen)
48
11
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Iwonalegimi77

Dobrze spędzony czas

Książka bardzo podobała się mojej córce (9 lat). Świetna do ćwiczenia czytania.
10
katarzynaszczupal

Nie oderwiesz się od lektury

fajna książka i śmieszna Hahahahahahahahaha
00

Popularność




Polecają:

To nie jest prawda, że psy nie lubią kotów. Psy są naprawdę bardzo przyjacielskie (przynajmniej większość z nich). Psa może wyprowadzić z równowagi tylko wyjątkowo bezczelny i gwiżdżący na wszystko kot. Wiem coś na ten temat – w końcu jestem psem. Poza tym, jak już jesteśmy przy kotach – ci wąsaci spryciarze cały czas kombinują, nigdy nie wiesz, co takiemu kotu wpadnie do głowy… Ale może opowiem wam o kotach od początku.

Moje kocie kłopoty zaczęły się pod koniec wakacji, kiedy na wycieczce w górach przyplątał się do nas kot. Mały, szary, pręgowany, z aroganckim białym pyszczkiem, nastroszonymi wąsami i monstrualnym apetytem – przyjechał z nami do Warszawy. Po nieudanej próbie sprezentowania go sąsiadce zamieszkał na dobre ze mną, czyli wyjątkowo grzecznym malamutem Winterem, i moim stadem: Henrykiem, Hanką, Alkiem, Julią i Rudym.

Szybko zauważyłem, że sposób rozumowania kotów jest mi zupełnie obcy. Milion razy lepiej dogaduję się z Rudym, który bywa krnąbrny i uparty, ale w końcu jest psem i dość szybko zorientował się, kto jest w naszym domu przewodnikiem stada. Natomiast Marian (tak się nazywa bezczelne kocisko), od kiedy tylko się pojawił, panoszył się po całym domu, mrucząc jak rozklekotany traktor, wyjadał w nocy jedzenie z mojej miski, robił fikołki, a potem uciekał na szafę (albo na drzewo) i śmiał mi się prosto w nos. Takie zachowanie coraz bardziej działało mi na nerwy. A skoro ludzie nie dawali sobie z nim rady – sam postanowiłem go wychować.

Tymczasem nasz dom powoli zapełniał się kocimi gadżetami – na każdym kroku potykałem się o jedną z czterech kuwet, jakieś drapaki, kocie domki, pluszowe myszy, piłeczki z piórami. Marian dostał nawet własne miniaturowe posłanie dla yorków, ale spał w nim tylko kilka razy. Zauważyłem, że koty są bardzo kapryśne i humorzaste. Próbowałem go pilnować, ale on co kilka dni zmieniał swoje zwyczaje. To spał w łóżku z Henrykiem, Hanką, Alkiem albo Julią, to w koszyku Rudego, czasem na kanapie albo w szafie, czy w jakimś zakamarku. Posunął się nawet do tego, że kiedyś uciął sobie drzemkę w MOIM ulubionym miejscu pod schodami. Próbowałem dać mu do zrozumienia, że zachowuje się bardzo niegrzecznie. Warknąłem ostrzegawczo i miałem nadzieję, że jakoś zareaguje, ale on tylko ziewnął i odszedł tym swoim skradająco-kołyszącym się krokiem na krzywych łapkach.

Z kotem bezustannie bawiliśmy się w podchody. Jak pilnowałem kącika pod schodami – kocisko kręciło się koło mojej miski. Gdy pilnowałem fotela, Marian już leżał pod schodami albo w koszyku Rudego. Albo na blacie kuchennym. Nie mogłem być w tych wszystkich miejscach naraz, więc pewnego dnia trochę się zdenerwowałem i postanowiłem przejść do ataku.

Poranek zacząłem od próby zajęcia kociego wiklinowego domku. Wsadziłem tam pysk – było ciasno, ale ja się łatwo nie zrażam, więc zajrzałem głębiej i… zaklinowałem się razem z uszami. Wokół zrobiło się ciemno i chyba straciłem wzrok. Szarpnąłem pyskiem raz i drugi. Nic, ciemno i duszno. Zacząłem się tarzać, waląc łapami w moją pułapkę. Wciąż nic. Nie powiem, żebym wpadł w panikę, ale… ruszyłem galopem przed siebie, bo chwilowo nie miałem lepszego pomysłu. Po drodze walnąłem w coś twardego, potem obiłem się o jakąś ścianę i zobaczyłem gwiazdy. Coś mnie uciskało w szyję i zaczynało mi brakować powietrza. Miotałem się, nic nie widząc, co chwila wpadały na mnie jakieś przedmioty. Słyszałem wokół brzęk tłuczonego szkła i różne głuche, dziwne odgłosy, jakby coś się przewracało. W końcu z oddali dobiegł mnie krzyk Henryka:

– Co tam się dzieje? Wiiinter?!

Skoczyłem w stronę, z której dobiegał znany mi głos. Po drodze o coś jeszcze zawadziłem, a potem, kierując się nosem, wbiegłem po schodach na górę, skoczyłem w prawo i wylądowałem na czymś miękkim, co nagle zaczęło głośno sapać i się wiercić. Dotarł do mnie znajomy zapach Henryka.

– Czyś ty oszalał, Winter?! – ryknął. – Co ty robisz z koszykiem Mariana na łbie?

A potem poczułem mocne szarpnięcie i… nagle odzyskałem wzrok. Widok był przedziwny. Leżałem na Henryku, który – zły jak osa i czerwony na twarzy – usiłował się spode mnie wydostać. Pidżamę miał całą wymiętą, ale nie będę go krytykował, bo to jego sprawa, w czym lubi spać. Obejmował kurczowo zaśliniony koci koszyk. Co Henryk robi w łóżku z kocim posłaniem? Zacząłem się nad tym zastanawiać, ale nagle zaburczało mi w brzuchu (znacie pewnie to uczucie szalonego głodu) i szybko zapomniałem o kłopotach z kocim koszykiem, bo miałem na głowie poważniejszy problem – pusty brzuch. Zbiegłem po schodach i ruszyłem w stronę kuchni, przebiegając przez salon, który wyglądał, jakby przeszło przez niego tornado. Poprzewracane krzesła i stoły, porysowane ściany, zwalone lustro i wszędzie na podłodze pełno szkła.

Bruuu, briii, bruuum, braaammm!!! – rozległo się w moim brzuchu. W dwóch susach znalazłem się w kuchni przy misce.

Myślicie, że czekało na mnie jedzenie? Nic z tego – moja miska była pusta. PUSTA! Kilka razy trąciłem ją nosem, ale nikt się nie pojawiał. Wreszcie usłyszałem jakieś kroki na schodach – nadstawiłem uszu, ale zamiast „czas na śniadanko” albo „chodź na obiadek” usłyszałem z salonu ryk Henryka:

– Ratunku, trzymajcie mnie! Ja tego nie wytrzymam!

– Co się dzieje?! – krzyknęła z sypialni Hanka.

– Kataklizm, katastrofa i kompletna degrengolada! Trzęsienie ziemi i wybuch wulkanu! A poza tym czeka nas remont domu. To się dzieje!

Zajrzałem do salonu, ale na mój widok Henryk zaczął machać rękami, jakby opędzał się od natrętnej muchy.

– Idź stąd, Winter! Niegrzeczny pies!

O co mu chodzi? Biega po rozbitym szkle, demoluje salon, robi mnóstwo hałasu i ma do mnie pretensje nie wiadomo o co. I to ja jestem niegrzeczny?

– A co tu się stało? – Hanka stanęła w progu salonu i przetarła oczy ze zdumienia.

– Ten pies z piekła rodem… – zaczął Henryk podniesionym głosem, ale nie dokończył.

– Zamiast lamentować, idź po odkurzacz – przerwała mu Hanka. – Chodź, Winter, na śniadanko.

Wreszcie usłyszałem słowa, na które czekałem tak długo, i poleciałem prosto do mojej miski. Na środku kuchni siedział Marian (skąd on się tam wziął?) i mrużył te swoje zielone ślepia. Wydawało mi się, że jakoś tak prowokacyjnie machnął wąsem w stronę mojej miski, ale postanowiłem to zignorować, bo jak jestem na czczo, to nie mam ochoty na wychowywanie kota.

Już miałem zabrać się do jedzenia, gdy nagle coś szarego świsnęło mi przed nosem i przeleciało po kuchni jak Pendolino. Spojrzałem groźnie na Mariana, ale on już spokojnie siedział na kuchennym blacie i patrzył znudzony przez okno.

Gruuum, griiiiim, groooom!!! – mój brzuch głośno domagał się posiłku.

Otworzyłem paszczę i… znowu coś przemknęło mi przed nosem. Warknąłem ostrzegawczo. Kot siedział na krześle, zajęty czyszczeniem swojej łapki. Zaraz, co jest?! Nic nie rozumiem, czy Marian może przebywać w kilku miejscach naraz?

Zbliżyłem nos do miski, ale najpierw na wszelki wypadek zerknąłem na kota, żeby ustalić, gdzie aktualnie przebywa. Marian czyścił sobie drugą łapkę i nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Przeżuwałem właśnie pierwszy kęs, kiedy coś szarego przeleciało mi nad głową jak szybowiec, a potem (to już szczyt wszystkiego!) z plaśnięciem wylądowało w mojej misce. Zaryczałem z oburzeniem, tak jak to robią głodne malamuty. Marian wyskoczył na metr do góry – po czym dał nura przez okno, dziko miaucząc.

Nie rozumiem jeszcze jego mowy, ale to chyba nie było nic miłego.

Czary-mary, hokus-pokus

W sobotę były urodziny Julki. Hanka od rana piekła tort, a Henryk snuł się po ogrodzie z drabiną i rozwieszał różowe balony. Nawet kilka udało mi się upolować – ale był przy tym huk! Potem Henryk zaczął rozbijać na trawniku kolorowe namioty, połączone jakimiś tunelami. Wszystko co chwilę mu się myliło, plątało i wywracało, więc cały czas tylko wzdychał i narzekał pod nosem. Wreszcie udało mu się ustawić całą konstrukcję, usiadł na trawie i otarł pot z czoła. Był jakiś taki przygaszony, więc chciałem mu poprawić humor i zacząłem biegać wokół namiotów, a potem z rozpędu wpadłem do środka. Próbowałem przelecieć przez tunel, ale okazał się za ciasny, i utknąłem gdzieś w połowie drogi.

Nie lubię być uwięziony, a tym bardziej w coś owinięty – wpadłem w lekką panikę i zacząłem się szarpać i przebierać łapami jak szalony. Z oddali dobiegały mnie rozpaczliwe krzyki Henryka. W końcu rozległ się nieprzyjemny trzask i… byłem wolny. Na widok błękitnego nieba wpadłem w euforię i zrobiłem radosne kółko wokół domu. Gdy wróciłem do Henryka, oglądał podarte na strzępy resztki namiotu, wykrzykiwał coś o psach psujach (chyba to Rudy narozrabiał) i w końcu pojechał do sklepu po nowy namiot, a ja przysnąłem.

Obudzili mnie pierwsi goście, którzy stali przy furtce – dziwnie ubrani chłopiec i dziewczynka z tatą. Dziewczynka miała różową sukienkę, przyczepione do pleców skrzydełka i różową spiczastą czapkę, a chłopiec, też w spiczastej czapce, nosił długą czarną pelerynę. W ręku trzymał coś w rodzaju miotły. Julia (w śmiesznym zielono-czerwonym stroju ze skrzydełkami) otworzyła im furtkę, a ja natychmiast pobiegłem się przywitać.

– Zosia, Staś… witajcie na zlocie czarodziejów! – powitała ich Julia.

Nie wiem, kim są czarodzieje, ale to ma chyba jakiś związek ze skrzydełkami.

– Jaki piękny pies! – uśmiechnął się ich tata, a ja pomachałem ogonem, bo jestem bardzo towarzyskim psem.

Skoczyłem w kierunku Stasia, ale on zaczął wymachiwać miotłą i coś krzyczeć w niezrozumiałym języku.

– Hokus-pokus, abrakadabra!

Dziwne, nic nie zrozumiałem. Chciałem przywitać się z Zosią, ale świsnęła mi przed nosem różdżką i wyszeptała:

– Czary-mary! Sim-sala-bim!

Co to ma znaczyć? Stanąłem jak wryty i zastrzygłem uszami.

– Widzicie? Czary na niego działają! – ucieszyła się Zosia.

Teraz miotła Stasia znowu świsnęła mi przed nosem.

– Bim-bam! Basala-dusala-dim!

Na wszelki wypadek odskoczyłem.

– Przestańcie męczyć psa – wtrącił wreszcie nieśmiało ich tata.

– Oj, tata, kiedy my go wcale nie męczymy! – zaśmiał się Staś.

– Wypróbowujemy na nim magiczne moce.

Tata tylko cicho westchnął, a miotła i różdżka znów poszły w ruch. Przezornie oddaliłem się w kierunku stołu, gdzie Hanka szykowała jedzenie.

– Sio, Winter, uciekaj stąd! – przegoniła mnie ścierką.

Nie było to z jej strony uprzejme, ale ponieważ uwielbiam towarzyskie imprezy, szybko o tym zapomniałem i pobiegłem przywitać kolejnych gości.

Wkrótce w ogrodzie zaroiło się od dziwnych stworków ze skrzydełkami, różdżkami i miotłami. Trzeba było uważać, żeby nie dostać miotłą, więc Rudy na wszelki wypadek schronił się w garażu, a Marian gdzieś się ulotnił. Kręciłem się po ogrodzie i przez przypadek znalazłem się koło stołu. Smakowicie zapachniało i poczułem się odrobinkę głodny – wspiąłem się na dwóch łapach i już prawie chwytałem apetyczną kanapkę, gdy ktoś mocno szarpnął mnie za ogon.

– Klaaatu barada-nikto!

Za mną stał chłopiec owinięty w zieloną pelerynę, w spiczastej czapce nasuniętej na oczy. Celował we mnie różdżką. Udało mi się jakoś capnąć kanapkę i pogalopować w głąb ogrodu. Zielona Peleryna pobiegł za mną, ale wczołgałem się w krzaki, by spokojnie zjeść, obserwując czarodzieja z bezpiecznej odległości. Nagle koło drzewa wiśni pojawił się nie wiadomo skąd Marian. Miauknął i przeciągnął się leniwie, kiedy nagle złapała go jakaś dziewczynka w błękitnej sukience ze złotymi skrzydełkami.

– Zobaczcie, mam kota! – krzyknęła. – To czarodziejski kot i nazywa się Rademenes!

Dzieci obległy dziewczynkę – każdy chciał dotknąć Mariana, który zaczął się wyrywać i przeraźliwie miauczeć.

– Kici, kici, Rademenes! Czary-mary, hokus-pokus!

Marian miauknął rozpaczliwie i w końcu udało mu się zeskoczyć na ziemię, ale w tym momencie chłopiec w zielonej pelerynie zarzucił na niego sieć.

– Może lepiej go zostawcie, on się boi – zaniepokoiła się Julia.

– Czekaj, tylko go odczaruję – zachichotał Zielona Peleryna i nachylił się do Mariana z różdżką. – Abrakadabra! Zmień swoją postać!

Spanikowany Marian miotał się w sieci jak ćma i wydawał dźwięki jak ranny tygrys. Zielona Peleryna nie zwracał na to najmniejszej uwagi – uparcie pukał kota różdżką i mruczał swoje zaklęcia. Mam swoje zdanie na temat naszego kota, ale z tym czarowaniem to była jednak lekka przesada. Wynurzyłem się z krzaków i w trzech susach znalazłem się przy Zielonej Pelerynie. Trąciłem go łapą, ale nie zwrócił na mnie uwagi.

– Czary-mary! Wzywam cię do przemiany! – chłopiec wrzasnął Marianowi nad głową i pacnął go różdżką.

Miauuuu! – rozniosło się po ogrodzie.

Stanąłem za plecami chłopca i szturchnąłem go nosem. Zielona Peleryna obejrzał się nagle, a ja spojrzałem mu prosto w oczy. Nie wiem dlaczego, chłopiec zbladł, puścił sieć i pędem ruszył w kierunku domu, gubiąc po drodze swoją czarodziejską różdżkę. Spod sieci wyprysnął Marian i jak szara błyskawica przemknął na drzewo. A ja, korzystając z zamieszania, wyczarowałem sobie (czary-mary, hokus-pokus!) jeszcze jedną kanapkę.

I tak zostałem czarodziejem.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Katarzyna Terechowicz, Wojciech CesarzKocie kłopoty grzecznego psa

© by Katarzyna Terechowicz © by Wojciech Cesarz © by Wydawnictwo Literatura

Okładka i ilustracje: Joanna Rusinek

Korekta: Lidia Kowalczyk, Joanna Pijewska

Wydanie II

ISBN 978-83-8208-952-3

Wydawnictwo Literatura, Łódź 2018

91-334 Łódź, ul. Srebrna 41

[email protected]

tel. (42) 630-23-81

www.wydawnictwoliteratura.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Ossowska