Kobiety, które śpiewały Młynarskiego - Joanna Nojszewska - ebook

Kobiety, które śpiewały Młynarskiego ebook

Joanna Nojszewska

4,8

Opis

„Młody człowieku, skąd pan tyle rzeczy wie o kobiecie?” – pytała Młynarskiego Kalina Jędrusik. Nikt nie był równie jak on wrażliwy na drgnienia kobiecej duszy. Kilkoma słowami potrafił nakreślić całą gamę emocji i doświadczeń: ambiwalencję romantycznych relacji, prozę i ciężar codziennego życia, żal starszej kobiety. Jego twórczość zaludniają wyraziste, sugestywne bohaterki: panna Krysia z turnusu trzeciego, prześliczna wiolonczelistka czy Mariola, w której temacie nie ma jasności.

Wojciech Młynarski napisał 12 godzin z życia kobiety, a z herstorii jego tekstów Joanna Nojszewska przepytuje dwanaście artystek, które z nim współpracowały: Ewę Bem, Danutę Błażejczyk, Stanisławę Celińską, Małgorzatę Kożuchowską, Halinę Kunicką, Joannę Kurowską, Alicję Majewską, Joannę Szczepkowską, Joannę Trzepiecińską, Ewę Wiśniewską, Magdalenę Zawadzką i Katarzynę Żak. W ich wspomnieniach o Młynarskim znajdziemy szeroką paletę uczuć: szacunek, podziw, współczucie, tęsknotę, czułość, wdzięczność. To zapis rozwijających współprac i pięknych przyjaźni.

Kobiety, które śpiewały Młynarskiego to wzruszający portret twórcy, który odcisnął ślad na życiu wielu osób, iskrzący się od anegdot portret życia artystycznego w czasach PRL-u, ale przede wszystkim hołd dla genialnych, wciąż żywych tekstów mistrza, które na stałe zadomowiły się w języku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 276

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wy­dawca ADAM PLUSZKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca DO­MI­NIKA PO­PŁAW­SKA
Re­dak­cja SYL­WIA NIEM­CZYK
Ko­rekta SAN­DRA TRELA, MAŁ­GO­RZATA KU­ŚNIERZ
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych, opra­co­wa­nie gra­ficzne ANNA POL
Zdję­cie na okładce Ma­rek Ka­re­wicz / East News
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Ła­ma­nie | ma­nu­faktu-ar.com
Co­py­ri­ght © by Jo­anna Noj­szew­ska Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2024
War­szawa 2024 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67859-93-6
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

„Ko­biety w moim ży­ciu zli­czy któż?”

Lato 2014. Miesz­ka­nie Woj­cie­cha Mły­nar­skiego w sta­rej ka­mie­nicy tuż przy war­szaw­skiej po­li­tech­nice. Udało się! Prze­pro­wa­dzam wy­wiad z mi­strzem. Roz­mowa ukaże się w „Twoim Stylu”, mie­sięcz­niku, z któ­rym je­stem zwią­zana od lat. Pi­smo ko­biece, więc kusi mnie, żeby po­roz­ma­wiać o ko­bie­tach wła­śnie. Wspo­mi­namy je­den z pierw­szych suk­ce­sów pana Woj­cie­cha. W 1964 roku na opol­skim fe­sti­walu Ka­lina Ję­dru­sik do­staje na­grodę za pio­senkę z jego tek­stem Z kim tak ci bę­dzie źle jak ze mną. Znana aneg­dota mówi, że kiedy ar­tystka pierw­szy raz prze­czy­tała słowa tego utworu, zdzi­wiła się: „Młody czło­wieku, skąd pan tyle rze­czy wie o ko­bie­cie?”.

„No wła­śnie, skąd? Był pan wtedy za­le­d­wie po dwu­dzie­stce” – do­py­tuję te­raz i ja, sie­dząc w sło­necz­nym po­ko­iku przy Lwow­skiej. I sły­szę: „Od­po­wiem pani, tak jak wtedy Ka­li­nie. Tylko z wy­obraźni... Też się śmiała. A skoro pani pyta o ko­biety, które miały wpływ na moje ży­cie, to Ka­linę mu­szę wy­mie­nić ko­niecz­nie. Ro­biła na mnie ko­lo­salne wra­że­nie. Nie raz że­śmy so­bie cie­ka­wie roz­ma­wiali z nią i jej mę­żem Sta­ni­sła­wem Dy­ga­tem. Po­dzi­wia­łem jej in­te­li­gen­cję, po­czu­cie hu­moru i dy­stans do co­dzien­nych wy­da­rzeń. W pio­sence Z kim tak ci... sporo tej Ka­liny jest”.

Czy tylko wy­obraź­nia kie­ro­wała pió­rem tam­tego dwu­dzie­sto­trzy­latka? Chyba nie by­łoby tak wraż­li­wego na ko­biecą du­szę tek­ścia­rza, gdyby nie mama Mag­da­lena, bab­cia Ce­sia i ciotka Ka­czur­bina, gdyby nie sio­stra Ba­sia. Całe dzie­ciń­stwo pełne ko­bie­cych fur­ko­tów, emo­cji, spraw. W wy­wia­dzie ra­dio­wym po­wie­dział kie­dyś: „W domu oto­czony by­łem zgrają bab, wcho­dziły mi na głowę, ale pró­bo­wa­łem nimi rzą­dzić”. Kiedy go o to za­gad­nę­łam, za­pro­po­no­wał: „Na­zwijmy to ła­god­niej – sio­stra i cztery ku­zynki. Czy wła­ziły na głowę? Na­wet je­śli, źle tego nie wspo­mi­nam. Za to pa­mię­tam, że pi­sa­łem ja­sełka, roz­da­wa­łem im role i ka­za­łem grać”.

Przy­znał też wtedy (opa­tru­jąc swoje słowa jakże po­żą­da­nym przez dzien­ni­ka­rzy zda­niem „Ni­gdy jesz­cze o tym nie mó­wi­łem”), że gdy był mały, naj­więk­szy wpływ miała nań ba­bu­nia. Ce­cy­lia Zdzie­chow­ska, mama mamy. To ona pil­no­wała jego wy­cho­wa­nia. „Czę­sto dar­łem z nią koty, a ona przy­wią­zy­wała mnie do ka­lo­ry­fera! Ale po­tem by­łem jej wdzięczny. Ba­bu­nia to w ogóle po­wie­ściowy typ. Za­raz po woj­nie miesz­ka­li­śmy w du­żym domu w Ko­mo­ro­wie pod War­szawą. Peł­nym lu­dzi, któ­rych trzeba było wy­kar­mić i zor­ga­ni­zo­wać im ży­cie. Ba­bu­nia to umiała”. Wie­działa też, jak za­dbać o po­trzeby ar­ty­styczne miesz­kań­ców. Przy­cho­dził na przy­kład pan me­lo­re­cy­ta­tor i gra­jąc na for­te­pia­nie, de­kla­mo­wał Nor­wida. Po wy­stę­pie bab­cia do srebr­nej cu­kier­nicy zbie­rała dla niego datki. „By­łem uczony do­brego wy­cho­wa­nia, szu­ra­nia nóżką, ca­ło­wa­nia w rękę, pusz­cza­nia pani pierw­szej przez drzwi, wsta­wa­nia, kiedy mó­wili do mnie do­ro­śli, nie­mó­wie­nia nie­py­ta­nym. Jed­nym sło­wem ode­bra­łem to, co się na­zywa kin­dersz­tubą” – mó­wił Mły­nar­ski w wy­wia­dzie dla ra­dia.

A mama? Mag­da­lena ze Zdzie­chow­skich. Ku lek­kiemu prze­ra­że­niu ro­dziny wy­szła za Ma­riana „Milka” Mły­nar­skiego. Czło­wieka uzdol­nio­nego mu­zycz­nie i peł­nego wdzięku, lecz sła­bego zdro­wia. Kiedy zmarł na gruź­licę, miała za­le­d­wie dwa­dzie­ścia sie­dem lat. Syn Woj­tek – tylko dwa. Był rok 1941, śro­dek wojny. Już ni­gdy z ni­kim się nie zwią­zała. Żyła długo. To jej Mły­nar­ski po­świę­cił je­den z naj­pięk­niej­szych utwo­rów, Na­szych ma­tek ma­leń­kie miesz­kanka z po­ru­sza­ją­cym ob­raz­kiem – ktoś dzwoni do drzwi i matka my­śli, że to „syn kró­le­wicz wró­cił szóstką koni”, nie­stety, „to tylko pan li­sto­nosz z rentą”. Kil­koma sło­wami umiał od­ma­lo­wać żal star­szej ko­biety, ale i pewne po­go­dze­nie się z lo­sem: syn da­leko, ma swoje sprawy, może kie­dyś wróci.

Sam au­tor wspo­mi­nał, że kiedy za­pre­zen­to­wał ma­mie ten utwór, tylko uśmiech­nęła się smutno... Nie bez ko­zery śpie­wa­jący tę pio­senkę Mi­chał Ba­jor w książce Moje pio­senki ko­men­to­wał: „Wszel­kie fil­mowe wy­ci­ska­cze łez typu hol­ly­wo­odz­kiego są przy tym utwo­rze dzie­cinną igraszką. Tu nie ma żar­tów. Pod­czas tej pio­senki lu­dzie na­prawdę pła­czą”.

To pani Mły­nar­skiej za­wdzię­czamy tek­ścia­rza, który nie zo­stał na­ukow­cem. W fil­mie Mły­nar­ski. Pio­senka fi­na­łowa wspo­mina on, jak na ko­niec stu­diów ra­dził się mamy, co wy­brać. Bo na uni­wer­sy­te­cie pro­po­no­wano mu asy­sten­turę. A jego – po suk­ce­sach w Hy­bry­dach – cią­gnęło na es­tradę. Wa­hał się. „Od­by­łem nie­sły­cha­nie ważną dla mo­ich lo­sów roz­mowę z moją mamą, któ­rej po­wie­dzia­łem, że je­stem roz­darty. Jedno to jest ten uni­wer­sy­tet, a dru­gie [...] że­bym chciał ro­bić to, co już ro­bię w te­atrzyku stu­denc­kim. I mama po­ra­dziła mi, że­bym wy­brał to dru­gie”.

Ważną po­sta­cią dzie­ciń­stwa była też ciotka Ma­ria Ka­czur­bina. Kom­po­zy­torka, uczyła w kon­ser­wa­to­rium, w ze­spole Ma­zow­sze. „Nie­spe­cjal­nie po­zwa­lała na żarty, a ja by­łem za­wsze roz­żar­to­wany. Ale to jej za­wdzię­czam mu­zyczne pod­stawy – mó­wił mi. – A mu­zyczne wy­czu­cie i po­czu­cie hu­moru wy­ro­biła we mnie pia­nistka i kom­po­zy­torka Fran­ciszka Lesz­czyń­ska, ko­le­żanka mamy z ra­dia, z re­dak­cji au­dy­cji dla dzieci i mło­dzieży. Do­brych parę lat póź­niej na­pi­sa­li­śmy ra­zem do ka­ba­retu Du­dek pio­senkę Po co bab­cię de­ner­wo­wać”. Mły­nar­ski wspo­mi­nał też pro­fe­sor Sta­ni­sławę Ostrow­ską, po­lo­nistkę z prusz­kow­skiego li­ceum im. To­ma­sza Zana. Jak sam przy­znał, w la­tach na­sto­let­nich ło­bu­zo­wał, cią­gnęło go do „ty­powo sztu­bac­kich, smar­kac­kich przed­się­wzięć”. A ona ja­koś umiała do niego prze­mó­wić, roz­nie­cić za­in­te­re­so­wa­nie li­te­ra­turą.

Przy­pa­dek, ale można trak­to­wać go jak sym­bol: Giełda Pio­senki, cy­kliczna im­preza bę­dąca swego ro­dzaju se­lek­cją przed fe­sti­wa­lem w Opolu (a dla naj­lep­szych – ka­ta­pultą), od­by­wała się przez pe­wien czas w war­szaw­skiej ka­wiarni U Ewy (we­dług nie­któ­rych źró­deł na­zy­wała się po pro­stu Ewa), przy ulicy Ko­nop­nic­kiej. To tam na po­czątku lat sześć­dzie­sią­tych Mły­nar­ski mógł się za­pre­zen­to­wać jako pro­fe­sjo­nalny au­tor i wy­ko­nawca („Wów­czas skromny nie­prze­czu­wa­jący swej ka­riery czło­nek grupy ak­tor­skiej stu­denc­kiego ka­ba­retu Hy­brydy” – pi­sał Je­rzy Gry­go­lu­nas w książce Fe­sti­wale opol­skie). To tam po raz pierw­szy wy­brzmiała pio­senka Z kim tak ci bę­dzie źle jak ze mną, wy­śpie­wana przez Ja­dwigę Strze­lecką. Ad­rianna Go­dlew­ska-Mły­nar­ska, ar­tystka, była żona pana Woj­cie­cha, mó­wiła mi o tym miej­scu: „Te Giełdy Pio­senki były dla nas osob­nym świa­tem, w który nie wcho­dziła cen­zura, po­li­tyka, czu­li­śmy się tam wolni”. On sam po la­tach użył okre­śle­nia: la­bo­ra­to­rium pol­skiej kul­tury ma­so­wej.

Tek­ściar­ski de­biut Woj­cie­cha Mły­nar­skiego w Opolu to też rzecz śpie­wana przez ko­bietę. Ko­le­żanka z te­atru stu­denc­kiego, Ja­nina Ostala, wy­ko­nała Lu­dzie to ku­pią, pio­senkę ty­tu­łową pro­gramu na­pi­sa­nego przez Mły­nar­skiego dla Hy­bryd. Lata póź­niej, pod­czas kul­to­wego kon­certu Na­stroje, nas troje au­tor przy­po­mniał ten mo­ment w oko­licz­no­ścio­wym ku­ple­ciku:

Star­to­wa­łem w roku sześć­dzie­sią­tym trze­cim

włos na jeża mia­łem krótko, oko szczyre

i opol­skie me pi­sa­nie

roz­po­czą­łem od za­da­nia

strasz­li­wego ciosu w pio­sen­kar­ską szmirę.

W roz­mo­wie ze mną wy­znał: „Wie pani, ja da­leko moc­niej prze­ży­łem drugi opol­ski fe­sti­wal. Bo tam już wy­stą­pi­łem jako za­wo­dowy tek­ściarz, a nie stu­dent ama­tor. Spa­loną zie­mię śpie­wała Kry­styna Ko­nar­ska, piękna dziew­czyna, która wcze­śniej wy­lan­so­wała mój pierw­szy prze­bój, Je­sienny pan. No a przede wszyst­kim Ka­lina Ję­dru­sik i Z kim tak ci bę­dzie źle jak ze mną”.

Na ten te­mat też po­wstał oko­licz­no­ściowy utwór:

Rok na­stępny i fe­sti­wal nu­mer drugi

z nie­by­wa­łym wprost wzru­sze­niem tu wspo­mi­nam,

bo do­sta­łem, chło­pię młode,

pierw­szą w ży­ciu mą na­grodę,

wy­śpie­wała ją wspa­niała mi Ka­lina.

O Ka­li­nie po­wstają dziś filmy, Ko­nar­ską mało kto pa­mięta, wy­je­chała wkrótce po­tem do Fran­cji, gdzie na­grała wiele pio­se­nek jako Cri­stina. Jest piękne zdję­cie z tam­tego fe­sti­walu: dwoje mło­dzia­ków, Woj­tek i Kry­sia, na uli­cach Opola. On w ja­snym gar­ni­tu­rze, ob­cięty na je­żyka, ona w ja­snej su­kience, z kocz­kiem. Oboje so si­xties.

Opole to „fe­sti­wal, któ­rego Woj­ciech Mły­nar­ski stał się ob­ja­wie­niem, bo­ha­te­rem i eta­to­wym ko­lek­cjo­ne­rem na­gród głów­nych i wy­róż­nień” – jak pi­sze wielki znawca twór­czo­ści Mły­nar­skiego, Da­riusz Mi­chal­ski. Przez wiele lat na ko­lej­nych fe­sti­wa­lach ar­tystki zdo­by­wały laury za pio­senki z tek­stami Mły­nar­skiego. Łu­cja Prus z Ko­cham się w po­ecie, Ali­cja Ma­jew­ska z Ża­glem... (bez któ­rego dziś nie może od­być się ża­den jej kon­cert) czy z Od­kry­jemy mi­łość nie­znaną, Da­nuta Bła­żej­czyk z pio­senką Taki cud i miód, Edyta Gep­pert z Och, ży­cie, ko­cham cię nad ży­cie.

Lu­cjan Ky­dryń­ski cel­nie pod­su­mo­wał to na okładce płyty Mły­nar­ski śpie­wany przez przy­ja­ciół z 1986 roku (któ­rej z pa­sją słu­cha­łam jesz­cze jako nie­let­nia, po­dzi­wia­jąc też samą okładkę z cha­rak­te­ry­styczną, lekko przy­gar­bioną syl­wetką Mły­nar­skiego wy­ko­naną ta­len­tem i kre­ską An­drzeja Pą­gow­skiego):

Mły­nar­ski, wia­domo, ma zbyt wiele po­my­słów, by wszyst­kie zdo­łał wy­śpie­wać sam, pi­suje więc tek­sty rów­nież dla przy­ja­ciół. Inne niż dla sie­bie, ale wcale nie gor­sze; so­bie re­zer­wu­jąc twór­czość – je­śli można to tak okre­ślić: sa­ty­ryczno-pu­bli­cy­styczną, przy­ja­ciół szczo­drze ob­da­rza tek­stami prze­bo­jo­wymi, naj­czę­ściej li­rycz­nymi lub dow­cip­nymi (opar­tymi na za­baw­nych, nie­raz prze­wrot­nych sko­ja­rze­niach) słow­nymi igrasz­kami, lecz i ma­łymi dra­ma­tami pro­sto z co­dzien­nego ży­cia. Przy­ja­cio­łom przy­spa­rza tymi pio­sen­kami lau­rów na fe­sti­wa­lach [...], pod­nosi na­kłady ich płyt, zwięk­sza na­tę­że­nie okla­sków, bo firma Mły­nar­ski za­wsze pro­du­ko­wała i pro­du­kuje to­war naj­wyż­szej ja­ko­ści.

O Opolu, zwłasz­cza o pierw­szych la­tach fe­sti­walu, pięk­nie opo­wia­dała mi Ad­rianna Go­dlew­ska-Mły­nar­ska:

Pra­wie nikt nie py­tał o pie­nią­dze, bo pie­nią­dze były żadne. Naj­waż­niej­sze było, żeby się spo­tkać. By­li­śmy bar­dzo mło­dzi, dwa­dzie­ścia parę, trzy­dzie­ści lat. Mło­dzień­cza fan­ta­zja – nocna jazda po­le­waczką, słynne po­siady w re­stau­ra­cji Pod Pa­ją­kiem. Ka­rol Mu­sioł, przez uczest­ni­ków fe­sti­walu zwany „tatą”, prze­wod­ni­czący Miej­skiej Rady Na­ro­do­wej, uwiel­biał nas i ze wszyst­kim szedł nam na rękę. Mimo cen­zur. A w am­fi­te­atrze, jak Ju­rek Po­łom­ski wy­ko­ny­wał Cała sala śpiewa z nami, to słynny sek­tor D – gdzie sie­dzieli ar­ty­ści – ro­bił buju-buju. By­li­śmy szczę­śliwi, że mo­żemy się spo­tkać. Za­wsze piękna po­goda, po­czą­tek lata. Spało się w pry­wat­nych kwa­te­rach, u lu­dzi. Dziś jada się su­shi, a my je­dli­śmy twa­ro­żek w ba­rze Krówka i to było dla nas naj­lep­sze na świe­cie. Naj­wspa­nial­sze mam z Opola wspo­mnie­nia.

Fan­ta­stycz­nym pod­su­mo­wa­niem pierw­szych pięt­na­stu lat obec­no­ści tek­ścia­rza w Opolu jest wspo­mniany kon­cert Na­stroje, nas troje, gdzie na sce­nie obok Woj­cie­cha Mły­nar­skiego sta­nęli także Agnieszka Osiecka i Jo­nasz Ko­fta. Śpie­wane są tek­sty ca­łej trójki, ale wi­dać, że spi­ri­tus mo­vens jest je­den. Mły­nar­ski krąży nie­ustan­nie jak elek­tron, zręcz­nie la­wi­ru­jąc wśród ka­bli, „su­nie” swoje pio­senki oraz spe­cjal­nie na ten wie­czór przy­go­to­wane ku­plety.

Prze­uro­cza wprost opol­ska pu­blicz­no­ści,

luba dzia­two, cni mę­żo­wie i nie­wia­sty,

to jest chyba nie­zła chwila,

by nie­wielki zro­bić bi­lans,

bo w Opolu gosz­czę już po raz pięt­na­sty.

To kon­cert le­gen­darny, hi­sto­ryczny. Na sce­nie naj­lepsi: Ro­do­wicz, Si­piń­ska, Prus, Frąc­ko­wiak, Umer, Le­wan­dow­ska, Gre­chuta, Mec, Ro­sie­wicz, Skal­do­wie, Go­łas – nie­po­prawny fa­ce­cjo­ni­sta. Mam po­stu­lat: na­gra­nie po­winno być po­wta­rzane w te­le­wi­zji co roku. I funk­cjo­no­wać wśród te­ma­tów ma­tu­ral­nych.

Jesz­cze dro­biazg – à pro­pos ko­bie­cych tro­pów – czy to nie cie­kawe, że w la­tach 1965–1967 po­cząt­ku­jący pan tek­ściarz był peł­no­eta­to­wym re­dak­to­rem w te­le­wi­zyj­nej roz­rywce i zaj­mo­wał się tam mię­dzy in­nymi cy­klicz­nym pro­gra­mem Z ko­bietą w ty­tule? Choć sam przy­zna­wał, że ty­tuł umowny, bo „to były małe mo­no­gra­fie po­szcze­gól­nych bar­dzo zna­nych twór­ców pio­senki eu­ro­pej­skiej i świa­to­wej”.

Miał wresz­cie „Mły­narz” wiele życz­li­wych ko­biet wśród ar­ty­stek. Na pewno ważne były dla niego roz­mowy z Ewą Wi­śniew­ską czy z Ha­liną Ku­nicką. Ce­nił Irenę Kwiat­kow­ską, z którą ze­tknął się w Dudku. To od niej na­uczył się, „że wszystko, na­wet naj­lep­sza im­pro­wi­za­cja, musi być wy­kute na bla­chę. To, co po­winno da­wać złu­dze­nie lek­ko­ści, musi być w spo­sób nie­sły­cha­nie żmudny przy­go­to­wane”. Ewie Bem po­da­ro­wał – jak sama mó­wiła – pio­senki pie­czątki: Moje serce to jest mu­zyk i Żyj ko­lo­rowo.

A czy można nie wspo­mnieć o Han­nie Ba­na­szak śpie­wa­ją­cej Mam ochotę na chwi­leczkę za­po­mnie­nia i o jej cza­ru­ją­cym zwi­schen­ruf? A Magda Umer, która z taką na­dzieją śpiewa za­wsze Jesz­cze w zie­lone gramy i która w 2003 roku w te­atrze Ate­neum przy­go­to­wała wzru­sza­jący spek­takl Mły­nar­ski, czyli trzy ele­menty (ob­sada głów­nie mę­ska, ale ko­biece ever­gre­eny śpie­wała Jo­anna Li­szow­ska). I jesz­cze Ur­szula Si­piń­ska z we­sel­nym dziś hi­tem Cu­dow­nych ro­dzi­ców mam.

Na­wet Ma­ryla Ro­do­wicz, tak or­ga­nicz­nie przy­pi­sana do Osiec­kiej, ma w swo­jej hi­sto­rii mu­zyczne przy­gody z Mły­nar­skim. Kiedy na po­czątku drogi ar­ty­stycz­nej szu­kała re­per­tu­aru, on z te­le­wi­zyj­nego pro­gramu o bal­la­dach ame­ry­kań­skich ścią­gnął dla niej sce­na­riusz od­cinka z ich pol­skimi tłu­ma­cze­niami. Sko­rzy­stała z nich, a w 1981 roku za­śpie­wała w Opolu wspo­mnie­niowy utwór Mły­nar­skiego Fruwa twoja ma­ry­nara.

Wresz­cie Agnieszka Wil­czyń­ska, szczę­ściara, dla któ­rej na­pi­sał pio­senki na płytę już w XXI wieku. Al­bum na­zy­wał się Po­ga­daj ze mną, a sam tek­ściarz, py­tany przeze mnie, wska­zy­wał, że hi­tem może być za­miesz­czone na nim piękne tango z mu­zyką Kor­cza Bądź moim Piaz­zolą. Po la­tach Agata Mły­nar­ska po­wie­działa, że ta płyta była dla jej taty ro­dza­jem te­ra­pii.

Mły­nar­ski, wy­cho­wany w domu wielu ko­biet, już jako do­ro­sły czło­wiek sporo in­spi­ra­cji czer­pał z wła­snego sta­dła, o czym po­ru­sza­jąco mó­wiła mi Ad­rianna Go­dlew­ska-Mły­nar­ska. Sie­dzia­ły­śmy w jej miesz­ka­niu przy ulicy Ło­wic­kiej, w po­koju z wi­do­kiem na ogród – tym sa­mym, w któ­rym pan Woj­ciech two­rzył. Tuż przy oknie, na ścia­nie, trzy okładki płyt – w tym ta naj­bar­dziej wzru­sza­jąca, de­biu­tancka: Woj­ciech Mły­nar­ski śpiewa swoje pio­senki z 1966 roku. Dwa czarno-białe zdję­cia au­tora na żół­tym tle i od­ręczny do­pi­sek „Mo­jej żo­nie” oraz au­to­graf. My­śla­łam: jakże mu­siał sma­ko­wać tym świe­żym wów­czas mał­żon­kom, dwu­dzie­sto­pa­ro­lat­kom, ów pierw­szy suk­ces... „Mama była dla taty przez wiele lat jego pierw­szą słu­chaczką i muzą” – mó­wiła mi Agata Mły­nar­ska. A pani Ad­rianna opo­wia­dała:

Twór­czość nie może ist­nieć bez ży­cia. Nie można o niej mó­wić w ode­rwa­niu od na­szego domu. Nie jest czymś od­dziel­nym, jak w tym wier­szu u Tu­wima: że Sta­szek, że koń, że drzewo... Tek­sty po­wsta­wały na ba­zie rze­czy­wi­sto­ści. A do­wo­dem na­ma­cal­nym jest cykl 12 go­dzin z ży­cia ko­biety. To ży­cie na­szego domu, z któ­rego mąż ca­łymi rę­kami, całą głową czer­pał, po czym sia­dał, brał kartkę i pi­sał to, co było w jego sercu. Wy­cho­wał się wśród ko­biet i po­tem też przy­szło mu żyć wśród ko­biet. Wi­docz­nie miał taki los, taki przy­dział, że ko­biety go ota­czały i w pew­nym sen­sie chro­niły.

Prze­ży­cia có­rek, ich po­wie­dzonka czy szkolne zma­ga­nia (Agaty z ma­te­ma­tyką na przy­kład) też nie­raz tra­fiały do pio­se­nek. Córki przy­nio­sły ojcu wiele ra­do­ści, pod­czas roz­mowy ze mną opo­wia­dał z dumą: „I w jed­nej, i w dru­giej wi­dzę moje ce­chy: ener­gię i pa­sję do wy­ko­ny­wa­nego za­wodu. Agata w te­le­wi­zji, Pau­lina pi­sze bar­dzo in­te­re­su­jące książki. Sta­ram się nie wtrą­cać do ich ży­cia, ale jak py­tają – a zda­rza się – wtedy do­ra­dzam, jak umiem naj­le­piej”. Przy­zna­wał też, że gdy były ma­lut­kie, po­świę­cał im za mało czasu. „Mój za­wód jest bar­dzo za­zdro­sny, bez li­to­ści zżera czas”.

„Woj­tek miał ogromną aten­cję do ko­biet” – mó­wił Mi­chał Ba­jor w in­ter­ne­to­wym pro­gra­mie Agata się kręci. „Wiel­kie to­wa­rzy­stwo ko­biece ota­czało Wojtka” – po­wie­działa pod­czas roz­mowy do tej książki jedna z bo­ha­te­rek, Jo­anna Szczep­kow­ska. My­ślę, że to zda­nia klu­cze do peł­nej od­po­wie­dzi na py­ta­nie, ja­kie przed laty mło­demu Wojt­kowi za­dała Ka­lina Ję­dru­sik. Nie tylko z wy­obraźni ta wie­dza o ko­bie­tach była.

* * *

Fran­cuzi mają ta­kie ładne słowo: déc­lic. Ozna­cza chwilę, w któ­rej coś się za­pala, za­czyna, ru­sza. Mój déc­lic, czyli po­mysł na książkę o ko­bie­tach za­ko­cha­nych w pio­sen­kach Wiel­kiego Tek­ścia­rza, po­ja­wił się, gdy wra­ca­łam z fe­sti­walu twór­czo­ści Woj­cie­cha Mły­nar­skiego w Gdań­sku. Bo­dajże druga edy­cja, jesz­cze z jego udzia­łem. Udana (jak każda) i ob­fi­tu­jąca w wy­da­rze­nia – od wspól­nego słu­cha­nia wi­nyli po dys­ku­sje w to­wa­rzy­stwie tu­zów pol­skiej kul­tury. Mi­strza chyba te chwile cie­szyły – pa­mię­tam, jak mó­wił ze sceny: „Je­stem cały w skow­ron­kach”. To było święto jego, ale też święto in­te­li­gen­cji. Tej, którą pro­sił, by się nie wy­co­fy­wała.

Gdzieś mię­dzy El­blą­giem a Ni­dzicą uprzy­tom­ni­łam so­bie, że nie tylko na­pi­sał dzie­siątki pięk­nych i głę­bo­kich tek­stów dla uzna­nych pol­skich ar­ty­stek, ale też że cią­gle wiele mło­dych ko­biet od­naj­duje się w jego li­ryce. Fe­sti­wal był przez nie zdo­mi­no­wany, a więk­szość ich wy­stę­pów za­pa­mię­ta­łam jako mi­ni­spek­ta­kle wy­śpie­wane ze zro­zu­mie­niem i pa­sją.

Mam do jego sztuki szcze­gólny sen­ty­ment. Sama je­stem – ośmielę się rzec – ko­bietą śpie­wa­jącą Mły­nar­skiego. Po­zwolą pań­stwo na oso­bi­sty ob­ra­zek: kwie­cień, 1991 rok, War­szawa, Stara Pro­chow­nia. Pre­miera spek­ta­klu Ukła­danka z pio­sen­kami Woj­cie­cha Mły­nar­skiego. Na sce­nie – Te­atr Aka­de­micki Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego pod pa­tro­na­tem Jego Ma­gni­fi­cen­cji Rek­tora (taka była pełna na­zwa). Od kilku mie­sięcy je­stem w te­atral­nym ze­spole, po­szłam na pierw­szą próbę, bo pa­trząc na ogło­sze­nie o na­bo­rze wi­szące na moim wy­dziale lin­gwi­styki sto­so­wa­nej, usły­sza­łam (se­rio!) we­wnętrzny głos: „idź”. A nie je­stem osobą, która na co dzień sły­szy głosy – by­naj­mniej.

Na pró­bach w aka­de­miku przy ulicy Bel­we­der­skiej było nas ze dwa tu­ziny, ale do spek­ta­klu Ukła­danka tra­fiła za­le­d­wie piątka. Gra­li­śmy kil­ka­na­ście pio­se­nek mi­strza – na we­soło i na po­waż­nie. Tro­chę ru­chu sce­nicz­nego, drobne ele­menty ka­ba­re­towe. Zbio­rówki, so­lówki, du­ety. Ja śpie­wa­łam solo Tak jak ma­lo­wał pan Cha­gall. Wspa­niała przy­goda – a to na próbę za­wi­tał Wie­sław Go­łas, a to uda­wa­li­śmy się szli­fo­wać śpiew do pro­fe­sor Ka­ta­rzyny Za­chwa­to­wicz (w jej miesz­ka­niu przy Lwow­skiej szu­ra­li­śmy do po­koju prób na fil­co­wych pod­kład­kach). Pod­czas pre­miery za ku­lisy wpadł po swoim wy­stę­pie ko­lega ak­tor i z dużą siłą po­rwał mnie w ob­ję­cia. „Po­my­li­łem się, ale nikt nie za­uwa­żył!” – za­wo­łał zzia­jany ze szczę­ścia. I tak za­częła się hi­sto­ria związku, w któ­rym je­ste­śmy do dziś. Można rzec, uży­wa­jąc ty­tu­łów pio­se­nek Mły­nar­skiego, że wy­buchł on gdzieś mię­dzy Lubmy się tro­chę a Prze­trwamy.

Wtedy na stu­diach było jesz­cze wiele na­szych wy­stę­pów – od Bia­łe­go­stoku i Sa­noka po Pa­ryż (i tam­tej­szy In­sty­tut Pol­ski). Za­śpie­wa­li­śmy na­wet w Piw­nicy pod Ba­ra­nami, pa­mię­tam, jak Piotr Skrzy­necki za­po­wie­dział: „Oni są z War­szawy, po­klaszcz­cie im tro­chę”.

Po dwu­dzie­stu la­tach re­ak­ty­wo­wa­li­śmy się jako wy­jąt­kowo po­ważni lu­dzie – dzien­ni­karka, mąż z wy­kształ­ce­nia hun­ga­ry­sta, praw­niczka, tłu­macz i mu­zyk – nasz pia­ni­sta. Zro­bi­li­śmy po­dobny spek­takl. Od­młod­nie­li­śmy, po­czu­li­śmy, że jesz­cze w zie­lone gramy. Zdzi­wione mię­śnie znowu ru­szyły w sce­nicz­nej cho­re­ogra­fii, cho­ciaż nie wszystko było ta­kie samo. W la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych ko­lega ro­bił tak zwa­nego fi­flaka (czyli fi­kołka) pod­czas Żniw­nej dziew­czyny, te­raz już wo­lał wy­ko­nać utwór mniej wy­sko­kowo. Po raz ko­lejny – i to się nie zmie­niło – do­ce­ni­li­śmy fi­ne­zję tek­stów, roz­na­mięt­ni­li­śmy się wo­kal­nie. Ar­tu­rze, Mery, Pio­trze, Tomku – z serca dzię­kuję za tę wspólną przy­godę. Ta książka jest też dla Was. Nasz spek­takl miał pre­mierę w Hy­bry­dach, wy­stą­pi­li­śmy z nim w PROM-ie Kul­tury, In­sty­tu­cie Te­atral­nym, w Cen­trum Kul­tury Ło­wicka, na gdań­skim fe­sti­walu twór­czo­ści Woj­cie­cha Mły­nar­skiego. Je­stem wdzięczna ów­cze­snemu sze­fowi fe­sti­walu Jac­kowi Boń­czy­kowi, że nas tam „za­kwa­li­fi­ko­wał”. Da­li­śmy wtedy wy­stęp w Te­atrze w Oknie – tak się po­do­bał, że na­stęp­nego dnia go po­wtó­rzy­li­śmy. Wtedy by­li­śmy po czter­dzie­stce, te­raz żar­tu­jemy, że za parę lat trzeba bę­dzie po­woli za­cząć szy­ko­wać się do Ri­fifi po sześć­dzie­siątce.

Cy­taty z „Mły­na­rza” są w na­szym domu ważne. To cząstka ro­dzin­nej hi­sto­rii, która idzie w na­stępne po­ko­le­nie. Używa ich na­wet córka, która jako dziecko sporo czasu prze­sie­działa na na­szych pró­bach. „Dru­ko­wa­łam dla cie­bie osobne pi­semko” – po­wie­działa nie­dawno, wró­ciw­szy z obozu, na któ­rym część uczest­ni­ków miała cho­robę za­kaźną, a ona nie chciała mnie mar­twić (to oczy­wi­ście cy­tat z Po co bab­cię de­ner­wo­wać). Sama gra ciężką muzę, ale do­ce­nia pio­senki Mły­nar­skiego za tek­sty i „zrywne pia­ninko”.

Być może moje upodo­ba­nie do jego pio­se­nek bie­rze się także z fran­ko­fil­stwa i stu­diów lin­gwi­stycz­nych. Mły­nar­ski lu­bił i ce­nił kul­turę fran­cu­ską, czę­sto za­zna­czał, że na po­czątku ar­ty­stycz­nej drogi ważną in­spi­ra­cją oka­zała się wi­zyta w pa­ry­skiej Olim­pii. Wtedy zdał so­bie sprawę, że je­den czło­wiek – Bécaud czy Azna­vour – stoi na sce­nie i „trzyma w gar­ści całą pu­blikę”. Fran­cu­skich wzo­rów się nie wy­strze­gał, a na­wet au­to­iro­nicz­nie opo­wia­dał w pu­bli­ka­cji Mły­nar­ski & Sent. Je­ste­śmy na wcza­sach: „Pró­bo­wa­łem ta­kiego ga­tunku – na­wet my­śla­łem, że to jest mój wła­sny po­mysł, że wszystko sam wy­my­śli­łem [...], a to cho­dziło o to, żeby brać różne po­wie­dzonka, które są z baru mlecz­nego, z plat­formy tram­wa­jo­wej, spod budki z pi­wem – pa­ko­wać je do pio­se­nek i mie­szać to jed­no­cze­śnie ze sfor­mu­ło­wa­niami z dzie­dziny li­te­ra­tury wy­so­kiej, ta­kimi ele­ganc­kimi. Do­piero jak za­czą­łem tłu­ma­czyć pio­senkę fran­cu­ską [...], zo­rien­to­wa­łem się, że to jest norma. To jest za­sadą tych pio­se­nek, one są tak ro­bione”.

Ten du­alizm pięk­nie ujęła Agnieszka Osiecka, stwier­dza­jąc, że twórca ope­ruje „żar­go­nem war­szaw­skim, ga­ze­to­wym skró­tem, mło­dzie­żo­wymi po­wie­dzon­kami, któ­rym na­daje nową, po­etycką rangę. Z pio­se­nek Mły­nar­skiego po­wie­dzonka te wra­cają nie­raz z po­wro­tem na ulicę i stają się przy­sło­wiami na każdą oka­zję”. W wy­wia­dzie z 2014 roku mistrz – jakby na po­twier­dze­nie – rzekł mi: „Agnieszka Osiecka twier­dziła, że lu­dzie mó­wią szla­gwor­tami, trzeba tylko umieć to usły­szeć i za pa­mięci za­pi­sać, a z ob­róbką można po­cze­kać”.

Ba­daczka Aneta Wy­socka za­uważa: „W po­szu­ki­wa­niach re­cepty na twór­czość Woj­cie­cha Mły­nar­skiego wszy­scy zwra­cali uwagę na ję­zyk łą­czący ko­lo­kwia­li­zmy z warsz­ta­tową ele­gan­cją”. A dzieci pana Woj­cie­cha we wstę­pie do to­miku W Pol­skę idziemy ujęły rzecz tak: „Mły­nar­ski po­tra­fił w lot wy­ła­pać po­wie­dzonka, emo­cje i ocze­ki­wa­nia wi­szące w nad­wi­ślań­skim po­wie­trzu, a nade wszystko słu­chać dru­giego czło­wieka”.

Dzięki tym pio­sen­kom po­wra­cam do lat sześć­dzie­sią­tych, sie­dem­dzie­sią­tych i osiem­dzie­sią­tych. De­kad, kiedy jesz­cze nie było mnie na świe­cie albo by­łam mała. Czasu, do któ­rego mam sen­ty­ment. W któ­rym słońce świe­ciło bar­dziej bez­tro­sko i w któ­rym, cy­tu­jąc Pil­cha, „wszy­scy jesz­cze żyli”. Może tę­skni mi się tro­chę do daw­nego świata, bo był bar­dziej upo­rząd­ko­wany, a przy­naj­mniej taki się wy­da­wał? Po­wi­doki tam­tych lat są w pio­sen­kach Mły­nar­skiego. Zga­dzam się z tym, co na­pi­sał kie­dyś kry­tyk Ja­cek Sie­radzki: „Gdy więc słu­cha się któ­rejś z jego wcze­snych pio­se­nek, z jed­nej strony roz­rzew­nia­jąco działa przy­po­mnie­nie re­aliów nie­ak­tu­al­nej już «sta­ro­świec­kiej» oby­cza­jo­wo­ści, z dru­giej zaś trudno nie do­strzec, iż pro­blemy, wady czy me­cha­ni­zmy tam spor­tre­to­wane do­ty­czą nas w rów­nym stop­niu, co słu­cha­czy pre­mie­ro­wego wy­ko­na­nia. Prze­szłość i te­raź­niej­szość spo­ty­kają się na krótką chwilę w es­tra­do­wej mi­nia­tu­rze”.

Za te spo­tka­nia w mi­nia­tu­rze je­stem Woj­cie­chowi Mły­nar­skiemu wdzięczna.

On sam w Roz­mo­wach po­szcze­gól­nych, wy­wia­dzie te­le­wi­zyj­nym, który prze­pro­wa­dziła z nim jego córka Agata, przy­znał: „Po­sta­wi­łem na taką formę, wy­da­wa­łoby się ulotną, wy­da­wa­łoby się nie­trwałą, a w moim mnie­ma­niu ro­ku­jącą bar­dzo wiel­kie ar­ty­styczne na­dzieje”. Ktoś mógłby rzec: fak­tycz­nie, pio­senka, sprawa ulotna, lekka muza, gdzie jej tam do po­wagi? I czy w ogóle ma zna­cze­nie w co­dzien­nym ży­ciu? W roku 1971, roku mo­jego uro­dze­nia, uka­zała się książka jed­nego z twór­ców fe­sti­walu opol­skiego, wspo­mnia­nego już Je­rzego Gry­go­lu­nasa. Na po­dobne wąt­pli­wo­ści od­po­wiada on tak: „Pio­senki nie są mar­gi­ne­sem ży­cia. Są sztuką naj­bar­dziej ma­sową. To­wa­rzy­szą nam wszę­dzie [...]. Żadna ze sztuk nie jest tak eks­po­no­wana za po­mocą tak zwa­nych środ­ków ma­so­wego prze­kazu i żadna ze sztuk nie jest tak ob­fi­cie re­pre­zen­to­wana w co­dzien­no­ści”.

Wiem, czuję i wi­dzę, że tu aku­rat przez pół wieku nic się nie zmie­niło.

Myśl o książce, w któ­rej wy­po­wia­da­liby się ar­ty­ści śpie­wa­jący jego tek­sty, zdą­ży­łam jesz­cze przed­sta­wić panu Woj­cie­chowi. Pa­mię­tam, od­dzwo­nił do mnie w so­botę. Aku­rat szu­ka­łam cze­goś na pod­ło­dze i – ode­braw­szy – z wra­że­nia za­sty­głam na chwilę na klęcz­kach. Co w du­chu na­wet mnie uba­wiło! Usły­sza­łam, że po­mysł cie­kawy i warto o nim po­dy­sku­to­wać. Za­chę­cona, za­czę­łam ukła­dać w gło­wie plan, uma­wiać się na roz­mowy. Jed­nak trudny czas w moim ży­ciu pry­wat­nym, a za­raz po­tem cho­roba i śmierć pana Woj­cie­cha spra­wiły, że odło­ży­łam przed­się­wzię­cie na przy­szłość. To nie był ten mo­ment. Dziś wra­cam do te­matu. Bo wie­rzę, że Mły­nar­ski jest nam po­trzebny. Że jego tek­sty to – bez cie­nia prze­sady – na­sze do­bro na­ro­dowe. Że ich po­łą­cze­nie ze zna­ko­mitą mu­zyką bę­dzie cie­szyć ko­lejne po­ko­le­nia. Jak on sam mó­wił: „Do­brze na­pi­sana pio­senka wciąż za­wiera w so­bie ogromne moż­li­wo­ści. Bo zmu­sza do my­śle­nia”.

„Ko­biety w moim ży­ciu zli­czy któż, / nie­winne, do­świad­czone, do­bre, złe” – te słowa Mły­nar­skiego do mu­zyki Ro­mana Or­łowa z ele­gan­cją śpie­wał Gu­staw Lut­kie­wicz. Do pana Gu­stawa mam sen­ty­ment, to Kre­so­wiak, jak duża część mo­jej ro­dziny, w do­datku przy­ja­ciel wuja Mie­czy­sława Rym­kie­wi­cza z gim­na­zjum w Wił­ko­mie­rzu. Woj­ciech Mły­nar­ski mó­wił mi, że Lut­kie­wi­cza do za­śpie­wa­nia tego utworu za­an­ga­żo­wała Agnieszka Osiecka. „Pio­senka była na­pi­sana do pro­gramu stu­denc­kiego. Agnieszce się po­do­bał, była na nim kilka razy. Ona wtedy za­kła­dała tak zwane Ra­diowe Stu­dio Pio­senki, w któ­rym różne lu­biane przez sie­bie utwory po­le­cała zna­nym wy­ko­naw­com. I po­sta­no­wiła na­grać tę pio­senkę z Lut­kie­wi­czem. Ład­nie to zro­bił”.

Mistrz pod­kre­ślał, że dużo za­wdzię­cza Agnieszce – mniej wię­cej w tym sa­mym cza­sie za­pro­po­no­wała, żeby w owym Stu­diu Pio­senki jej asy­sto­wał. „Tam pie­czo­ło­wi­cie do­bie­rano wy­ko­naw­ców, aran­że­rów – trzeba było przy tym wszyst­kim tro­chę po­cho­dzić, przy­pil­no­wać. Mnie ten za­szczyt spo­ty­kał, zwłasz­cza kiedy Agnieszka wy­jeż­dżała – a wy­jeż­dżała czę­sto. Dużo jej za­wdzię­czam. To ona na­pi­sała przed­mowę do mo­jego pierw­szego zbiorku” – opo­wia­dał. Po jej śmierci w 1997 roku uło­żył wiersz Po­etka zni­kła w od­dali, z przej­mu­ją­cymi sło­wami: „Lecz skoro tak ją ko­chali, / tak bez­gra­nicz­nie, tak mocno, / czemu w co dru­gim Jej wier­szu, / taka strasz­liwa sa­mot­ność?”.

Nie chciał, aby do tego utworu po­wstała me­lo­dia. Wiele lat póź­niej o jego za­śpie­wa­niu za­ma­rzył jed­nak ze­spół Pec­tus. Agata Mły­nar­ska opo­wia­dała mi: „Po­wie­dzia­łam Pec­tu­som, że wolą taty było, aby ten wiersz po­zo­stał bez mu­zyki. Po­my­śla­łam jed­nak, że je­śli jej nie bę­dzie, wiele osób w ogóle nie po­zna tych pięk­nych słów. Stwier­dzi­łam więc: zgoda, ale pod wa­run­kiem, że na­mó­wią Magdę Umer, aby to za­śpie­wała. Na­mó­wili”.

Ko­biety w moim ży­ciu zli­czy któż – sam au­tor też wy­ko­ny­wał tę pieśń, jesz­cze jako mło­kos. Lu­cjan Ky­dryń­ski, ze swoim le­gen­dar­nym r, za­po­wia­dał go wtedy: „Woj­ciech Mły­naR­ski – Ko­biety w moim ży­ciu zli­czy któż. Ze względu na wiek wy­ko­nawcy – utwóR baR­dzo kRótki”.

Ko­biety w ży­ciu Mi­strza zli­czę ja. Ale nie jest to opo­wieść sen­sa­cyjno-ta­blo­idowa. Z sza­cunku dla Woj­cie­cha Mły­nar­skiego i jego ro­dziny, ale też z ra­cji mo­jej kon­struk­cji men­tal­nej na­wet przez myśl mi nie prze­szło, aby in­te­re­so­wać się tym kto, co, z kim i czy w ogóle. Cho­ciaż – ze smut­kiem stwier­dzam – pró­bo­wano mi tu i ów­dzie po­dobną nar­ra­cję za­su­ge­ro­wać. Ta­kie mamy czasy...

W tej książce, ow­szem, bę­dzie o na­mięt­no­ści – ale do słowa. O unie­sie­niach – ale in­te­lek­tu­al­nych. O za­tra­ce­niu się – tyle że w sztuce. O po­ro­zu­mie­niu dusz, fu­zji ta­len­tów i ra­do­ści ze wspól­nych za­chwy­tów. Bę­dzie pi­kant­nie, bo Mły­nar­ski nie stro­nił od ta­kich żar­tów. I bę­dzie li­rycz­nie, bo umiał grać na czu­łych stru­nach. Wie­rzę, że jest sporo osób, które taki ro­dzaj opo­wie­ści do­ce­nią. Nitką, która pro­wa­dziła mnie przez po­szu­ki­wa­nia, były słowa pro­fe­sora Ka­zi­mie­rza Rudz­kiego wy­po­wie­dziane nie­gdyś do bo­ha­tera ni­niej­szej książki: „Niech pan za­łoży, że widz nie jest głupi, tylko in­te­li­gentny, a na­wet czę­sto in­te­li­gent­niej­szy od pana. Niech pan tak pi­sze, żeby ten naj­bar­dziej wy­ra­fi­no­wany i in­te­li­gentny był z pana za­do­wo­lony”.

Wła­śnie tak my­ślę o mo­ich czy­tel­nicz­kach i czy­tel­ni­kach.

Ko­biece wątki to oczy­wi­ście tylko je­den frag­ment ukła­danki, jaką jest twór­czość Mły­nar­skiego. I – żeby było ja­sne – po­dzi­wiam też to, co wy­ko­ny­wał sam albo pi­sał dla ar­ty­stów – męż­czyzn. Je­stem fanką jego re­ci­tali – oso­bi­ście by­łam za­le­d­wie na jed­nym, ale wiele mam na pły­tach i ich słu­cha­nie do­daje mi ener­gii. Znam do­brze mły­nar­ską bi­blio­gra­fię. Nie­mal cały prze­bieg jego ka­riery jest w opa­słym to­mie Do­okoła Woj­tek Da­riu­sza Mi­chal­skiego. Nie­dawno wy­dano bio­gra­fię pióra Mi­chała Ostrow­skiego. Ko­pal­nią in­for­ma­cji są książki po­wstałe pod skrzy­dłami Agaty Mły­nar­skiej – Moje ulu­bione drzewo, czyli Mły­nar­ski obo­wiąz­kowo, a także Mły­nar­ski. Roz­mowy. In­te­re­su­jące opo­wie­ści zna­la­złam w książ­kach bli­skich: sio­stry Bar­bary Mły­nar­skiej-Ah­rens i Ad­rianny Go­dlew­skiej-Mły­nar­skiej. Niech ta opo­wieść je uzu­peł­nia.

Mistrz na­pi­sał pio­senkę 12 go­dzin z ży­cia ko­biety – ja za­py­ta­łam dwa­na­ście ko­biet o mi­strza. Wy­bitne pol­skie ar­tystki. Na za­pro­sze­nie do roz­mowy wszyst­kie za­re­ago­wały en­tu­zja­stycz­nie. Każdą fa­scy­no­wał na inny spo­sób. Po­zwo­lił zre­ali­zo­wać ma­rze­nia, od­kryć lep­szą stronę, nie­które dzięki niemu od­wa­żyły się na coś, co wcze­śniej wy­da­wało im się nie­moż­liwe. Ale umiał też im po ludzku po­móc, do­ra­dzić. Może dla­tego te „dziew­czyny” były dlań „do­bre nie tylko na wio­snę”. Mam świa­do­mość, że waż­nych ar­ty­stycz­nie ko­biet zwią­za­nych z jego twór­czo­ścią jest znacz­nie wię­cej niż go­ściń tej książki. Ktoś inny może by skie­ro­wał re­flek­tor w inną stronę, sza­nuję wszyst­kie inne wy­bory, ale mnie po­cią­gnęło aku­rat ta­kie grono. Na­sze roz­mowy, pa­sjo­nu­jące per se, miały do­dat­kowy wa­lor – nie­mal każda z pań przy oka­zji opo­wie­ści coś za­nu­ciła, za­in­to­no­wała. Parę se­kund, chwilkę. Mi­kro­kon­cer­ciki. Bo­nus, za który je­stem wdzięczna.

Mię­dzy ich opo­wie­ściami pro­po­nuję in­ter­lu­dia (pan Woj­ciech chyba lu­bił to słowo, po­ja­wia się w Tru­skaw­kach z Mi­la­nówka). To ga­wędki o dziew­czy­nach, które z jego pio­se­nek we­szły do po­pkul­tury. Panna Kry­sia z tur­nusu trze­ciego i inne. Swego ro­dzaju her­sto­ria uni­wer­sum stwo­rzo­nego przez tek­ścia­rza. Szu­ka­jąc tro­pów, co rusz tra­fia­łam na ko­biece po­staci w tek­stach. Ro­man Or­łow, ku­zyn Mły­nar­skiego i mu­zyk, z któ­rym ten pi­sał pio­senki na po­czątku swej drogi ar­ty­stycz­nej, wspo­mi­nał, że jedną z pierw­szych po­staci ko­bie­cych w tych tek­stach mo­gła być... Lo­dzia mi­li­cjantka, le­gen­darna war­szaw­ska funk­cjo­na­riuszka, która kie­ro­wała ru­chem ulicz­nym.

Ba­daczka Ka­ta­rzyna Bur­ska, która na­pi­sała pracę o ty­tu­łach pio­se­nek Mły­nar­skiego, zwraca uwagę: „Dużą po­pu­lar­no­ścią cie­szą się imiona żeń­skie, znaj­dziemy je w na­stę­pu­ją­cych utwo­rach: Jest jesz­cze panna Hela, Ku­zynka Ur­szula, Nie mam ja­sno­ści w te­ma­cie Ma­rioli”. Jej ko­le­żanka z Uni­wer­sy­tetu Łódz­kiego, Anna So­kół-Klein, za­uważa: „Jed­nym z mo­ty­wów obec­nych w twór­czo­ści po­ety jest ko­bieta – przed­sta­wiona za­równo jako obiekt nie­speł­nio­nej mi­ło­ści, jak rów­nież war­to­ściowa oraz pra­co­wita żona, matka czy bab­cia”.

Za­tem: Mły­nar­ski ko­bie­cym okiem i ko­bieta w oczach Mły­nar­skiego. Niech ten świat z jego wy­obraźni „prze­nika nas od stóp do głów” – jak w pio­sence Przed­ostatni walc. Jed­nej z jego ulu­bio­nych.

Ewa Wi­śniew­ska

Gdy na­strój trwał i Du­duś grał na sak­so­fo­nie,

Na­szym snom, ma­rze­niom, łzom pan Du­duś grał.

By­li­śmy nie­winni w te dni i tak po­godni,

Skrzył się czas od kon­cep­tów i dow­ci­pów rac.

Ach, to był szał, gdy Du­duś grał

Nie, Ewa Wi­śniew­ska nie śpie­wała tej pio­senki. Ale frag­ment przy­wo­łu­jący roz­wi­bro­waną at­mos­ferę Hy­bryd lat sześć­dzie­sią­tych robi nam do­bre tło pod scenę z par­ta­ga­sem.

W tej hi­sto­rii przy­szła dok­tor Ewa, Cu­dzo­ziemka i pani Kur­ce­wi­czowa ma za­le­d­wie sie­dem­na­ście lat. Ale już czuje się do­ro­sła. Bo jest stu-dent-ką. Pierw­szy rok szkoły te­atral­nej ob­lige – także do po­pa­la­nia w ta­jem­nicy przed ro­dzi­cami. Zresztą kto w tam­tych cza­sach nie po­pala? Na­wet Hans Kloss i pan­cerni. A tu jesz­cze ko­lega Woj­tek czę­stuje ją w klu­bie rzadko spo­ty­ka­nym par­ta­ga­sem! „Dumny, że miał tak trudne do zdo­by­cia pa­pie­rosy. Pew­nie do­stał od ja­kiejś ciotki. W każ­dym ra­zie przy­szły z za­gra­nicy. A ja w ogóle nie wie­dzia­łam, co to jest. Po­cią­gnę­łam tego par­ta­gasa i ze­mdla­łam. Siła ude­rze­nia była nie­praw­do­po­dobna” – śmieje się dziś pani Ewa. Sie­dzimy wśród zie­leni, w pięk­nym parku w Ra­dzie­jo­wi­cach. Ak­torka przy­jeż­dża tu co roku po­słu­chać kon­cer­tów mu­zyki po­waż­nej. Tu też umó­wiła się ze mną na roz­mowę o Woj­cie­chu Mły­nar­skim. Jej wiel­kim przy­ja­cielu. Dla któ­rego – jak mówi mi Agata Mły­nar­ska – była au­to­ry­te­tem.

Spraw­dzam w in­ter­ne­cie te par­ta­gasy. Oka­zuje się, że to naj­sil­niej­sze pa­pie­rosy świata. No ład­nie! Ku­bań­skie, pa­ko­wane fil­trem do dołu. A filtr tak zbity, że trzeba się mocno za­cią­gnąć, by co­kol­wiek wcią­gnąć. Na uspra­wie­dli­wie­nie „ko­legi Wojtka” można do­dać, że par­ta­gasy fak­tycz­nie pa­liło się naj­czę­ściej w dwie osoby. Wy­ja­śnie­nie zna­la­złam na por­talu No­stal­gia.pl: „Sa­mo­dzielne wy­pa­le­nie więk­szej liczby tych fa­jek skut­ko­wało eks­tre­mal­nymi do­zna­niami. Wy­trawni wów­czas pa­la­cze wspo­mi­nają, że par­ta­gasy mo­gły się rów­nać tylko z dwa razy uga­szo­nym ma­zu­rem lub eks­tra­moc­nym bez fil­tra”.

Tyle ni­ko­ty­no­lo­gii sto­so­wa­nej. Wróćmy do Hy­bryd. Zwłasz­cza że nasi bo­ha­te­ro­wie wła­śnie tam się po­znali. Kiedy? „Dawno”. – Uśmie­cha się Ewa Wi­śniew­ska. Nie ma w pa­mięci kon­kret­nej daty. „By­li­śmy tą mło­dzieżą, która się spo­ty­kała głów­nie wła­śnie w Hy­bry­dach, Sto­dole, STS-ie”.

„W naj­więk­szej sali od czwartku do nie­dzieli tań­czyło się i słu­chało jazzu. Naj­le­piej tań­czył ko­leżka, któ­rego na­zy­wa­li­śmy «He­nio Me­lo­man» – czy to z żoną klar­ne­ci­sty Izą Za­bie­gliń­ską, czy to z Ewą Wi­śniew­ską, pod­ów­czas stu­dentką PWST” – wspo­mina Mły­nar­ski w książce Moje ulu­bione drzewo... Wi­śniew­ska po­twier­dza: „Cią­gle w tym sa­mym so­sie to­wa­rzy­skim, w sta­łym kon­tak­cie, w jed­nej gru­pie. Nie trzeba było ja­kichś spe­cjal­nych umi­zgów i ko­ro­wo­dów, żeby się za­zna­jo­mić. To działo się na­tu­ral­nie. Woj­tek? Bar­dzo lu­bi­li­śmy ze sobą tań­czyć”.

Czy zro­bił na niej wtedy wra­że­nie? Że zdolny, że miły? „Zwa­rio­wany. – Uśmie­cha się znowu. – Pe­łen po­my­słów, wdzięku, wszyst­kiego w ogóle. Trak­to­wa­li­śmy jego od­jaz­dowe po­my­sły jako rzecz na­tu­ralną dla mło­dego czło­wieka. Ni­komu nie przy­szło do głowy, że może to mieć ja­kie­kol­wiek inne pod­łoże...”

Z ko­lei pan Woj­ciech w książce Mły­nar­ski. Roz­mowy wspo­mi­nał: „W Hy­bry­dach pa­no­wała miła, ka­me­ralna at­mos­fera. Nie tak jak dziś, gdy de­cy­bele roz­ry­wają uszy i nie sły­szy się wła­snych słów. Wtedy li­czyło się, co kto po­wie, i mu­szę przy­znać, mia­łem w klu­bie nie­złe no­to­wa­nia. By­łem dow­cipny, sły­ną­łem z ri­post, a to ce­niono”.

Hy­brydy z par­ta­ga­sem to pierw­szy – chro­no­lo­gicz­nie – mocny ob­ra­zek. Drugi ważny jest osa­dzony na ni­wie za­wo­do­wej. Mły­nar­ski z kom­po­zy­to­rem Or­ło­wem pro­po­nują dy­plo­mo­wa­nej już ak­torce Wi­śniew­skiej, żeby za­śpie­wała ich pio­senkę. Cha­rak­te­ry­styczną, dy­na­miczną. Od­bywa się na­wet kilka prób, w ka­wiarni Nowy Świat na pierw­szym pię­trze. Po czym ak­torka wy­co­fuje się z pro­jektu. „Stwier­dzi­łam, że nie do­sko­czę do war­to­ści wy­ko­na­nia. I zre­zy­gno­wa­łam. Z wiel­kim tru­dem, bo mu­sia­łam się wy­plą­tać i od Or­łowa, i od Wojtka”. Tą pio­senką jest... Z kim tak ci bę­dzie źle jak ze mną. „Za­śpie­wała ją ge­nial­nie Ka­lina. Ge­nial­nie” – pod­kre­śla Ewa Wi­śniew­ska.

To był mu­ro­wany hit, Ję­dru­sik wy­grała nim fe­sti­wal. Ze słynną frazą: „Oszu­ki­wa­łeś mnie, drę­czy­łeś mnie”, koń­cząca się sło­wami: „Kto bę­dzie cze­kał w noc bez­senną – ty wiesz, że ja” pio­senka jest chęt­nie słu­chana do dziś. Czy nie żal, że się wy­pu­ściło z ręki taki skarb? „Nie. Od uro­dze­nia je­stem mak­sy­ma­listką. Je­żeli wiem, że cze­muś nie po­do­łam, wolę w ogóle nie sta­wać w szranki. Nie można po­wie­dzieć, że tę pio­senkę od­rzu­ci­łam. Ja się jej prze­lę­kłam. Dla­tego «wy­snu­łam się» z tego po­my­słu”. Nie­chęć mo­jej roz­mów­czyni do śpie­wa­nia jest znana. Sama mówi o niej w wy­wia­dach. Jesz­cze do tego wró­cimy.

Przy­jaźń Ewy i Wojtka na­wią­zana w hy­bry­do­wych oko­licz­no­ściach oka­zała się tą na całe ży­cie. Po­nad pięć de­kad wiele razy ba­wią się i pra­cują ra­zem. I nie­ustan­nie dys­ku­tują. Te­maty chwili, bar­dzo czę­sto po­li­tyczne. Ko­lejna rzecz, która ich łą­czy: brydż. Grają na­mięt­nie. Pod­czas wspól­nego to­ur­née po Ame­ryce – na wa­lizce w au­to­ka­rze. W Pol­sce – w miesz­ka­niu Mły­nar­skich na Ło­wic­kiej, gdzie zbiera się grupa bry­dżowa. Ewa Wi­śniew­ska wspo­mina: „Oczy­wi­ście sta­ra­łam się strasz­nie, bo za­wod­nicy, mię­dzy in­nymi Gu­staw Ho­lo­ubek, grali ge­nial­nie. Mu­sia­łam do nich do­sko­czyć, żeby nie być wy­ło­mem”.

W ksią­żeczce do­łą­czo­nej do płyty Ate­neum gra Mły­nar­skiego ar­tystka do­po­wiada jesz­cze, że to był brydż na­prawdę na wy­so­kim po­zio­mie, nie ja­kieś prze­kła­da­nie kart czy ga­wę­dze­nie o tym, w co się ju­tro ubrać albo co się wi­działo w skle­pie. Ta­kie za­cho­wa­nie było wy­klu­czone. I do­daje, że Woj­ciech Mły­nar­ski był bar­dzo do­brym gra­czem. „Ta­kim jak jego oso­bo­wość – sza­le­nie ak­tyw­nym. Ale nie wy­my­ślał ni­komu. Był wy­ro­zu­mia­łym part­ne­rem”.

Są też inne spo­tka­nia. W tam­tych la­tach ro­dzice pani Ewy miesz­kają na ulicy Ma­da­liń­skiego, na Ło­wicką to tylko dwa kroki. Ar­tystka wspo­mina, że po wi­gi­lii u nich szło się do Mły­nar­skich na ciąg dal­szy: