Klimat to my - Jonathan Safran Foer - ebook

Klimat to my ebook

Jonathan Safran Foer

3,7

Opis

Najlepsza książka 2019 roku „Financial Times” i „The Guardian”.

Niektórzy ludzie odrzucają fakt, że nasza planeta ociepla się z powodu działalności człowieka. Ale czy ci z nas, którzy akceptują rzeczywistość spowodowanej przez człowieka katastrofy klimatycznej, naprawdę w nią wierzą? Gdybyśmy rzeczywiście w nią uwierzyli, z pewnością zdecydowalibyśmy się na działania zgodne z tym, co wiemy. A jednak prawie ich nie podejmujemy.

W Klimat to my Jonathan Safran Foer bada fundamentalny dylemat naszych czasów w zaskakujący i głęboko osobisty sposób. Zadanie ocalenia planety wymaga wielkiego rozliczenia się z naszą. niestety bardzo ludzką, niechęcią do poświęcenia komfortu ze względu na niepewną przyszłość. By jeść więcej, smaczniej i taniej, zamieniliśmy naszą planetę w farmę do uprawy produktów zwierzęcych, czego konsekwencje są katastrofalne. Tylko wspólne działanie może uratować naszą planetę. Działanie, które zaczyna się od tego, co jemy – a czego nie jemy – na śniadanie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 324

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (49 ocen)
15
15
10
7
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kasiaszm

Nie oderwiesz się od lektury

świetna!
00
PiotrLegimi2600

Całkiem niezła

brak podstawowych odpowiedzi co możemy zrobić lepiej, w tej książce jest tylko jedna odpowiedź, najlepiej cofnąć się do epoki kamienia łupanego, według mnie to nie jest odpowiedź, tylko schowanie problemu pod dywan, powinniśmy poszukać takich rozwiązań, które umożliwią wykorzystanie obecnych szkodliwych substancji dla naszego dobra i przyrody, niestety tego w tej książce nie znajdziemy

Popularność



Kolekcje



Dla Sashy i Cya, Sadie i Theo, Leo i Bei

I. Nie do wiary

Księga zakończeń

Najstarszy list samobójczy napisano w starożytnym Egipcie około 4 tysięcy lat temu[1]. Jego pierwszy nowożytny tłumacz nadał tekstowi tytuł Spór człowieka, któremu życie obrzydło, ze swoją duszą. „Otworzyłem usta ku mojej duszy, aby móc odpowiedzieć na to, co rzekła” – brzmi jego początkowy wers[2]. Tekst, gatunkowo rozpięty między prozą, dialogiem i poezją, stanowi próbę nakłonienia duszy, by wyraziła zgodę na samobójstwo.

Dowiedziałem się o tym liście ze zbioru ciekawostek i anegdot zatytułowanego The Book of Endings [Księga zakończeń]. Zawiera on również informacje o ostatnich słowach Wergiliusza i Houdiniego, elegie ku czci dronta dodo i eunucha oraz wyjaśnienia, czym jest zapis kopalny, krzesło elektryczne i planowane postarzanie produktu. Jako dziecko nie wykazywałem jakiegoś szczególnego zamiłowania do makabry, a jednak ten tom w miękkiej oprawie wypełniony koszmarnymi historiami towarzyszył mi przez lata.

Dzięki niemu wiem również, że z każdym wdechem do moich płuc wnikają cząsteczki, które opuściły płuca Juliusza Cezara, gdy wydał on ostatnie tchnienie. Fascynowała mnie ta magiczna kompresja czasu i przestrzeni: ów łącznik między wydarzeniem na poły mitycznym a życiem – wypełnionym takimi czynnościami, jak grabienie liści jesienią i nieskomplikowane gry komputerowe – jakie wiodłem w Waszyngtonie.

Wnioski płynące z tego faktu były wręcz niewiarygodne. Jeśli właśnie wchłaniam ostatni oddech Cezara (Et tu, Brute?), to dotyczy to również Beethovena (W niebie odzyskam słuch) i Darwina (Zupełnie nie boję się umrzeć)[3]. A także Franklina Delano Roosevelta, Rosy Parks i Elvisa, jak również ojców pielgrzymów[4] i rdzennych Amerykanów, którzy wspólnie celebrowali pierwsze Święto Dziękczynienia, autora wspomnianego pierwszego listu samobójczego, a nawet mojego dziadka, którego nigdy nie poznałem. Jako potomek ocalałych z Holokaustu wyobrażałem sobie, jak Hitler wydaje ostatnie tchnienie, które przenika trzymetrowej grubości betonowy strop Führerbunkra, dziesięciometrową warstwę niemieckiej ziemi i zdeptane róże przed Kancelarią Rzeszy, a następnie przekracza front zachodni, przelatuje nad Atlantykiem, aby czterdzieści lat później przedostać się przez okno do mojej sypialni na drugim piętrze naszego domu i wypełnić mnie niczym makabryczny balon urodzinowy.

A skoro pochłonąłem ostatnie tchnienie każdego z nich, musiałem też pochłonąć ich pierwszy oddech, jak również każdy inny pomiędzy pierwszym a ostatnim. Co więcej: musiałem pochłonąć każdy oddech każdego człowieka. Zresztą nie tylko ludzi, lecz również wszystkich innych zwierząt: hodowanego w klasie myszoskoczka, który odszedł z tego świata akurat wtedy, gdy był pod opieką mojej rodziny; kurczaków, które – martwe, lecz jeszcze ciepłe – moja babcia skubała w Polsce; ostatni oddech ostatniego gołębia wędrownego. Z każdym wdechem wchłaniałem historię życia i śmierci na Ziemi. Dzięki tej myśli zdołałem spojrzeć na historię z lotu ptaka i zobaczyć ją jako rozległą sieć utkaną z jednej nici. Kiedy Neil Armstrong dotknął swym butem powierzchni Księżyca i powiedział: „To jeden mały krok dla człowieka…” – poprzez swój poliwęglanowy hełm posłał do bezdźwięcznego świata cząsteczki, które niegdyś opuściły płuca Archimedesa, gdy biegał nago ulicami starożytnych Syrakuz, krzycząc: „Eureka!”, po tym jak odkrył, że ciężar wody, którą podczas kąpieli wyparło jego ciało, był równy ciężarowi jego ciała. (Armstrong mógł zostawić ten but na Księżycu, aby zrównoważyć ciężar skał księżycowych, które zabrał na Ziemię)[5]. Kiedy Alex, samiec afrykańskiej papugi żako, przyuczony do prowadzenia rozmów z ludźmi (dorównywał inteligencją pięciolatkowi), wypowiadał swe ostatnie słowa: „You be good, see you tomorrow. I love you” – w jego oddechu zawarte były cząsteczki, które wcześniej wysapały psy ciągnące zaprzęg Roalda Amundsena przez (dziś już stopiony) lądolód, a także wydyszane przez egzotyczne bestie dostarczone do Koloseum po to, aby zabili je gladiatorzy[6]. Zaś najbardziej zaskakujące było dla mnie to, że to wszystko było także moim udziałem – a wręcz nie mogłem od tego uciec.

Koniec Cezara był również początkiem: jego autopsja była jedną z pierwszych, które odnotowano w dziejach – stąd wiemy, że dźgnięto go dwadzieścia trzy razy. Zniknęły żelazne sztylety. Zniknęła jego przesiąknięta krwią toga. Zniknęła Curia Pompeia – portyk Teatru Pompejusza, w którym dokonano zabójstwa – a z metropolii, w której stała, pozostały jedynie ruiny. Zniknęło też Imperium Rzymskie – niegdyś obejmujące 5 milionów kilometrów kwadratowych i zamieszkałe przez jedną piątą światowej populacji – którego zniknięcie wydawało się czymś równie niemożliwym jak zniknięcie całej planety[7]. Trudno wyobrazić sobie bardziej efemeryczny artefakt cywilizacji niż oddech. A zarazem trudno wyobrazić sobie coś trwalszego.

Choć pamiętam tak wiele z Book of Endings, okazuje się, że takiej książki nigdy nie było. Gdy próbowałem potwierdzić jej istnienie, udało mi się znaleźć jedynie Extraordinary Endings of Practically Everything and Everybody [Nadzwyczajne zakończenia praktycznie wszystkiego i wszystkich] Panatiego. Wydano ją, gdy miałem dwanaście lat. Są w niej informacje o Houdinim i zapisie kopalnym oraz wiele innych rzeczy, które zapamiętałem, nie ma natomiast wzmianki o ostatnim tchnieniu Cezara ani o Sporze z duszą, o których musiałem się dowiedzieć z innego źródła. Te drobne rozbieżności mnie zaniepokoiły – nie dlatego, że same w sobie były czymś ważnym, lecz dlatego że moje wspomnienia były bardzo wyraźne.

Jeszcze większy niepokój poczułem, kiedy zająłem się sprawą owego pierwszego listu samobójczego i zastanowił mnie jego tytuł – a raczej fakt, że w ogóle miał on jakiś tytuł. Wystarczająco frustrujące jest już to, że sami coś źle zapamiętujemy, zaś świadomość tego, że ci, którzy przyjdą po nas, zapamiętają nas źle, jest głęboko przygnębiająca. Tak naprawdę nie wiadomo nawet, czy autor pierwszego listu samobójczego rzeczywiście się zabił. „Otworzyłem usta ku mojej duszy” – pisze na początku. Ale to dusza ma ostatnie słowo i wzywa autora, aby „trzymał się życia”. Nie wiemy, czy zastosował się do tej rady. Całkiem możliwe, że rozstrzygnął spór z duszą, wybierając życie, co sprawiło, że wydał swe ostatnie tchnienie później. Być może konfrontacja ze śmiercią ukazała mu najbardziej przekonujący argument za tym, by żyć dalej. Tym samym rzekomy list samobójczy okazuje się swoim przeciwieństwem.

Żadne poświęcenie

Podczas drugiej wojny światowej mieszkańcy miast położonych na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych gasili światła o zmierzchu. Im samym nic bezpośrednio nie zagrażało; zaciemnienie miało na celu uniemożliwienie wykorzystania miejskich świateł przez niemieckie okręty podwodne do wykrywania i niszczenia statków opuszczających porty[1].

W miarę jak wojna trwała, zaciemnienia zaczęto stosować na terenie całego kraju, również w miastach oddalonych od wybrzeża. W akcjach tych chodziło o to, aby konflikt zbrojny, którego okropności nie było widać gołym okiem, zaistniał w świadomości cywilów, bowiem zwycięstwo wymagało wspólnych działań. Amerykanom na „froncie domowym” potrzebne było przypomnienie, że życie, jakie znają, może ulec zagładzie, a ciemność stanowiła jeden ze sposobów uświadamiania tego zagrożenia. Pilotów Civil Air Patrol [Cywilny Patrol Powietrzny] zachęcano do przeczesywania nieba nad Środkowym Zachodem USA w poszukiwaniu wrogich samolotów, choć żaden ówczesny niemiecki myśliwiec nie miał tak dalekiego zasięgu. Solidarność stanowiła ważny aspekt takich akcji, nawet jeśli tego rodzaju gesty były głupie, samobójcze i poza nimi nie podejmowano żadnych innych wysiłków.

Wygranie drugiej wojny światowej nie byłoby możliwe bez działań na froncie domowym, których skutki miały wymiar zarówno psychologiczny, jak i fizyczny: zwykli ludzie łączyli swe wysiłki na rzecz większej sprawy. Podczas wojny wydajność przemysłu wzrosła o 96 procent. Na początku wojny wybudowanie statku typu Liberty zajmowało osiem miesięcy, w późniejszym okresie – kilka tygodni. Jeden ze statków tego typu, SS Robert E. Peary – złożony z 250 tysięcy części, o łącznej wadze 7 tysięcy ton – został zmontowany w ciągu czterech i pół dnia[2]. Począwszy od 1942 roku, firmy wytwarzające samochody, lodówki, metalowe meble biurowe i pralki przestawiły się na produkcję dla wojska. Zakłady, w których szyto bieliznę, zaczęły produkować siatki maskujące, zamiast sumatorów biurowych montowano pistolety, a z materiału, który dotąd służył do wyrobu przypominających płuca worków do odkurzaczy, wytwarzano maski przeciwgazowe[3]. Na rynek pracy weszli emeryci, kobiety i studenci – wiele stanów wprowadziło zmiany w przepisach prawa pracy, aby umożliwić zatrudnianie nastolatków[4]. Codziennie organizowano zbiórki materiałów, takich jak guma, puszki, folia aluminiowa i drewno, aby móc użyć ich ponownie dla celów wojennych. Hollywoodzkie studia wypuszczały kroniki filmowe, filmy o wymowie antyfaszystowskiej i patriotyczne kreskówki. Celebryci zachęcali do zakupu obligacji wojennych, a niektórzy z nich, jak Julia Child, angażowali się w działalność wywiadowczą[5].

Kongres zwiększył podstawę opodatkowania przez obniżenie minimalnego dochodu podlegającego opodatkowaniu oraz zmniejszenie ulg i odliczeń osobistych. W 1940 roku federalny podatek dochodowy płaciło 10 procent amerykańskich pracowników. W 1944 roku płacili go niemal wszyscy. Najwyższe stawki podatkowe podniesiono do 94 procent, zaś dochód kwalifikujący podatnika do tej kategorii zmniejszono dwudziestopięciokrotnie[6].

Rząd wprowadził – a Amerykanie to zaakceptowali – kontrolę cen nylonu, rowerów, butów, drewna opałowego, jedwabiu i węgla. Sprzedaż benzyny podlegała surowym regulacjom, a w celu zmniejszenia zużycia paliwa i gumy na szczeblu krajowym zaczęło obowiązywać ograniczenie prędkości do jakichś pięćdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę[7]. Władze promowały carpooling – wspólne korzystanie z samochodów osobowych przez kilka osób – plakatami z hasłem: „Kiedy jedziesz sam, jedziesz z Hitlerem!”[8].

Rolnicy – choć ich liczebność znacznie spadła i dysponowali mniejszą ilością sprzętu – zwiększyli swoją produkcję. Ci, którzy nie pracowali na roli, zakładali „ogródki zwycięstwa”, mikrogospodarstwa na podwórkach i pustych parcelach. Produkty spożywcze – zwłaszcza takie podstawowe artykuły, jak cukier, kawa i masło – były reglamentowane[9]. W 1942 roku władza rozpoczęła kampanię pod hasłem: „Share the meat” [Podziel się mięsem], wzywając wszystkich dorosłych Amerykanów, by ograniczyli tygodniowe spożycie mięsa do nieco ponad jednego kilograma. W Wielkiej Brytanii racje żywnościowe były w tym czasie o połowę mniejsze[10]. (Nawiasem mówiąc, to zbiorowe zaciskanie pasa doprowadziło do ogólnej poprawy zdrowia)[11]. W lipcu 1942 roku Disney na potrzeby amerykańskiego Departamentu Rolnictwa wypuścił krótkometrażowy film animowany pod tytułem Food Will Win the War [Tę wojnę wygra żywność], w którym wychwalano uprawę roli, odwołując się do kategorii bezpieczeństwa narodowego. Głoszono, że w Ameryce jest dwa razy więcej rolników niż państwa Osi razem wzięte mają żołnierzy. „Ich bronią są siły pancerne na froncie produkcji żywności, maszyny rolnicze: bataliony kombajnów, pułki ciężarówek, dywizje zbieraczy kukurydzy, kopaczy ziemniaków, maszyn do sadzenia, kolumny dojarek”[12].

Wieczorem 28 kwietnia 1942 roku, pięć miesięcy po ataku na Pearl Harbor, gdy w Europie wojna trwała w najlepsze, miliony Amerykanów zebrały się przy odbiornikach radiowych, aby wysłuchać kolejnej „pogawędki przy kominku” Franklina D. Roosevelta. Prezydent mówił o bieżącej sytuacji wojennej, a także o nadchodzących wyzwaniach – w tym również o oczekiwaniach wobec obywateli Stanów Zjednoczonych:

Nie każdy z nas może cieszyć się przywilejem walki z naszymi wrogami w odległych częściach świata. Nie każdy z nas może cieszyć się przywilejem pracy w fabryce amunicji lub w stoczni, na roli, na polach naftowych lub w kopalni, przy produkcji broni lub wydobyciu surowców potrzebnych naszym siłom zbrojnym. Ale jest taki front, na którym walczyć mogą wszyscy mieszkańcy Stanów Zjednoczonych – każdy mężczyzna, każda kobieta i każde dziecko – i będą oni cieszyć się przywilejem toczenia tej bitwy przez całą wojnę. Ten front jest tutaj, w kraju. Jest związany z naszym codziennym życiem i naszymi codziennymi zadaniami. Tutaj, na miejscu, każdy będzie cieszyć się przywilejem dokonywania wszelkich wyrzeczeń, które są niezbędne nie tylko dla zaopatrzenia naszych żołnierzy, ale także dla zachowania ugruntowanej i bezpiecznej struktury gospodarczej naszego kraju podczas wojny i po jej zakończeniu. Będzie to, oczywiście, wymagało nie tylko rezygnacji z luksusów, ale także porzucenia wielu drobnych przyjemności. Każdy lojalny Amerykanin jest świadomy swojej jednostkowej odpowiedzialności […]. Jak powiedziałem wczoraj przed Kongresem, nie uważam, by „poświęcenie” było adekwatnym terminem opisującym ten program wyrzeczeń. Jeśli zakończymy ten wielki bój, ocaliwszy naszą wolność, nie będzie to żadne poświęcenie[13].

Obowiązek przekazywania władzom 94 procent swoich dochodów to jednak ekstremalne obciążenie. Racjonowanie podstawowych produktów spożywczych to poważne wyzwanie. Zakaz jazdy z prędkością większą niż pięćdziesiąt pięć kilometrów na godzinę to frustrująca niedogodność. Nawet konieczność gaszenia świateł w nocy jest nieco irytująca.

Chociaż wielu Amerykanów uważało, że wojna toczy się gdzieś tam, wydaje się, że zwrócenie się z prośbą o zaciemnienie do obywateli – którzy ostatecznie są tutaj w dużej mierze bezpieczni – jest uzasadnione. Jak odnosilibyśmy się do kogoś, kto – w czasie gdy toczy się wielki bój, którego celem jest ocalenie nie tylko milionów istnień ludzkich, lecz również „naszej wolności” – uznawałby gaszenie świateł za zbyt wielkie poświęcenie?

Oczywiście nie dałoby się wygrać tej wojny wyłącznie dzięki temu zbiorowemu poświęceniu – do osiągnięcia zwycięstwa potrzeba było 16 milionów Amerykanów służących w wojsku, wydatków przekraczających 4 biliony dolarów oraz udziału sił zbrojnych z kilkunastu innych krajów[14]. Wyobraźmy sobie jednak, że nie dałoby się wygrać wojny bez tego zbiorowego czynu. Wyobraźmy sobie, że bez wyłączania światła w nocy hitlerowskie flagi załopotałyby w Londynie, Moskwie i Waszyngtonie. Wyobraźmy sobie, że gdyby nie te godziny zaciemnienia, nie udałoby się ocalić tych 10,5 miliona Żydów, który zdołali przeżyć Holokaust[15]. Czym zatem byłoby dla nas to wyrzeczenie ze strony obywateli?

Nie będzie to żadne poświęcenie.

To nie jest dobra opowieść

2 marca 1955 roku w mieście Montgomery w Alabamie do autobusu wsiadła pewna Afroamerykanka, która odmówiła ustąpienia miejsca białemu pasażerowi. Przeciętny uczeń amerykańskiej szkoły byłby w stanie odegrać tę scenę z uczuciem, podobnie jak potrafiłby odtworzyć pierwsze obchody Święta Dziękczynienia (i zrozumieć jego sens), wyrzucić z tekturowej łódki torebki z herbatą (i wiedzieć, do jakiego wydarzenia jest to nawiązanie[1]) albo włożyć na głowę cylinder z brystolu i wyrecytować przemowę gettysburską[2] (i pojąć, o co w niej chodzi).

Prawdopodobnie sądzicie, że imię tej kobiety, która jako pierwsza odmówiła ustąpienia miejsca i przejścia do tyłu autobusu, jest wam znane, lecz zapewne jesteście w błędzie – jak ja sam do niedawna. I to nie jest zbieg okoliczności ani przypadek. Do pewnego stopnia triumf ruchu na rzecz praw obywatelskich musiał być okupiony zapomnieniem Claudette Colvin.

*

To, co stanowi główne zagrożenie dla istnienia ludzkości – nakładające się na siebie niebezpieczeństwa: coraz gwałtowniejsze burze i podnoszenie się poziomu mórz, coraz dotkliwsze susze i zmniejszanie się zasobów wody, rosnące martwe strefy oceanów, wywołane przez owady epidemie na wielką skalę oraz znikanie lasów i wymieranie gatunków – nie jest zbyt dobrą opowieścią dla większości ludzi[3]. Nawet jeśli kryzys planetarny w ogóle ma dla nas jakieś znaczenie, przypomina nam wojnę toczoną „gdzieś tam”. Mamy świadomość, że stawką jest nasze istnienie i że problem jest palący, ale nawet jeśli zdajemy sobie sprawę, że toczy się walka o nasze przetrwanie, to się w nią nie angażujemy. Ten rozdźwięk między świadomością a uczuciami może bardzo utrudniać działanie nawet osobom myślącym i politycznie zaangażowanym – chcącym działać.

Kiedy nad naszymi głowami latają bombowce – tak jak to działo się w czasie wojny w Londynie – nikomu nie trzeba przypominać o konieczności zgaszenia wszystkich świateł. Kiedy bombardowane są wybrzeża, gaszenie świateł w głębi lądu nie jest już tak oczywiste, nawet jeśli koniec końców niebezpieczeństwo jest równie wielkie. Natomiast kiedy bomby spadają za oceanem, trudno w to w ogóle uwierzyć, nawet jeśli wiemy, że „gdzieś tam” trwa bombardowanie. Jeśli nie podejmiemy jakichś działań, dopóki nie odczujemy kryzysu na własnej skórze, który dość osobliwie nazywamy „środowiskowym” – jak gdyby zniszczenie naszej planety nie dotyczyło nas samych – wszyscy rzucimy się do rozwiązywania problemu, którego nie będzie już można rozwiązać.

Myślenie o kryzysie planetarnym w kategoriach „gdzieś tam” to przejaw zmęczenia wyobraźni. Rozważanie złożoności i skali zagrożeń, przed którymi stoimy, jest wyczerpujące. Wiemy, że zmiana klimatu ma coś wspólnego z zanieczyszczeniem, z węglem, z temperaturą oceanów, z lasami deszczowymi, z czapami lodowymi[4], ale większości z nas trudno byłoby wytłumaczyć, w jaki sposób nasze jednostkowe i zbiorowe zachowania przyczyniają się do wzrostu prędkości huraganowych wiatrów o jakieś pięćdziesiąt kilometrów na godzinę lub wywołują wir polarny, który sprawia, że w Chicago jest zimniej niż na Antarktydzie[5]. Nie pamiętamy, jak bardzo świat już się zmienił: nie wzdragamy się przed propozycjami takimi jak budowa długiego na szesnaście kilometrów falochronu wokół Manhattanu, akceptujemy wyższe składki ubezpieczeniowe i ekstremalne warunki pogodowe – pożary lasów wdzierające się następnie do metropolii, coroczne „tysiącletnie powodzie”, rekordowe liczby zgonów spowodowanych rekordowymi falami upałów – a jak na razie chodzi jedynie o pogodę[6].

Okazuje się, że opowieść o kryzysie planetarnym nie tylko nie jest łatwa do przekazania; to nie jest dobra opowieść. Nie tylko nie dajemy się do niej przekonać; nie pozwalamy siebie nią zainteresować. Najbardziej podstawową ambicją zarówno aktywizmu, jak i sztuki jest porwać odbiorców i zmienić ich. Dlatego zmiany klimatu tak źle sobie radzą jako temat w obu powyższych dziedzinach. Dowodzi tego fakt, że los naszej planety w literaturze zajmuje jeszcze mniej miejsca niż w szerszym dyskursie kulturalnym, chociaż większość pisarzy uważa się za szczególnie wrażliwych na prawdy tego świata, które nie mają dostatecznej reprezentacji. Być może dzieje się tak dlatego, że autorzy są szczególnie wrażliwi na to, jakie „opowieści” oddziałują. Narracje, które utrzymują się w naszej kulturze – baśnie ludowe, teksty religijne, mity, pewne wycinki z historii – cechują zunifikowane fabuły, sensacyjna akcja, która toczy się między wyraźnie rozróżnialnymi złoczyńcami i bohaterami bez skazy, oraz morał. Stąd skłonność do przedstawiania zmian klimatu – o ile w ogóle ktoś się nimi zajmuje – jako dramatycznego, wręcz apokaliptycznego wydarzenia, do którego dojdzie w przyszłości (a nie jako zmiennego, stopniowego procesu zachodzącego już teraz) i do ukazywania przemysłu paliwowego jako ucieleśnienia zniszczenia (a nie jako jednego z kilku czynników, którym także musimy się przyjrzeć). Wydaje się, że kryzysu planetarnego – abstrakcyjnego i eklektycznego, powolnego i pozbawionego ikonicznych postaci i momentów – nie da się opisać jednocześnie rzetelnie i fascynująco.

*

Pierwszą kobietą aresztowaną za odmowę ustąpienia miejsca białemu współpasażerowi w autobusie w Montgomery była Claudette Colvin[7]. Rosa Parks, której nazwisko zna większość z nas, dokonała swego aktu nieposłuszeństwa, negując segregację rasową w środkach transportu publicznego dziewięć miesięcy później. Ponadto wbrew temu, co się o niej opowiada, nie była zwykłą zmęczoną krawcową, która wracała do domu po długim dniu pracy. Działała w ruchu na rzecz praw obywatelskich (była sekretarką lokalnego oddziału Krajowego Stowarzyszenia na rzecz Popierania Ludności Kolorowej – NAACP), uczestniczyła w warsztatach poświęconych sprawiedliwości społecznej, jadała lunche z wpływowymi prawnikami i angażowała się w opracowywanie taktyki ruchu. Parks miała czterdzieści dwa lata, była mężatką i pochodziła z szanowanej rodziny. Colvin miała piętnaście lat, była w ciąży ze starszym, żonatym mężczyzną, pochodziła z ubogiej rodziny. Przywódcy ruchu na rzecz praw obywatelskich – w tym sama Parks – uznali biografię Colvin za zbyt niedoskonałą, a charakter samej dziewczyny za zbyt chwiejny, by kwalifikowała się ona na bohaterkę rodzącego się ruchu. Nie byłaby to wystarczająco dobra opowieść.

Czy chrześcijaństwo rozpowszechniłoby się tak bardzo, gdyby Jezus nie poniósł śmierci na krzyżu, lecz został utopiony w wannie? Czy pamiętnik Anne Frank cieszyłby się taką popularnością, gdyby jego autorem był mężczyzna w średnim wieku ukrywający się za kuchennym kredensem, a nie zjawiskowo piękna dziewczyna, której kryjówka znajdowała się za regałem z książkami? W jakim stopniu na historię wpłynęły cylinder Lincolna, przepaska biodrowa Gandhiego, wąsik Hitlera, ucho van Gogha, intonacja Martina Luthera Kinga albo fakt, że bliźniacze wieże World Trade Center były dwoma najłatwiejszymi do narysowania budynkami na całej planecie?

Opowieść o Rosie Parks to zarówno prawdziwe zdarzenie historyczne, jak i mit stworzony z myślą o tym, by tworzyć historię. Podobnie jak inne słynne fotografie[8]: żołnierzy wznoszących amerykański sztandar na Iwo Jimie, pary całującej się na ulicy – Le baiser de l’hôtel de ville autorstwa Roberta Doisneau – i mleczarza przemierzającego gruzy zbombardowanego Londynu, zdjęcie Rosy Parks w autobusie było zainscenizowane[9]. Siedzący za nią mężczyzna to w rzeczywistości życzliwy sprawie dziennikarz, a nie zirytowany zwolennik segregacji rasowej. Jak później przyznała sama bohaterka, całe zdarzenie nie było tak proste – tak pamiętne – jak w znanej nam opowieści o zmęczonej kobiecie, której kazano przejść z przodu autobusu na jego tył[10]. Parks ucieleśniała jednak najbardziej inspirującą wersję wydarzeń, ponieważ rozumiała siłę narracji. Wykazała się odwagą jako bohaterka tej opowieści, natomiast bohaterstwem jako jedna z jej autorek.

Historia to nie tylko dobra opowieść z perspektywy czasu; dobre opowieści stają się historią. W odniesieniu do losu naszej planety – który jest także losem naszego gatunku – to poważny problem. Jak to ujął biolog morski i filmowiec Randy Olson: „Prawdopodobnie ze wszystkich zagadnień, które świat nauki musiał kiedykolwiek przedstawiać opinii publicznej, nie ma nudniejszego tematu niż klimat”[11]. Większość prób opowiedzenia o kryzysie klimatycznym to albo science fiction, albo odrzucana jest jako science fiction. Istnieje bardzo niewiele wersji opowieści o zmianach klimatycznych, które byłyby w stanie odegrać przedszkolaki, nie ma takiej wersji, która wzruszyłaby do łez ich rodziców. Zadanie przeniesienia katastrofy ze sfery naszych rozmyślań o zjawisku dziejącym się „gdzieś tam” wprost do naszych serc – „właśnie tu” – wydaje się zasadniczo niemożliwe. Jak napisał Amitav Ghosh w The Great Derangement: „Kryzys klimatyczny jest także kryzysem kultury, a zatem i wyobraźni”[12]. Nazwałbym go kryzysem wiary.

Wiedzieć lepiej

W 1942 roku Jan Karski, dwudziestoośmiolatek wyznania katolickiego, członek polskiego podziemia, wyruszył w podróż z okupowanej przez hitlerowców Polski do Londynu, a stamtąd do Ameryki, aby poinformować światowych przywódców o zbrodniach popełnianych przez Niemców. Szykując się do wyjazdu, spotkał się z kilkoma grupami ruchu oporu, aby zebrać informacje i świadectwa, które miał przekazać na Zachód. W swoim pamiętniku zawarł relację ze spotkania z przywódcą socjalistycznej żydowskiej organizacji Bund:

Przywódca Bundu podszedł do mnie w milczeniu i ścisnął mi ramię aż do bólu. Patrzyłem ze strachem w jego dzikie, szeroko rozwarte oczy, wstrząśnięty ogromem bólu, jaki z nich wyzierał.

– Niech pan powie żydowskim przywódcom, że to nie jest sprawa do rozegrania politycznie czy taktycznie. Niech pan im powie, że trzeba wstrząsnąć ziemią aż do podstaw, że trzeba obudzić świat. Może wtedy otrząśnie się ze snu, pojmie, zrozumie. Niech im pan powie, że muszą znaleźć w sobie siłę i odwagę, by złożyć ofiarę, jakiej nigdy nie żądano od żadnego męża stanu, ofiarę równie bolesną i równie niepowtarzalną, jak los mego konającego ludu. Tego właśnie oni nie rozumieją. Niemieckie cele i metody nie mają precedensu w historii. Demokracje muszą zareagować na nie w sposób równie bezprecedensowy, wybrać na odpowiedź metody, o których dotąd nie słyszano. […] Pytał pan, jaki plan działania zaleciłbym przywódcom żydowskim. Niech pan im powie, żeby udali się do wszystkich ważniejszych angielskich i amerykańskich urzędów i instytucji. Niech pan im powie, żeby nie wychodzili, póki nie otrzymają gwarancji, że zapadło postanowienie powzięcia jakichś środków ocalenia Żydów. Niech odmawiają jedzenia i picia, niech konają na oczach świata powolną śmiercią. Niech umrą. To może wstrząsnąć sumieniem świata[1].

Po niebezpiecznej podróży Karski w czerwcu 1943 roku dotarł do Waszyngtonu. Tam spotkał się z Felixem Frankfurterem, sędzią Sądu Najwyższego. Frankfurter, jeden z najwybitniejszych prawników w dziejach Ameryki, który sam był Żydem, wysłuchał relacji Karskiego o likwidacji getta warszawskiego i zagładzie więźniów obozów koncentracyjnych, a następnie postawił mu mnóstwo coraz bardziej szczegółowych pytań („Jaka jest wysokość muru oddzielającego getto od reszty miasta?”). Przez jakiś czas krążył w milczeniu po gabinecie, a potem usiadł w fotelu i powiedział: „Panie Karski, człowiek taki jak ja, rozmawiając z człowiekiem takim jak pan, musi być całkowicie szczery. Muszę więc stwierdzić, że nie jestem w stanie uwierzyć w pańskie słowa”. Kiedy współpracownik Karskiego zaczął usilnie prosić Frankfurtera, aby uwierzył w relację Karskiego, Frankfurter odpowiedział: „Nie powiedziałem, że ten młody człowiek kłamie. Powiedziałem, że nie jestem w stanie mu uwierzyć. Mój umysł, moje serce są tak stworzone, że nie potrafię tego przyjąć”.

Frankfurter nie zakwestionował prawdziwości relacji Karskiego. Nie podważył jego twierdzeń, że Niemcy systematycznie mordują europejskich Żydów – w tym i jego krewnych. Nie powiedział też, że – choć jest o tym przekonany i przerażony – nic nie może z tym zrobić. Potwierdził natomiast swoją niezdolność do uwierzenia w prawdę, jak również świadomość tej niemożności. Słowa Karskiego nie wstrząsnęły sumieniem Frankfurtera.

Nasze umysły i serca są predysponowane do wykonywania pewnych zadań, lecz nie radzą sobie z innymi. Jesteśmy świetni na przykład w przewidywaniu trasy huraganu, natomiast trudno podjąć nam decyzję o zejściu mu z drogi. Ponieważ nasza ewolucja trwała setki milionów lat i przebiegała w warunkach w niewielkim stopniu przypominających współczesny świat, często kierują nami pragnienia, lęki i brak zainteresowania, które nie korespondują z dzisiejszą rzeczywistością ani na nią nie odpowiadają. Za bardzo absorbują nas sprawy czasowo i przestrzennie bliskie – odczuwamy głód tłuszczów i cukrów (choć są szkodliwe dla ludzi żyjących w świecie, w którym te substancje występują w obfitości); jesteśmy przewrażliwieni, gdy nasze dzieci bawią się w małpim gaju (ignorując przy tym liczne znacznie poważniejsze zagrożenia dla ich zdrowia, jak nadmierne spożycie tłuszczów i cukrów) – a jednocześnie pozostajemy obojętni na śmiertelne niebezpieczeństwa, do których dochodzi „gdzieś tam”.

Z badań przeprowadzonych niedawno przez Hala Hershfielda, psychologa z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles, wynika, że gdy badanych proszono, by opisali swoją przyszłość – nawet za zaledwie dziesięć lat – to obrazy aktywności ich mózgów na skanach uzyskanych metodą funkcjonalnego rezonansu magnetycznego bardziej przypominały obrazy aktywności towarzyszącej opisom nieznajomych osób niż siebie samych obecnie[2]. Gdy jednak pokazywano badanym postarzone cyfrowo wizerunki ich samych, dysproporcja ta zmieniała się, podobnie jak ich zachowanie. Mogąc rozdysponować tysiąc dolarów na cztery sposoby – przeznaczając tę kwotę na prezent dla ukochanej osoby, wydając ją na rozrywkę, wpłacając na swoje konto lub na fundusz emerytalny – ci, którzy widzieli swoje postarzone „awatary”, byli skłonni przekazać prawie dwa razy więcej pieniędzy na własną emeryturę niż ci, którzy nie zetknęli się z tym widokiem.

Zostało dowiedzione na wielu płaszczyznach, że wyrazistość wzmacnia reakcje emocjonalne[3]. Badacze opisali szereg przykładów „stronniczości opartej na współczuciu”, która kieruje nasze zainteresowanie na dany przypadek, takich jak efekt rozpoznawalnej ofiary (zdolność do wizualizacji szczegółów cierpienia), efekt przynależności grupowej (sugestia społecznej bliskości cierpienia) oraz efekt współczucia zależnego od odniesienia (przedstawienie stanu ofiary jako nie tylko strasznego, lecz pogarszającego się)[4]. Pewna grupa naukowców przeprowadziła eksperyment polegający na zbieraniu funduszy przez wystosowanie specjalnych listów do około 200 tysięcy potencjalnych donatorów. Jeśli z prośbą o wsparcie zwracano się imiennie, darowizny były większe o 110 procent niż w przypadku próśb kierowanych anonimowo. Jeśli ofiarodawca i zwracający się z prośbą o wsparcie wyznawali tę samą religię, wpłaty wzrastały o 55 procent. Jeśli ubóstwo osoby ubiegającej się o wsparcie przedstawiano jako zjawisko nowe, nie zaś stałe, donacje były wyższe o 33 procent. Połączenie wszystkich powyższych taktyk doprowadziło do trzystuprocentowego wzrostu darowizn[5].

Problem związany z kryzysem planetarnym polega na tym, że napotyka on sporo wbudowanych „uprzedzeń opartych na apatii”. Chociaż wiele kataklizmów związanych ze zmianami klimatu – należą do nich ekstremalne zjawiska pogodowe, powodzie i pożary, przesiedlenia i niedobory podstawowych zasobów – możemy sami zauważyć, odczuć osobiście i sugestywnie ukazują nam one pogarszającą się sytuację, jako całość nie są w ten sposób przez nas odbierane. Wydają się zjawiskami abstrakcyjnymi, odległymi i odizolowanymi, nie zaś wzajemnie wzmacniającymi się elementami tej samej narracji[6]. Jak to ujął dziennikarz Oliver Burkeman w „Guardianie”: „Gdyby sitwa złych psychologów zgromadziła się w tajnej podwodnej bazie, aby wymyślić kryzys, do poradzenia sobie z którym ludzkość byłaby beznadziejnie przygotowana, nie mogliby zaproponować nic lepszego niż zmiana klimatu”[7].

Tak zwani negacjoniści klimatyczni – osoby zaprzeczające zmianie klimatu – odrzucają opinię podzielaną przez 97 procent naukowców zajmujących się klimatem, że nasza planeta ociepla się z powodu działalności człowieka[8]. Ale co z tymi z nas, którzy twierdzą, że akceptują pogląd, iż za zmiany klimatu odpowiada człowiek? Możemy nie uważać, że naukowcy kłamią, czy jednak jesteśmy w stanie uwierzyć w to, co nam mówią? Taka wiara z pewnością pobudziłaby w nas związany z nią pilny imperatyw etyczny, wstrząsnęłaby naszym zbiorowym sumieniem i zmusiłaby nas do drobnych poświęceń w teraźniejszości, aby uniknąć poświęceń na gigantyczną skalę w przyszłości.

Intelektualna akceptacja prawdy sama w sobie nie jest cnotą. Nie ocali nas. Kiedy jako dziecko robiłem coś, czego nie powinienem był robić, często słyszałem: „Na drugi raz będziesz wiedział”. Ta wiedza oznaczała różnicę między pomyłką a występkiem.

Jeśli zaakceptujemy prawdziwą rzeczywistość (to, że niszczymy planetę), lecz nie będziemy w stanie w to uwierzyć, to nie jesteśmy w żadnym razie lepsi od tych, którzy zaprzeczają, że za zmianami klimatu stoi człowiek – tak jak Felix Frankfurter nie był lepszy od tych, którzy przeczyli, że trwa Holokaust. Ciekaw jestem, który z tych dwóch rodzajów negacjonizmu analizowany w przyszłości będzie uznawany za poważny błąd, a który za niewybaczalną zbrodnię.

Odejść, uwierzyć, przeżyć

Rok przed tym, jak Karski opuścił Polskę, aby poinformować świat o zagładzie europejskich Żydów, moja babka, chcąc ocalić swe życie, uciekła z rodzinnej wsi leżącej na wschodzie Polski, na terenach znajdujących się wówczas pod okupacją radziecką. Na miejscu pozostała cała jej rodzina – babcie i dziadkowie, matka, dwoje rodzeństwa, kuzyni – oraz wszyscy przyjaciele. Moja babka, wówczas dwudziestoletnia dziewczyna, wiedziała tyle samo co oni: hitlerowcy posuwają się naprzód i dotrą do wioski za kilka dni. Pytana, dlaczego wówczas uciekła, odpowiadała: „Czułam, że muszę coś zrobić”.

Moja prababka – która już wkrótce miała zginąć, zastrzelona na skraju masowego grobu, trzymając za rękę swoją pasierbicę – patrzyła, jak babcia się pakuje. Nie odzywały się do siebie. To milczenie było ich ostatnią interakcją. Wiedziała dokładnie tyle samo co jej córka, nie miała jednak poczucia, że musi coś zrobić. Jej wiedza pozostała wyłącznie wiedzą.

Gdy moja babka opuszczała dom, jej młodsza siostra – niebawem zastrzelono ją, gdy próbowała wymienić jakąś błyskotkę na coś do jedzenia – wyszła razem z nią. Zdjęła swoje jedyne buty i dała je mojej babci. „Masz szczęście, że odchodzisz” – stwierdziła. Słyszałem tę opowieść wiele razy. Jako dziecko rozumiałem jej słowa jako: „Jesteś szczęściarą, że uwierzyłaś”.

Być może to tylko kwestia szczęścia. Być może, gdyby w czasie, kiedy moja babcia szykowała się do opuszczenia wioski, okoliczności były trochę inne – na przykład gdyby była chora lub zakochana – to nie miałaby tyle szczęścia. Ci, którzy zostali, nie byli mniej odważni, mniej inteligentni ani mniej zaradni od niej. Ich strach przed śmiercią także nie był mniejszy. Po prostu nie wierzyli, że to, co nadejdzie, będzie się różniło od tego, co w przeszłości przychodziło już wielokrotnie. Wiara nie jest czymś, co można komuś narzucić. Nie da się jej nikomu wmusić, nawet dysponując lepszymi, wymowniejszymi i bardziej prawymi argumentami czy wręcz niezbitymi dowodami. Claude Lanzmann w swoim prologu do The Karski Report [Raport Karskiego], filmu dokumentalnego o wizycie Karskiego w Ameryce, mówi:

Co to jest wiedza? Co może znaczyć informacja o niesłychanych – dosłownie – okropnościach dla ludzkiego mózgu, który nie jest przygotowany na jej przyjęcie, ponieważ chodzi o zbrodnię bez precedensu w dziejach ludzkości? […] Kiedy pytano Raymonda Arona, który zbiegł do Londynu, czy wiedział, co dzieje się w tym czasie na Wschodzie, odpowiedział: „Wiedziałem, ale nie wierzyłem, a ponieważ nie wierzyłem – tak naprawdę nie wiedziałem”[1].

Czasami puszczam wodze fantazji i wyobrażam sobie, że jestem w sztetlu mojej babci i chodzę od domu do domu, przytrzymuję tych, którzy zostali, i krzyczę im prosto w twarz: „Musicie coś zrobić!”. Snuję te wyobrażenia w domu, o którym wiem, że jego funkcjonowanie pochłania dużo więcej energii, niż powinienem zużywać, jeśli mam być uczciwy wobec naszej planety, i o którym wiem, że stanowi ucieleśnienie owego zachłannego stylu życia, który – jak również wiem – tę planetę niszczy. Oczyma duszy jestem w stanie ujrzeć jednego z moich potomków, który wyobraża sobie, jak przytrzymuje mnie i krzyczy mi prosto w twarz: „Musisz coś zrobić!”. Nie jestem jednak zdolny do przyjęcia wiary, która skłoniłaby mnie do zrobienia czegoś. A zatem – tak naprawdę nic nie wiem.

Pewnego ranka mój dziesięcioletni syn, którego właśnie wiozłem do szkoły, podniósł wzrok znad czytanej książki i powiedział: „Ale z nas szczęściarze, że żyjemy”.

Jedną z rzeczy, których nie wiem, jest to, jak pogodzić moją wdzięczność za to, że żyję, z zachowaniem, które sugeruje, że jest mi to obojętne.

Moja babcia, opuszczając dom, wzięła ze sobą zimowy płaszcz, choć był wtedy czerwiec.

Histeria

Pewnej letniej nocy w 2006 roku we wschodniej części miasta Tucson w Arizonie osiemnastoletni rowerzysta Kyle Holtrust, jadąc ulicą pod prąd, wpadł pod nadjeżdżający z naprzeciwka samochód marki Chevrolet Camaro. Auto wlokło go za sobą przez prawie dziesięć metrów. Świadek wypadku, pasażer przejeżdżającej ciężarówki, Thomas Boyle Junior, wybiegł z wozu, żeby udzielić ofierze pomocy. Złapał za przód nadwozia chevroleta i – dzięki wystrzałowi adrenaliny do krwi – podniósł je i trzymał przez czterdzieści pięć sekund, do czasu uwolnienia Holtrusta. Pytany później, dlaczego tak postąpił, Boyle wyjaśnił: „Byłbym okropnym człowiekiem, patrząc, jak ktoś tak strasznie cierpi i nawet nie próbując mu pomóc. […] Jedyna myśl, jaką miałem wtedy w głowie, to: «A gdyby to był mój syn?»”[1]. Czuł, że musi coś zrobić.

Kiedy jednak zapytano go, jak mu się to udało, nie wiedział, co powiedzieć. „Normalnie nie byłbym w stanie podnieść tego samochodu” – wyznał. Światowy rekord w podnoszeniu ciężarów do momentu, w którym wykonujący ćwiczenie ma proste plecy oraz nogi w kolanach (tak zwany martwy ciąg), wynosi pięćset kilogramów. Chevrolet Camaro waży od 1,5 tysiąca do 1,8 tysiąca kilogramów. Boyle, który nie był sztangistą, dał pokaz tak zwanej siły histerycznej[2]. Mianem tym określa się szczególne wyczyny dokonywane w sytuacji zagrożenia życia, które wykraczają poza to, co zwykle uważa się za możliwe.

Jeden człowiek, znajdując się w niezwykłym stanie, podniósł samochód przygniatający ciało Holtrusta, jednak wkrótce potem wielu innych ludzi zjechało na pobocze, aby karetka szybciej dotarła na miejsce wypadku. Ich wkład w uratowanie życia ofiary był równie ważny, a jednak nie uważamy ich czynów za wyjątkowe. Podnieść samochód to maksimum tego, co można zrobić. Zjechać na bok, aby ustąpić drogi karetce – to minimum. Życie Kyle’a zależało od obu.

Gdy byłem w podstawówce, policjanci i strażacy corocznie robili w naszej szkole prezentacje mające na celu obudzenie w nas obywatelskiej świadomości i odpowiedzialności oraz edukowanie nas, jak postępować w niebezpiecznych sytuacjach. Pamiętam strażaka, który mówił nam, że za każdym razem, gdy widzimy karetkę, powinniśmy sobie wyobrazić, iż wiezie ona kogoś, kogo kochamy. Jakże żałosną myśl próbował wpakować do naszych dziecięcych głów! Tym bardziej że nie jest to właściwy odruch. Nie ustępujemy z drogi nadjeżdżającej karetce dlatego, że może się w niej znajdować ktoś nam bliski. Nie ustępujemy jej również dlatego, że wymaga tego prawo. Robimy to, ponieważ to właśnie jest do zrobienia. Ustąpienie drogi karetce to jedna z tych norm społecznych, które – podobnie jak czekanie w kolejce i wyrzucanie śmieci do kubła – są tak głęboko zakorzenione w naszej kulturze, że nawet ich nie zauważamy.

Normy mogą się zmieniać i mogą być ignorowane. W Moskwie na początku drugiej dekady XXI wieku było mnóstwo „taksówek-karetek” – furgonetek, które z zewnątrz wyglądały jak karetki, ale miały luksusowe wnętrza[3]. Kurs w takiej taksówce kosztował dwieście dolarów za godzinę, można jednak było się nią bez trudu przemieszczać w tym straszliwie zakorkowanym mieście. Trudno sobie wyobrazić, by człowiek niekorzystający z takich pojazdów myślał o nich dobrze. „Taksówki-karetki” to zniewaga – nie dlatego że ich użytkownicy wykorzystują nas jako jednostki (większość z nas nigdy się z nimi nie zetknie), ale dlatego że naruszają naszą gotowość do poświęceń dla zbiorowego dobra. To nadużycie naszych najlepszych odruchów. Zaciemnienie miast w czasie drugiej wojny światowej skutkowało rabunkami, a racjonowanie żywności prowadziło do fałszerstw i kradzieży. Kiedy podczas nalotu Luftwaffe londyński klub nocny Piccadilly został trafiony bombą, ratownicy musieli odpędzać ludzi, którzy próbowali zdzierać ofiarom biżuterię[4].

To jednak skrajne przykłady. Nasze konwencje i tożsamości, które tworzą, są niemal zawsze subtelne do tego stopnia, że sami ich nie widzimy. To jasne: nie jeździmy fałszywymi karetkami, lecz nasz sposób życia będzie wyglądać równie źle (a nawet znacznie gorzej) w oczach naszych potomków. Na maskach karetek słowo „AMBULANCE” wypisane jest w lustrzanym odbiciu, dzięki czemu kierowcy w samochodach przed nimi mogą je odczytać w lusterkach wstecznych. Można powiedzieć, że słowo to jest napisane dla przyszłości – dla aut, które są z przodu. Kierowca karetki pogotowia nie widzi słowa „AMBULANCE”; my też nie potrafimy odczytać historii, którą tworzymy: jest ona zapisana wspak, aby mogli ją odczytać w lusterku wstecznym ci, którzy jeszcze się nie urodzili.

Słowo emergency [zagrożenie] pochodzi od łacińskiego emergere, co oznacza „powstać, wychodzić na jaw”.

Słowo „apokalipsa” pochodzi od greckiego αποκαλύψει [apokaliptein], co oznacza „odkrywać, ujawniać”.

Słowo „kryzys” pochodzi od greckiego κρίσις [krisis], co oznacza „decyzja”.

W naszym języku zakodowane jest zrozumienie, że katastrofy mają tendencję do ujawniania tego, co wcześniej było ukryte. W miarę jak kryzys planetarny będzie się ujawniać jako seria zagrożeń, nasze decyzje ukażą nam, kim jesteśmy.

Różne wyzwania wymagają różnych reakcji i wywołują różne reakcje. Trwoga to właściwa reakcja, gdy widzimy zakleszczonego pod samochodem człowieka, ale ktoś, kto porzuca swój skądinąd piękny dom z powodu małego wycieku, reaguje przesadnie. Czego od nas wymaga i do czego nas skłania stan naszej planety? I co się stanie, jeśli nie skłoni nas do tego, czego od nas wymaga – jeśli okażemy się ludźmi, którzy umieszczają na swoich pojazdach światła upodabniające je do karetek, aby nie tkwić w korkach, lecz nie gaszą świateł w swoich domach, kiedy grozi im bombardowanie?

Mecz na wyjeździe

Pomimo licznych zaobserwowanych przypadków siły histerycznej nigdy nie udało się zademonstrować jej w kontrolowanych warunkach badawczych, ponieważ stworzenie takich warunków byłoby nieetyczne. Ale nawet abstrahując od opisanych incydentów, istnieją argumenty – takie jak oddziaływanie ładunków elektrycznych na mięśnie (które wykazują siłę znacznie przekraczającą tę, którą można uzyskać wolicjonalnie) oraz osiągnięcia sportowców podczas najważniejszych zawodów – przemawiające za tym, że jest to prawdziwe zjawisko. To nie przypadek, że większość rekordów świata ustanowiono na igrzyskach olimpijskich, kiedy publiczność jest znacznie większa niż na innych zawodach, a gra toczy się o znacznie wyższą stawkę. Sportowcy mogą starać się bardziej, ponieważ bardziej im zależy.

W różnych dyscyplinach sportowych jednostki i drużyny wygrywają częściej, gdy podczas rozgrywek są gospodarzami. (Inną cechą olimpiad, oprócz tego, że to właśnie podczas nich ustanowiono większość rekordów świata, jest to, że gospodarz igrzysk prawie zawsze osiąga lepsze wyniki niż zwykle). Po części można to wytłumaczyć tym, że gospodarze odpoczywają we własnych łóżkach, jedzą domowe posiłki i grają na znanych sobie boiskach. Po części może to wynikać ze stronniczości arbitrów. Jednak to publiczność może zapewnić największą przewagę drużynie gospodarzy: trybuny pełne wspierających kibiców budzą w zawodnikach ufność i stanowią silną zachętę do walki o zwycięstwo. Po przebadaniu niemieckiej ligi piłkarskiej wykazano, że przewaga gospodarzy jest większa na tych stadionach, na których boiska nie otacza bieżnia[1]. Im mniejsza odległość dzieląca kibiców od boiska, tym bardziej ich obecność jest odczuwalna – a w rezultacie tym silniej gospodarze czują się u siebie.

Naturalne jest założenie, że jeśli mamy wzbudzić w sobie wolę niezbędną, aby sprostać kryzysowi planetarnemu, będziemy musieli wzbudzić w sobie konieczną troskę. Będziemy musieli uznać Ziemię za nasz jedyny dom – nie metaforycznie, nie intelektualnie, lecz całkiem dosłownie. Jak to ujął laureat Nagrody Nobla, psycholog Daniel Kahneman, pionier rozumienia, że nasze umysły funkcjonują w dwóch trybach: wolnym (rozważnym) i szybkim (intuicyjnym): „Aby zmobilizować ludzi do czegoś, trzeba uczynić z tego kwestię emocjonalną”[2]. Jeśli walka o ocalenie naszej planety pozostanie dla nas równie mało emocjonująca jak mecz na wyjeździe rozgrywany w połowie sezonu, będziemy skazani na zagładę.

Fakty najwyraźniej nie wystarczą, aby nas zmobilizować. A co, jeśli nie jesteśmy w stanie wzbudzić w sobie niezbędnych emocji i podtrzymać ich? Sam zmagam się z własnymi reakcjami na kryzys planetarny. Wydaje mi się oczywiste, że troszczę się o los planety, jeśli jednak zainwestowany czas i energia są wyrazem troski, to nie da się zaprzeczyć, że większe emocje wzbudza we mnie los pewnej drużyny bejsbolowej, a konkretnie Washington Nationals, reprezentantów miasta, w którym spędziłem dzieciństwo. Wydaje mi się oczywiste, że nie jestem negacjonistą klimatycznym, trudno jednak nie zauważyć, że zachowuję się jak jeden z nich. Pozwoliłbym moim dzieciom opuścić szkołę, aby wzięły udział w meksykańskiej fali w dniu otwarcia sezonu bejsbolowego, ale praktycznie nie robię nic, aby w przyszłości nasze rodzinne miasto nie znalazło się pod wodą.