Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Książka wydana również jako "Pakt Holcrofta".
Trzydzieści lat po zakończeniu II wojny światowej amerykański architekt Noel Holcroft otrzymuje szansę zadośćuczynienia za zbrodnie popełnione przez nazistów. Jego biologiczny ojciec, Heinrich Clausen, był głównym strategiem finansowym faszystowskich Niemiec - człowiekiem, który umożliwił Hitlerowi dojście do władzy. Chcąc naprawić niewyobrażalne zło, jakiego się dopuścił, w klatach 1943 - 45 wraz z dwoma współpracownikami zdeponował w szwajcarskim banku kwotę blisko miliarda dolarów, przeznaczona na pomoc dla rodzin ofiar Holocaustu. Na mocy ostatniej woli Clausena Noel ma stać się dysponentem tych środków. Pod jednym warunkiem: musi odnaleźć ostatnie żyjące dzieci wspólników Clausena, Kesslera i von Tiebolta, i uzyskać ich pisemną akceptację warunków testamentu. Nie wie, że jego szlachetna misja jest w rzeczywistości elementem starannie przygotowanego planu...planu odrodzenia Trzeciej Rzeszy przez rozsianych pop świecie i zajmujących wpływowe stanowiska potomków nazistów, Sonnenkinder. Holcroft nieświadomie podpisuje na siebie wyrok śmierci. Jeśli się wycofa, zostanie wyeliminowany.
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej
Miejska Biblioteka Publiczna w Kościanie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 773
Rok wydania: 2010
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Robert Ludlum
(1927-2001) - amerykański aktor, producent teatralny i pisarz. Urodził się w Nowym Jorku; w latach 1945-47 służył w piechocie morskiej. W 1951 ukończył Wesleyan University. Od najmłodszych lat pasjonował się aktorstwem. W wieku 16 lat po raz pierwszy wystąpił w sztuce na Broadwayu. W latach 50. zagrał w ponad 200 filmach telewizyjnych; był producentem około 300 przedstawień teatralnych. Jako pisarz zadebiutował późno - mając 41 lat - powieścią Dziedzictwo Scarlattich. Odrzucona początkowo przez 10 wydawców stała się bestsellerem i zainicjowała oszałamiającą karierę literacką najbardziej znanego współczesnego twórcy thrillerów spiskowych. Łączna sprzedaż książek Ludluma przekroczyła 300 milionów egzemplarzy w 32 językach. Za życia pisarza ukazały się 24 powieści; po jego śmierci - kilkanaście następnych, z których większość powstała na podstawie pozostawionych przez niego notatek i szkiców, przy współpracy takich autorów jak Gayle Lynds, Patrick Larkin, James Cobb i Erie Van Lustbader. Do najbardziej znanych thrillerów Ludluma należą m.in.: Testament Matarese’a, Tożsamość Bourne’a, Mozaika Parsifala, Krucjata Bourne’a, Strażnicy Apokalipsy i Klątwa Prometeusza. Wiele z nich zostało zekranizowanych - jako seriale telewizyjne lub pełnometrażowe filmy kinowe.
Tego autora
RĘKOPIS CHANCELLORA
PROTOKÓŁ SIGMY
KLĄTWA PROMETEUSZA
PIEKŁO ARKTYKI
CZWARTA RZESZA
TESTAMENT MATARESE’A
KRYPTONIM IKAR
STRAŻNICY APOKALIPSY
MOZAIKA PARSIFALA
Jason Bourne
SANKCJA BOURNE’A
MISTYFIKACJA BOURNE’A
CEL BOURNE’A
Wkrótce
SPADKOBIERCY MATARESE’A
SPISEK AKWITANII
DYREKTYWA JANSONA
ODYSEJA JANSONA
Jason Bourne
TOŻSAMOŚĆ BOURNE’A
KRUCJATA BOURNE’A
ULTIMATUM BOURNE’A
ŚWIAT BOURNE’A
ROBERT
LUDLUM
CZWARTA RZESZA
Z angielskiego przełożył
JACEK MANICKI
Tytuł oryginału:
THE HOLCROFT COVENANT
Copyright © Robert Ludlum 1978
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2010
Polish translation copyright © Jacek Manicki 1991, 2010
Redakcja: Jacek Ring
Ilustracja na okładce: Chris Moore/Artist Partners Ltd.
Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz
Skład: Laguna
Pierwsze polskie wydanie książki ukazało się pod tytułem
PAKT HOLCROFTA
ISBN 978-83-7659-773-7
Dystrybutor
Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. sp. k.-a.
Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
t./f. 22.535.0557, 22.721.3011/7007/7009
www.olesiejuk.pl
Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe
www.empik.com
www.merlin.pl
www.amazonka.pl
Wydawca
WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ
Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa
www.wydawnictwoalbatros.com
2011. Wydanie III
Druk: Opolgraf S.A., Opole
Michaelowi i Laurze — uroczej, utalentowanej,
wspaniałej parze
Marzec 1945
Okręt podwodny, przypominający z sylwetki spętanego behemota, kołysał się na falach przycumowany do ogromnych pachołków. Opływowe linie jego dziobu wcinały się łukami w blask wstającej nad Morzem Północnym jutrzenki.
Baza znajdowała się w zatoce Helgoland, na wyspie Scharhörn, leżącej kilka mil od wybrzeży Niemiec i ujścia Łaby. Mieściła się tu stacja paliwowa, której nigdy nie udało się wykryć alianckiemu wywiadowi. Ze względów bezpieczeństwa była mało znana nawet strategom z samego najwyższego dowództwa hitlerowskich Niemiec. Podwodni korsarze wpływali tu i wypływali pod osłoną ciemności, wynurzając się i zanurzając w obrębie kilkusetmetrowego cumowiska. Byli mordercami spod znaku Neptuna ściągającymi do domu na chwilę wytchnienia lub wyruszającymi w morze, by dalej nękać wroga.
Jednak tego szczególnego poranka okręt podwodny przycumowany do brzegu ani nie odpoczywał po odbytych łowach, ani nie szykował się do kolejnego bandyckiego rejsu. Dla niego ta wojna się skończyła. Konsekwencje zadania, jakie przed nim stało, będą odczuwalne w przyszłości, na początku następnej wojny.
Na pomoście kiosku stało dwóch mężczyzn. Jeden ubrany był w mundur kapitana niemieckiej marynarki wojennej, drugi, wysoki cywil, stał w długim, ciemnym płaszczu z kołnierzem uniesionym dla osłony przed wiatrami Morza Północnego, ale bez kapelusza, jakby na przekór zimie. Obaj spoglądali w dół na długi sznur pasażerów, który wolno posuwał się ku trapowi przerzuconemu ze śródokręcia. Przy trapie sprawdzano na liście nazwisko każdego podchodzącego, po czym wprowadzano lub wnoszono go na pokład okrętu.
Kilkoro szło samodzielnie. Byli to najstarsi, z których część ukończyła dwanaście albo trzynaście lat. Resztę stanowiły dzieci. Wojskowe pielęgniarki o surowych twarzach niosły na rękach niemowlęta, które oddawały przy trapie przedstawicielom zespołu lekarzy marynarki wojennej; przedszkolaki i pierwszoklasiści ściskali w dłoniach identyczne worki podróżne, trzymając się za ręce, spoglądali ciekawie na niezwykły czarny okręt, który na kilka nadchodzących tygodni miał się stać ich domem.
Styczeń 197...
— Attention! Le train de sept heures à destination de Zurich partira du guai numéro douze.
Wysoki Amerykanin w granatowym prochowcu podniósł wzrok ku sklepieniu genewskiego dworca kolejowego, wypatrując tam ukrytych głośników. Na jego twarzy o ostrych, kanciastych rysach malowało się zakłopotanie. Komunikat wygłoszony został po francusku. W tym języku znał zaledwie kilka słów, a rozumiał jeszcze mniej. Mimo to wyłowił słowo Zurich, które było dla niego sygnałem. Odgarnął na bok niesforny kasztanowy kosmyk, który z denerwującą regularnością opadał mu na czoło, i skierował swe kroki ku północnej części dworca.
Wokół panował niesamowity tłok. Obok Amerykanina przelewały się we wszystkich kierunkach tłumy bezimiennych ludzi spieszących ku wejściom na perony, by rozpocząć tam podróże do dziesiątek rozmaitych miejsc. Można było odnieść wrażenie, że nikt nie zwraca uwagi na zgrzytliwe komunikaty przetaczające się echem pod sklepieniem hali dworcowej z niezmienną metaliczną monotonią. Podróżni na genewskim Bahnhof znali drogę. Koniec tygodnia; w górach spadł świeży śnieg, a na zewnątrz było rześko i mroźno. Każdy gdzieś jechał, miał jakieś plany, z kimś się umówił. Czas to pieniądz. Wszyscy się spieszyli.
Amerykanin również się spieszył, też był z kimś umówiony. Zanim jeszcze rozległ się komunikat, sprawdził, że pociąg do Zurychu odjeżdża z peronu drugiego. Zgodnie z planem miał zejść rampą na peron, odliczyć sześć wagonów od tyłu składu i wsiąść pierwszym wejściem do siódmego. W środku miał znowu odliczyć, tym razem pięć przedziałów, i zapukać dwa razy w piąte drzwi. Jeśli się nie pomyli, otworzy mu dyrektor La Grande Banque de Genève, co będzie uwieńczeniem dwunastu tygodni przygotowań do tego spotkania. Przygotowań obejmujących depesze o niejasnej treści, transatlantyckie rozmowy telefoniczne prowadzone z aparatów, które szwajcarski bankier uznał za bezpieczne, oraz zobowiązanie do zachowania całkowitej dyskrecji.
Nie miał pojęcia, co ma mu do powiedzenia dyrektor La Grande Banque de Genève, ale wydawało mu się, że zna przyczynę zachowania tak daleko idących środków ostrożności. Amerykanin nazywał się Noel Holcroft, ale nie urodził się pod tym nazwiskiem. Przyszedł na świat latem 1939 roku w Berlinie i w szpitalnej kartotece figurował jako Clausen. Jego ojcem był Heinrich Clausen, główny strateg Trzeciej Rzeszy, finansowy czarodziej, który zmontował koalicję przemysłowców i bankierów, co umożliwiło Adolfowi Hitlerowi przejęcie władzy.
Heinrich Clausen podbił kraj, ale stracił żonę. Althene Clausen była Amerykanką, kobietą upartą, kierującą się własnymi normami etycznymi i moralnymi. Szybko odkryła, że narodowi socjaliści pozbawieni są i jednego, i drugiego; że stanowią zbieraninę paranoików kierowaną przez maniaka i wspieraną przez finansistów zainteresowanych jedynie zyskami.
Pewnego ciepłego sierpniowego popołudnia Althene Clausen postawiła swemu mężowi żądanie: „Wycofaj się. Wystąp przeciw tym paranoikom i ich maniakowi, zanim będzie za późno”. Nazista wysłuchał jej z niedowierzaniem, roześmiał się i zlekceważył żądanie żony, uznając je za fochy świeżo upieczonej matki. A może za wypaczony osąd kobiety wychowanej w słabym, skompromitowanym systemie społecznym, który wkrótce wejdzie na drogę Nowego Porządku. Albo zostanie zmiażdżony pod jego buciorem.
Tej samej nocy młoda matka spakowała się, zabrała dziecko i podejmując pierwszy etap podróży powrotnej do Nowego Jorku, wsiadła na pokład jednego z ostatnich samolotów odlatujących do Londynu. Tydzień później napaścią na Polskę Niemcy rozpętały blitzkrieg.
Tysiącletnia Rzesza wyruszyła w swą nową drogę, która licząc od pierwszego wystrzału, miała potrwać mniej więcej tysiąc pięćset dni.
Holcroft minął bramkę prowadzącą na peron, zszedł rampą i znalazł się na długiej betonowej platformie. Cztery, pięć, sześć, siedem... Pod oknem, na lewo od otwartych drzwi siódmego wagonu, widniał symbol w postaci małego niebieskiego kółka. Oznaczał wagon o standardzie przewyższającym pierwszą klasę: powiększone przedziały z wyposażeniem zapewniającym odpowiednie warunki do prowadzenia konferencji podczas jazdy lub odbywania potajemnych spotkań bardziej osobistej natury. Dyskrecja była gwarantowana; gdy tylko pociąg ruszał ze stacji, uzbrojeni strażnicy ze służby ochrony kolei zajmowali posterunki u drzwi po obu stronach wagonu.
Holcroft wsiadł i skręcił w lewo, w korytarz. Minął kilkoro zamkniętych drzwi i zatrzymał się przed piątymi. Zapukał dwa razy.
Niesamowite uczucie zostało osłabione komicznym efektem. Uśmiechnął się, gdyż pomyślał, że Herr Manfredi może okazać się podobny do złowrogiego Conrada Veidta z angielskich filmów z lat trzydziestych.
Rozległy się dwa trzaski otwieranego zamka, a po nich szczęk odsuwanej zasuwki. Drzwi otworzyły się do środka i ukazał się ktoś zupełnie niepodobny do Conrada Veidta. Ernst Manfredi okazał się niskim, pulchnym mężczyzną pod siedemdziesiątkę. Był kompletnie łysy i miał miłą, łagodną twarz; ale z szeroko otwartych niebieskich oczu, powiększonych przez szkła okularów w metalowej oprawce, wyzierał chłód. Te oczy były bardzo jasne i bardzo zimne.
Znajdował się tam stolik i dwa fotele; łóżka nie zauważył. Okna zaciągnięte były aksamitnymi zasłonami w kolorze bordowym, tłumiącymi dobiegające z zewnątrz hałasy. Ściany pokrywała drewniana boazeria. Na stoliku stała mała lampa ze zdobionym frędzlami abażurem.
Holcroft się zirytował. Pomijając już niedogodności wynikające z zakłócenia rytmu życia, drażnił go protekcjonalny sposób bycia bankiera.
Noel sięgnął z ociąganiem do kieszeni marynarki i wydobył stamtąd skórzaną saszetkę z paszportem, świadectwem zdrowia, międzynarodowym prawem jazdy i dwoma licencjami Amerykańskiego Instytutu Architektury — AIA, poświadczającymi jego kwalifikacje architekta.
Bankier otworzył saszetkę z wyraźnym zażenowaniem.
Noel stłumił narastające rozdrażnienie. Skoro doszedł już tak daleko, odmowa odpowiedzi nie miała sensu.
Holcroft potrząsnął głową z pełną złości rezygnacją.
Zbaraniały Holcroft gapił się na bankiera. Krew odpłynęła mu z twarzy. Dobiegające z zewnątrz hałasy wielkiej stacji zlewały się z kakofonią stłumionych akordów z ledwością przenikających grube ściany wagonu.
Powiększone oczy bankiera zamrugały za szkłami okularów; odwrócił na moment wzrok, a na jego twarzy pojawiło się zakłopotanie. Sięgnął do brązowego skórzanego nesesera leżącego na rogu stolika i wydobył długą, wąską kopertę z dziwnymi oznakowaniami na odwrocie — stanowił je rząd czterech kółek kojarzących się z czterema pociemniałymi monetami przytwierdzonymi do krawędzi klapki.
Manfredi wyciągnął nad stołem rękę z kopertą, podsuwając ją pod światło. Ciemne kółka nie były monetami, lecz woskowymi pieczęciami. Wszystkie były nietknięte.
Noel wziął kopertę i przesylabizował napis, którego nie rozumiał.
DIESER BRIEF IST MIT UNGEBROCHENEM SIEGEL
EMPFANGEN WORDEN. NEUAUFBAU ODER TOD.
Żadna, uświadomił sobie Holcroft, jednak zastanowiło go to retoryczne pytanie.
Manfredi milczał przez kilka chwil, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią. Zdjął okulary, wyjął jedwabną chusteczkę z kieszonki i przetarł szkła. W końcu odpowiedział z wahaniem:
Manfredi rozłożył ręce.
Noel sięgnął do kieszeni po pióro, odwracając jednocześnie kopertę, żeby jeszcze raz spojrzeć na woskowe pieczęcie. Nikt przy nich nie majstrował. A zresztą, pomyślał, co za różnica? Położył kopertę na stoliku przed sobą i podpisał się na niej swoim nazwiskiem.
Manfredi podniósł rękę.
Noel przystąpił do kruszenia wosku; stwardniał przez lata i trzeba było znacznej siły, by go usunąć. Rozerwał kopertę, wyjął ze środka pojedynczą kartkę papieru.
Papier skruszał ze starości, biel przeszła w bladobrązowawą żółć. Tekst był w języku angielskim, kaligrafowany ręcznie wielkimi literami o dziwacznym, typowo niemieckim kroju. Atrament wyblakł, ale pozostał czytelny. Holcroft poszukał wzrokiem podpisu u dołu kartki. Nie znalazł go. Zaczął czytać.
List był makabryczny, zrodził się z rozpaczy trzydzieści lat temu. Jego lektura przywodziła na myśl niezrównoważonych ludzi siedzących w zaciemnionym pokoju i przewidujących przyszłość z cieni na ścianie, obserwujących nieukształtowanego jeszcze człowieka i jego życie.
OD TEJ CHWILI SYN HEINRICHA CLAUSENA PODDANY ZOSTANIE TESTOWI. ISTNIEJĄ TACY, KTÓRZY MOGĄ SIĘ DOWIEDZIEĆ O DZIELE PODJĘTYM W GENEWIE I KTÓRZY BĘDĄ PRÓBOWALI GO POWSTRZYMAĆ, DLA KTÓRYCH JEDYNYM CELEM W ŻYCIU STANIE SIĘ ZABICIE GO, A TYM SAMYM ZNISZCZENIE MARZENIA ZRODZONEGO W UMYŚLE GIGANTA, JAKIM BYŁ JEGO OJCIEC.
NIE WOLNO DO TEGO DOPUŚCIĆ, BO ZOSTALIŚMY ZDRADZENI — MY WSZYSCY — I ŚWIAT MUSI SIĘ DOWIEDZIEĆ, JACY BYLIŚMY NAPRAWDĘ, A NIE JAK PRZEDSTAWIALI NAS ZDRAJCY, GDYŻ BYŁY TO PORTRETY ZDRAJCÓW. NIE NASZE. A ZWŁASZCZA NIE HEINRICHA CLAUSENA.
JESTEŚMY NIEDOBITKAMI WOLFSSCHANZE. PRAGNIEMY OCZYSZCZENIA NASZYCH NAZWISK, PRZYWRÓCENIA HONORU, Z KTÓREGO NAS OGRABIONO.
TAK WIĘC LUDZIE Z WOLFSSCHANZE BĘDĄ CHRONIĆ SYNA DOPÓTY, DOPÓKI TEN BĘDZIE REALIZOWAŁ MARZENIE OJCA I PRZYWRACAŁ NAM DOBRE IMIĘ. ALE GDYBY SYN PONIECHAŁ MARZENIA, ZDRADZIŁ OJCA I POGRZEBAŁ NASZ HONOR, NIE BĘDZIE DLA NIEGO ŻYCIA. STANIE SIĘ ŚWIADKIEM UDRĘKI NAJBLIŻSZYCH, RODZINY, DZIECI, PRZYJACIÓŁ. NIKT NIE ZOSTANIE OSZCZĘDZONY
NIC NIE MOŻE CI PRZESZKODZIĆ W ZWRÓCENIU NAM HONORU. MAMY DO NIEGO PRAWO I ŻĄDAMY TEGO.
Noel odsunął fotel od stolika i wstał.
Bankier zaczął czytać. Skończywszy, odparł cicho, nie podnosząc wzroku:
Holcroft wpatrywał się w kartkę papieru trzymaną przez Manfrediego.
Bankier skinął głową, ale z jego przymrużonych oczu wyzierało zdziwienie.
kilka kwestii, a czasu pozostało niewiele.
***
Pod filarem, na wprost siódmego wagonu, stał mężczyzna w brązowym tweedowym prochowcu i ciemnym tyrolskim kapeluszu. Na pierwszy rzut oka nie było w nim nic szczególnego, może z wyjątkiem brwi. Były krzaczaste, stanowiły kolorystyczną mieszaninę czerni i bieli, co dawało efekt szpakowatych łuków w górnych partiach nijakiej twarzy.
Na pierwszy rzut oka. Jeśli przyjrzało mu się uważniej, można było dostrzec szczerą twarz, na której malowała się determinacja. Pomimo podmuchów wiatru omiatających co chwila peron człowiek ten spoglądał bez zmrużenia powiek. Koncentracja, z jaką wpatrywał się w siódmy wagon, była absolutna.
Tymi drzwiami wyjdzie Amerykanin, myślał mężczyzna stojący przy filarze, będzie to osoba bardzo różniąca się od Amerykanina, który nimi wszedł. W ciągu ostatnich kilku minut jego życie uległo zmianie, której doświadczyło niewielu ludzi na tym świecie. A to dopiero początek; podróż, którą ten człowiek miał właśnie rozpocząć, była czymś, czego współczesny świat nie zdoła pojąć. Wielką wagę ma zatem obserwacja jego pierwszych reakcji. Więcej niż wielką wagę. To była sprawa życia i śmierci.
— Attention! Le train de sept heures...
Z głośników rozległ się ostatni komunikat. Jednocześnie na sąsiedni tor wtoczył się pociąg z Lozanny. Za kilka chwil peron zapełni się turystami przybywającymi tłumnie na weekend do Genewy, podobnie jak w środkowej Anglii ludzie wlewają się na Charing Cross, gdy wybierają się na krótki wypad do Londynu, myślał mężczyzna stojący przy kolumnie.
Pociąg z Lozanny się zatrzymał. Wagony wypluły pasażerów; na peronie ponownie zrobiło się tłoczno.
W holu wagonu numer siedem pojawiła się postać Amerykanina. Taszczący czyjeś bagaże tragarz zablokował go w drzwiach. Była to nerwowa chwila, która w normalnych okolicznościach mogłaby sprowokować kłótnię. Ale dla Holcrofta okoliczności nie były normalne. Nie wykazywał najmniejszego zdenerwowania, błądził gdzieś myślami; twarz miał ściągniętą, oczy, choć świadome tego zamieszania, zupełnie nim niezainteresowane. Unosiła się wokół niego aura wyobcowania; wciąż był zdziwiony. Podkreślał to sposób, w jaki przyciskał do piersi grubą szarą kopertę — dłoń obejmowała krawędź, a palce wciskały się w papier z dużą siłą.
Przyczyną jego konsternacji był ten właśnie dokument, sporządzony, zanim przyszedł na świat. To był ten cud, na który czekał, dla którego żył mężczyzna pod filarem i ci, co już odeszli. Ponad trzydzieści lat wyczekiwania. Które oto wreszcie się kończy!
Podróż się zaczęła.
Holcroft wmieszał się w strumień ludzi sunących ku rampie prowadzącej do wyjścia z peronu. Mimo że potrącany przez otaczających go podróżnych, nie zauważał tłumu, miał nieobecny wzrok i patrzył wprost przed siebie. W przestrzeń.
Nagle mężczyzna pod filarem drgnął. Lata treningu wyrobiły w nim umiejętność wychwytywania najbardziej niespodziewanych, najdrobniejszych odstępstw od normy. Właśnie coś dostrzegł: dwóch mężczyzn o fizjonomiach niepodobnych do żadnej z otaczającego ich morza twarzy, fizjonomiach posępnych, niezdradzających ani zaciekawienia, ani zaaferowania, wyrażających jedynie wrogie intencje.
Przepychali się przez tłum —jeden torował drogę, drugi parł tuż za nim. Nie odrywali oczu od Amerykanina, podążali jego śladem! Mężczyzna idący przodem trzymał prawą rękę w kieszeni. Lewa ręka jego towarzysza spoczywała na piersi, skryta za pazuchą rozpiętego płaszcza. Te niewidoczne dłonie zaciskają się na broni! Mężczyzna stojący pod filarem był o tym przekonany.
Oderwał się sprężyście od betonowej kolumny i wpadł w ciżbę. Nie było sekundy do stracenia. Tamci dwaj doganiali Holcrofta. Chodzi im o kopertę! To jedyne możliwe wyjaśnienie. A jeśli tak jest w istocie, byłby to dowód, że wieść o cudzie przeciekła z Genewy! Dokument znajdujący się w kopercie był bezcenny, jego wartości nie dało się oszacować. Życie Amerykanina było przy nim czymś tak nieistotnym, że gdyby zaszła taka konieczność, odebrano by mu je bez chwili wahania. Mężczyźni zbliżający się do Holcrofta zabiją go za tę kopertę bez namysłu, tak jak usuwa się natrętnego owada ze sztabki złota. I to była bezmyślność! Nie wiedzieli, że bez syna Heinricha Clausena cud się nie ziści!
Dzieliło ich teraz od niego zaledwie kilka metrów! Mężczyzna o czarno-białych brwiach przedzierał się przez tłum turystów niczym ogarnięte amokiem zwierzę. Taranował ludzi i bagaże, roztrącał na boki wszystkich i wszystko, co stanęło mu na drodze. Znalazłszy się nieopodal zabójcy, który krył rękę pod płaszczem, sam wsunął dłoń do kieszeni, zacisnął ją na pistolecie i wrzasnął do zamachowca: — Du suchst Clausens Sohn! Das Genfe Dokument!
Zabójca wchodził już po rampie i od Amerykanina dzieliło go zaledwie kilka osób. Usłyszawszy słowa wywrzaskiwane pod swoim adresem przez nieznajomego, odwrócił się błyskawicznie z rozszerzonymi ze zdziwienia oczami.
Tłum parł szybko rampą pod górę, opływając skwapliwie dwóch niewątpliwych przeciwników. Napastnik i obrońca stali teraz naprzeciw siebie niczym na miniaturowej arenie. Obserwator nacisnął raz i drugi spust ukrytego w kieszeni pistoletu. Materiał płaszcza eksplodował równocześnie z ledwie słyszalnym hukiem wystrzałów. W ciało niedoszłego mordercy Holcrofta weszły dwa pociski, jeden w podbrzusze, drugi o wiele wyżej, w szyję. Pierwszy zmusił mężczyznę do konwulsyjnego kroku w przód; drugi, rozrywając gardło, odrzucił mu głowę do tyłu.
Krew bluznęła z szyi z taką siłą, że opryskała twarze, ubrania i walizki najbliżej znajdujących się ludzi. Spłynęła w dół kaskadą, tworząc na rampie małe kałuże i strumyczki. W przejściu rozległy się okrzyki przerażenia.
Obserwator poczuł dłoń chwytającą go za ramię i palce wpijające się w ciało. Odwrócił się błyskawicznie; drugi z napastników był już przy nim, ale nie miał pistoletu, natomiast usiłował pchnąć go nożem myśliwskim.
To amator, pomyślał obserwator, zdając się na swe odruchy nabyte podczas lat treningu. Odskoczył szybko w bok niczym toreador unikający rogów byka i zacisnął lewą dłoń powyżej nadgarstka zabójcy. Wyrwał prawą rękę z kieszeni i pochwycił palce napastnika obejmujące rękojeść noża. Szarpnął nadgarstek ku dołowi, ściskając jednocześnie jak w imadle palce trzymające rękojeść i miażdżąc chrząstkę przegubu napastnika, a następnie odwrócił ostrze ku niemu. Zatopił je w miękkim brzuchu i ciął po przekątnej w górę, dopóki stal nie zatrzymała się na żebrach i nie rozcięła żyły głównej dolnej. Twarz mężczyzny wykrzywiła się w grymasie cierpienia; tuż przed śmiercią straszliwie wrzasnął.
Piekło narosło do niekontrolowanego chaosu; krzyk się wzmógł. Krwawa jatka w samym środku tłumu rozgorączkowanych, zderzających się ze sobą ciał podsyciła panikę. Obserwator wiedział dokładnie, jak się zachować. Rozłożył ręce w geście pełnej przerażenia konsternacji, nagłej, totalnej odrazy na widok krwi na swym ubraniu, i dołączył do rozhisteryzowanej ciżby, umykającej z miejsca zbrodni niczym przerażone stado owiec.
Pognał w górę rampy, mijając po drodze Amerykanina, któremu przed chwilą ocalił życie.
***
Holcroft usłyszał krzyki. Przebiły się poprzez otępiającą mgłę, którą czuł się spowity; poprzez kotłujące się wokół obłoki pary, odbierające mu zdolność widzenia i uniemożliwiające logiczne myślenie.
Usiłował odwrócić się w kierunku źródła zamieszania, ale nie pozwolił mu na to rozhisteryzowany tłum. Niesiony w górę rampy przecisnął się do wysokiego na metr cementowego murka będącego barierką. Przytrzymał się jej i obejrzał, ale nie mógł się zorientować, co właściwie zaszło. Pod łukowym sklepieniem zobaczył człowieka, któremu z gardła buchała krew. Dostrzegł też drugiego mężczyznę rzucającego się w przód z ustami otwartymi w agonii, ale dalszego ciągu zajścia nie mógł już oglądać, bo napór ciżby ludzkiej porwał go znowu w górę betonowej rampy.
Jakiś przemykający obok mężczyzna potrącił go brutalnie w ramię. Odwróciwszy głowę, Holcroft zdążył jeszcze zauważyć przerażone oczy pod parą krzaczastych czarno-białych brwi.
Niewątpliwie doszło tu do zbrodni. Próba rabunku zakończona pobiciem, a może nawet zabójstwem. Spokojna Genewa nie była już odporna na gwałt bardziej niż dzikie ulice Nowego Jorku nocą czy nędzne zaułki Marrakeszu.
Ale Noel nie miał teraz czasu o tym myśleć, nie mógł się w to mieszać. Co innego go teraz absorbowało. Powróciły opary otępienia. Jak przez mgłę zaczynało doń docierać, że jego życie nigdy już nie będzie takie jak dotąd.
Ściskając w ręku kopertę, dał się ponieść rozwrzeszczanej masie ludzkiej rwącej w górę rampy ku wyjściu z peronu.
Ogromny samolot przeleciał nad wyspą Cape Breton i przechylił się łagodnie na lewe skrzydło, zmniejszając pułap i obierając nowy kurs. Wiódł on teraz na południowy wschód, w kierunku Halifaksu i Bostonu, a następnie do Nowego Jorku.
Holcroft spędził większość czasu w salce klubowej na górnym pokładzie, zagłębiony w pojedynczym fotelu w prawym kącie. Czarny neseser oparł o wręgę. Łatwiej było mu się tu skoncentrować; żadne zabłąkane spojrzenie nie mogło paść na papiery, które czytał nie wiadomo już który raz z rzędu.
Zaczął od listu Heinricha Clausena, tej nieznanej, ale wszechobecnej postaci. Dokument ten był w istocie niezwykły. Zawierał tak alarmujące informacje, że Manfredi poprosił w imieniu rady dyrektorów Grande Banque, aby go zniszczyć zaraz po przeczytaniu. Wymieniał on bowiem w ogólnych zarysach źródła pochodzenia milionów zdeponowanych przed trzydziestoma laty w genewskim banku. Chociaż większość tych źródeł była nietykalna wedle obowiązującego współcześnie prawa — złodzieje i mordercy okradający skarb państwa rządzonego przez złodziei i morderców — części mogłoby zaszkodzić zbytnie zainteresowanie. Przez całą wojnę Niemcy prowadziły grabieżczą politykę. Uciekały się do terroru wewnętrznego i zewnętrznego. Łupiono Żydów, bezlitośnie okradano podbite kraje. Gdyby odgrzebać wspomnienia o tych grabieżach, międzynarodowy trybunał w Hadze zamroziłby zdeponowane fundusze na długie lata, w czasie których toczyłyby się przewlekłe procesy sądowe.
— Niech pan zniszczy ten list — powiedział Manfredi w Genewie. — Konieczne jest tylko, by zrozumiał pan dlaczego. Znajomość metod nie jest panu potrzebna; stanowią one komplikację i nie prowadzą do rozsądnego rozwiązania. Istnieją jednak osoby, które mogą spróbować pana powstrzymać. Mogą też wmieszać się w to złodzieje — wchodzą tu w grę setki milionów.
Noel przeczytał list chyba po raz dwudziesty. Za każdym razem usiłował sobie wyobrazić człowieka, który go napisał. Swego naturalnego ojca. Nie miał pojęcia, jak wyglądał Heinrich Clausen; matka zniszczyła wszystkie jego fotografie, korespondencję, wszystko, co miało związek z człowiekiem, którego nienawidziła z całej duszy.
Berlin, 20 kwietnia 1945
Mój Synu!
Piszę te słowa, kiedy armie Rzeszy cofają się na wszystkich frontach. Wkrótce padnie Berlin, miasto rozszalałych pożarów i śmierci. Niech tak się stanie. Nie będę tracił ani chwili na to, co było, ani na to, jak mogłoby być. Na wypaczone idee ani na triumf zła nad dobrem w wyniku zdrady moralnie zdegenerowanych przywódców. Wzajemne obwinianie się zrodzone w piekle jest zbyt podejrzane, a jego autorstwo zbyt łatwo przypisywane szatanowi.
Lepiej niech przemówią za mnie moje czyny. Możesz dopatrzyć się w nich czegoś na kształt dumy. Gorąco tego pragnę.
Konieczne jest zadośćuczynienie. To credo, które przyjąłem. Podobnie zresztą jak moi dwaj najdrożsi przyjaciele i najbliżsi współpracownicy, których personalia podaję w załączonym dokumencie. Zadośćuczynienie za zniszczenia, których dokonaliśmy, za postępki tak haniebne, że świat nigdy o nich nie zapomni. Ani ich nie wybaczy. Nasze działania mają właśnie na celu choć częściowe odkupienie win.
Pięć lat temu Twoja matka podjęła decyzję, której w swym zaślepionym oddaniu Nowemu Porządkowi nie umiałem pojąć. Dwie zimy temu — w lutym 1943 roku — słowa, które wypowiedziała we wściekłości, słowa, które arogancko nazwałem łgarstwami podsuniętymi jej przez zdrajców Ojczyzny, okazały się prawdą. My, pracujący w elitarnych kręgach finansjery i polityki, zostaliśmy oszukani. Od dwóch lat było jasne, że Niemcy chylą się ku upadkowi. Udawaliśmy, że tego nie dostrzegamy, ale w duchu doskonale zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Wiedzieli to też inni.
I postawili wszystko na jedną kartę. Wyszły na jaw rzeczy straszne, wydały się oszustwa, jakimi nas karmiono.
Dwadzieścia pięć miesięcy temu opracowałem pewien plan i zjednałem sobie poparcie moich drogich przyjaciół z Finanzministerium. Ich pomoc była dobrowolna. Postawiliśmy sobie za cel skierowanie do neutralnej Szwajcarii ogromnych sum, funduszy, które pewnego dnia można by wykorzystać na niesienie pomocy i zapewnienie wsparcia tym tysiącom tysięcy, którym zniszczyliśmy życie niewyobrażalnymi okrucieństwami popełnionymi w imię Niemiec przez zwierzęta niewiedzące niczego o niemieckim honorze.
Znamy teraz prawdę o obozach. Te nazwy zapiszą się niechlubną sławą na kartach historii. Bergen-Belsen, Dachau, Auschwitz.
Powiedziano nam o masowych egzekucjach, o bezbronnych mężczyznach, o kobietach i dzieciach ustawianych przed dolami, które własnoręcznie wykopali, i tam mordowanych.
Dowiedzieliśmy się o piecach — o Boże na niebie! — piecach opalanych ludzkim ciałem! O prysznicach, z których nie tryskała woda do mycia, a zabójczy gaz. O niedopuszczalnych, ohydnych eksperymentach przeprowadzanych na świadomych istotach ludzkich przez szalonych specjalistów nieznanego człowiekowi kierunku medycyny. Serca krajały nam się od tych obrazów i płakaliśmy, ale nasze łzy nic nie pomogą. W naszych umysłach zrodził się plan.
Konieczne jest zadośćuczynienie.
Nie możemy przywrócić życia. Nie możemy zwrócić tego, co w brutalny, okrutny sposób zostało odebrane. Ale możemy odszukać wszystkich tych, którzy przeżyli, oraz dzieci zarówno ocalałych, jak i pomordowanych, i zrobić dla nich, co w naszej mocy. Trzeba ich odszukać we wszystkich zakątkach świata i pokazać im, że nie zapomnieliśmy. Że się wstydzimy i pragniemy przyjść im z pomocą. Tak jak tylko potrafimy. To nasz cel.
Ani przez chwilę nie łudzę się, że te działania zmażą nasze grzechy, zbrodnie, w których nieświadomie braliśmy udział. Czynimy jednak, co w naszej mocy, ja czynię, co w mojej mocy, prześladowany z każdym oddechem wizjami Twojej matki. Dlaczego, o wieczny Boże, nie posłuchałem tej wielkiej i dobrej kobiety?
Wracam do planu.
Przyjmując amerykańskiego dolara jako walutę wymienialną, postawiliśmy sobie za cel odprowadzanie dziesięciu milionów miesięcznie. Suma może się wydawać zbyt wielka, ale nie jest taka, jeśli wziąć pod uwagę przepływ kapitału przez ekonomiczny labirynt Finanzministerium w kulminacyjnej fazie wojny. Przekroczyliśmy nasz program minimum.
Za pośrednictwem Finanzministerium kierowaliśmy na nasze konta pieniądze pochodzące z setek źródeł z terenu Rzeszy i w wielkim stopniu spoza rozszerzających się wciąż niemieckich granic. Znikały pieniądze z podatków, Ministerstwo Uzbrojenia wydało olbrzymie sumy na nieistniejące inwestycje, wystawiano zdublowane rachunki wypłat żołdu dla Wehrmachtu, bez przerwy gdzieś ginęła gotówka wysyłana na terytoria okupowane. Pieniądze z zagarniętych posiadłości oraz z wielkich fortun, fabryk i prywatnych firm, zamiast zasilać gospodarkę Rzeszy, trafiały na nasze konta. Na fundusz naszej sprawy wpływały dochody ze sprzedaży dzieł sztuki zrabowanych z dziesiątek muzeów w podbitych krajach. Był to mistrzowski plan po mistrzowsku realizowany. Wszelkie ryzyko, jakie podejmowaliśmy, i stres, jakiemu stawialiśmy czoło — a były one na porządku dziennym — nic nie znaczyły w zestawieniu z naszym credo: konieczne jest zadośćuczynienie.
Żaden plan nie zostanie jednak uwieńczony sukcesem, dopóki jego cele nie będą trwale zabezpieczone. Strategia wojskowa, której celem jest zajęcie portu po to tylko, by stracić go następnego dnia w wyniku desantu z morza, jest metodą wątpliwej jakości. Należy uwzględnić wszystkie możliwe zagrożenia, wszystkie przeszkody, które mogłyby postawić tę taktykę pod znakiem zapytania. Trzeba planować tak dokładnie, jak wymaga tego sztuka planowania, modyfikować i chronić cel dotychczas osiągnięty. Krótko mówiąc, opracowanie skutecznej strategii wymaga czasu. Dokładaliśmy wszelkich starań, by wywiązać się z tego zadania, przyjmując założenia zestawione w załączonym dokumencie.
Bóg mi świadkiem, że mogliśmy udzielić pomocy ofiarom i ocalałym wcześniej, niż to przewidywał nasz plan, ale czyniąc to, zwrócilibyśmy uwagę na sumy, które zdefraudowaliśmy. Wówczas wszystko mogłoby zostać stracone. Aby nasza strategia przyniosła sukces, przeminąć musi jedno pokolenie. I wtedy jednak ryzyko nie zostanie zażegnane, ale czas je zredukuje.
Bezustannie zawodzą syreny ostrzegające przed nalotami bombowymi. Czasu pozostało już niewiele. Co do mnie i moich dwóch wspólników, czekamy tylko na potwierdzenie, że list ten dotarł do Zurychu poprzez tajnego kuriera. Po nadejściu meldunku dopełnimy zawartej umowy. Naszej umowy ze śmiercią, którą każdy zada sobie własną ręką.
Wysłuchaj mojej modlitwy. Pomóż nam odpokutować. Zadośćuczynienie jest konieczne.
To nasz pakt, mój Synu. Mój jedyny Synu, którego nigdy nie znałem, ale na którego sprowadziłem tyle zgryzot. Dotrzymaj go, uhonoruj, bo proszę Cię o rzecz szlachetną.
Twój ojciec
Heinrich Clausen
Holcroft położył list na stoliku zapisaną stroną do dołu i spojrzał przez okno na błękitne ponad chmurami niebo. W dali ciągnęła się smuga kondensacyjna wleczona przez inny samolot; przesuwał po niej wzrokiem, dopóki na samym początku nie dostrzegł maleńkiej srebrnej iskierki kadłuba.
Myślał o liście. Znowu. Pompatyczny styl, słowa z innej epoki, żywcem wyjęte z melodramatu. Nie osłabiało to jego wymowy. Wręcz przeciwnie, nadawało mu pewną moc przekonywania. Szczerość Clausena była bezsporna, jego uczucia bardzo autentyczne.
Czymś, co zostało tylko ogólnikowo zasugerowane, była jednak genialność samego planu. Genialny w swej prostocie, nadzwyczajny, jeśli idzie o wykorzystanie czasu i praw rządzących światem finansów, zapewniał nie tylko osiągnięcie założonego celu, ale i bezpieczeństwo. Bo ci trzej ludzie zdawali sobie sprawę, że tak wielkich skradzionych pieniędzy nie można zatopić w jeziorze ani zakopać w piwnicy. Te setki milionów musiały istnieć na finansowym rynku nienarażone na wycofanie z obiegu ani na machinacje maklerów.
Trzeba było zdeponować twardy pieniądz, a odpowiedzialność za jego bezpieczeństwo powierzyć jednej z najbardziej szanowanych w świecie instytucji — La Grande Banque de Genève. Instytucja taka nie pozwoliłaby sobie — nie mogła sobie pozwolić — na jakiekolwiek nadużycie, jeśli chodzi o zachowanie tajemnicy bankowej; była to międzynarodowa ekonomiczna opoka. Można było mieć pewność, że dotrzymane zostaną wszystkie warunki umowy zawartej między nią a deponentami. Operacja miała być legalna w świetle szwajcarskiego prawa. Poufna — jak nakazywał utarty zwyczaj — ale respektująca rygorystycznie obowiązujące przepisy prawne, a zatem zgodna z duchem czasu. Istniała gwarancja, że intencje kontraktu — dokument — nie zostaną zafałszowane, a zawarte w nim ustalenia wypełnione co do joty.
Możliwość fałszerstwa czy malwersacji była nie do pomyślenia. W kategoriach kalendarza finansowego trzydzieści czy pięćdziesiąt lat to przecież okres stosunkowo krótki.
Noel sięgnął do stojącego na podłodze neseseru i otworzył go. Wsunął do niego stronice listu i wyciągnął stamtąd dokument z La Grande Banque de Genève. Dokument znajdował się w skórzanej teczce, złożony jak ostatnia wola i testament, którym był w istocie, w każdym razie w pewnym sensie. Holcroft poprawił się w fotelu, odpiął zatrzask, otworzył teczkę i jego oczom ukazała się pierwsza strona dokumentu.
Mój pakt, przyszło mu na myśl.
Przebiegając wzrokiem po znajomych już słowach i paragrafach, przerzucał stronice i koncentrował się na kluczowych punktach.
Dwoma wspólnikami Clausena w tej imponującej kradzieży byli Erich Kessler i Wilhelm von Tiebolt. Znajomość tych nazwisk ważna była nie tyle z punktu widzenia zaspokojenia ciekawości co do tożsamości tych ludzi, ile dla odszukania i nawiązania kontaktu z najstarszym dzieckiem każdego z nich. Taki był pierwszy warunek dokumentu. Chociaż wyznaczonym dysponentem zakodowanego numeru konta był niejaki Noel C. Holcroft, Amerykanin, odblokowanie złożonych na nim kwot miało nastąpić dopiero po zebraniu podpisów całej trójki najstarszych dzieci. I tylko wtedy, gdy dyrektorzy La Grande Banque upewnią się, że każde z tych dzieci z osobna zaakceptowało warunki i postanowienia dotyczące przeznaczenia tych kwot, zastrzeżone przez deponentów.
Gdyby potomkowie ci nie spełniali jednak wymagań szwajcarskich dyrektorów bądź zostali przez nich uznani za niekompetentnych, należało sprawdzić ich braci i siostry, poddając te osoby podobnej ocenie. Gdyby wszystkie dzieci uznano za niezdolne do udźwignięcia takiej odpowiedzialności, miliony miały zaczekać na następne pokolenie, kiedy to wykonawcy testamentu mieli otworzyć w obecności nienarodzonego jeszcze potomstwa kolejne opieczętowane instrukcje. Postanowienie było kategoryczne: następne pokolenie.
PRAWOWITY SYN HEINRICHA CLAUSENA NAZYWA SIĘ TERAZ NOEL HOLCROFT, JEST DZIECKIEM, MIESZKA ZE SWĄ MATKĄ I OJCZYMEM W AMERYCE. W OKREŚLONYM TERMINIE WYBRANYM PRZEZ DYREKTORÓW LA GRANDE BANQUE DE GENÈVE — NIE WCZEŚNIEJ JEDNAK NIŻ ZA TRZYDZIEŚCI LAT I NIE PÓŹNIEJ NIŻ ZA LAT TRZYDZIEŚCI PIĘĆ — NALEŻY NAWIĄZAĆ KONTAKT Z PRAWOWITYM SYNEM HEINRICHA CLAUSENA I ZAPOZNAĆ GO Z NAŁOŻONYMI NAŃ OBOWIĄZKAMI. MA ON DOTRZEĆ DO SWYCH WSPÓLSPADKOBIERCÓW I ODBLOKOWAĆ KONTO NA USTANOWIONYCH WARUNKACH. BĘDZIE ON POŚREDNICZYŁ W ROZDZIELANIU ODSZKODOWAŃ OFIAROM HOLOCAUSTU, ICH RODZINOM I OCALAŁEMU POTOMSTWU...
Trzej Niemcy podawali pobudki, które kierowały nimi przy wyborze jako pośrednika syna Clausena. Dziecko weszło do bogatej i szanowanej rodziny... rodziny amerykańskiej, pozostającej poza wszelkim podejrzeniem. Oddany swoim bliskim Robert Holcroft zatarł wszystkie ślady pierwszego małżeństwa matki chłopca i jej ucieczki z Niemiec. Dlatego też w trosce o rzetelne zatarcie tych śladów wystawiono w Londynie z datą 17 lutego 1942 roku świadectwo zgonu niemowlęcia płci męskiej o nazwisku Clausen, a następnie świadectwo urodzenia wypełnione w Nowym Jorku na dziecko płci męskiej o nazwisku Holcroft. Późniejsza data wystawienia tego ostatniego dokumentu zamazywała fakty z przeszłości, czyniąc je praktycznie niewykrywalnymi. Chłopiec o nazwisku Clausen miał się stać pewnego dnia mężczyzną o nazwisku Holcroft, którego prawdziwe pochodzenie będzie nie do wykrycia. Pochodzenia tego nie można było jednak zakwestionować, był to zatem idealny wybór, spełniający zarówno wymagania, jak i cele dokumentu.
W Zurychu miała zostać założona międzynarodowa agencja stanowiąca centrum rozdziału funduszy, przy czym źródło tych funduszy miało pozostać na zawsze zachowane w tajemnicy. Gdyby okazało się konieczne powołanie rzecznika, miał nim zostać Amerykanin Holcroft, gdyż pozostałych nie wolno było nigdy wymieniać z nazwiska. Nigdy. Byli dziećmi nazistów i gdyby się ujawnili, niechybnie wybuchłaby wrzawa i pojawiłyby się żądania ujawnienia źródeł zgromadzonych na tym koncie kwot. A gdyby zbadano konto i natrafiono na najmniejszy choćby ślad pochodzenia tych pieniędzy, odżyłyby wspomnienia o konfiskatach i grabieżach. Międzynarodowe trybunały utonęłyby w morzu roszczeń.
Jeśli jednak rzecznikiem zostanie człowiek bez nazistowskiego piętna, nie będzie powodu do alarmu, do żądań wszczęcia dochodzenia, przeprowadzenia ekshumacji czy wysuwania roszczeń. Człowiek taki działałby w porozumieniu z pozostałymi spadkobiercami, z których każdy dysponowałby jednym głosem przy podejmowaniu wszelkich decyzji, ale tylko on miałby prawo występować publicznie. Dzieci Ericha Kesslera i Wilhelma von Tiebolta miały zachować anonimowość.
Ciekawe, jak wyglądają dzieci Kesslera i von Tiebolta, pomyślał Noel. Wkrótce się przekonam.
Końcowe warunki dokumentu były nie mniej zaskakujące od wszystkiego, co je poprzedzało. Suma miała zostać rozdysponowana w ciągu sześciu miesięcy, licząc od daty odblokowania konta. Pociągało to za sobą konieczność pełnego zaangażowania ze strony każdego z potomków. I tego właśnie żądali od nich deponenci. Odejścia od dotychczasowego trybu życia, poświęcenia. Takie zaangażowanie należało wynagrodzić. Tak więc po upływie sześciomiesięcznego okresu i po pomyślnym rozdysponowaniu funduszy pomiędzy ofiary Holocaustu agencja w Zurychu miała ulec rozwiązaniu, a każdy spadkobierca otrzymałby dwa miliony dolarów.
Sześć miesięcy. Dwa miliony dolarów.
Dwa miliony.
Noel spróbował sobie uświadomić, co oznaczała dla niego ta suma. Oznaczała wolność. Manfredi powiedział w Genewie, że uważa go za człowieka utalentowanego. Miał talent, ale rzadko ujawniał się on w efekcie końcowym. Musiał przyjmować zlecenia, których wolałby nie brać; był zmuszony iść w swych projektach na kompromisy, chociaż zżymała się przed tym jego dusza architekta; pod presją finansową musiał odrzucać propozycje, na które miał wielką ochotę, bo nie mógł sobie pozwolić na stratę czasu przy pomniejszych zamówieniach. Powoli stawał się cynikiem.
Nic nie jest wieczne; uwzględnianemu w projektach starzeniu się konstrukcji towarzyszyło obniżanie wartości i amortyzacja. Nikt nie wie tego lepiej od architekta, który miał kiedyś sumienie. Może znowu odnajdzie swoje, będąc wolnym, dysponując dwoma milionami.
Holcroft był wstrząśnięty tokiem własnego rozumowania. Zdecydował się, chociaż nie zamierzał tego uczynić, dopóki nie przemyśli sprawy. Nie przemyśli wszystkiego. Uspokajał jednak nie do końca przekonane sumienie, wmawiając sobie, że na pieniądzach wcale mu nie zależy.
Jak wyglądają najstarsze dzieci Ericha Kesslera i Wilhelma von Tiebolta? Jedno jest kobietą, drugie — mężczyzną, naukowcem. Ale pomijając różnice płci i wykonywanych zawodów, stanowiły one część czegoś, o czym nie miał pojęcia. Oni tam byli, widzieli to. Żadne z nich nie było na tyle małe, by nie pamiętać. Każde żyło w tym dziwnym, demonicznym świecie, jakim była Trzecia Rzesza. Amerykanin miałby do zadania wiele pytań.
Pytań do zadania? Pytań?
Zdecydował się. Manfrediemu powiedział, że potrzebuje czasu — przynajmniej kilku dni — na podjęcie decyzji.
Manfredi miał rację. Gdyby się zgodził, musiałby zawiesić swoją dotychczasową działalność i podróżować, by odszukać potomków Kesslera i von Tiebolta. Wzbudziłoby to ciekawość matki; nie należała do kobiet, które godzą się, by ich ciekawość pozostała niezaspokojona. Zaczęłaby zadawać pytania i gdyby przypadkiem — choć prawdopodobieństwo było niewielkie — dowiedziała się o spoczywających w Genewie milionach i roli Heinricha Clausena w tej gigantycznej defraudacji, zareagowałaby gwałtownie. W jej pamięci trwale odcisnęły się wspomnienia o paranoicznych bandziorach Trzeciej Rzeszy. Gdyby upubliczniła sprawę, międzynarodowe trybunały zamroziłyby konto na wiele lat.
Jakie to będzie stanowisko? — zastanawiał się Noel. Althene nie była zwyczajną matką. Noel bardzo wcześnie zdał sobie sprawę, że Althene jest inna niż matki jego kolegów. Nie pasowała do szablonu bogatej matrony z Manhattanu. Przyczyniało się do tego — i nadal przyczynia — zamiłowanie do urozmaiconego trybu życia. Konie, łodzie, weekendy w Aspen i Hamptons, ale nie można było tego nazwać gorączkową pogonią za coraz to większą popularnością i lepszą pozycją społeczną.
Wszystko to robiła już dawniej. Żyła przecież w Europie lat trzydziestych jako młoda, beztroska Amerykanka z rodziny, której pozostało co nieco po krachu i która czuła się swobodniej z dala od swych mniej fortunnych ziomków. Bywała zarówno na dworze w St. James, jak i w emigracyjnych salonach Paryża... Poznała też nowych, buńczucznych panów Niemiec. I z tych właśnie lat pochodziła pogoda ducha ukształtowana przez miłość, wyczerpanie, nienawiść i wściekłość.
Althene była osobą szczególną, po równi matką i przyjaciółką, przy czym była to przyjaźń głęboka, niewymagająca ciągłej afirmacji. Właściwie, myślał Holcroft, ona jest bardziej przyjaciółką niż matką. W tej drugiej roli nigdy nie czuła się za dobrze.
— Popełniłam w życiu zbyt wiele błędów, mój drogi — powiedziała raz, śmiejąc się — by egzekwować przysługujący mi z racji biologii autorytet.
Teraz miał ją poprosić, aby sięgnęła do wspomnień o człowieku, którego przez szmat swego życia starała się zapomnieć. Czyją to przerazi? Mało prawdopodobne. Czy poda w wątpliwość intencje zawarte w dokumencie, który otrzymał od Ernsta Manfrediego? Jak mogłaby to zrobić po przeczytaniu listu Heinricha Clausena? Matka, jakiekolwiek ma wspomnienia, jest kobietą inteligentną i światłą. Każdy może się zmienić, każdego może ruszyć sumienie. Będzie to musiała zaakceptować, nawet jeśli w tym szczególnym wypadku może to okazać się dla niej nieprzyjemne.
Jest weekend, jutro niedziela. Matka i ojczym spędzają koniec tygodnia w swoim domu na wsi w Bedford Hills. Pojedzie tam rano i przeprowadzi tę rozmowę. A w poniedziałek postawi pierwsze kroki na drodze, która zawiedzie go z powrotem do Szwajcarii. Do jeszcze nieistniejącej agencji z siedzibą w Zurychu. W poniedziałek rozpocznie się polowanie.
Noel przypomniał sobie końcową wymianę zdań z Manfredim. Były to ostatnie słowa wypowiedziane przed opuszczeniem wagonu przez Holcrofta.
Holcroft złożył dokument i wsunął go z powrotem do neseseru. Gdy cofał rękę, jego palce musnęły brzeg pojedynczej kartki zapisanej przed trzydziestu laty dziwacznymi, wielkimi literami przez niedobitków Wolfsschanze. Manfredi miał rację. To byli chorzy ludzie, usiłujący grać swoje ostatnie, desperackie role w dramacie przyszłości, którą ledwie rozumieli. Gdyby ją rozumieli, zaapelowaliby do „syna Heinricha Clausena”. Błagaliby go, nie grozili. Pogróżka stanowiła zagadkę. Dlaczego ją wysunięto? W jakim celu? I tu, być może, znowu rację miał Manfredi. Ta osobliwa odezwa nie miała teraz żadnego znaczenia. Do przemyślenia pozostawało wiele innych spraw.
Holcroft dostrzegł stewardesę gawędzącą z dwoma mężczyznami przy stoliku po drugiej stronie przejścia i zasygnalizował jej skinieniem ręki, że prosi o jeszcze jedną szkocką. Dziewczyna uśmiechnęła się uprzejmie, kiwnęła głową i dała mu do zrozumienia, że za chwilę przyniesie drinka. Noel znowu oddał się rozmyślaniom.
Jak można się było spodziewać, do głosu doszły teraz wątpliwości. Czy jest przygotowany na poświęcenie blisko roku, aby realizować tak fantastyczne przedsięwzięcie? Na tyle fantastyczne, że przed sprawdzeniem dzieci Kesslera i von Tiebolta — jeśli w ogóle zdoła je odszukać — przeegzaminować trzeba było jego własne kwalifikacje? Powróciły do niego echem słowa Manfrediego. „A czy w ogóle ma pan wybór?”. Odpowiedź na to pytanie brzmiała zarówno „tak”, jak i „nie”. Dwa miliony oznaczające wolność stanowiły trudną do odparcia pokusę, której jednak potrafiłby się oprzeć. Doskwierał mu rzeczywiście brak satysfakcji z wykonywanej pracy, ale z zawodowego punktu widzenia interes szedł dobrze. Zdobywał coraz większe uznanie, jego fachowość była doceniana przez rosnącą liczbę klientów, którzy z kolei polecali go innym potencjalnym zleceniodawcom. Co by było, gdyby nagle zawiesił działalność? Jakie skutki pociągnęłoby za sobą wycofanie się z kilkunastu zleceń, o które sam przecież zabiegał? Te pytania również wymagały dogłębnego przemyślenia. Pieniądze to nie wszystko.
Błądząc tak myślami, Noel rozumiał jednak bezsens tych pytań. W zestawieniu z jego... paktem... były mało znaczące. Jakkolwiek przedstawiały się jego sprawy osobiste, rozdział milionów pomiędzy ocalałych z nieludzkiej rzezi, niemającej precedensu w dziejach i tak już był znacznie spóźniony; od tego zobowiązania nie można się wykręcić. Krzyczał do niego głos sprzed lat, głos człowieka dogorywającego, głos ojca, którego nigdy nie poznał. Z przyczyn, których sam sobie nie potrafił wytłumaczyć, nie mógł pozostać głuchy na to wołanie. Nie mógł odwrócić się plecami do tego konającego człowieka. Pojedzie rano do Bedford Hills i porozmawia z matką.
Podniósł wzrok, zastanawiając się, gdzie podziewa się stewardesa z jego drinkiem. Stała za skąpo oświetlonym kontuarem, który w sali klubowej boeinga 747 spełniał funkcję baru. Dotrzymywali jej towarzystwa dwaj mężczyźni, właśnie dołączył do nich trzeci. Czwarty mężczyzna siedział w fotelu pod tylną ścianą i czytał gazetę. Dwaj mężczyźni towarzyszący od początku stewardesie pili ostro, natomiast ten trzeci, który podszedł do nich dopiero teraz, bardziej udawał zawianego. Stewardesa przechwyciła spojrzenie Noela i uniosła brwi w żartobliwym grymasie rozpaczy. Nalała już dla niego szkocką, ale jeden z podpitych gości przewrócił szklankę, wycierała zatem rozlany trunek ściereczką. Jeden z pijanych zatoczył się nagle do tyłu, wpadając na fotel i tracąc równowagę. Stewardesa wybiegła zza kontuaru, żeby pomóc wstać leżącemu na podłodze pasażerowi. Jego kompan wybuchnął śmiechem, przytrzymując się sąsiedniego fotela. Trzeci mężczyzna sięgnął po stojącego na barku drinka. Czwarty spojrzał z niesmakiem znad gazety, szeleszcząc nią, co miało dać wyraz jego oburzeniu. Noel z powrotem odwrócił głowę do okna, nie miał ochoty wtrącać się w to drobne zamieszanie.
Kilka minut później dziewczyna podeszła wreszcie do jego stolika.
Ale dlaczego, na miłość boską, firma Holcroft, Incorporated, New York zwija interes, kiedy jej projekty są uważane za tak dobre, że mogłaby potroić liczbę zatrudnionych i czterokrotnie zwiększyć zyski brutto? Wyjaśnienie musi być zarówno sensowne, jak i przekonujące.
Nagle, bez ostrzeżenia, pasażer zajmujący miejsce po drugiej stronie kabiny zerwał się ze swego fotela, wydając chrapliwy, dziki okrzyk bólu. Wygiął się spazmatycznie w łuk, jak gdyby miał trudności z zaczerpnięciem powietrza, złapał się najpierw za żołądek, potem za pierś. Z twarzą wykrzywioną w obłędnym grymasie, wybałuszonymi oczami i purpurowymi, nabrzmiałymi żyłami na szyi wpadł na drewnianą półkę z czasopismami i rozkładami lotów. Poleciał w przód i rozciągnął się jak długi na podłodze kabiny.
Był to trzeci mężczyzna, ten, który przyłączył się do dwóch pijanych dotrzymujących towarzystwa stewardesie przy barze.
Przez kilka następnych chwil panował chaos. Stewardesa podbiegła do leżącego mężczyzny, pochyliła się nad nim z troską i podjęła rutynowe czynności. Kazała pozostać na miejscach trzem pasażerom obecnym w kabinie, mężczyźnie podłożyła poduszkę pod głowę i wróciła za kontuar, gdzie na ścianie wisiał aparat interkomu. Po kilku sekundach kręconymi schodkami wbiegł na górę szef personelu pomocniczego, a z pokładu nawigacyjnego wyłonił się kapitan maszyny British Airways. Naradzali się przez chwilę ze stewardesą nad nieprzytomnym, po czym szef personelu pomocniczego szybko zbiegł schodkami i po paru chwilach wrócił ze skoroszytem. Była to najwyraźniej lista pasażerów.
Kapitan wstał i zwrócił się do reszty pasażerów przebywających w salce klubowej.
Schodzącego po stopniach Holcrofta minęła wspinająca się szybko na górę stewardesa niosąca koc. Potem usłyszał głos kapitana wydającego rozkaz przez interkom:
***
Lekarz ukląkł przy postaci rozciągniętej na tylnym fotelu salki klubowej i poprosił o latarkę. Pierwszy oficer pobiegł na pokład nawigacyjny, aby mu ją przynieść. Lekarz uniósł powieki Thorntona, po czym obejrzał się i przywołał skinieniem ręki kapitana; miał mu coś do zakomunikowania. Kapitan pochylił się nad nim.
Według mnie został otruty. Stawiałbym na strychninę.
***
W biurze inspektora służb celnych zapadła nagle cisza. Za biurkiem siedział detektyw z wydziału zabójstw policji Zarządu Portu Lotniczego, a przed nim leżał skoroszyt British Airways. Inspektor prężył się obok lekko zakłopotany. W dwóch fotelach pod ścianą siedzieli kapitan boeinga 747 i stewardesa z salki klubowej pierwszej klasy samolotu. Przy drzwiach stał umundurowany funkcjonariusz policji. Detektyw patrzył z niedowierzaniem na inspektora służb celnych.
Zadzwonił telefon. Słuchawkę podniósł inspektor służb celnych. Trzymał ją przez chwilę przy uchu, po czym oddał detektywowi Zarządu Portu.
***
Jeden po drugim zirytowani pasażerowie rejsu numer 591 przechodzili przez drzwi pomieszczenia kwarantanny. Przedstawiciel British Airways porównywał ich nazwiska, adresy i numery telefonów z listą pasażerów boeinga 747. Obok niego siedział funkcjonariusz policji Zarządu Portu, stawiając własne znaczki na kopii listy. Sprawdzanie trwało blisko cztery godziny.
Po wyjściu z pomieszczenia pasażerowie kierowali się korytarzem do wielkiej hali bagażowej, gdzie odbierali swoje skontrolowane walizy i zmierzali do drzwi głównego terminalu. Jednak jeden z pasażerów nie przejawiał ochoty do opuszczenia hali bagażowej. Człowiek ten, nieniosący żadnego bagażu prócz przerzuconego przez rękę płaszcza, ruszył prosto do drzwi opatrzonych wymalowanym tłustymi literami napisem:
KOMORA CELNA USA. KIEROWNIK ZMIANY
NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY
Wyciągnął przepustkę i wszedł do środka.
Przy oknie w stalowych ramach stał siwowłosy mężczyzna w mundurze wysokiej rangi funkcjonariusza służb celnych i palił papierosa. Odwrócił się na dźwięk otwierających się drzwi.
Obaj mężczyźni opuścili biuro, przeszli szybkim krokiem halę bagażową, mijając po drodze kilka taśm przenośnikowych, i stanęli przed stalowymi drzwiami opatrzonymi napisem WSTĘP WZBRONIONY. Celnik otworzył je kluczem i przekroczył próg. Młodszy mężczyzna z płaszczem przewieszonym przez rękę podążył za nim. Znaleźli się w długim tunelu prowadzącym na płytę lotniska. Po czterdziestu sekundach marszu dotarli do kolejnych stalowych drzwi strzeżonych przez dwóch ludzi, funkcjonariusza służb celnych i policjanta z Zarządu Portu. Ten pierwszy rozpoznał siwowłosego celnika.
Funkcjonariusz policji sprawiał wrażenie zmieszanego. Najwyraźniej otrzymał rozkaz nieprzepuszczania nikogo.
Policjant wzruszył ramionami i otworzył drzwi.
Na zewnątrz z czarnego nocnego nieba siąpiło nieprzerwanie, a znad laguny Jamaica Bay napływały tumany rzadkiej mgiełki. Człowiek towarzyszący celnikowi włożył płaszcz. Ruchy miał szybkie, pod przewieszonym przez rękę płaszczem ukrywał pistolet. Zatknął go teraz niepostrzeżenie za pasek od spodni, pozostawiając guziki płaszcza na wysokości talii niezapięte.
Stojący w świetle reflektorów boeing 747 połyskiwał strugami deszczu spływającymi po jego kadłubie. Wokół krzątali się policjanci i pracownicy obsługi naziemnej, a można ich było rozróżnić po kontrastujących ze sobą czarnych i pomarańczowych pelerynach.
Mężczyzna w płaszczu skinął głową, właściwie go nie słuchając. Penetrował wzrokiem teren. Punkt centralny tej sceny stanowił boeing 747; ze wszystkich stron otaczały go rozstawione co trzydzieści metrów słupki połączone linami. Pomiędzy każdymi dwoma słupkami stał policjant. Mężczyzna w płaszczu znajdował się wewnątrz ogrodzonej strefy; mógł się po niej swobodnie poruszać. Na początku biegnących równolegle lin odwrócił się w prawo i ruszył w kierunku ogona samolotu. Skinieniem głowy pozdrowił funkcjonariuszy policji trwających na posterunkach, migając od czasu do czasu legitymacją przed oczyma tych, którzy spoglądali nań pytająco. Zerkał wciąż poprzez strugi deszczu na twarze ludzi wchodzących do samolotu i wychodzących z niego. Pokonawszy trzy czwarte drogi naokoło samolotu, usłyszał rozeźlony okrzyk pomocnika obsługi naziemnej:
Adresatem tej wiązanki był mężczyzna stojący na platformie
cysterny. Człowiek ten nie miał na sobie peleryny, lecz przemoczony biały kombinezon. Na miejscu kierowcy cysterny siedział jeszcze jeden robotnik, również bez przeciwdeszczowego okrycia.
To jest to, pomyślał mężczyzna w płaszczu. Zabójcy pod garniturami mieli kombinezony. Ale nie przewidzieli deszczu. Pomijając to drobne niedopatrzenie, ucieczka z miejsca zbrodni zaplanowana została genialnie.
Mężczyzna podszedł do cysterny z ręką na broni wciąż ukrytej pod płaszczem. Przebijając wzrokiem mżawkę, spojrzał na postać za szybą wozu, zajmującą miejsce kierowcy. Drugi człowiek znajdował się na platformie nad nim, po jego prawej stronie, i był odwrócony plecami. Mężczyzna za szybą odwzajemnił spojrzenie i z rozszerzonymi z niedowierzania oczami zanurkował raptownie w głąb kabiny. Ale facet w płaszczu był szybszy.
Otworzył drzwiczki, wydobył rewolwer i strzelił. Odgłos wystrzału pochłonął tłumik. Człowiek z fotela kierowcy osunął się na deskę rozdzielczą, z czoła spływała mu krew.
Słysząc za sobą jakieś zamieszanie, mężczyzna stojący na platformie cysterny odwrócił się gwałtownie i spojrzał w dół.
Postać na platformie się zawahała. Mężczyzna z rewolwerem się rozejrzał. Policjanci otaczający samolot byli zaabsorbowani dokuczliwościami stwarzanymi przez ulewę, na wpół oślepieni reflektorami. Nikt nie interesował się morderczą rozgrywką. Mężczyzna w płaszczu wyciągnął rękę, pochwycił białą tkaninę kombinezonu ocalałego zabójcy i jednym szarpnięciem wepchnął go w otwarte drzwiczki kabiny cysterny.
Mężczyzna w płaszczu zatrzasnął drzwiczki i wsunął rewolwer z powrotem za pasek spodni. Po chwili jak gdyby nigdy nic szedł pod kadłubem w stronę wytyczonego linami przejścia do tunelu. Zauważył celnika wynurzającego się z drzwi boeinga 747 i zbiegającego szybko po schodkach. Spotkali się i skierowali razem do drzwi tunelu.
Mężczyzna w płaszczu uśmiechnął się do siebie świadomy, że w ulewie nie będzie widać tego uśmiechu.