Klątwa Prometeusza - Robert Ludlum - ebook

Klątwa Prometeusza ebook

Robert Ludlum

4,3

Opis

Nicholas Bryson, najlepszy agent Dyrektoriatu - supertajnej amerykańskiej organizacji wywiadowczej - poświęcił życie walce szpiegowskiej. Nagle wszystko, w co wierzył, wali się w gruzy. Bryson odkrywa, że przez cały czas pracował dla... Właśnie, dla kogo? Żeby dociec prawdy, weteran tajnych operacji wkracza w mroczny świat zdrady, terroru i zbrodni. Świat przemocy, którym rządzi niewyobrażalny spisek, mający tylko jeden cel: kontrolę nad całym globem...

 

Nick Bryson jest najlepszym agentem operacyjnym Dyrektoriaru – supertajnej agendy wywiadowczej rządu USA, o której istnieniu wie tylko garstka wybranych osób, dopuszczonych do tajemnicy. Po powrocie z kolejnej, zakończonej fiaskiem misji w Tunezji, zostaje przez swojego szefa wysłany na przymusową emeryturę.
Pod zmienionym nazwiskiem obejmuje posadę wykładowcy na wydziale historii w małym college'u w Pensylwanii. Mija pięć lat.
Nieoczekiwanie odwiedza go Harry Dunne – zastępca szefa CIA. Dunne twierdzi, iż Nick dał się zwieść, że cała jego zawodowa kariera była wielka mistyfikacją. Dyrektoriat to w rzeczywistości wrogi karter działający przeciwko Stanom Zjednoczonym, stworzony przez Rosjan na wzór słynnego Trustu Feliksa Dzierżyńskiego. Po zakończeniu zimnej wojny władza w nim przeszła w inne ręce – nie wiadomo czyje.
Bryson zgadza się na propozycję Dunne'a, by infiltrować swoich byłych chlebodawców. Ale cena jest niezwykle wysoka – zostanie wplątany w ciąg wydarzeń, które doprowadzą go do wykrycia spisku o światowym zasięgu.
W centrum intrygi znajduje się tajna organizacja o nazwie Prometeusz, kierowana przez ludzi dysponujących ogromnymi wpływami i realną władzą. Do Prometeusza mogła należeć żona Nicka, Elena, która niespodziewanie opuściła go przed kilkoma laty nie podając powodów...

[opis wydawcy]

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.

 

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki
Biblioteka Publiczna im. Marcina z Zatora w Zatorze

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 688

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
2
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Powieści Roberta Ludlumaw Wydawnictwie Amber

 

Dokument MatlockaDroga do OmahaDziedzictwo ScarlattichIluzja Skorpiona

Klątwa PrometeuszaKrucjata Bourne’aManuskrypt ChancelloraMozaika Parsifala

Pakt HolcroftaPlan IkarProgram HadesPrzesyłka z SalonikSpadkobiercy Matarese’aSpisek AkwitaniiStrażnicy ApokalipsyTestament Matarese’aTożsamość Bourne’aTransakcja Rhinemanna

Trevayne

Ultimatum Bourne’aWeekend z Ostermanem

Zew Halidonu

 

ROBERTLUDLUMKLĄTWAPROMETEUSZA

PrzekładJAN KRAŚKO

AMBER

 

Tytuł oryginału

THE PROMETHEUS DECEPTION

 

Redaktorzy seriiMAŁGORZATA CEBO-FONIOKZBIGNIEW FONIOK

 

Redakcja technicznaANDRZEJ WITKOWSKI

 

KorektaJOANNA CIERKOŃSKAMACIEJ KORBASIŃSKI

 

Ilustracja na okładceTHE STOCK MARKET/AGENCJA PIĘKNAFERDINANDMELS

 

Projekt graficzny okładkiMAŁGORZATA CEBO-FONIOK

 

KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER

Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach!

Tu kupisz wszystkie nasze książki!

http://www.amber.supermedia.pl

 

Copyright © 2000 by Myn Pyn LLC.All rights reserved

 

For the Polish edition

© Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 2000

 

ISBN 83-7245-580-5

 

Prometeusz spłynął z nieba, żeby podarować ludziom ogień.

Błąd. Fatalny błąd.

Prolog

 

Kartagina, Tunezja

Godzina 3.22

 

Bezlitosny deszcz, zacinający z furią tym większą, że towarzyszył mu gwałtowny, dziko wyjący wiatr, siekł białawe grzywacze, które z każdą chwilą potężniały, by wreszcie zwalić się z łoskotem na plażę i wgnieść ją w kipiel czarnego malstromu. W płytkiej, wzburzonej wodzie tuż przy brzegu podskakiwało na falach kilkunastu ludzi. Jak rozbitkowie z tonącego okrętu trzymali się kurczowo wodoodpornych plecaków i parli w stronę plaży. Gwałtowny sztorm zaskoczył ich, lecz i ucieszył - lepszej osłony nie mogliby sobie wymarzyć.

Na plaży dwukrotnie rozbłysło czerwone światełko latarki, dając im znak, że mogą bezpiecznie lądować. Bezpiecznie? A co to znaczy? Że teren jest czysty? Że nie ma tam żołnierzy tunezyjskiej Gardę Nationale? Sztorm był o wiele groźniejszy od nich.

Miotani i targani wzburzonymi falami dotarli wreszcie do brzegu i tyralierą wyszli na plażę za ruinami starożytnego punickiego portu. Zdjęli obcisłe wodoodporne kombinezony, odsłaniając czarne ubrania i uczernione twarze. Otworzyli plecaki i wyjęli podręczny arsenał: pistolety maszynowe MP- I0 Hecklera & Kocha, rosyjskie kałasznikowy i snajperki. Ze wzburzonego morza wychodzili już następni.

Akcja została precyzyjnie zaplanowana i przygotowana przez człowieka, który od kilku miesięcy usilnie szkolił ich i bezlitośnie katował. Byli rodowitymi Tunezyjczykami, członkami Al-Nahda, bojownikami o wolność, którzy przybyli wyzwolić kraj spod ucisku ciemięzców. Jednakże ich przywódcy byli obcokrajowcami, świetnie wyszkolonymi terrorystami: oni również wierzyli w Allacha i należeli do małej, elitarnej komórki najbardziej radykalnego odłamu Hezbollahu.

Jej dowódcą, jak i dowódcą pięćdziesięciu kilku Tunezyjczyków, którzy właśnie wylądowali na plaży w Kartaginie, był mistrz nad mistrze, człowiek znany jako Abu. Niekiedy, choć rzadko, używano jego pełnego nom de guerre: Abu Intiquab. Ojciec zemsty.

Nieuchwytny, tajemniczy i okrutny Abu szkolił bojowników z Al-Nahda w obozie pod Zuwarą w Libii. Strategię działania wpajał im podczas ćwiczeń w pełnowymiarowej makiecie pałacu prezydenckiego, ucząc ich jednocześnie taktyki gwałtowniejszej, dzikszej, bardziej zwodniczej i barbarzyńskiej od wszystkiego, z czym się dotychczas zetknęli.

Przed trzydziestoma godzinami ludzie ci weszli na pokład rosyjskiego frachtowca, pięciotysięcznika przewożącego tunezyjskie tekstylia i wyprodukowane w Libii towary między Trypolisem i Bizertą. Stary, potężny okręt, teraz już mocno sfatygowany i pordzewiały, odbił od nabrzeża w Zuwarze, wziął kurs na północny zachód i minąwszy Sfax i Suzę, opłynął przylądek Bon, by tuż za falochronami bazy morskiej w La Goulette wejść do Zatoki Tunezyjskiej. Wiedząc, w jakich godzinach kutry wypływają na patrol, kapitan frachtowca kazał rzucić kotwicę osiem kilometrów od brzegu. Terroryści błyskawicznie spuścili na wodę sztywnokadłubowe pontony i uruchomili silniki. W ciągu kilku minut znaleźli się na wzburzonych wodach na północny wschód od Kartaginy, starożytnego fenickiego miasta, niegdyś tak potężnego, że w piątym wieku przed naszą erą uważano je za największego rywala Rzymu. Gdyby żołnierze ochrony wybrzeża śledzili okręt na ekranach radarów, stwierdziliby tylko, że się zatrzymał, a po chwili popłynął dalej kursem na Bizertę.

Mężczyzna, który dał bojownikom znak latarką, brodacz w wojskowej parce i w kapturze na arabskiej kufii, rzucał stanowcze rozkazy i cicho klął. Abu.

- Cicho! - syczał. - Ciszej! Chcecie ściągnąć sobie na łeb całą Garde Nationale? Szybko. Szybciej, szybciej! Co za ofermy. Wy się tu obijacie, a wasz przywódca gnije w więzieniu! Ciężarówki czekają!

Stojący obok niego przystojny mężczyzna o gęstych, krzaczastych brwiach, ciemnych, błyszczących oczach i oliwkowej cerze bez słowa lustrował teren noktowizorem. Był członkiem Hezbollahu, wybitnym ekspertem od materiałów wybuchowych. Tunezyjczycy nie znali jego prawdziwego imienia i nazywali go Technikiem. Wiedziano o nim jeszcze mniej niż o Abu. Krążyły pogłoski, że jego rodzicami byli bogaci Syryjczycy, że wychowywał się i kształcił w Damaszku i w Londynie, gdzie poznał tajniki broni palnej i materiałów wybuchowych.

Technik otulił się szczelniej czarną peleryną i w końcu przemówił.

- Bracie - rzekł głosem cichym i spokojnym. - Mówię to z lekkim wahaniem, lecz wydaje mi się, że operacja przebiega sprawnie i gładko. Ciężarówki z matèriel czekały w umówionym miejscu, a podczas krótkiej jazdy aleją Habiba Burgiby żołnierze nie napotkali najmniejszego oporu. Przed chwilą otrzymaliśmy sygnał radiowy od naszej szpicy: dotarli do pałacu. Coup d’État już się rozpoczął. - Nie zważając na ulewny deszcz, zerknął na zegarek.

Abu majestatycznie skinął głową. Sukces - nie spodziewał się niczego innego. Odległa seria wybuchów była znakiem, że bitwa trwa. Wiedzieli, że lada moment obrona pałacu padnie, że za kilka godzin islamskie bojówki opanują cały Tunis.

- Nie gratulujmy sobie przedwcześnie - odrzekł cichym, spiętym głosem.

Deszcz słabł i niebawem sztorm ustał równie nagle, jak się zaczął.

Raptem panującą na plaży ciszę rozdarły piskliwe głosy wykrzykujące coś po arabsku. Po mokrym, grząskim piasku biegli jacyś ludzie. Abu i Technik zamarli, po czym sięgnęli po broń, lecz w tym samym momencie spostrzegli, że są to ich bracia z Hezbollahu.

- Zero jeden! Zero jeden!

- Zasadzka!

- Boże! Allachu wszechmocny! Otoczyli ich!

Podbiegło do nich czterech zdyszanych i przerażonych Arabów.

- Wysłali zero jeden - wysapał ten, który dźwigał na plecach połową krótkofalówkę typu PRC- I17. - Zero jeden, sygnał alarmowy. Mieli go wysłać tylko wtedy, gdyby otoczyła ich gwardia pałacowa, gdyby wzięto ich do niewoli. Transmisję przerwano! Zdążyli tylko powiedzieć, że to zdrada!

Zdenerwowany Abu spojrzał na swego doradcę.

- Jak to możliwe?

Za Technika odpowiedział najmłodszy ze stojących przed nimi Arabów.

- Matèriel, który im zostawiono, granatniki przeciwpancerne, amunicja, C-4: wszystko było wadliwe! Nic nie działało! A w ukryciu czekali na nich gwardziści! Zdradzono nas! Od samego początku byliśmy skazani na porażkę!

Zazwyczaj spokojny i opanowany Abu boleśnie wykrzywił twarz i skinął na głównego doradcę.

- Ya sahbee, potrzebuję twojej mądrej rady.

Podchodząc do dowódcy, Technik regulował zegarek. Abu objął go i szepnął:

- Jest wśród nas zdrajca, szpieg. Sprzedał nasze plany.

Mówiąc to, wykonał szybki, niemal niedostrzegalny gest dwoma palcami. Na ten znak jego ludzie chwycili Technika za ręce, ramiona i nogi. Doradca szarpnął się, potężnie wierzgnął, jednak tamtych było zbyt wielu. Błysnęła stal i Abu dźgnął go w brzuch długim, zakrzywionym sztyletem o zębatym ostrzu, wbijając je głęboko w ciało i natychmiast wyciągając, żeby zadać ofierze jak największy ból. Złowrogo błysnął oczami i syknął:

- Tym zdrajcą jesteś ty!

Technik głucho stęknął. Choć bardzo cierpiał, twarz miał jak z kamienia.

- Ty plugawa Świnio! - Abu ponownie wziął zamach, tym razem mierząc w pachwinę. - Nikt inny nie znał naszych planów! Nikt! To ty sprawdzałeś matèriel. Tylko ty mogłeś nas wydać!

W tym samym momencie plażę zalało oślepiające światło reflektorów łukowych. Abu odwrócił się i zdał sobie sprawę, że zostali otoczeni przez setki żołnierzy w polowych mundurach koloru khaki. Zza wydm wypadli komandosi z Groupment de Commando tunezyjskiej Garde Nationale. W ludzi Abu celowały lufy karabinów maszynowych, a dobiegający z góry łoskot był znakiem, że nadlatuje kilkanaście śmigłowców szturmowych.

Wybuchła kanonada i już po chwili ludzie Abu leżeli na piasku, podrygując niczym szmaciane kukły. Ich przeraźliwe krzyki gwałtownie ucichły, ich nienaturalnie poskręcane ciała zastygły bez ruchu na ziemi. Jeszcze jedna seria, jeszcze dwie i strzelanina umilkła. Zapadła upiorna cisza. Ocaleli jedynie Abu Intiquab i Technik, gdyż do nich nie strzelano.

Jednakże Abu, który był w stanie myśleć tylko o człowieku, który go zdradził, nie zważał na żołnierzy wroga. Mocniej ścisnął zakrzywiony sztylet i ruszył do ataku. Ciężko ranny Technik próbował się bronić, lecz zamiast unieść ręce, powoli osunął się na piasek. Osłabł, stracił zbyt dużo krwi. Abu wziął potężny zamach i już miał zadać śmiertelny cios, gdy wtem chwyciły go od tyłu czyjeś ręce, czyjeś kolana przygniotły go do ziemi.

Gdy żołnierze brali ich do niewoli, patrzył na nich z lekceważeniem i pogardą. Nie obawiał się tunezyjskiego rządu. Nie obawiał się żadnego rządu. Często mawiał, że w rządach zasiadają sami tchórze, że prędzej czy później uwolnią go pod pretekstem przestrzegania norm „prawa międzynarodowego”, „ekstradycji” i „repatriacji”. Za kulisami sceny politycznej dobiją targu i po cichu go wypuszczą, skrzętnie zatajając wiadomość, że kiedykolwiek przebywał w tym czy innym kraju. Żaden rząd nie chciał ściągnąć na siebie gniewu bojowników Hezbollahu. Żaden rząd nie chciał brać na siebie odpowiedzialności za kampanię terroru, którą by natychmiast rozpętali.

Zamiast stawiać opór, Abu rozluźnił mięśnie, tak że żołnierze musieli go wlec. Gdy mijali Technika, plunął mu w twarz i syknął:

- Wkrótce znikniesz z tego świata, łotrze! Zdradziłeś nas i umrzesz!

Gdy go zabrano, żołnierze przytrzymujący Technika ostrożnie położyli go na noszach. Podszedł do nich dowódca w stopniu kapitana. Rzucił rozkaz i żołnierze odeszli. Tunezyjczyk przyklęknął i zbadał ranę. Technik wykrzywił twarz, lecz ani drgnął.

- Boże, to cud, że nie straciłeś przytomności! - powiedział po angielsku z silnym obcym akcentem. - Jesteś ciężko ranny. Straciłeś mnóstwo krwi.

Mężczyzna zwany Technikiem z trudem podniósł rękę.

- Gdyby wasi ludzie zareagowali na sygnał trochę szybciej, do niczego by nie doszło. - Odruchowo dotknął zegarka, w który wbudowano miniaturowy nadajnik wysokiej częstotliwości.

Kapitan zignorował przytyk i wskazał jeden z krążących nad plażą śmigłowców.

- SA-341 zabierze cię do szpitala rządowego w Maroku. Twoja prawdziwa tożsamość jest tajemnicą, tak samo jak tożsamość twoich chlebodawców, dlatego nie mam prawa o nic cię pytać, ale mam dobry pomysł...

- Padnij! - wychrypiał Technik. Błyskawicznie sięgnął za pazuchę, wydobył automatyczny pistolet i oddał pięć strzałów. W pobliskiej kępie palm rozległ się przeraźliwy krzyk i z wierzchołka jednej z nich runął na ziemię strzelec wyborowy ze snajperką w kurczowo zaciśniętej dłoni. Jeden z żołnierzy Al-Nahda cudem przeżył masakrę.

- Na wszechmocnego Allacha! - wykrzyknął przerażony kapitan. Powoli podniósł głowę i rozejrzał się wokoło. - Myślę, że jesteśmy kwita, ty i ja.

- Posłuchaj - szepnął słabym głosem Arab, który nie był Arabem. - Powiedz prezydentowi, że minister spraw wewnętrznych potajemnie sympatyzuje z Al-Nahda, że należy do spiskowców, którzy chcieli zdobyć pałac. Jest w zmowie z ministrem obrony narodowej, są jeszcze inni...

Nie dokończył. Z upływu krwi stracił przytomność.

Część 1

Rozdział 1

 

Waszyngton Pięć tygodni później

 

Wyczarterowany pasażerski samolot odrzutowy wylądował na prywatnym lotnisku trzydzieści dwa kilometry na północny zachód od Waszyngtonu. Chociaż pacjent, którego przewoził, był jedynym pasażerem na pokładzie, nikt się do niego nie odzywał, nie licząc stewardesy, która podawała mu posiłki i napoje. Nikt nie znał jego nazwiska. Wiedziano jedynie, że to ktoś niezwykle ważny, nic więcej. Ich numer lotu nie figurował w żadnych rozkładach, ani cywilnych, ani wojskowych.

Bezimienny pasażer wsiadł do nieoznakowanej limuzyny, która zawiozła go do centrum stolicy. Koło Dupont Circle pasażer kazał kierowcy stanąć, po czym wysiadł. W nierzucającym się w oczy szarym garniturze i mocno znoszonych skórzanych mokasynach wyglądał jak jeden z tysięcy urzędników średniego szczebla czy mało znaczących lobbystów, dlatego bez trudu wmieszał się w tłum bezbarwnych, anonimowych biurokratów, którzy wypełniali ulice Waszyngtonu. Nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi.

Wyszedł z parkingu i mocno kulejąc, ruszył sztywno w stronę trzypiętrowego budynku na skrzyżowaniu Dwudziestej Pierwszej i 1324 K Street. Budynek - beton i przyćmione szkło - nie wyróżniał się niczym szczególnym i był bardzo podobny do niskich, pudełkowatych i nijakich gmachów, od których roiło się w tej części stolicy; mieściły się w nich głównie biura, siedziby przeróżnych organizacji, instytucji, grup lobbystycznych i zarządów oraz biura podróży. W ścianę przy frontowych drzwiach wmurowano dwie mosiężne tabliczki z napisami informującymi, że budynek ten należy do zarządu amerykańskich przedsiębiorstw INNOWACYJNYCH oraz do DYREKCJI AMERYKAŃSKIEJ IZBY HANDLU MIĘDZYNARODOWEGO.

Jedynie znakomicie wyszkolony i doświadczony inżynier dostrzegłby kilka odbiegających od normy szczegółów. Ot, choćby to, że na wszystkich okiennych ramach zamontowano piezoelektryczne oscylatory, zapobiegające próbom ewentualnego podsłuchu laserowo-akustycznego, a na dachu cewki generatora białego szumu, które otaczały budynek ekranem fal radiowych, uniemożliwiających jakikolwiek podsłuch elektroniczny.

Pracujący po sąsiedzku urzędnicy - łysiejący prawnicy i posępni księgowi w krawatach i koszulach z krótkimi rękawami zatrudnieni w powoli upadającej firmie konsultingowej - z pewnością tych urządzeń nie zauważyli. W ogóle nie zauważyli nic podejrzanego. Bo niby dlaczego mieli coś zauważyć? Ludzie wchodzili tam rano, wychodzili wieczorem. Śmieci wyrzucano w wyznaczone dni, jak Pan Bóg przykazał, do pojemników w bocznej uliczce. Co mogło ich zaciekawić? Nic. I właśnie o to chodziło szefom Dyrektoriatu. Dlaczego? Dlatego, że pod latarnią jest zawsze najciemniej.

Mężczyzna westchnął i wykrzywił usta w lekkim uśmiechu. Bo kto mógłby podejrzewać, że najtajniejsza ze wszystkich tajnych agencji na świecie ma swoją siedzibę tu, na otwartym widoku, w zwykłym, szarym budynku w połowie zwykłej urzędniczej ulicy, pośród zwykłych szarych domów?

Centralna Agencja Wywiadowcza w Langley w Wirginii i Agencja Bezpieczeństwa Narodowego w Fort Meade w Marylandzie mieściły się w potężnie obwarowanych fortecach, których nie sposób było nie zauważyć. Ba, robiły wszystko, żeby rzucać się w oczy! Oto jesteśmy! - krzyczały. Tutaj! Zwróć na nas uwagę! Prowokowały przeciwników, rzucały im jawne wyzwanie: proszę, spróbujcie nas zinfiltrować - i do infiltracji nieuchronnie dochodziło. W porównaniu z Dyrektoriatem tak zwana tajna biurokracja rządowa była odcięta od rzeczywistości jak Amerykański Urząd Pocztowy.

Mężczyzna stanął przed mosiężną tabliczką, na której zamontowano coś, co na pierwszy rzut oka do złudzenia przypominało zwyczajny domofon, jaki spotyka się w biurowcach na całym świecie. Podniósł słuchawkę i palcem wskazującym prawej ręki wprowadził odpowiedni kod. Wcisnąwszy ostatni guzik, przytrzymał palec do chwili, gdy w słuchawce rozległ się cichutki pisk: znak, że jego linie papilarne zostały elektronicznie zeskanowane, przeanalizowane, porównane z liniami papilarnymi w bazie danych i pozytywnie rozpoznane. Po chwili w słuchawce zabrzmiały trzy krótkie sygnały i bezosobowy, mechanicznie brzmiący kobiecy głos spytał go, w jakiej sprawie przychodzi.

- Jestem umówiony z panem Mackenzi.

W ciągu kilku sekund słowa te zostały rozłożone na bloki bitów, które następnie porównano z wzorcem głosowym z innej bazy danych. Identyfikacja musiała wypaść pomyślnie, ponieważ rozległ się cichy bzyk, który oznaczał, że ciężkie, kuloodporne drzwi są otwarte. Mężczyzna powiesił słuchawkę, pchnął je i wszedł do pomieszczenia przypominającego niewielki przedpokój. Tu ponownie odczekał kilka sekund, dopóki trzy niezależnie działające kamery wysokiej rozdzielczości nie obfotografowały jego twarzy i nie porównały jej z wizerunkiem przechowywanym w komputerach Dyrektoriatu.

Wówczas otworzyła się druga para drzwi i wszedł do małego, nijakiego holu o białych ścianach, wyposażonego w dobrze zamaskowane wykrywacze metalu, zdolne wykryć wszelkiego rodzaju broń. Na marmurowym blacie w kącie holu leżała sterta prospektów reklamowych ze znakiem firmowym Amerykańskiej Izby Handlowej, organizacji, która istniała tylko w sądowych rejestrach i w dokumentach prawniczych. Prospekty zawierały jedynie niestrawne frazesy na temat znaczenia i roli handlu międzynarodowego. Gdy ponury strażnik dał mu znak, mężczyzna otworzył kolejne drzwi i wkroczył do elegancko urządzonego pomieszczenia o wykładanych ciemnoorzechową boazerią ścianach, w którym za biurkami siedziało sześciu urzędników. Przypominało to wnętrze szykownej galerii sztuki przy Pięćdziesiątej Siódmej na Manhattanie lub sekretariat dobrze prosperującej kancelarii prawniczej.

- Nick! - wykrzyknął Chris Edgecomb, zrywając się sprzed monitora. - Mój as! - Urodzony w Gujanie, zwinny, szczupły i wysoki, miał brązowawą cerę i zielone oczy. W Dyrektoriacie pracował od czterech lat: jako szef zespołu łącznościowo-koordynacyjnego odpowiadał za kontakty z zagrożonymi agentami operacyjnymi i za przekazywanie im niezbędnych informacji. Serdecznie uścisnął mu rękę.

Nicholas Bryson wiedział, że w oczach ludzi takich jak Edgecomb, a więc tych, którzy pragnęli przejść do wydziału operacyjnego, był kimś w rodzaju bohatera. „Wstąp do Dyrektoriatu i zmień świat” - ilekroć Chris wypowiadał tę żartobliwą maksymę, miał na myśli właśnie Nicka. Urzędnicy i personel pomocniczy rzadko kiedy widywali agentów osobiście, twarzą w twarz. Trafiła mu się wyjątkowa gratka.

- Byłeś ranny? - rzucił ze współczuciem. Miał przed sobą silnego, rosłego mężczyznę, który niedawno wyszedł ze szpitala. Nie czekając na odpowiedź, spiesznie dodał: - Pomodlę się za ciebie do świętego Krzysztofa. Za dwa dni będziesz jak nowo narodzony.

Naczelną i niepodważalną dewizą Dyrektoriatu była fragmentaryzacja i hermetyczność poszczególnych wydziałów. Każdy agent czy urzędnik wiedział tylko tyle, ile powinien, więc w żaden sposób nie mógł narazić na niebezpieczeństwo całej organizacji. Jej schematu i struktury nie ujawniano nawet najstarszym wyjadaczom, choćby takim jak Bryson. Owszem, Nick znał kilku urzędników, jednak personel operacyjny pracował niezależnie, w całkowitym odosobnieniu, za pośrednictwem odrębnych, specjalnie wydzielonych sieci komunikacyjnych. Jeśli agenci musieli pracować razem, znali jedynie swoją legendę, tymczasową przykrywkę. Poza tym o partnerze nie wiedzieli nic. To nie była zwyczajna zasada: to był dyktat, święty nakaz.

- Dobry z ciebie człowiek, Chris.

Edgecomb uśmiechnął się skromnie i wskazał palcem sufit. Wiedział, że Bryson jest umówiony z szefem, samym Tedem Wallerem. A może został przez niego wezwany?

Nick klepnął Chrisa w ramię i ruszył do windy.

 

- Nie wstawaj - rzucił ciepło, wchodząc do mieszczącego się na drugim piętrze gabinetu.

Lecz Waller już wstał. Mierzył metr dziewięćdziesiąt, ważył sto trzydzieści dwa kilogramy - było na co popatrzeć.

- Boże święty, jak ty wyglądasz? - Otaksował go spojrzeniem. - Jakbyś wyszedł z obozu jenieckiego.

- Poleź trzydzieści trzy dni w amerykańskiej klinice rządowej w Maroku i też będziesz tak wyglądał - odparł Bryson. - To nie Ritz.

- Może i ja dorwę jakiegoś obłąkańca, który wypruje ze mnie flaki. - Waller poklepał się po obfitym brzuchu. Fakt, brzuch był jeszcze większy niż poprzednio, choć szykowny, kaszmirowy garnitur dobrze go maskował, tak samo jak kołnierzyk eleganckiej koszuli od Turnbulla & Assera doskonale skrywał jego byczy kark.

- Nick, mam wyrzuty sumienia. Zadręczam się tu prawie od dwóch miesięcy. Powiadają, że załatwił cię bułgarskim nożem, takim ząbkowanym. Dźgnął i przekręcił. Strasznie to prymitywne, acz nader skuteczne. I pomyśleć, że musimy mieć do czynienia z takimi ludźmi. Nigdy nie zapominaj, że zwykle dopada cię to, czego nie widzisz. - Waller usiadł ciężko w miękkim skórzanym fotelu za dębowym biurkiem.

Przez okno wpadały rozmyte promienie popołudniowego słońca. Bryson też usiadł. Czuł się nieswojo. Nie nawykł do oficjalnych rozmów. Poza tym Waller, zwykle krzepki i rumiany, był blady i miał mocno podkrążone oczy.

- Powiadają, że szybko wracasz do zdrowia.

- Za kilka tygodni będę jak nowy. Przynajmniej tak twierdzą lekarze. Powiedzieli, że nie muszę się już martwić o wyrostek robaczkowy. Nie ma to jak drobne korzyści uboczne. - Wypowiadając te słowa, poczuł tępy ból po prawej stronie podbrzusza.

Rozkojarzony Waller skinął głową.

- Wiesz, dlaczego tu jesteś?

- Jeśli uczeń dostaje wezwanie od dyrektora, spodziewa się reprymendy. - Choć powiedział to lekko, żartem, był spięty i przygnębiony.

- Reprymendy... - powtórzył enigmatycznie Waller. Milczał chwilę, spoglądając na oprawione w skórę książki na półce przy drzwiach. Potem przeniósł wzrok na Brysona i łagodnym, zbolałym głosem dodał: - Dyrektoriat nie publikuje swoich schematów organizacyjnych, ale na pewno domyślasz się, jaką ma strukturę. Decyzje, szczególnie te dotyczące kluczowego personelu, nie przechodzą przez moje biurko. Chociaż obaj cenimy sobie lojalność - diabła tam, większość naszych ją sobie ceni - rządzi tu zimny, bezduszny pragmatyzm. Dobrze o tym wiesz.

Bryson miał w życiu tylko jedną poważną pracę: właśnie tę. Mimo braku doświadczenia w rozmowach z przełożonymi wyczuł, że zaraz może ją stracić. Jednakże zwalczył w sobie chęć obrony. Obrona była nie do pomyślenia, stała w sprzeczności z podstawowymi zasadami obowiązującymi w Dyrektoriacie. Przypomniała mu się jedna z ulubionych maksym Wallera: „Coś takiego jak pech nie istnieje”. Przyszło mu też do głowy inne powiedzonko:

- Wszystko dobre, co się dobrze kończy. A wszystko się dobrze skończyło.

- Omal cię nie straciliśmy - odparł Waller. - My, a zwłaszcza ja - dodał posępnie jak nauczyciel przemawiający do ucznia, który go zawiódł.

- To nieistotne - odrzekł spokojnie Bryson. - W terenie nie zawsze przestrzega się ustalonych reguł. Sam mnie tego uczyłeś. Trzeba improwizować, iść za głosem instynktu. Teoria teorią, praktyka praktyką.

- Tracąc ciebie, mogliśmy stracić Tunezję. W takich przypadkach działa efekt domina: jeśli już interweniujemy, robimy to z odpowiednim wyprzedzeniem, żeby interwencja odniosła pożądany skutek. Każda akcja jest starannie przemyślana, każda reakcja starannie wyważona, każdy parametr starannie wyliczony i przeanalizowany. Mało brakowało i musielibyśmy odwołać kilka tajnych operacji, i to nie tylko w krajach Maghrebu. Mogło zginąć wielu ludzi, Nick, wielu agentów i cywili. Dobrze wiesz, że życiorys Technika był ściśle sprzężony z innymi stworzonymi przez nas życiorysami. A ty dałeś się zdekonspirować. Zmarnowałeś kilka lat ciężkiej pracy setek ludzi!

- Chwila, moment...

- Dałeś im wadliwą amunicję. I co? Myślałeś, że nie będą cię podejrzewali?

- Cholera jasna, amunicja miała być dobra!

- Ale nie była. Dlaczego?

- Nie mam zielonego pojęcia!

- Sprawdzałeś?

- Tak! Nie! Nie wiem. Do głowy mi nie przyszło, że coś może nawalić.

- To poważny błąd, Nicky. Zaprzepaściłeś wiele lat przygotowań, wiele lat starannego planowania. Naraziłeś na niebezpieczeństwo naszych najcenniejszych agentów. Mogli przez ciebie zginąć! O czym ty, do diabła, myślałeś?

Bryson milczał.

- Wrobili mnie - odrzekł po chwili.

- Kto? Jakim cudem?

- Nie wiem.

- Skoro cię wrobili, musieli cię podejrzewać, prawda?

- Nie wiem.

- Tego też nie wiesz? Nie są to słowa wzbudzające zaufanie. Nie takie pragnąłem usłyszeć. Byłeś naszym najlepszym agentem. Co się stało, Nick?

- Może... Może rzeczywiście coś spieprzyłem. Myślisz, że się nad tym nie zastanawiałem?

- Unikasz odpowiedzi.

- Może po prostu jej nie ma, przynajmniej na razie.

- Nie możemy pozwolić sobie na błędy. Nie możemy tolerować nieostrożności. Ani ty, ani ja, ani żaden z nas. Owszem, istnieje pewien margines błędu, ale nie wolno go przekraczać. Dyrektoriat nie przymknie na to oka. Nigdy. Wiesz o tym, odkąd zacząłeś tu pracować.

- Uważasz, że mogłem zrobić coś inaczej czy że ktoś inny mógł zrobić to lepiej?

- Byłeś najlepszym agentem, jakiego kiedykolwiek mieliśmy. Ale, jak już mówiłem, tego rodzaju decyzje zawsze podejmuje góra. Ja je tylko wykonuję.

Brysona przeszedł zimny dreszcz. Waller zdystansował się już od wszelkich konsekwencji związanych z jego zwolnieniem. On, Ted Waller, mistrz, szef i przyjaciel, człowiek, który przed piętnastu laty był jego nauczycielem. Nadzorował jego pracę, osobiście zapoznawał go ze szczegółami akcji, którymi kierował na początku swojej kariery. Był to nie lada zaszczyt i Bryson doceniał jego starania nawet po tylu latach. Waller należał do najinteligentniejszych ludzi, jakich kiedykolwiek znał. Rozwiązywał w pamięci równania różniczkowe, miał olbrzymią wiedzę geopolityczną. Jego tusza była bardzo myląca. Kiedyś poszli razem na strzelnicę. Ted stanął dwadzieścia jeden metrów od tarczy i rozprawiając beztrosko o żałosnym upadku angielskiego krawiectwa, wystrzelał osiem dziesiątek. Dwudziestka dwójka dosłownie ginęła w jego wielkiej, pulchnej i miękkiej dłoni - władał nią jak dodatkowym palcem.

- Użyłeś czasu przeszłego. Czy to znaczy, że już nie jestem?

- Chciałem powiedzieć to, co powiedziałem - odparł cicho Waller. - Nigdy w życiu nie pracowałem z lepszym agentem i wątpię, czy kiedykolwiek będę.

Nick należał do ludzi spokojnych i opanowanych, a długotrwałe szkolenie i doświadczenie nauczyły go zachowywać kamienną twarz. Mimo to serce waliło mu jak młotem. „Byłeś najlepszym agentem, jakiego kiedykolwiek mieliśmy”. Brzmiało to jak hołd, a hołd jest nieodłącznym elementem rytuału pożegnania. Doskonale pamiętał reakcję Wallera na jego pierwszy spektakularny sukces: zapobieżenie zabójstwu pewnego prezydenta, umiarkowanego reformatora z Ameryki Południowej. Była bardzo wstrzemięźliwa. „Nieźle” - powiedział, ściągając usta, żeby się nie uśmiechnąć. Żadna inna pochwała nie sprawiła mu większej przyjemności. Teraz już wiedział, że kiedy otwarcie prawią komuś komplementy, wyrzucają go tym samym z pracy.

- Nick, nikt inny nie dokonałby tego, czego dokonałeś na Komorach. Gdyby nie ty, kraj wpadłby w łapy tego szaleńca pułkownika Denarda. W Sri Lance ocaliłeś życie tysiącom ludzi po obu stronach barykady, wykrywając kanały przerzutu broni. A to, co zrobiłeś na Białorusi? Ci z GRU wciąż nie mają pojęcia, jak to się stało, i pewnie nigdy nie będą mieli. Niechaj politycy wypełniają puste pola, ponieważ są to pola nakreślone przez nas, zwłaszcza przez ciebie. Historycy? Niech sobie szukają, niech badają. Do niczego nie dojdą i tak jest chyba lepiej. Ale my swoje wiemy, prawda?

Bryson nie odpowiedział. Pytanie było retoryczne.

- Teraz z innej beczki, Nick. Szefostwo zaczyna mnie wypytywać o Banque du Nord...

Banque du Nord, jeden z tunezyjskich banków. Bryson spenetrował go, żeby wykryć kanały, którymi przesyłano wyprane pieniądze na konta Hezbollahu i samego Abu: pieniądze na sfinansowanie zamachu stanu w Tunisie. Pewnego wieczoru półtora miliarda dolarów po prostu wyparowało, zniknęło w cyberprzestrzeni. A konkretnie gdzie? Nie wykryło tego nawet wielomiesięczne śledztwo. Sprawa była niejasna, a Dyrektoriat nie lubił niejasnych spraw.

- Sugerujesz, że się obłowiłem?

- Ależ skąd. Ale rozumiesz chyba, że od podejrzeń się nie uwolnisz. Gdy brakuje odpowiedzi, pytania uporczywie powracają...

- Miałem mnóstwo lepszych okazji. Bardziej lukratywnych i o wiele dyskretniejszych.

- Wiem. Sprawdzaliśmy cię i zdałeś test z wyróżnieniem. Kwestionuję jedynie samą metodę. Wykorzystując podstawionych ludzi, przekazałeś pieniądze na konta kolegów Abu, żeby kupić od nich niezbędne informacje.

- Właśnie na tym polega improwizacja. Za to mi płacicie. Za umiejętność samodzielnego podejmowania decyzji w chwili, gdy decyzję trzeba podjąć. - Bryson zmarszczył brwi. - Chwileczkę. Nigdy mnie o to nie pytaliście.

- Powiedziałeś nam wszystko sam, z własnej woli.

- Bzdura... O Chryste. Naszpikowaliście mnie jakimś świństwem, tak?

Waller się zawahał. Trwało to ledwie ułamek sekundy, jednak wystarczyło: Bryson znał już odpowiedź. Ted Waller umiał kłamać. W razie potrzeby łgał gładko i bez najmniejszego trudu, ale zawsze uważał, że uczniowi i staremu przyjacielowi kłamać nie wypada, że to niesmaczne.

- Źródła naszych informacji są ściśle tajne, Nick. Dobrze o tym wiesz.

Nareszcie zrozumiał, dlaczego tak długo trzymali go w amerykańskiej klinice w Laayoune. Środki chemiczne podawano bez wiedzy pacjenta, najczęściej w kroplówce.

- Cholera jasna, co to wszystko znaczy? Jaki z tego wniosek? Że już mi nie ufacie? Nie mogliście mnie po prostu przesłuchać? Myślisz, że co? Że świadomie bym coś zataił? Że nic, tylko chemikalia? Chryste, musieliście to zrobić bez mojej wiedzy?

- Czasami bywa tak, że najskuteczniejszą metodą śledztwa jest przesłuchanie, podczas którego przesłuchiwany nie jest w stanie ocenić tego, co leży w jego najlepszym interesie.

- Myśleliście, że skłamię, żeby chronić swój tyłek?

Waller odpowiedział głosem cichym, spokojnym i mrożącym krew w żyłach.

- Kiedy stwierdzamy, że nie można komuś ufać w stu procentach, wyciągamy odpowiednie wnioski, przynajmniej tymczasowo. Nie znosimy tego, ani ty, ani ja, ani nikt inny, ale ta brutalna zasada obowiązuje we wszystkich agencjach wywiadowczych. Zwłaszcza w agencjach równie tajnych, może nawet paranoidalnie tajnych, jak nasza.

Tajność posunięta do paranoi. Już przed laty Bryson odkrył, że Waller i jego koledzy z szefostwa Dyrektoriatu są święcie przekonani, iż w Centralnej Agencji Wywiadowczej, Wojskowej Agencji Wywiadowczej, a nawet w Agencji Bezpieczeństwa Narodowego roi się od wtyczek i szpiegów, że wszystkie te organizacje są skrępowane regulaminami i toczą beznadziejną, niekończącą się wojnę na dezinformację z wrogimi sobie odpowiednikami. Ponieważ były oficjalnymi instytucjami rządowymi, ponieważ Kongres otwarcie zatwierdzał ich budżet, Waller lubił nazywać je papierowymi tygrysami. Kiedyś, w pierwszych dniach pracy, Bryson spytał go niewinnie, czy nie sensowniej by było nawiązać z nimi współpracę. Waller parsknął śmiechem.

- Z papierowymi tygrysami? Mielibyśmy zagrać w otwarte karty? Dać im do zrozumienia, że w ogóle istniejemy? Nie lepiej od razu napisać do „Prawdy”?

Zawsze uważał, że amerykańskie służby wywiadowcze przeżywają głęboki kryzys, że kryzys ten wykracza daleko poza odwieczny problem infiltracji. Prawdziwym tego zwierciadłem był, jego zdaniem, kontrwywiad.

- Skłam wrogowi - mawiał - potem uważnie go śledź, a kłamstwo do ciebie wróci. Tylko że ostatnio kłamstwo coraz częściej staje się prawdą, ponieważ coraz częściej uznaje się je za informację wywiadowczą. To tak jak z szukaniem wielkanocnych jajek. Ilu ludzi zrobiło karierę na mozolnym odgrzebywaniu jajek, które ich koledzy mozolnie zagrzebali? Jajek pięknych, kolorowych, ale nieprawdziwych.

Przegadali wtedy niemal całą noc. Tam, na dole, w podziemnej bibliotece Dyrektoriatu, w zacisznej sali wyłożonej siedemnastowiecznymi kurdyjskimi dywanami i ozdobionej starymi angielskimi obrazami przedstawiającymi wierne, rasowe psy niosące w pysku dzikie ptactwo.

- Dostrzegasz w tym znamię geniuszu? - kontynuował Waller. - Każda operacja przeprowadzona przez CIA, sknocona czy udana, prędzej czy później zostanie wywleczona na światło dzienne i poddana publicznej krytyce. W przeciwieństwie do operacji przeprowadzonych przez nas, bo nas po prostu nie ma. - Bryson wciąż pamiętał cichy grzechot kostek lodu w ciężkiej, kryształowej szklance z bourbonem z beczki, za którym przepadał Ted.

- Tak, ale to, że działamy ukradkiem, nielegalnie, niemal jak bandyci, ma też liczne minusy - zauważył Nick. - Ot, choćby kwestia odpowiednich środków.

- Zgoda, bogatych środków nie mamy, lecz nie mamy też biurokracji, nie krępują nas żadne restrykcje. Biorąc pod uwagę szczególny rodzaj i zakres działalności, jest to dla nas niezwykle korzystne. Dowodzi tego lista naszych osiągnięć. Kiedy możesz improwizować i pracować z doraźnie zorganizowanymi zespołami ludzi na całym świecie, kiedy nie musisz unikać zbyt agresywnych interwencji, wystarczy ci jedynie kilkudziesięciu dobrze wyszkolonych agentów. Wykorzystujesz sytuację. Sterujesz wydarzeniami, koordynujesz pożądane efekty. I wygrywasz. Nie potrzebujesz ani biurokracji, ani związanych z nią kosztów. Wystarczy sama inteligencja.

- I krew - dodał Bryson, który mimo krótkiego wówczas stażu pracy zdążył już sporo zobaczyć. - I krew.

Waller wzruszył ramionami.

- Józef Stalin, największy potwór naszych czasów, ujął to kiedyś bardzo zgrabnie: nie zrobisz omletu, nie tłukąc jajek. - Potem mówił o współczesnej Ameryce, o brzemieniu imperium, które na niej ciąży. O dziewiętnastowiecznym imperium brytyjskim i ówczesnym parlamencie, który przez pół roku debatował nad propozycją wysłania sił ekspedycyjnych na odsiecz generałowi od dwóch lat obleganemu przez wrogą armię. Tak samo jak jego koledzy z Dyrektoriatu był zagorzałym zwolennikiem liberalnej demokracji, lecz wiedział również, że nie da się jej utrzymać, stosując - jak lubił to nazywać - dżentelmeńskie reguły walki markiza Queensbury’ego. Uważał, że jeśli przeciwnik ucieka się do podłego podstępu, zwalczyć go trzeba podłym podstępem.
- Jesteśmy złem koniecznym - mówił. - Ale nie popadaj w zarozumiałość. Zło to tylko rzeczownik. Działamy poza granicami prawa. Nikt nas nie kontroluje, nikt nie narzuca nam reguł. Czasami nawet ja czuję się nieswojo, wiedząc, że istniejemy. - Zagrzechotały kostki lodu i Waller dopił resztkę bourbona.

Nick Bryson znał wielu fanatyków, przyjaciół i wrogów, i w kontrowersyjności poglądów Wallera odnalazł swoiste ukojenie. Zdawał sobie sprawę, że nie dorównuje mu inteligencją, że brakuje mu jego błyskotliwości, cynizmu, a nade wszystko płomiennego, niemal wstydliwego idealizmu, który był niczym promień słońca wpadający do pokoju przez szczelinę między zaciągniętymi kotarami.

- Mój przyjacielu - powiedział na zakończenie Ted. - Istniejemy po to, by stworzyć świat, w którym nie będziemy potrzebni.

 

Do gabinetu wpadało popielate światło wczesnego popołudnia. Waller położył ręce na biurku, jakby zbierał się w sobie przed czymś nieprzyjemnym.

- Nick, wiemy, że bardzo przeżywasz odejście Eleny...
- Nie chcę o niej rozmawiać - warknął Bryson. Czuł, że na czole pulsuje mu żyła. Przez wiele lat Elena była jego żoną, najlepszą przyjaciółką i kochanką. Przed pół rokiem, gdy korzystając z „czystej” linii telefonicznej, zadzwonił do niej z Trypolisu, oznajmiła, że odchodzi. Nie skutkowały żadne argumenty. Podjęła decyzję i kropka, nie było o czym rozmawiać. Jej słowa zraniły go bardziej niż zębaty sztylet Abu. Kilka dni później, gdy pod pozorem zakupu broni dla terrorystów przyjechał do kraju na odprawę, już nie zastał jej w domu.

- Posłuchaj. Zrobiłeś dla świata więcej dobrego niż jakikolwiek inny agent. - Waller zamilkł, po czym z rozmysłem dodał: - Jeśli cię teraz nie powstrzymam, stracisz to, co zdobyłeś.

- Zgoda, może i zawaliłem - odrzekł głucho Bryson. - Ale tylko raz. Do niczego więcej się nie przyznam. - Targi nie miały sensu, lecz nie mógł się powstrzymać.

- I zawalisz ponownie - odparł beznamiętnie Waller. - Istnieje coś, co nazywamy „wydarzeniami uprzedzającymi”. To nasz wewnętrzny system wczesnego ostrzegania. Pracujesz tu od piętnastu lat i przez ten czas byłeś doskonały, najlepszy, nie do pobicia. Piętnaście lat! Nick, wiek agenta operacyjnego liczy się jak wiek psa. Coraz trudniej się koncentrujesz, jesteś wypalony, a najbardziej przerażające jest to, że nawet o tym nie wiesz.

Czy rozpad jego małżeństwa też był „wydarzeniem uprzedzającym”? Waller mówił spokojnie, rozsądnie i logicznie, jak to on, tymczasem jego zalała fala zupełnie innych uczuć, wśród których dominowała wściekłość.

- Moje umiejętności...

- Nie mówię o twoich umiejętnościach. Pod względem sprawności i wyszkolenia technicznego wciąż jesteś asem nad asami. Mówię o wstrzemięźliwości, powściągliwości. O zdolności do reakcji pasywnych. Tę zdolność traci się najpierw. I nie sposób jej odzyskać.

- W takim razie może wyślij mnie na krótki urlop. - W głosie Brysona zabrzmiała nutka rozpaczy i desperacji. Czuł do siebie obrzydzenie.

- Dobrze wiesz, że Dyrektoriat nie przyznaje urlopów wypoczynkowych - odrzekł oschle Waller. - Nick, przez półtorej dekady tworzyłeś historię. Teraz możesz ją studiować. Zwracam ci normalne życie.

- Życie... - powtórzył głucho Bryson. - A więc jednak wysyłacie mnie na emeryturę.

Waller odchylił się w fotelu.

- Słyszałeś o Johnie Wallisie, jednym z najwybitniejszych angielskich szpiegów siedemnastego wieku? W latach czterdziestych siedemnastego stulecia współpracował z „okrągłowymi”, stronnikami Parlamentu, i rozszyfrowywał dla nich tajne pisma „kawalerów”, czyli rojalistów. Był jednym z założycieli Czarnej Izby, odpowiednika dzisiejszej Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Ale kiedy wycofał się z działalności wywiadowczej, wykorzystał swój niebywały talent jako profesor geometrii na uniwersytecie w Cambridge. Jako jeden z pierwszych wymyślił i zastosował rachunek różniczkowy i całkowy: przyspieszył czas. Kto był ważniejszy: Wallis szpieg czy Wallis naukowiec? Wycofanie się z interesu nie musi oznaczać przejścia na emeryturę.

Klasyczna replika, jedna z mądrych przypowieści Wallera; sytuacja była tak absurdalna, że Bryson omal nie parsknął śmiechem.

- Co dla mnie przewidziałeś? Pracę stróża nocnego, który z sześciostrzałową spluwą i pałką pilnuje stalowych belek w magazynie?

- Integer vitae, scelerisquepurus non eget Mauris jaculis, neque arcu, nec venenatis gravida saggittis pharetra. Człowiek prawy i wolny od grzechu nie potrzebuje ani mauretańskiego oszczepu, ani hiku, ani ciężkiego kołczanu myśliwskich strzał. Horacy. Wszystko już załatwione. Rektor college’u w Woodbridge poszukuje wykładowcy historii Bliskiego Wschodu i właśnie znalazł wybitnego fachowca. Znasz od groma języków, masz dyplom, jesteś idealnym kandydatem.

Bryson poczuł, że odpływa, że wyrywa się z oków ciała. Podobnego uczucia doznawał podczas akcji: unosił się wówczas i jakby szybował, obserwując wszystko zimnym, wyrachowanym okiem. Często rozmyślał o śmierci, o tym, że kiedyś przyjdzie mu zginąć: był na to przygotowany, zawsze brał to pod uwagę. Ale nigdy nie przypuszczał, że zwolnią go z pracy. A fakt, że zwalniał go Ted, jego ukochany mistrz, tylko pogarszał sprawę - nadawał jej charakter czysto osobisty.

- Nieodłączną częścią planu emerytalnego jest praca - kontynuował Waller. - Nie masz zajęcia? Diabeł je dla ciebie wynajdzie. Znamy to z doświadczenia. Dać agentowi kupę szmalu i puścić go luzem, a natychmiast wpakuje się w kłopoty. To pewne jak dwa razy dwa. Potrzebny ci plan działania. Coś konkretnego i namacalnego. Jesteś urodzonym nauczycielem, Nick. Między innymi dlatego tak świetnie szło ci w terenie...

Bryson milczał, próbując odpędzić natrętne wspomnienia z akcji w małej południowoamerykańskiej prowincji, obraz twarzy widzianej przez snajperski celownik. Twarz należała do jego „ucznia”, dziewiętnastoletniego Latynosa imieniem Pablo, którego wyszkolił w sztuce minowania i rozbrajania ładunków wybuchowych. Był twardym, lecz porządnym chłopcem. Jego rodzice mieszkali w górskiej wsi, którą zajęli maoistowscy rebelianci: gdyby się wydało, że Pablo kolaboruje z wrogiem, partyzanci natychmiast by ich zabili. Co więcej, na pewno zrobiliby to w sposób okrutny i wyrafinowany, gdyż z tego słynęli. Chłopak długo wahał się i miotał, w końcu doszedł do wniosku, że nie ma wyboru: żeby ocalić ojca i matkę, postanowił zdradzić, powiedzieć buntownikom wszystko, co wiedział o ludziach współpracujących z siłami prawa i porządku. Był twardym, porządnym dzieciakiem uwikłanym w sytuację bez dobrego wyjścia. Bryson spojrzał mu w twarz przez lunetkę celownika - w twarz młodą, zbolałą i przerażoną - i zamknąwszy oczy, pociągnął za spust.

- Od dziś nazywasz się Jonas Barrett - mówił Waller. - Jesteś niezależnym uczonym, autorem sześciu znakomicie ocenionych artykułów prasowych. Cztery z nich opublikowałeś w „Dzienniku Studiów Bizantyjskich”; to zbiorówka: dzięki tobie nasi eksperci od Bliskiego Wschodu nie mieli przestojów. Umieją spłodzić cywilny życiorys, nieźle się na tym znają. - Podał mu kartonową teczkę. Teczka była żółta, co oznaczało, że tkwią w niej magnetyczne paski i że nie wolno wynosić jej poza budynek. Zawierała legendę, fikcyjną biografię. Jego biografię.

Przejrzał gęsto zapisane kartki: szczegóły życia uczonego samotnika, który władał dokładnie tymi samymi językami obcymi co on, Bryson, i którego umiejętności Bryson mógł sobie szybko przyswoić. Równie szybko mógłby się do Barretta upodobnić, choć nie pod każdym względem. Jonas Barrett był kawalerem. Jonas Barrett nie znał Eleny. Jonas Barrett nigdy jej nie kochał. Jonas Barrett za nią nie tęsknił. Jonas Barrett był fikcją - żeby ożył jako postać z krwi i kości, Nick musiałby pogodzić się ze stratą Eleny.

- Podanie zatwierdzono kilka dni temu. Ci z Woodbridge spodziewają się, że we wrześniu zawita do nich nowy adiunkt. Moim zdaniem spotyka ich wielkie szczęście.

- Czy mam w tej kwestii jakiś wybór?

- Och, moglibyśmy załatwić ci posadę w którejś z międzynarodowych firm konsultingowych. Albo w jednej z tych gigantycznych spółek naftowych. Ale nauczanie jest w sam raz dla ciebie. Z abstrakcjami zawsze radziłeś sobie równie dobrze, jak z faktami. Kiedyś myślałem, że przeszkodzi ci to w pracy, ale okazało się, że to twój największy atut.

- A jeśli nie zechcę się wycofać? Jeśli nie zechcę odejść spokojnie w cichą, łagodną noc? - Nie wiedzieć czemu przed oczyma stanął mu obraz zębatego noża. Muskularne ramię ponownie wzięło zamach, ponownie błysnęła stal...

- Nie rób tego, Nick. - Twarz Wallera była jak z kamienia.

- Jezu Chryste... - szepnął Bryson. Nie chciał, żeby zabrzmiało to tak boleśnie; bardzo tego żałował. Znał reguły gry: dobiły go nie tyle słowa, które słyszał, ile ten, który je wypowiedział. Walter nie rozwijał tematu, nie musiał. Nie dawał mu wyboru - Bryson dobrze wiedział, co czeka opornych. Taksówka, która nagle skręca, potrąca przechodnia i znika. Bezbolesne ukłucie igłą, którego idący w ulicznym tłumie nawet nie czuje, by chwilę później umrzeć na zawał serca. Zwykły napad - w mieście szczycącym się najwyższym wskaźnikiem przestępczości to przecież codzienność.

- Taką wybraliśmy pracę - powiedział łagodnie Waller. - Towarzysząca jej odpowiedzialność jest ważniejsza od więzów krwi i przyjaźni. Chciałbym, żeby było inaczej. Nawet nie wiesz, jak bardzo. Swego czasu musiałem zatwierdzić... poświęcić trzech ludzi. Dobrych agentów, którzy zeszli na złą drogę. Może nawet nie tyle złą, ile nieprofesjonalną. Żyję z tym do dziś dnia. Ale gdybym musiał, bez chwili wahania zrobiłbym to ponownie. Trzech ludzi. Błagam cię, Nick, nie bądź czwartym. - Prosił czy groził? A może prosił i groził?

Waller wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze.

- Daję ci życie, Nick. Dobre życie.

 

Jednakże to, co go czekało, nie było życiem - jeszcze nie. Było czymś w rodzaju odurzenia, amnezji, stanem mrocznej półśmierci. Przez piętnaście lat każdą komórką mózgu i każdym włóknem mięśniowym służył Dyrektoriatowi, wykonując bardzo niebezpieczne i wyczerpujące psychicznie misje. I nagle mu podziękowano. Nie odczuwał nic poza głęboką pustką. Dotarł do domu, pięknego kolonialnego domu w Falls Church, i z trudem go rozpoznał. Patrzył nań jak obcy człowiek. Na dom, na wybrane przez Elenę gustowne francuskie gobeliny, na pastelowe ściany pokoiku na górze, gdzie miało spać dziecko, którego nie mieli. Dom był pusty i pełen duchów. Nalał sobie pełną szklankę wódki. Od tej chwili miał nie trzeźwieć przez wiele tygodni.

Wszędzie widział Elenę, wszędzie czuł jej zapach i smak. Dom był nią przesycony. Jakże mógł zapomnieć?

Siedzieli na pomoście przed letnim domkiem nad jeziorem w Marylandzie, obserwując żaglówkę... Nalała mu kieliszek zimnego białego wina, pocałowała go i szepnęła:

- Tęsknię za tobą.

- Przecież tu jestem, kochanie.

- Teraz tak, ale jutro wyjedziesz. Do Pragi, do Sierra Leone, do Dżakarty, do Hongkongu... Bóg wie dokąd. I na jak długo.

Wziął ją za rękę. Wiedział, że czuje się samotna, i nie potrafił temu zaradzić.

- Zawsze wracam. Rozłąka sprzyja miłości. Znasz to powiedzenie?

- Mai rarut, mai dragut - powiedziała cicho, zadumana. - Ale wiesz, w moim kraju mówią co innego. Celor ce duc mai mult dorul, le pare mai dulce odorul. Rozłąka miłość podsyca, lecz bycie razem ją wzmacnia.

- Fajne.

Pogroziła mu palcem.

- Ale powiadają też: Proin departare dragostea se uita. Jak to się mówi? Długo nieobecny, szybko zapomniany?

- Co z oczu, to i z serca.

- Właśnie. Szybko o mnie zapomnisz?

- Nigdy. Zawsze będziesz ze mną. - Poklepał się po piersi. - Tutaj.

 

Wiedział, że ci z Dyrektoriatu podsłuchują go i śledzą; miał to gdzieś. Gdyby doszli do wniosku, że im zagraża, już dawno by go zlikwidowali. Kupcie mi cysternę wódy, pomyślał zgorzkniały, i zaoszczędzę wam kłopotu. Mijały dni, a on z nikim się nie widywał i z nikim nie rozmawiał. Może Waller popierał jego dymisję, wiedząc, że nie tylko rozłąka była przyczyną tego, że załamał się psychicznie. Bo przede wszystkim było nią odejście Eleny. Eleny, jego opoki, sensu istnienia. Znajomi powiadali, że był przy niej wyciszony i spokojny, lecz on spokojny nie był: spokój przynosiła Elena. Jak to nazywał Waller? Namiętna łagodność. Tak, namiętna łagodność.

Nie wiedział, że można kochać kogoś tak mocno, jak mocno ją kochał. W wirze kłamstw, gdzie przyszło mu pracować, była jedyną prawdą, na której mógł się wesprzeć. Jednocześnie ona też była szpiegiem - musiała być szpiegiem, w przeciwnym razie nie mogliby budować wspólnie życia. Ba, zaszła prawie na sam szczyt: pracowała w wydziale kryptografii, a z tymi z kryptografii nigdy nic nie wiadomo. Przechwytywali najróżniejsze wiadomości. Typowa często zawierała skrawki informacji wywiadowczych; ten, kto taki przekaz rozszyfrował, wchodził w posiadanie największych tajemnic rządowych Stanów Zjednoczonych, tajemnic, których nie miała prawa znać większość szefów Dyrektoriatu. Analitycy tacy jak Elena spędzali życie za biurkiem. Za jedyną broń mieli klawiaturę komputera, mimo to ich umysły wędrowały po świecie równie swobodnie, jak agenci operacyjni.

 

Boże, jak on ją kochał.

W pewnym sensie poznali się dzięki Tedowi Walterowi, choć do pierwszego spotkania doszło w najmniej sprzyjających okolicznościach: podczas kolejnej misji.

Było to rutynowe zadanie, jedno z tych, które pracownicy Dyrektoriatu nazywali „kontrabandą”, nielegalnym przerzutem ludzi przez granicę. Pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy Bałkany stanęły w ogniu, polecono mu ewakuować z Bukaresztu niejakiego Andreja Petrescu wraz z żoną i córką. Andreja Petrescu, genialny matematyk, prawdziwy rumuński patriota i uniwersytecki wykładowca, specjalizował się w kryptografii. Securitate, rumuńska służba bezpieczeństwa słynna z okrucieństwa i bezwzględności, zmusiła go do opracowania tajnych szyfrów, które miały być wykorzystane przez najwierniejszych zauszników rządowych Ceausescu. Andrej spełnił ich żądanie, lecz stanowczo odrzucił propozycję współpracy: chciał pozostać na uniwersytecie i nauczać, a poczynania bestialskich agentów Securitate znęcających się nad niewinnymi Rumunami mierziły go i napawały odrazą. Na rezultaty nie musiał długo czekać. Na całą rodzinę nałożono areszt domowy, zabroniono im podróżować i nieustannie obserwowano. Jego córka Elena, dziewczyna równie błyskotliwa, jak on, ukończyła wydział matematyki i chciała pójść w ślady ojca.

W grudniu 1989 w Rumunii się zagotowało. Wybuchły zamieszki i protesty przeciwko znienawidzonemu tyranowi, na co Securitate, gwardia pretoriańska Nicolae Ceausescu, odpowiedziała masowymi aresztowaniami i morderstwami. Na Bulwarze 30 Grudnia w Timişoarze zebrał się olbrzymi tłum demonstrantów. Wdarli się do siedziby rumuńskiej partii komunistycznej i zaczęli wyrzucać przez okna portrety „Geniusza Karpat”. Wojsko i agenci Securitate otworzyli ogień. Strzelano do nich dzień i noc, a stosy zabitych grzebano w masowych grobach.

Ogarnięty odrazą Petrescu postanowił wnieść swój udział do walki z tyranem. Znał najtajniejsze rządowe szyfry i doszedł do wniosku, że najwyższa pora przekazać je wrogom komunizmu: Ceausescu straciłby łączność ze swymi siepaczami, gdyż opozycja znałaby jego polecenia i rozkazy.

Petrescu długo się wahał. Czy nie narazi na niebezpieczeństwo ukochanej żony Simony i uwielbianej córki Eleny? Gdyby agenci Securitate odkryli, że zdradził - a odkryliby natychmiast, ponieważ tylko on znał kody źródłowe - on i jego rodzina zostaliby aresztowani i straceni.

Nie, musiał uciec. Za granicę. Ale żeby to zrobić, musiał najpierw nawiązać kontakt z kimś, kto mu pomoże. Z kimś potężnym, wpływowym, dysponującym odpowiednimi środkami, najlepiej z obcą agencją wywiadowczą, z CIA albo KGB, z kimś, kto byłby w stanie wywieźć z kraju i jego, i jego rodzinę.

Przerażony zaczął ostrożnie rozpytywać. Miał dużo znajomych, a znajomi mieli swoich znajomych. Złożył propozycję, postawił warunki. Brytyjczycy i Amerykanie umyli ręce. Rządy Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych nie wtrącały się w sprawy wewnętrzne Rumunii. Ofertę zdecydowanie odrzucono.

I nagle, któregoś ranka, skontaktował się z nim pewien Amerykanin, przedstawiciel agencji wywiadowczej działającej niezależnie od CIA. Tak, byli zainteresowani, chcieli mu pomóc. Mieli odwagę, której innym zabrakło.

Szczegóły operacyjne zostały opracowane przez najlepszych logistów Dyrektoriatu, wycyzelowane przez Brysona i skonsultowane z Tedem Wallerem. Bryson miał wywieźć z Rumunii nie tylko matematyka z rodziną, ale i pięcioro innych dysydentów, dwóch mężczyzn i trzy kobiety, których uznano za cenne źródło informacji wywiadowczych. Dotarcie do Rumunii nie stanowiło większego problemu. Poleciał na Węgry, w Nyirabrany wsiadł do pociągu i z autentycznym rumuńskim paszportem w kieszeni przekroczył granicę w Valea Lui Mihai. Był w poplamionym kombinezonie, miał zrogowaciałe palce i twarde dłonie, wyglądał jak typowy kierowca - celnicy ledwie na niego spojrzeli. Kilka kilometrów za Valea Lui Mihai czekała na niego ciężarówka podstawiona przez agenta Dyrektoriatu, stary rumuński ropniak, kompletny rzęch, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Naturalnie wóz został odpowiednio zmodyfikowany i gdyby ktoś otworzył tylną klapę, ujrzałby stertę skrzyń rumuńskiego wina i miejscowej śliwowicy, zwanej tzuica. Jednakże skrzyń było w sumie niewiele, ponieważ tuż za ich pierwszym i jedynym rzędem mieściło się duże pomieszczenie dla przemycanych Rumunów.

Mieli czekać na niego w lesie Baneasa, pięć kilometrów na północ od Bukaresztu. Bryson znalazł ich bez trudu: siedzieli na rozłożonych kocach niczym wielka rodzina na pikniku. Niby jedli, niby pili, lecz twarze mieli spięte i przerażone.

Przywódcą całej grupy był niewątpliwie Andrej Petrescu, drobny mężczyzna w wieku sześćdziesięciu kilku lat, któremu towarzyszyła cicha, potulna kobieta o dużej, okrągłej twarzy, najpewniej żona. Jednakże uwagę Brysona przykuli nie oni, lecz ich córka. Nigdy dotąd nie widział tak pięknej dziewczyny. Dwudziestojednoletnia Elena Petrescu - szczupła, zgrabna, o kruczoczarnych włosach i ciemnych, błyszczących oczach - była w czarnej spódnicy i popielatym swetrze, a na głowie miała zawiązaną chustkę. Milczała i przyglądała mu się podejrzliwie.

Bryson powitał ich po rumuńsku.

- Buna ziua - powiedział. - Unde este cea mai apropiata statie Peco? - Gdzie jest najbliższa stacja benzynowa?

- Sinteti pe un drum gresit. Jedzie pan w złym kierunku - odrzekł matematyk.

Poszli za nim do ciężarówki, którą ukrył w kępie drzew. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami piękna Elena wsiadła do szoferki. Pozostali zajęli miejsce w przedziale za skrzyniami, gdzie Bryson zostawił kanapki i wodę, żeby mogli przetrwać długą podróż do węgierskiej granicy.

Przez kilka pierwszych godzin Elena milczała. Próbował ją zagadywać, lecz odpowiadała monosylabami. Nie wiedział, czy jest małomówna, czy tylko zdenerwowana. Jechali przez Bihor w kierunku przejścia granicznego w Bors, skąd mieli dotrzeć do Biharkeresztes na Węgrzech. Zapadła noc, pokonali kawał drogi, wszystko szło gładko. Bryson uważał, że zbyt gładko: byli na Bałkanach, a na Bałkanach w każdej chwili mogło się zdarzyć coś nieprzewidzianego.

Dlatego nie zdziwił się zbytnio, gdy osiem kilometrów przed granicą zobaczył migające światła radiowozu i ubranego w niebieski mundur policjanta. Nie zdziwił się również, gdy policjant kazał mu zjechać na pobocze.

- Co to, do diabła, jest? - spytał, siląc się na obojętność. Policjant był coraz bliżej.

- Rutynowa kontrola drogowa - odrzekła Elena.

- Oby - mruknął Bryson, opuszczając szybę. Po rumuńsku mówił biegle, lecz z obcym akcentem; tłumaczył to jego węgierski paszport. Postanowił wykłócić się z gliniarzem, gdyż tak postąpiłby na jego miejscu każdy kierowca ciężarówki, któremu się spieszy.

Policjant poprosił go o prawo jazdy i dowód rejestracyjny. Papiery były w porządku.

- Coś się stało? - spytał po rumuńsku Bryson.

Tamten wyniośle machnął ręką w stronę reflektorów. Przepaliła się żarówka. Ale nie, nie zamierzał ich jeszcze przepuścić. Spytał, co przewożą.

- Wino i śliwowicę.

- Otwórz.

Nie ukrywając poirytowania, Bryson westchnął, wysiadł i poszedł otworzyć klapę. Broń miał ukrytą w kaburze na plecach, pod grubą, szarą kurtką. Użyłby jej tylko w ostateczności, gdyż zabicie policjanta było bardzo ryzykowne. Mógłby go zobaczyć któryś z przejeżdżających szosą kierowców, poza tym gdyby zatrzymując ich, gliniarz zawiadomił przez radio centralę i przekazał im numer rejestracyjny ciężarówki, dyspozytor czekałby na dalsze meldunki. Gdyby nie nadeszły, natychmiast zawiadomiłby służby graniczne. Bryson nie chciał nikogo zabijać, lecz zdawał sobie sprawę, że może nie mieć wyboru.

Gdy otworzył klapę, policjant powiódł łakomym wzrokiem po butelkach wina i tzuici. Dobry znak: może udałoby się przekupić go kilkoma flaszkami wódki? Ale nie, Rumun zaczął buszować wśród skrzyń, jakby chciał je zinwentaryzować, i szybko dotarł do fałszywej ściany, wzniesionej ledwie sześćdziesiąt centymetrów za klapą. Podejrzliwie zmrużył oczy, postukał w nią - głucho zadudniła.

- Co to, kurwa, jest? - wykrzyknął.

Bryson sięgnął za pazuchę i wymacał rękojeść pistoletu, lecz w tej samej chwili zobaczył, że idzie ku nim Elena z ręką uwodzicielsko wspartą na biodrze. Żuła gumę i była ordynarnie umalowana: musiała to zrobić, kiedy rozmawiał z policjantem. Wyglądała jak wamp, jak prostytutka. Podeszła bliżej, nachyliła się ku Rumunowi i wymlaskała:

- Ce curu’ meu vrei? Czego, kurwa, chcesz?

- Fututi gura! Spierdalaj - warknął tamten. Zaczął odsuwać skrzynie i macać dłońmi po przepierzeniu: najwyraźniej szukał klamki czy zamka. Gdy musnął paluchem dźwignię otwierającą ukryte pomieszczenie, Bryson zmartwiał. Siedmiu nielegalnych pasażerów - z tego by się nie wyłgał, musiałby go zabić. W dodatku ta Elena. Co jej, do cholery, odbiło?

- Pozwólcie, że o coś was spytam, towarzyszu - powiedziała cichym, znaczącym głosem. - Ile warte jest dla was życie?

Policjant odwrócił się na pięcie i łypnął na nią spode łba.

- Co ty pierdolisz, głupia dziwko?

- Pytałam, ile warte jest dla was życie. Bo grzebiąc między tymi skrzyniami, nie tylko przekreślicie sobie karierę, ale i napraszacie się o miejsce w więzieniu psychiatrycznym. Może nawet na cmentarzu.

Bryson wpadł w przerażenie. Jeszcze chwila i ta kobieta wszystko zepsuje. Trzeba ją powstrzymać!

Gliniarz otworzył płócienny woreczek, który miał na szyi, wyjął z niego duży przedpotopowy radiotelefon i zaczął wykręcać numer.

- Jeśli koniecznie chcecie zadzwonić - powiedziała Elena - radzę zadzwonić bezpośrednio do kwatery głównej Securitate i poprosić Dragana.

Bryson wytrzeszczył oczy. Generał major Radu Dragan był zastępcą dowódcy tajnej policji, człowiekiem do cna skorumpowanym i znanym z seksualnego rozpasania.

Policjant znieruchomiał, sondując wzrokiem jej twarz.

- Grozisz mi, dziwko?

Elena wypluła gumę.

- Rób, co chcesz, mnie to zwisa. Chcesz się wtrącać w najpoufniejsze i najdelikatniejsze sprawy Securitate, proszę bardzo. Ja tylko wykonuję polecenia. Dragan lubi węgierskie prawiczki, a kiedy z nimi skończy, przerzucam je przez granicę, jak mi kazano. Chcesz zostać bohaterem i ujawnić jego małą tajemnicę, śmiało, dzwoń po kumpli. Powiem ci tylko, że nie chciałabym być na twoim miejscu ani na miejscu tych, których w to wciągniesz. - Przewróciła oczami. - Dalej, dzwoń do Dragana, na co czekasz? - Bez zająknięcia wyrecytowała numer kierunkowy, główny i wewnętrzny.

Oszołomiony Rumun wystukał je powoli, przytknął aparat do ucha, wybałuszył oczy, szybko się rozłączył, mamrocząc przeprosiny, wsiadł do radiowozu i odjechał.

Nieco później, gdy bez przeszkód przejechali przez granicę, Bryson spojrzał na Elenę i spytał:

- To był naprawdę numer Securitate?

- Oczywiście - odrzekła.

- Skąd...

- Numery to moja specjalność - odparła. - Nie mówili ci?

 

Jego drużbą był Ted Waller. Rodzicom Eleny podarowano nową tożsamość i chroniony przez agentów Dyrektoriatu dom w Rovinj na półwyspie Istria nad Adriatykiem. Ze względów bezpieczeństwa nie mogła się z nimi kontaktować. Przystała na ten warunek niechętnie i z ciężkim sercem, wiedząc, że jest to zło konieczne.

Zaproponowano jej pracę w kwaterze głównej, w wydziale kryptografii. Została analityczką, specjalistką od łamania szyfrów. Była niezwykle uzdolniona, należała do najwybitniejszych ekspertek, jakie kiedykolwiek tam pracowały, i uwielbiała to robić. Kiedyś powiedziała: „Mam ciebie, mam pracę - gdybym tak jeszcze miała w pobliżu rodziców, życie byłoby absolutnie cudowne!”. Kiedy Nick po raz pierwszy wspomniał Wallerowi, że mają się ku sobie, czuł się tak, jakby prosił go o pozwolenie na ślub. Prosił go jak ojca? Czy jak chlebodawcę? Nie wiedział. W Dyrektoriacie nie istniały sztywne granice między życiem osobistym i zawodowym, ale ponieważ poznał Elenę na służbie, uważał, że powinien zawiadomić o tym swego zwierzchnika i przyjaciela. Waller szczerze się ucieszył. „Nareszcie trafiłeś na równą sobie” - powiedział, uśmiechając się szeroko, i jak sztukmistrz, który wyciąga komuś monetę z ucha, nie wiedzieć skąd wyjął butelkę zmrożonego szampana Dom Perignon.

Miodowy miesiąc spędzili na maleńkiej, soczystozielonej i prawie bezludnej wyspie na Karaibach. Na plaży skrzył się różowy piasek, nieco dalej płynął strumyk, a wszędzie rósł kępami tamaryszek. Chodzili na spacery tylko po to, żeby zabłądzić, a przynajmniej udawać, że zabłądzili. Bywało, że błądzili naprawdę, że mylili drogę, gubili się w gąszczu, by wkrótce się odnaleźć i zatracić w sobie. Czas poza czasem, tak to nazywała. Ilekroć o niej myślał, zawsze wspominał, jak wychodzili z chatki, żeby zgubić się po raz kolejny - towarzyszył temu cały rytuał - i jak powtarzali sobie, że dopóki mają siebie, nigdy nie będą sami.

A teraz stracił ją naprawdę i czuł się zagubiony, odcięty od korzeni, pozbawiony kotwicy. W wielkim, pustym domu panowała głucha cisza, mimo to wciąż słyszał jej głos, gdy mówiła, że od niego odchodzi. Zaskoczony? Dziwne. Nie, nie chodzi o wielomiesięczną rozłąkę, chodzi o sprawy o wiele głębsze, najbardziej podstawowe, fundamentalne. Już cię nie znam. Nie znam cię i przestałam ci ufać.

Cholera jasna, przecież ją kochał! Czy to nie wystarczyło? Prosił, błagał i krzyczał. Za późno. Zło już się stało. Fałsz i zimne wyrachowanie: dzięki tym dwóm cechom mógł przeżyć w terenie, ale w domu? Nie wytrzymałoby tego żadne małżeństwo. Zataił przed nią wiele spraw - szczególnie pewien incydent - i dręczyły go potworne wyrzuty sumienia.

I tak odeszła, żeby rozpocząć nowe życie. Życie bez niego. Poprosiła szefa o przeniesienie. Wciąż pamiętał jej głos, tak bliski, jakby mówiła z sąsiedniego pokoju, jednocześnie dziwnie odległy. A mówiła bardzo spokojnie, beznamiętnie, i właśnie tego nie mógł znieść. Najwyraźniej uznała, że nie ma o czym rozmawiać, że wszystko jest oczywiste, jak oczywiste jest to, że dwa razy dwa jest cztery, czy to, że słońce wschodzi na wschodzie i zachodzi na zachodzie.

Doskonale pamiętał, co wtedy czuł.

- Eleno - spytał - czy zdajesz sobie sprawę, ile dla mnie znaczysz?

Wciąż pobrzmiewała mu w uszach jej apatyczna, niemal bezduszna odpowiedź:

- Chyba nawet nie wiesz, kim jestem.

Kiedy wrócił z Tunezji, nie było już ani jej, ani jej rzeczy. Próbował ją wytropić, błagał Wallera o pomoc, prosił, żeby wykorzystał swoje możliwości. Chciał jej powiedzieć tysiące rzeczy, ale jakby zapadła się pod ziemię. Nie chciała, żeby ją odnalazł, i postawiła na swoim. A Waller to uszanował. Ted miał rację: nareszcie trafił na równą sobie.

 

Odpowiednia ilość alkoholu działa jak narkotyk. Sęk w tym, że kiedy przestaje działać, powraca pulsujący ból głowy, który złagodzić można tylko alkoholem. Dni i tygodnie rwały się i plątały niczym wystrzępione fragmenty nie pasujących do siebie zdjęć. Zdjęć w sepii. Wynosząc śmieci, słyszał pobrzękiwanie pustych butelek. Pijąc, słyszał terkot telefonu, ale nigdy nie podnosił słuchawki. Raz zadzwonił dzwonek u drzwi. W progu stał Chris Edgecomb, który złamał tym samym wszystkie możliwe zakazy i nakazy Dyrektoriatu.

- Martwiłem się o ciebie - powiedział. Rzeczywiście robił wrażenie zmartwionego.

Bryson wołał nie myśleć, jakie wrażenie zrobił na nim on, skacowany - a może pijany? - zarośnięty i rozchełstany.

- Oni cię przysłali?

- Zwariowałeś? Wiesz, co by było, gdyby zwiedzieli się, że tu jestem?

Doszedł do wniosku, że jednak go przysłali, że jest to tak zwana interwencja. Nie pamiętał, co mu powiedział. Pamiętał tylko, że z jego słów biła posępna nieuchronność i nieodwołalność. Chris już więcej nie przyszedł.

Budził się co rano skacowany, rozedrgany i zbolały, jakby ktoś odsłonił mu wszystkie nerwy. Cuchnął wanilią - po bourbonie - i jałowcem po dżinie. Patrząc w lustro, widział popękane i zaognione naczynka krwionośne, sine worki pod oczami i zapadnięte policzki. Raz zrobił sobie jajecznicę. Próbował ją zjeść, ale omal nie zwymiotował.

Kilka oderwanych dźwięków, kilka rozmytych i rozproszonych obrazów. Stracony weekend, stracone trzy miesiące.

Sąsiedzi nie okazywali mu prawie żadnego zainteresowania; może z grzeczności, może z obojętności. No bo kim dla nich był? Głównym księgowym jakiejś firmy zaopatrzeniowej, tak? Wylali faceta i tyle. Albo z tego wyjdzie, albo nie. Straty w szeregach wyższego personelu zarządzającego rzadko kiedy budzą współczucie. Poza tym sąsiedzi wiedzieli, że lepiej o nic nie pytać. Na przedmieściach żyje się na dystans.

I nagle pewnego sierpniowego dnia coś się w nim przełamało. Zakwitły szkarłatne astry, kwiaty, które przed rokiem posadziła Elena. Wyrosły i zakwitły jakby na przekór temu, że nikt o nie nie dbał. Postanowił pójść w ich ślady. W śmieciach przestało pobrzękiwać. Zaczął normalnie jeść, bywało, że nawet trzy razy dziennie. Bardzo osłabł i chodzenie sprawiało mu początkowo trochę kłopotów, ale już dwa tygodnie później przyczesał włosy, starannie się ogolił, włożył garnitur i pojechał do kwatery głównej Dyrektoriatu.

Walterowi ulżyło. Próbował to zamaskować, lecz Bryson widział to w jego błyszczących oczach.

- Kto powiedział, że w życiu Amerykanina nie ma drugiego aktu? - spytał cicho.

Bryson patrzył na niego chłodno i obojętnie, nareszcie pogodzony z samym sobą.

Walter uśmiechnął się - trzeba było dobrze go znać, żeby wiedzieć, że się uśmiecha - i podał mu żółtą teczkę.

- Nazwijmy to aktem trzecim.

Rozdział 2

 

Pięć lat później

 

College w Woodbridge w zachodniej Pensylwanii był mały, lecz emanował poczuciem spokojnej prosperity i dostojnej ekskluzywności. Widać ją było we wszędobylskiej, starannie wypielęgnowanej zieleni, w szmaragdowych trawnikach i doskonale wyprofilowanych klombach świadczących o tym, że jest to instytucja, którą stać na kosztowną, jeśli nie rozrzutną estetykę. Dominowały gmachy z porośniętej dzikim winem czerwonej cegły, a więc styl gotycki, typowy dla uniwersyteckiej architektury lat dwudziestych. Z daleka można je było wziąć za gmachy któregoś ze starych college’ów Oksfordu lub Cambridge, przeniesione z zapylonego, przemysłowego miasta i ustawione w dziewiczej Arkadii. Było to miejsce dobrze chronione i bezpieczne, szkoła, do której najbogatsze i najpotężniejsze amerykańskie rodziny bez wahania posyłały swoje wrażliwe pociechy. Sklepy w kampusie i liczne jadłodajnie robiły znakomite interesy, serwując latté i focaccia. Nawet w latach sześćdziesiątych Woodbridge College był - jak ujął to żartobliwie jeden z ówczesnych rektorów - „grzędą w sam raz na wywczasy”.

Ku swemu zaskoczeniu stwierdził, że „Jonas Barrett” jest nader utalentowanym wykładowcą i że prowadzone przez niego zajęcia cieszą się większą popularnością, niż na to zasługują. Niektórzy studenci byli całkiem zdolni, a niemal wszyscy bardziej pracowici i lepiej wychowani niż on w swoich studenckich czasach. Gdy tam przyjechał, jeden z jego nowych kolegów po fachu, cyniczny fizyk, który wychował się w Brooklynie i wykładał w nowojorskim college’u, zauważył, że w Woodbridge czuje się jak osiemnastowieczny guwerner odpowiedzialny za wykształcenie dzieci angielskiego lorda, że żyje w cudzym luksusie i splendorze.

Mimo to Waller miał rację: to było dobre życie.

Jonas Barrett powiódł wzrokiem po szczelnie wypełnionym audytorium, po dziesiątkach pełnych oczekiwania twarzy. Bardzo się zdziwił, a nawet uśmiał, gdy ledwie po roku pracy miejscowa gazeta studencka, „Tajemnice Kampusu”, nazwała go „lodowato charyzmatycznym wykładowcą o kamiennym, zabarwionym ukrytą ironią obliczu”. Bez względu na przyczyny jego seminarium na temat Bizancjum należało do najbardziej popularnych na wydziale historii.

Zerknął na zegarek. Pora na podsumowanie.

- Imperium rzymskie było najbardziej zdumiewającym osiągnięciem w historii człowieka, dlatego tak wielu myślicieli zastanawiało się i zastanawia, dlaczego upadło - powiedział z profesorską swadą, przyprawioną odrobiną gorzkiej ironii. - Wszyscy znamy tę smutną opowieść. Światełko cywilizacji zamrugało i przygasło. Barbarzyńcy u wrót. Zgliszcza. Gruzowisko największej nadziei ludzkości. Tak? - Studenci zgodnie pokiwali głowami. - Gówno prawda! - wykrzyknął. Tu i ówdzie zabrzmiał nerwowy chichot i w sali zapadła martwa cisza. - Przepraszam za mój macedoński. - Zmarszczył czoło i popatrzył na nich z wyzywającą miną. - Tak zwani Rzymianie stracili prawo do stawiania siebie na moralnych wyżynach na długo przedtem, nim stracili prawo do władania imperium. To właśnie oni mścili się za pierwsze porażki z Gotami, biorąc do niewoli ich dzieci, spędzając je na place w dziesiątkach rzymskich miast i zarzynając je w najokrutniejszy z okrutnych sposób, powoli i boleśnie. Pod względem tej wyrachowanej krwiożerczości Goci nie mogli się z nimi równać. Zachodnie imperium było areną krwawych sportów i głównym ośrodkiem niewolnictwa. W przeciwieństwie do imperium wschodniego, w którym obowiązywało prawo o wiele łagodniejsze i które dzięki temu przetrwało tak zwany upadek Rzymu. „Bizancjum” jest nazwą ukutą przez tych z zachodu. Bizantyjczycy zawsze uważali się za prawdziwych Rzymian, za mieszkańców imperium, i jako tacy pieczołowicie przechowali wiedzę i wartości moralne, które tak bardzo dzisiaj cenimy. Zachód uległ nie wrogowi zewnętrznemu, lecz wewnętrznemu, a wrogiem tym było zło i moralny rozkład. Taka jest prawda. Tak więc światełko cywilizacji wcale nie przygasło. Po prostu przesunęło się na wschód. - Zamilkł. - Możecie państwo odebrać swoje prace. Życzę udanego weekendu. Spędźcie go jak najmilej. Tylko pamiętajcie słowa Petroniusza: We wszystkim trzeba mieć umiar. Z umiarem włącznie.

- Panie profesorze? - Młoda, wpadająca w oko blondynka, jedna z tych, które zawsze siedzą w pierwszym rzędzie i z powagą słuchają.

Spakował notatki, zapiął paski starej, skórzanej teczki. Próbował jej nie słuchać, bo za dobrze to wszystko znał. Natarczywy głos, banalne argumenty: Tak ciężko pracowałam... Dałam z siebie wszystko... Naprawdę się starałam... Ruszył do drzwi, ale poszła za nim. Odprowadziła go aż na parking, do samochodu.

- Lauro, omówimy to jutro, dobrze? - zaproponował łagodnie.

- Ale panie profesorze...

Coś tu nie gra.

- Stopień, panie profesorze, stopień. Moim zdaniem zasługuję na lepszy...

Nie zdawał sobie sprawy, że powiedział to na głos. Włączyły się wszystkie radary i anteny. Ale dlaczego? Skąd ta nagła paranoja? Czyżby miał skończyć jak jeden z tych wietnamskich pourazowców, który podskakiwał na każdy wystrzał samochodowego gaźnika?

Nie, to jakiś dźwięk, jakiś nie pasujący do otoczenia odgłos. Odwrócił się w stronę studentki, lecz zamiast spojrzeć na nią, popatrzył ponad jej ramieniem i czujnie omiótł wzrokiem najbliższą okolicę. Tak, to jest to. W ich stronę szedł barczysty mężczyzna w czarnym flanelowym garniturze, białej koszuli i w idealnie zawiązanym rypsowym krawacie. Szedł swobodnie, niespiesznie, jakby napawał się wiosennym słońcem i widokiem soczystej zieleni. Nie ubierał się tak nikt z miejscowych, nawet ci z zarządu, poza tym było za ciepło na flanelę. Nie, to był ktoś z zewnątrz, ktoś obcy, ktoś, kto udawał - a raczej próbował udawać - miejscowego.

Ożyły nabyte w terenie instynkty. Zmysły oszalały. Napięła mu się skóra na czole, oczy strzelały to tu, to tam niczym obiektyw automatycznego aparatu fotograficznego próbujący wyregulować ostrość: powróciły stare odruchy. Powróciły nieproszone, dziwnie uwstecznione i zupełnie niepasujące do miejsca, w którym się znajdował.

Ale dlaczego? Dlaczego tak bardzo zaniepokoił go widok nieznajomego? Przecież mężczyzna mógł być rodzicem, biurokratą z Waszyngtonu, ważnym handlowcem. Bryson szybko otaksował go spojrzeniem. Pod rozpiętą marynarką dostrzegł ciemnobrązowe szelki, mimo to mężczyzna nosił też pasek, poza tym miał przydługie spodnie, których mankiety prawie całkowicie zasłaniały czarne buty na gumowej podeszwie. Nadnercza wstrzyknęły do krwi nową porcję adrenaliny: tak samo ubierał się on, Bryson. Kiedyś, w poprzednim życiu. Czasami musiał nosić i szelki, i pasek, ponieważ w jednej lub w obu kieszeniach spodni spoczywał ciężki przedmiot - na przykład rewolwer, duży, masywny rewolwer. Mankiety? Musiały zakrywać buty, ponieważ tuż nad kostką miał przypiętą kaburę z zapasowym pistoletem. „Ruszasz w bój? Wbij się w wieczorowy strój” - radził Ted Waller, wyjaśniając, że w dobrze skrojonym garniturze można ukryć całkiem spory arsenał broni.

Wypadłem z gry! Dajcie mi święty spokój!

Ale spokoju nie było i nigdy nie będzie. Dobrze o tym wiedział. Raz podpisany cyrograf obowiązywał nawet wtedy, gdy przestały napływać czeki i wygasło ubezpieczenie społeczne.

Wrogowie z całego świata kipieli żądzą zemsty. Nieważne, jak dobrze się zabezpieczył, nieważne, jak przemyślnie się zakamuflował. Jeśli naprawdę chcą mnie znaleźć, nic ich nie powstrzyma. Po co się oszukiwać? To pewnik, jeden z niepisanych aksjomatów znanych wszystkim agentom Dyrektoriatu.

Chwila, moment. Kto powiedział, że facet nie jest właśnie z Dyrektoriatu? Że nie kazali mu przeprowadzić tak zwanej sterylizacji lub - ujmując to bardziej cynicznie - „wyciągnąć drzazgę” czy „pozamiatać”? Nigdy nie spotkał kogoś, kto wycofał się z pracy u Wallera, choć tego rodzaju „emeryci” musieli przecież istnieć. Ale gdyby ktoś na wysokim szczeblu zwątpił w jego lojalność, natychmiast nasłaliby na niego tych od sterylizacji. Bryson nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości.

Ja już nie gram! Dawno z tym skończyłem!

Tylko kto by mu uwierzył?

Nick Bryson - ponownie był Brysonem, gdyż Jonas Barrett poszedł w zapomnienie niczym stara wylinka węża na poboczu drogi - uważnie przyjrzał się obcemu. Krótko przycięte szpakowate włosy, szeroka, rumiana twarz - cały stężał, gdy mężczyzna odsłonił w uśmiechu małe, białe zęby.

- Pan Barrett?

Był po drugiej stronie zielonego trawnika. Patrzył na niego pewnym siebie wzrokiem i właśnie to ostatecznie go zdradziło. Cywil, który zatrzymuje nieznajomego, jest zwykle nieśmiały, lekko zażenowany.

Dyrektoriat?

Nie, agenci Dyrektoriatu biją go na głowę. Robią to znacznie lepiej, nie rzucają się tak w oczy.

- Lauro - powiedział cicho do studentki. - Musisz stąd odejść. Zaczekaj na mnie w gabinecie.

- Ale...

- Ani słowa! - warknął.

Laura oniemiała. Zaczerwieniła się i pobiegła przez parking. Tego wieczoru miała powiedzieć koleżance z pokoju, że profesor Jonas Barrett przeszedł dziwną metamorfozę, że nagle dostrzegła w nim coś przerażającego, coś, co kazało jej natychmiast go posłuchać.

Wtem... Odgłos kroków. Stamtąd, z przeciwnej strony. Odwrócił się gwałtownie, by ujrzeć drugiego mężczyznę, piegowatego rudzielca w granatowym blezerze, beżowych bawełnianych spodniach i skórzanych butach. Jego strój rzucał się w oczy znacznie mniej, może z wyjątkiem guzików, zbyt ciężkich i błyszczących. I marnego kroju blezera, wybrzuszonego w miejscu, gdzie nosi się kaburę z bronią.

Jeśli nie Dyrektoriat, to kto? Ktoś z zagranicy? Z CIA? Z NSA?

Dopiero teraz rozpoznał odgłos, który go zaniepokoił: cichy warkot samochodowego silnika pracującego na wolnych obrotach. Lincoln Continental o przyciemnionych szybach. Parkował dokładnie naprzeciwko jego wozu, skutecznie blokując mu wyjazd.

- Pan Barrett? - Ten bardziej barczysty i starszy patrzył mu prosto w oczy. Szedł swobodnie i miękko, z każdym krokiem zmniejszając dzielącą ich odległość. - Musi pan pojechać z nami. - Akcent? Nijaki, klasyczna amerykańszczyzna ze Środkowego Zachodu. Mężczyzna przystanął niecały metr od niego i wskazał lincolna.

- Tak? Coś takiego - odparł beznamiętnie Bryson. - Czy my się zna my?

Mężczyzna odpowiedział mową ciała: podparł się pod boki i wypiął pierś, żeby zademonstrować zarys kabury pod marynarką. Subtelny gest uzbrojonego zawodowca stojącego przed zawodowcem nieuzbrojonym. I nagle zgiął się wpół, boleśnie jęknął i chwycił się za brzuch. Bryson dźgnął go wiecznym piórem w splot słoneczny, a profesjonalista zareagował zupełnie nieprofesjonalnie, by nie rzec instynktownie. Zapomnij o ranie i najpierw sięgaj po broń: tak brzmiała jedna z rad Wallera i chociaż przezwyciężenie naturalnego odruchu wymagało dużej wprawy i samozaparcia, wskazówka ta wiele razy uratowała Nickowi życie.

Podczas gdy tamten obmacywał sobie poharatany brzuch, on błyskawicznie wyjął mu z kieszeni małą, lecz potężną i śmiertelnie niebezpieczną berettę.

Beretta - ci z Dyrektoriatu berett nie używali. Kto to, u diabła, jest?

Jednym płynnym ruchem grzmotnął rannego w skroń rękojeścią pistoletu. Ohydny chrzęst kości, głuche uderzenie bezwładnego ciała o asfalt - Bryson odwrócił się na pięcie i wymierzył w rudzielca.

- Mój jest odbezpieczony - krzyknął. - A twój?

Tamten był skonsternowany i spanikowany, co zdradzało brak doświadczenia. Musiał dojść do wniosku, że gdy tylko muśnie skrzydełko bezpiecznika, Nick pociągnie za spust. Marne szanse. Jednakże ci najmniej doświadczeni często bywali najbardziej niebezpieczni, gdyż nie potrafili reagować w sposób logiczny i racjonalny.

Czas amatorów. Chryste. Nie spuszczając go z muszki, powoli, krok po kroku, ruszył w stronę lincolna. Oczywiście drzwi były otwarte, żeby tamci - i on - mogli jak najszybciej wsiąść. Pociągnął za klamkę, wskoczył za kierownicę i zerknął na przednią szybę: kuloodporna, jakżeby inaczej. Przednia i pozostałe. Dźwignia zmiany biegów - przesunął ją do przodu i wcisnął pedał gazu. Zapiszczały opony. Usłyszał suchy trzask i metaliczny klekot - kula uderzyła w tył wozu, najpewniej w tablicę rejestracyjną. Kolejna trafiła w szybę, lekko ją wgniatając. Celowali nisko, w opony.

Kilka sekund później przejechał przez wysoką, ozdobną bramę z kutego żelaza i wypadł na szeroką trzypasmówkę. Jednego napastnika unieszkodliwił, drugi wciąż strzelał, lecz pudłował. Koniec pierwszego seta. I co teraz?

 

Gdyby naprawdę chcieli mnie zabić, już bym nie żył.

Pędził międzystanówką, czujnie omiatając wzrokiem jezdnię i często zerkając w lusterko. Zaskoczyli mnie. Nie miałem broni, niczego się nie spodziewałem. Skoro tak, knuli coś innego. Ale co? I jak go odnaleźli? Czyżby mieli dostęp do tajnej bazy danych Dyrektoriatu? Zbyt wiele możliwości, zbyt wiele znaków zapytania. Mimo to nie odczuwał strachu. Był spokojny i opanowany, jak na doświadczonego agenta operacyjnego przystało. Nie pojechał na lotnisko, ponieważ tam na pewno już na niego czekali. Nie. Żeby ich zmylić, zawrócił i pojechał na kampus, prosto do domu. Jeśli czekała go kolejna konfrontacja, trudno. Konfrontacja to walka, najczęściej krótka. Ucieczka mogła trwać w nieskończoność, a on nie miał już do tego cierpliwości: Waller nie mylił się przynajmniej co do tego.