Czwarta Rzesza - Robert Ludlum - ebook

Czwarta Rzesza ebook

Robert Ludlum

0,0

Opis

Książka wydana również jako "Pakt Holcrofta". 

 
Trzydzieści lat po zakończeniu II wojny światowej amerykański architekt Noel Holcroft otrzymuje szansę zadośćuczynienia za zbrodnie popełnione przez nazistów. Jego biologiczny ojciec, Heinrich Clausen, był głównym strategiem finansowym faszystowskich Niemiec - człowiekiem, który umożliwił Hitlerowi dojście do władzy. Chcąc naprawić niewyobrażalne zło, jakiego się dopuścił, w klatach 1943 - 45 wraz z dwoma współpracownikami zdeponował w szwajcarskim banku kwotę blisko miliarda dolarów, przeznaczona na pomoc dla rodzin ofiar Holocaustu. Na mocy ostatniej woli Clausena Noel ma stać się dysponentem tych środków. Pod jednym warunkiem: musi odnaleźć ostatnie żyjące dzieci wspólników Clausena, Kesslera i von Tiebolta, i uzyskać ich pisemną akceptację warunków testamentu. Nie wie, że jego szlachetna misja jest w rzeczywistości elementem starannie przygotowanego planu...planu odrodzenia Trzeciej Rzeszy przez rozsianych pop świecie i zajmujących wpływowe stanowiska potomków nazistów, SonnenkinderHolcroft nieświadomie podpisuje na siebie wyrok śmierci. Jeśli się wycofa, zostanie wyeliminowany. 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej
Miejska Biblioteka Publiczna w Kościanie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 773

Rok wydania: 2010

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

Robert Ludlum

(1927-2001) - amerykański aktor, producent teatralny i pisarz. Urodził się w Nowym Jorku; w latach 1945-47 służył w piechocie morskiej. W 1951 ukończył Wesleyan University. Od najmłodszych lat pasjonował się aktorstwem. W wieku 16 lat po raz pierwszy wystąpił w sztuce na Broadwayu. W latach 50. zagrał w ponad 200 filmach telewizyjnych; był producentem około 300 przedstawień teatralnych. Jako pisarz zadebiutował późno - mając 41 lat - powieścią Dziedzictwo Scarlattich. Odrzucona początkowo przez 10 wydawców stała się bestsellerem i zainicjowała oszałamiającą karierę literacką najbardziej znanego współczesnego twórcy thrillerów spiskowych. Łączna sprzedaż książek Ludluma przekroczyła 300 milionów egzemplarzy w 32 językach. Za życia pisarza ukazały się 24 powieści; po jego śmierci - kilkanaście następnych, z których większość powstała na podstawie pozostawionych przez niego notatek i szkiców, przy współpracy takich autorów jak Gayle Lynds, Patrick Larkin, James Cobb i Erie Van Lustbader. Do najbardziej znanych thrillerów Ludluma należą m.in.: Testament Matarese’a, Tożsamość Bourne’a, Mozaika Parsifala, Krucjata Bourne’a, Strażnicy Apokalipsy i Klątwa Prometeusza. Wiele z nich zostało zekranizowanych - jako seriale telewizyjne lub pełnometrażowe filmy kinowe.

 

Tego autora

 

RĘKOPIS CHANCELLORA

PROTOKÓŁ SIGMY

KLĄTWA PROMETEUSZA

PIEKŁO ARKTYKI

CZWARTA RZESZA

TESTAMENT MATARESE’A

KRYPTONIM IKAR

STRAŻNICY APOKALIPSY

MOZAIKA PARSIFALA

 

Jason Bourne

 

SANKCJA BOURNE’A

MISTYFIKACJA BOURNE’A

CEL BOURNE’A

 

Wkrótce

 

SPADKOBIERCY MATARESE’A

SPISEK AKWITANII

DYREKTYWA JANSONA

ODYSEJA JANSONA

 

Jason Bourne

 

TOŻSAMOŚĆ BOURNE’A

KRUCJATA BOURNE’A

ULTIMATUM BOURNE’A

ŚWIAT BOURNE’A

 

ROBERT

LUDLUM

 

CZWARTA RZESZA

 

Z angielskiego przełożył

JACEK MANICKI

 

Tytuł oryginału:

THE HOLCROFT COVENANT

 

Copyright © Robert Ludlum 1978

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2010

Polish translation copyright © Jacek Manicki 1991, 2010

 

Redakcja: Jacek Ring

Ilustracja na okładce: Chris Moore/Artist Partners Ltd.

Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz

Skład: Laguna

 

Pierwsze polskie wydanie książki ukazało się pod tytułem

PAKT HOLCROFTA

 

ISBN 978-83-7659-773-7

 

Dystrybutor

Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. sp. k.-a.

Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.

t./f. 22.535.0557, 22.721.3011/7007/7009

www.olesiejuk.pl

Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe

www.empik.com

www.merlin.pl

www.amazonka.pl

 

Wydawca

WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

www.wydawnictwoalbatros.com

2011. Wydanie III

Druk: Opolgraf S.A., Opole

 

Michaelowi i Laurze — uroczej, utalentowanej,

wspaniałej parze

Prolog

 

Marzec 1945

 

Okręt podwodny, przypominający z sylwetki spętanego behemota, kołysał się na falach przycumowany do ogromnych pachołków. Opływowe linie jego dziobu wcinały się łukami w blask wstającej nad Morzem Północnym jutrzenki.

Baza znajdowała się w zatoce Helgoland, na wyspie Scharhörn, leżącej kilka mil od wybrzeży Niemiec i ujścia Łaby. Mieściła się tu stacja paliwowa, której nigdy nie udało się wykryć alianckiemu wywiadowi. Ze względów bezpieczeństwa była mało znana nawet strategom z samego najwyższego dowództwa hitlerowskich Niemiec. Podwodni korsarze wpływali tu i wypływali pod osłoną ciemności, wynurzając się i zanurzając w obrębie kilkusetmetrowego cumowiska. Byli mordercami spod znaku Neptuna ściągającymi do domu na chwilę wytchnienia lub wyruszającymi w morze, by dalej nękać wroga.

Jednak tego szczególnego poranka okręt podwodny przycumowany do brzegu ani nie odpoczywał po odbytych łowach, ani nie szykował się do kolejnego bandyckiego rejsu. Dla niego ta wojna się skończyła. Konsekwencje zadania, jakie przed nim stało, będą odczuwalne w przyszłości, na początku następnej wojny.

Na pomoście kiosku stało dwóch mężczyzn. Jeden ubrany był w mundur kapitana niemieckiej marynarki wojennej, drugi, wysoki cywil, stał w długim, ciemnym płaszczu z kołnierzem uniesionym dla osłony przed wiatrami Morza Północnego, ale bez kapelusza, jakby na przekór zimie. Obaj spoglądali w dół na długi sznur pasażerów, który wolno posuwał się ku trapowi przerzuconemu ze śródokręcia. Przy trapie sprawdzano na liście nazwisko każdego podchodzącego, po czym wprowadzano lub wnoszono go na pokład okrętu.

Kilkoro szło samodzielnie. Byli to najstarsi, z których część ukończyła dwanaście albo trzynaście lat. Resztę stanowiły dzieci. Wojskowe pielęgniarki o surowych twarzach niosły na rękach niemowlęta, które oddawały przy trapie przedstawicielom zespołu lekarzy marynarki wojennej; przedszkolaki i pierwszoklasiści ściskali w dłoniach identyczne worki podróżne, trzymając się za ręce, spoglądali ciekawie na niezwykły czarny okręt, który na kilka nadchodzących tygodni miał się stać ich domem.

— Nieprawdopodobne — odezwał się oficer. — Wprost nie do uwierzenia.
— To dopiero początek — powiedział mężczyzna w płaszczu, z twarzą o ostrych, kanciastych rysach. — Zewsząd napływają meldunki. Z portów i górskich przełęczy, z ocalałych lotnisk rozsianych po całej Rzeszy. Opuszczają kraj tysiącami. Zdążają do wszystkich części świata. I wszędzie ktoś na nie czeka. Wszędzie.
— Niezwykłe przedsięwzięcie — rzekł oficer, potrząsając z podziwem głową.
— To tylko jeden aspekt ogólnej strategii. Cała operacja jest niezwykła.
— Zaszczytem jest gościć pana tutaj.
— Sam chciałem przy tym być. To ostatni transport. — Wysoki cywil nie odrywał wzroku od rozciągającego się w dole pokładu. — Trzecia Rzesza umiera. One są jej odrodzeniem. Stanowią Czwartą Rzeszę. Nie są obciążone miernotą i zepsuciem. Sonnenkinder. Rozsiane po całym świecie.
— Dzieci...
— Dzieci Potępionego — dokończył wysoki mężczyzna. — Są Dziećmi Potępionego, i będą ich miliony, wszędzie. Nikt nie będzie taki jak one.

Rozdział 1

 

Styczeń 197...

 

— Attention! Le train de sept heures à destination de Zurich partira du guai numéro douze.

Wysoki Amerykanin w granatowym prochowcu podniósł wzrok ku sklepieniu genewskiego dworca kolejowego, wypatrując tam ukrytych głośników. Na jego twarzy o ostrych, kanciastych rysach malowało się zakłopotanie. Komunikat wygłoszony został po francusku. W tym języku znał zaledwie kilka słów, a rozumiał jeszcze mniej. Mimo to wyłowił słowo Zurich, które było dla niego sygnałem. Odgarnął na bok niesforny kasztanowy kosmyk, który z denerwującą regularnością opadał mu na czoło, i skierował swe kroki ku północnej części dworca.

Wokół panował niesamowity tłok. Obok Amerykanina przelewały się we wszystkich kierunkach tłumy bezimiennych ludzi spieszących ku wejściom na perony, by rozpocząć tam podróże do dziesiątek rozmaitych miejsc. Można było odnieść wrażenie, że nikt nie zwraca uwagi na zgrzytliwe komunikaty przetaczające się echem pod sklepieniem hali dworcowej z niezmienną metaliczną monotonią. Podróżni na genewskim Bahnhof znali drogę. Koniec tygodnia; w górach spadł świeży śnieg, a na zewnątrz było rześko i mroźno. Każdy gdzieś jechał, miał jakieś plany, z kimś się umówił. Czas to pieniądz. Wszyscy się spieszyli.

Amerykanin również się spieszył, też był z kimś umówiony. Zanim jeszcze rozległ się komunikat, sprawdził, że pociąg do Zurychu odjeżdża z peronu drugiego. Zgodnie z planem miał zejść rampą na peron, odliczyć sześć wagonów od tyłu składu i wsiąść pierwszym wejściem do siódmego. W środku miał znowu odliczyć, tym razem pięć przedziałów, i zapukać dwa razy w piąte drzwi. Jeśli się nie pomyli, otworzy mu dyrektor La Grande Banque de Genève, co będzie uwieńczeniem dwunastu tygodni przygotowań do tego spotkania. Przygotowań obejmujących depesze o niejasnej treści, transatlantyckie rozmowy telefoniczne prowadzone z aparatów, które szwajcarski bankier uznał za bezpieczne, oraz zobowiązanie do zachowania całkowitej dyskrecji.

Nie miał pojęcia, co ma mu do powiedzenia dyrektor La Grande Banque de Genève, ale wydawało mu się, że zna przyczynę zachowania tak daleko idących środków ostrożności. Amerykanin nazywał się Noel Holcroft, ale nie urodził się pod tym nazwiskiem. Przyszedł na świat latem 1939 roku w Berlinie i w szpitalnej kartotece figurował jako Clausen. Jego ojcem był Heinrich Clausen, główny strateg Trzeciej Rzeszy, finansowy czarodziej, który zmontował koalicję przemysłowców i bankierów, co umożliwiło Adolfowi Hitlerowi przejęcie władzy.

Heinrich Clausen podbił kraj, ale stracił żonę. Althene Clausen była Amerykanką, kobietą upartą, kierującą się własnymi normami etycznymi i moralnymi. Szybko odkryła, że narodowi socjaliści pozbawieni są i jednego, i drugiego; że stanowią zbieraninę paranoików kierowaną przez maniaka i wspieraną przez finansistów zainteresowanych jedynie zyskami.

Pewnego ciepłego sierpniowego popołudnia Althene Clausen postawiła swemu mężowi żądanie: „Wycofaj się. Wystąp przeciw tym paranoikom i ich maniakowi, zanim będzie za późno”. Nazista wysłuchał jej z niedowierzaniem, roześmiał się i zlekceważył żądanie żony, uznając je za fochy świeżo upieczonej matki. A może za wypaczony osąd kobiety wychowanej w słabym, skompromitowanym systemie społecznym, który wkrótce wejdzie na drogę Nowego Porządku. Albo zostanie zmiażdżony pod jego buciorem.

Tej samej nocy młoda matka spakowała się, zabrała dziecko i podejmując pierwszy etap podróży powrotnej do Nowego Jorku, wsiadła na pokład jednego z ostatnich samolotów odlatujących do Londynu. Tydzień później napaścią na Polskę Niemcy rozpętały blitzkrieg.

Tysiącletnia Rzesza wyruszyła w swą nową drogę, która licząc od pierwszego wystrzału, miała potrwać mniej więcej tysiąc pięćset dni.

Holcroft minął bramkę prowadzącą na peron, zszedł rampą i znalazł się na długiej betonowej platformie. Cztery, pięć, sześć, siedem... Pod oknem, na lewo od otwartych drzwi siódmego wagonu, widniał symbol w postaci małego niebieskiego kółka. Oznaczał wagon o standardzie przewyższającym pierwszą klasę: powiększone przedziały z wyposażeniem zapewniającym odpowiednie warunki do prowadzenia konferencji podczas jazdy lub odbywania potajemnych spotkań bardziej osobistej natury. Dyskrecja była gwarantowana; gdy tylko pociąg ruszał ze stacji, uzbrojeni strażnicy ze służby ochrony kolei zajmowali posterunki u drzwi po obu stronach wagonu.

Holcroft wsiadł i skręcił w lewo, w korytarz. Minął kilkoro zamkniętych drzwi i zatrzymał się przed piątymi. Zapukał dwa razy.

— Herr Holcroft? — Głos dobiegający zza drewnianej płyty był zdecydowany, ale spokojny, i chociaż te dwa słowa wypowiedziano w formie pytania, nie było to pytanie, tylko stwierdzenie faktu.
— Herr Manfredi? — spytał w odpowiedzi Noel, uświadamiając sobie nagle, że przez maleńki wizjer pośrodku drzwi obserwuje go czyjeś oko.

Niesamowite uczucie zostało osłabione komicznym efektem. Uśmiechnął się, gdyż pomyślał, że Herr Manfredi może okazać się podobny do złowrogiego Conrada Veidta z angielskich filmów z lat trzydziestych.

Rozległy się dwa trzaski otwieranego zamka, a po nich szczęk odsuwanej zasuwki. Drzwi otworzyły się do środka i ukazał się ktoś zupełnie niepodobny do Conrada Veidta. Ernst Manfredi okazał się niskim, pulchnym mężczyzną pod siedemdziesiątkę. Był kompletnie łysy i miał miłą, łagodną twarz; ale z szeroko otwartych niebieskich oczu, powiększonych przez szkła okularów w metalowej oprawce, wyzierał chłód. Te oczy były bardzo jasne i bardzo zimne.

— Proszę wejść, Herr Holcroft — powiedział z uśmiechem Manfredi. I nagle wyraz jego twarzy uległ raptownej przemianie, uśmiech znikł. — Proszę mi wybaczyć. Powinienem mówić „panie” Holcroft. To Herr może pana drażnić. Bardzo przepraszam.
— Nie ma za co — odparł Noel, wkraczając do luksusowo urządzonego przedziału.

Znajdował się tam stolik i dwa fotele; łóżka nie zauważył. Okna zaciągnięte były aksamitnymi zasłonami w kolorze bordowym, tłumiącymi dobiegające z zewnątrz hałasy. Ściany pokrywała drewniana boazeria. Na stoliku stała mała lampa ze zdobionym frędzlami abażurem.

— Mamy około dwudziestu pięciu minut do odjazdu — zagaił bankier. — To powinno wystarczyć. I niech się pan nie niepokoi, powiadomią nas zawczasu. Pociąg nie ruszy, dopóki pan nie wysiądzie. Przymusowa podróż do Zurychu panu nie grozi.
— Nigdy tam nie byłem.
— Sądzę, że to ulegnie zmianie — odparł enigmatycznie bankier, zapraszając Holcrofta gestem ręki do zajęcia miejsca przy stoliku naprzeciw siebie.
— Nie liczyłbym na to. — Noel usiadł, rozpinając prochowiec, ale go nie zdejmując.
— Przepraszam, to była z mojej strony arogancja. — Manfredi usadowił się w swoim fotelu i odchylił na oparcie. — Muszę jeszcze raz przeprosić. Będzie mi potrzebny pański dowód tożsamości. Poproszę o paszport. I pańskie międzynarodowe prawo jazdy. A także wszelkie dokumenty, które ma pan przy sobie, a które uwzględniają znaki szczególne, ślady po szczepieniach, tego rodzaju rzeczy.

Holcroft się zirytował. Pomijając już niedogodności wynikające z zakłócenia rytmu życia, drażnił go protekcjonalny sposób bycia bankiera.

— A to po co? Wie pan przecież, kim jestem. Nie otworzyłby pan tych drzwi, gdyby było inaczej. Moich fotografii i informacji na mój temat ma pan prawdopodobnie więcej niż Departament Stanu.
— Proszę wybaczyć staremu człowiekowi — powiedział bankier, wkładając cały swój urok w samokrytyczne wzruszenie ramion. — Wkrótce pan zrozumie.

Noel sięgnął z ociąganiem do kieszeni marynarki i wydobył stamtąd skórzaną saszetkę z paszportem, świadectwem zdrowia, międzynarodowym prawem jazdy i dwoma licencjami Amerykańskiego Instytutu Architektury — AIA, poświadczającymi jego kwalifikacje architekta.

— Tu jest wszystko — oznajmił, podając saszetkę Manfrediemu. — Proszę bardzo.

Bankier otworzył saszetkę z wyraźnym zażenowaniem.

— Czuję, jakbym ingerował w czyjeś osobiste życie, ale sądzę...
— I dobrze pan czuje — wpadł mu w słowo Holcroft. — Nie prosiłem o to spotkanie. Szczerze mówiąc, dochodzi do niego w bardzo dla mnie niedogodnym czasie. Pragnę jak najszybciej wrócić do Nowego Jorku.
— Tak. Tak, rozumiem — mruknął cicho Szwajcar, przeglądając uważnie dokumenty. — Czy mógłby mi pan powiedzieć, jakie pierwsze architektoniczne zlecenie realizował pan poza granicami Stanów Zjednoczonych?

Noel stłumił narastające rozdrażnienie. Skoro doszedł już tak daleko, odmowa odpowiedzi nie miała sensu.

— W Meksyku — odparł. — Dla sieci hotelowej Alvareza na północ od Puerto Vallarta.
— A drugie?
— W Kostaryce. Dla rządu. Kompleks pocztowy w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym trzecim roku.
— Jaki był zeszłoroczny dochód brutto pańskiej firmy w Nowym Jorku?
— Nie pański interes.
— Zapewniam pana, że znamy jego wysokość.

Holcroft potrząsnął głową z pełną złości rezygnacją.

— Trochę ponad sto siedemdziesiąt trzy tysiące dolarów.
— Uwzględniając czynsz za pomieszczenia biurowe, płace personelu, wyposażenie i koszta własne, nie jest to suma imponująca, nieprawdaż? — spytał Manfredi, nie odrywając oczu od trzymanych w dłoniach papierów.
— To moja firma, a personel nie jest liczny. Nie mam wspólników, żony ani poważniejszych długów. Mogło być gorzej.
— Ale mogłoby też być lepiej — powiedział bankier, podnosząc wzrok na Holcrofta. — Zwłaszcza w przypadku kogoś tak utalentowanego.
— Mogłoby być lepiej.
— Tak też myślałem — ciągnął Szwajcar, wkładając dokumenty z powrotem do skórzanej saszetki i oddając ją Noelowi. Nachylił się do Amerykanina. — Czy wie pan, kim był pański ojciec?
— Wiem, kim jest mój ojciec. Z prawnego punktu widzenia jest nim Richard Holcroft z Nowego Jorku, mąż mojej matki. Wciąż żyje i ma się dobrze.
— I jest na rencie — dokończył Manfredi. — Mój kolega po fachu, ale to żaden bankier z punktu widzenia szwajcarskich tradycji.
— Cieszył się poważaniem. Nadal się nim cieszy.
— Przez wzgląd na rodzinny majątek czy zasługi na polu zawodowym?
— Moim zdaniem ze względu na jedno i na drugie. Kocham go. Jeśli ma pan jakieś zastrzeżenia, proszę zachować je dla siebie.
— Jest pan bardzo lojalny, doceniam to. Holcroft pojawił się w momencie, kiedy pańska matka — nawiasem mówiąc, nadzwyczajna kobieta — przeżywała największe załamanie. Ale odbiegamy od tematu. Zostawmy Holcrofta w spokoju. Pytam o naturalnego ojca.
— Oczywiście.
— Trzydzieści lat temu Heinrich Clausen poczynił pewne ustalenia. Podróżował często między Berlinem, Zurychem i Genewą, nieoficjalnie, ma się rozumieć. Opracowany został pewien dokument, którego my, jako... — Manfredi urwał i uśmiechnął się — ...jako obywatele neutralnego, ale nie bezstronnego państwa, nie mogliśmy odrzucić. Do dokumentu dołączono list napisany przez Clausena w kwietniu tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku. Jest zaadresowany do pana. Jego syna. — Bankier sięgnął po grubą brązową kopertę leżącą na stoliku.
— Jedną chwileczkę — powiedział Noel. — Czy te „pewne ustalenia” dotyczą pieniędzy?
— Tak.
— Nie jestem zainteresowany. Proszę je przekazać na cele dobroczynne. Tam ich miejsce.
— Może zmieni pan zdanie, kiedy usłyszy, o jaką sumę chodzi.
— A ile to?
— Siedemset osiemdziesiąt milionów dolarów.

Rozdział 2

 

Zbaraniały Holcroft gapił się na bankiera. Krew odpłynęła mu z twarzy. Dobiegające z zewnątrz hałasy wielkiej stacji zlewały się z kakofonią stłumionych akordów z ledwością przenikających grube ściany wagonu.

— Niech pan nie usiłuje pojąć wszystkiego naraz — doradził Manfredi, kładąc list obok koperty. — Istnieją pewne warunki, na szczęście żaden z nich nie jest nie do przyjęcia. Przynajmniej ani jeden z tych, które znamy.
— Warunki?... — Holcroft zdawał sobie sprawę, że ledwie go słychać; starał się odzyskać głos. — Jakie warunki?
— Są bardzo wyraźnie określone. Ta ogromna suma ma zostać spożytkowana dla dobra ludzi na całym świecie. I, ma się rozumieć, na ich mocy odniesie pan pewne osobiste korzyści.
— Co pan rozumie pod słowami, że żaden ze znanych wam warunków nie jest nie do przyjęcia?

Powiększone oczy bankiera zamrugały za szkłami okularów; odwrócił na moment wzrok, a na jego twarzy pojawiło się zakłopotanie. Sięgnął do brązowego skórzanego nesesera leżącego na rogu stolika i wydobył długą, wąską kopertę z dziwnymi oznakowaniami na odwrocie — stanowił je rząd czterech kółek kojarzących się z czterema pociemniałymi monetami przytwierdzonymi do krawędzi klapki.

Manfredi wyciągnął nad stołem rękę z kopertą, podsuwając ją pod światło. Ciemne kółka nie były monetami, lecz woskowymi pieczęciami. Wszystkie były nietknięte.

— Zgodnie z instrukcjami, jakich udzielono nam trzydzieści lat temu, koperty tej — w odróżnieniu od dołączonego do niej listu pańskiego ojca — nie wolno było otworzyć dyrektorom genewskiego banku. Nie należy ona do dokumentu, który przygotowywaliśmy i, o ile nam wiadomo, Clausen nic nie wiedział ojej istnieniu. Potwierdzą to jego słowa skierowane do pana. Dostarczono nam ją kilka godzin po doręczeniu przez kuriera listu pańskiego ojca, list ten miał być ostatnią przesyłką z Berlina kierowaną do nas.
— Co to jest?
— Nie wiemy. Powiedziano nam, że napisało to kilku ludzi świadomych działalności pańskiego ojca. Ludzi gorąco wierzących w jego racje, uważających go pod wieloma względami za prawdziwego męczennika Niemiec. Poinstruowano nas, aby oddać to panu z nienaruszonymi pieczęciami. Ma pan to przeczytać, zanim zapozna się pan z treścią listu ojca. — Manfredi przekręcił kopertę. Na górze widniał jakiś napis — kilka ręcznie skreślonych słów w języku niemieckim. — Ma pan się podpisać u dołu, potwierdzając w ten sposób, że otrzymał kopertę we właściwym stanie.

Noel wziął kopertę i przesylabizował napis, którego nie rozumiał.

 

DIESER BRIEF IST MIT UNGEBROCHENEM SIEGEL

EMPFANGEN WORDEN. NEUAUFBAU ODER TOD.

 

— Co to znaczy?
— Że sprawdził pan pieczęcie i nie ma żadnych zastrzeżeń.
— Skąd mogę mieć pewność?
— Młody człowieku, rozmawia pan z dyrektorem La Grande Banque de Genève. — Szwajcar nie podniósł głosu, ale ton nagany przebijał z niego wyraźnie. — Ma pan na to moje słowo. A zresztą, co to za różnica?

Żadna, uświadomił sobie Holcroft, jednak zastanowiło go to retoryczne pytanie.

— Co pan zrobi z kopertą, jeśli złożę na niej swój podpis?

Manfredi milczał przez kilka chwil, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią. Zdjął okulary, wyjął jedwabną chusteczkę z kieszonki i przetarł szkła. W końcu odpowiedział z wahaniem:

— To informacja zastrzeżona...
— Mój podpis również — przerwał mu Noel. — On też jest zastrzeżony.
— Niech mi pan da skończyć — zaprotestował bankier, zakładając z powrotem okulary. — Chciałem właśnie powiedzieć, że to informacja zastrzeżona, która pewnie nie ma już znaczenia. Minęło przecież tyle lat. Koperta ma zostać wysłana do Portugalii, do skrytki pocztowej w Sesimbrze. To miejscowość leżąca na południe od Lizbony, na przylądku Espichel.
— Dlaczego to już nie ma znaczenia?

Manfredi rozłożył ręce.

— Ta skrytka pocztowa już nie istnieje. Koperta trafi do działu mylnie zaadresowanych listów i po jakimś czasie powróci do nas.
— Jest pan pewien?
— Raczej tak.

Noel sięgnął do kieszeni po pióro, odwracając jednocześnie kopertę, żeby jeszcze raz spojrzeć na woskowe pieczęcie. Nikt przy nich nie majstrował. A zresztą, pomyślał, co za różnica? Położył kopertę na stoliku przed sobą i podpisał się na niej swoim nazwiskiem.

Manfredi podniósł rękę.

— Pan rozumie, cokolwiek znajduje się w tej kopercie, nie może mieć nic wspólnego z naszym wkładem w dokument przygotowany przez La Grande Banque de Genève. Nie konsultowano się z nami, nie zapoznano nas również z zawartością.
— Skąd ten niepokój? Przed chwilą mówił pan, że to nie ma już znaczenia. Upłynęło tyle czasu.
— Fanatycy zawsze mnie niepokoją, panie Holcroft. Czas i wydarzenia nie zmienią tego. To bankierska ostrożność.

Noel przystąpił do kruszenia wosku; stwardniał przez lata i trzeba było znacznej siły, by go usunąć. Rozerwał kopertę, wyjął ze środka pojedynczą kartkę papieru.

Papier skruszał ze starości, biel przeszła w bladobrązowawą żółć. Tekst był w języku angielskim, kaligrafowany ręcznie wielkimi literami o dziwacznym, typowo niemieckim kroju. Atrament wyblakł, ale pozostał czytelny. Holcroft poszukał wzrokiem podpisu u dołu kartki. Nie znalazł go. Zaczął czytać.

List był makabryczny, zrodził się z rozpaczy trzydzieści lat temu. Jego lektura przywodziła na myśl niezrównoważonych ludzi siedzących w zaciemnionym pokoju i przewidujących przyszłość z cieni na ścianie, obserwujących nieukształtowanego jeszcze człowieka i jego życie.

 

OD TEJ CHWILI SYN HEINRICHA CLAUSENA PODDANY ZOSTANIE TESTOWI. ISTNIEJĄ TACY, KTÓRZY MOGĄ SIĘ DOWIEDZIEĆ O DZIELE PODJĘTYM W GENEWIE I KTÓRZY BĘDĄ PRÓBOWALI GO POWSTRZYMAĆ, DLA KTÓRYCH JEDYNYM CELEM W ŻYCIU STANIE SIĘ ZABICIE GO, A TYM SAMYM ZNISZCZENIE MARZENIA ZRODZONEGO W UMYŚLE GIGANTA, JAKIM BYŁ JEGO OJCIEC.

NIE WOLNO DO TEGO DOPUŚCIĆ, BO ZOSTALIŚMY ZDRADZENI — MY WSZYSCY — I ŚWIAT MUSI SIĘ DOWIEDZIEĆ, JACY BYLIŚMY NAPRAWDĘ, A NIE JAK PRZEDSTAWIALI NAS ZDRAJCY, GDYŻ BYŁY TO PORTRETY ZDRAJCÓW. NIE NASZE. A ZWŁASZCZA NIE HEINRICHA CLAUSENA.

JESTEŚMY NIEDOBITKAMI WOLFSSCHANZE. PRAGNIEMY OCZYSZCZENIA NASZYCH NAZWISK, PRZYWRÓCENIA HONORU, Z KTÓREGO NAS OGRABIONO.

TAK WIĘC LUDZIE Z WOLFSSCHANZE BĘDĄ CHRONIĆ SYNA DOPÓTY, DOPÓKI TEN BĘDZIE REALIZOWAŁ MARZENIE OJCA I PRZYWRACAŁ NAM DOBRE IMIĘ. ALE GDYBY SYN PONIECHAŁ MARZENIA, ZDRADZIŁ OJCA I POGRZEBAŁ NASZ HONOR, NIE BĘDZIE DLA NIEGO ŻYCIA. STANIE SIĘ ŚWIADKIEM UDRĘKI NAJBLIŻSZYCH, RODZINY, DZIECI, PRZYJACIÓŁ. NIKT NIE ZOSTANIE OSZCZĘDZONY

NIC NIE MOŻE CI PRZESZKODZIĆ W ZWRÓCENIU NAM HONORU. MAMY DO NIEGO PRAWO I ŻĄDAMY TEGO.

 

Noel odsunął fotel od stolika i wstał.

— Co to jest, u diabła?
— Nie mam pojęcia — odparł cicho Manfredi. Głos miał spokojny, ale jego zimne błękitne oczy zdradzały zaniepokojenie. — Powiedziałem już panu, że nie zapoznano nas...
— No to niech się pan teraz z tym zapozna! — krzyknął Holcroft. — Niech pan to przeczyta! Co to za pajace? Co za szaleńcy?

Bankier zaczął czytać. Skończywszy, odparł cicho, nie podnosząc wzroku:

— Najbliżsi kuzyni szaleńców. Ludzie, którzy utracili wszelką nadzieję.
— Co to za Wolfsschanze? Co to takiego?
— Wilczy Szaniec. To nazwa polowej kwatery Hitlera w Prusach Wschodnich, gdzie doszło do próby zamachu na jego życie. Był to spisek generałów: von Stauffenberga, Klugego, Höpnera — wszyscy oni byli zamieszani. Wszystkich rozstrzelano. Rommel sam odebrał sobie życie.

Holcroft wpatrywał się w kartkę papieru trzymaną przez Manfrediego.

— Twierdzi pan, że zostało to napisane trzydzieści lat temu przez tego rodzaju ludzi?

Bankier skinął głową, ale z jego przymrużonych oczu wyzierało zdziwienie.

— Tak, ale to nie jest język, jakiego należałoby od nich oczekiwać. To nic innego jak groźba. To wariactwo. Tamci ludzie nie byli wariatami, czasy jednak były zwariowane. Zdarzało się, że przyzwoici ludzie, ludzie odważni, przekraczali granice zdrowego rozsądku. Przeżywali piekło, którego my dzisiaj nie umiemy sobie wyobrazić.
— Przyzwoici ludzie? — spytał z powątpiewaniem Noel.
— Czy ma pan jakiekolwiek pojęcie, co znaczyło brać udział w spisku w Wolfsschanze? Skończył się krwawą łaźnią. Ofiarami masakry padły tysiące, z czego ogromna większość nigdy o Wolfsschanze nie słyszała. Było to jeszcze jedno ostateczne rozwiązanie, pretekst do stłumienia niezadowolenia ogarniającego Niemcy. Chciano uwolnić świat od szaleńca, a skończyło się to masakrą. Niedobitki Wolfsschanze widziały, co się działo.
— Te niedobitki — zauważył Holcroft — przez długi czas szły za owym szaleńcem.
— Musi pan zrozumieć. I zrozumie pan. To byli ludzie zdesperowani. Wpadli w pułapkę i z ich punktu widzenia była to katastrofa. Świat, który pomagali tworzyć, okazał się nie takim światem, jaki sobie wyobrażali. Wychodziły na jaw okropieństwa, o których nawet im się nie śniło, nie mogli jednak zrzucić z siebie odpowiedzialności za nie. Byli przerażeni tym, co widzieli, nie mogli jednak wyprzeć się swojego udziału.
— Naziści z dobrymi intencjami — mruknął Noel. — Słyszałem o tym legendarnym rodzaju.
— Żeby to zrozumieć, trzeba by się cofnąć w czasie do ekonomicznych katastrof, do traktatu wersalskiego, do układu z Locarno, do rozlewającego się bolszewizmu i tuzina rozmaitych czynników.
— Bardzo dobrze rozumiem to, co przed chwilą przeczytałem — powiedział Holcroft. — Pańscy biedni, niezrozumiani żołdacy nie zawahali się zagrozić komuś, kogo nawet nie znali! „Nie będzie dla niego życia... nikt nie zostanie oszczędzony... rodzina, przyjaciele, dzieci”. To zapowiedź morderstwa. Niech mi pan tu nie opowiada o zabójcach z dobrymi intencjami.
— To słowa starych, załamanych, zrozpaczonych ludzi. Nie mają teraz żadnego znaczenia. W ten sposób wyrażali swój ból, szukali pokuty. Oni odeszli. Zostawmy ich w spokoju. Niech pan przeczyta list od ojca...
— On nie jest moim ojcem! — przerwał Manfrediemu Noel.
— Niech pan przeczyta list Heinricha Clausena. Wszystko stanie się jaśniejsze. Proszę go przeczytać. Mamy do omówienia

kilka kwestii, a czasu pozostało niewiele.

***

Pod filarem, na wprost siódmego wagonu, stał mężczyzna w brązowym tweedowym prochowcu i ciemnym tyrolskim kapeluszu. Na pierwszy rzut oka nie było w nim nic szczególnego, może z wyjątkiem brwi. Były krzaczaste, stanowiły kolorystyczną mieszaninę czerni i bieli, co dawało efekt szpakowatych łuków w górnych partiach nijakiej twarzy.

Na pierwszy rzut oka. Jeśli przyjrzało mu się uważniej, można było dostrzec szczerą twarz, na której malowała się determinacja. Pomimo podmuchów wiatru omiatających co chwila peron człowiek ten spoglądał bez zmrużenia powiek. Koncentracja, z jaką wpatrywał się w siódmy wagon, była absolutna.

Tymi drzwiami wyjdzie Amerykanin, myślał mężczyzna stojący przy filarze, będzie to osoba bardzo różniąca się od Amerykanina, który nimi wszedł. W ciągu ostatnich kilku minut jego życie uległo zmianie, której doświadczyło niewielu ludzi na tym świecie. A to dopiero początek; podróż, którą ten człowiek miał właśnie rozpocząć, była czymś, czego współczesny świat nie zdoła pojąć. Wielką wagę ma zatem obserwacja jego pierwszych reakcji. Więcej niż wielką wagę. To była sprawa życia i śmierci.

— Attention! Le train de sept heures...

Z głośników rozległ się ostatni komunikat. Jednocześnie na sąsiedni tor wtoczył się pociąg z Lozanny. Za kilka chwil peron zapełni się turystami przybywającymi tłumnie na weekend do Genewy, podobnie jak w środkowej Anglii ludzie wlewają się na Charing Cross, gdy wybierają się na krótki wypad do Londynu, myślał mężczyzna stojący przy kolumnie.

Pociąg z Lozanny się zatrzymał. Wagony wypluły pasażerów; na peronie ponownie zrobiło się tłoczno.

W holu wagonu numer siedem pojawiła się postać Amerykanina. Taszczący czyjeś bagaże tragarz zablokował go w drzwiach. Była to nerwowa chwila, która w normalnych okolicznościach mogłaby sprowokować kłótnię. Ale dla Holcrofta okoliczności nie były normalne. Nie wykazywał najmniejszego zdenerwowania, błądził gdzieś myślami; twarz miał ściągniętą, oczy, choć świadome tego zamieszania, zupełnie nim niezainteresowane. Unosiła się wokół niego aura wyobcowania; wciąż był zdziwiony. Podkreślał to sposób, w jaki przyciskał do piersi grubą szarą kopertę — dłoń obejmowała krawędź, a palce wciskały się w papier z dużą siłą.

Przyczyną jego konsternacji był ten właśnie dokument, sporządzony, zanim przyszedł na świat. To był ten cud, na który czekał, dla którego żył mężczyzna pod filarem i ci, co już odeszli. Ponad trzydzieści lat wyczekiwania. Które oto wreszcie się kończy!

Podróż się zaczęła.

Holcroft wmieszał się w strumień ludzi sunących ku rampie prowadzącej do wyjścia z peronu. Mimo że potrącany przez otaczających go podróżnych, nie zauważał tłumu, miał nieobecny wzrok i patrzył wprost przed siebie. W przestrzeń.

Nagle mężczyzna pod filarem drgnął. Lata treningu wyrobiły w nim umiejętność wychwytywania najbardziej niespodziewanych, najdrobniejszych odstępstw od normy. Właśnie coś dostrzegł: dwóch mężczyzn o fizjonomiach niepodobnych do żadnej z otaczającego ich morza twarzy, fizjonomiach posępnych, niezdradzających ani zaciekawienia, ani zaaferowania, wyrażających jedynie wrogie intencje.

Przepychali się przez tłum —jeden torował drogę, drugi parł tuż za nim. Nie odrywali oczu od Amerykanina, podążali jego śladem! Mężczyzna idący przodem trzymał prawą rękę w kieszeni. Lewa ręka jego towarzysza spoczywała na piersi, skryta za pazuchą rozpiętego płaszcza. Te niewidoczne dłonie zaciskają się na broni! Mężczyzna stojący pod filarem był o tym przekonany.

Oderwał się sprężyście od betonowej kolumny i wpadł w ciżbę. Nie było sekundy do stracenia. Tamci dwaj doganiali Holcrofta. Chodzi im o kopertę! To jedyne możliwe wyjaśnienie. A jeśli tak jest w istocie, byłby to dowód, że wieść o cudzie przeciekła z Genewy! Dokument znajdujący się w kopercie był bezcenny, jego wartości nie dało się oszacować. Życie Amerykanina było przy nim czymś tak nieistotnym, że gdyby zaszła taka konieczność, odebrano by mu je bez chwili wahania. Mężczyźni zbliżający się do Holcrofta zabiją go za tę kopertę bez namysłu, tak jak usuwa się natrętnego owada ze sztabki złota. I to była bezmyślność! Nie wiedzieli, że bez syna Heinricha Clausena cud się nie ziści!

Dzieliło ich teraz od niego zaledwie kilka metrów! Mężczyzna o czarno-białych brwiach przedzierał się przez tłum turystów niczym ogarnięte amokiem zwierzę. Taranował ludzi i bagaże, roztrącał na boki wszystkich i wszystko, co stanęło mu na drodze. Znalazłszy się nieopodal zabójcy, który krył rękę pod płaszczem, sam wsunął dłoń do kieszeni, zacisnął ją na pistolecie i wrzasnął do zamachowca: — Du suchst Clausens Sohn! Das Genfe Dokument!

Zabójca wchodził już po rampie i od Amerykanina dzieliło go zaledwie kilka osób. Usłyszawszy słowa wywrzaskiwane pod swoim adresem przez nieznajomego, odwrócił się błyskawicznie z rozszerzonymi ze zdziwienia oczami.

Tłum parł szybko rampą pod górę, opływając skwapliwie dwóch niewątpliwych przeciwników. Napastnik i obrońca stali teraz naprzeciw siebie niczym na miniaturowej arenie. Obserwator nacisnął raz i drugi spust ukrytego w kieszeni pistoletu. Materiał płaszcza eksplodował równocześnie z ledwie słyszalnym hukiem wystrzałów. W ciało niedoszłego mordercy Holcrofta weszły dwa pociski, jeden w podbrzusze, drugi o wiele wyżej, w szyję. Pierwszy zmusił mężczyznę do konwulsyjnego kroku w przód; drugi, rozrywając gardło, odrzucił mu głowę do tyłu.

Krew bluznęła z szyi z taką siłą, że opryskała twarze, ubrania i walizki najbliżej znajdujących się ludzi. Spłynęła w dół kaskadą, tworząc na rampie małe kałuże i strumyczki. W przejściu rozległy się okrzyki przerażenia.

Obserwator poczuł dłoń chwytającą go za ramię i palce wpijające się w ciało. Odwrócił się błyskawicznie; drugi z napastników był już przy nim, ale nie miał pistoletu, natomiast usiłował pchnąć go nożem myśliwskim.

To amator, pomyślał obserwator, zdając się na swe odruchy nabyte podczas lat treningu. Odskoczył szybko w bok niczym toreador unikający rogów byka i zacisnął lewą dłoń powyżej nadgarstka zabójcy. Wyrwał prawą rękę z kieszeni i pochwycił palce napastnika obejmujące rękojeść noża. Szarpnął nadgarstek ku dołowi, ściskając jednocześnie jak w imadle palce trzymające rękojeść i miażdżąc chrząstkę przegubu napastnika, a następnie odwrócił ostrze ku niemu. Zatopił je w miękkim brzuchu i ciął po przekątnej w górę, dopóki stal nie zatrzymała się na żebrach i nie rozcięła żyły głównej dolnej. Twarz mężczyzny wykrzywiła się w grymasie cierpienia; tuż przed śmiercią straszliwie wrzasnął.

Piekło narosło do niekontrolowanego chaosu; krzyk się wzmógł. Krwawa jatka w samym środku tłumu rozgorączkowanych, zderzających się ze sobą ciał podsyciła panikę. Obserwator wiedział dokładnie, jak się zachować. Rozłożył ręce w geście pełnej przerażenia konsternacji, nagłej, totalnej odrazy na widok krwi na swym ubraniu, i dołączył do rozhisteryzowanej ciżby, umykającej z miejsca zbrodni niczym przerażone stado owiec.

Pognał w górę rampy, mijając po drodze Amerykanina, któremu przed chwilą ocalił życie.

***

Holcroft usłyszał krzyki. Przebiły się poprzez otępiającą mgłę, którą czuł się spowity; poprzez kotłujące się wokół obłoki pary, odbierające mu zdolność widzenia i uniemożliwiające logiczne myślenie.

Usiłował odwrócić się w kierunku źródła zamieszania, ale nie pozwolił mu na to rozhisteryzowany tłum. Niesiony w górę rampy przecisnął się do wysokiego na metr cementowego murka będącego barierką. Przytrzymał się jej i obejrzał, ale nie mógł się zorientować, co właściwie zaszło. Pod łukowym sklepieniem zobaczył człowieka, któremu z gardła buchała krew. Dostrzegł też drugiego mężczyznę rzucającego się w przód z ustami otwartymi w agonii, ale dalszego ciągu zajścia nie mógł już oglądać, bo napór ciżby ludzkiej porwał go znowu w górę betonowej rampy.

Jakiś przemykający obok mężczyzna potrącił go brutalnie w ramię. Odwróciwszy głowę, Holcroft zdążył jeszcze zauważyć przerażone oczy pod parą krzaczastych czarno-białych brwi.

Niewątpliwie doszło tu do zbrodni. Próba rabunku zakończona pobiciem, a może nawet zabójstwem. Spokojna Genewa nie była już odporna na gwałt bardziej niż dzikie ulice Nowego Jorku nocą czy nędzne zaułki Marrakeszu.

Ale Noel nie miał teraz czasu o tym myśleć, nie mógł się w to mieszać. Co innego go teraz absorbowało. Powróciły opary otępienia. Jak przez mgłę zaczynało doń docierać, że jego życie nigdy już nie będzie takie jak dotąd.

Ściskając w ręku kopertę, dał się ponieść rozwrzeszczanej masie ludzkiej rwącej w górę rampy ku wyjściu z peronu.

Rozdział 3

 

Ogromny samolot przeleciał nad wyspą Cape Breton i przechylił się łagodnie na lewe skrzydło, zmniejszając pułap i obierając nowy kurs. Wiódł on teraz na południowy wschód, w kierunku Halifaksu i Bostonu, a następnie do Nowego Jorku.

Holcroft spędził większość czasu w salce klubowej na górnym pokładzie, zagłębiony w pojedynczym fotelu w prawym kącie. Czarny neseser oparł o wręgę. Łatwiej było mu się tu skoncentrować; żadne zabłąkane spojrzenie nie mogło paść na papiery, które czytał nie wiadomo już który raz z rzędu.

Zaczął od listu Heinricha Clausena, tej nieznanej, ale wszechobecnej postaci. Dokument ten był w istocie niezwykły. Zawierał tak alarmujące informacje, że Manfredi poprosił w imieniu rady dyrektorów Grande Banque, aby go zniszczyć zaraz po przeczytaniu. Wymieniał on bowiem w ogólnych zarysach źródła pochodzenia milionów zdeponowanych przed trzydziestoma laty w genewskim banku. Chociaż większość tych źródeł była nietykalna wedle obowiązującego współcześnie prawa — złodzieje i mordercy okradający skarb państwa rządzonego przez złodziei i morderców — części mogłoby zaszkodzić zbytnie zainteresowanie. Przez całą wojnę Niemcy prowadziły grabieżczą politykę. Uciekały się do terroru wewnętrznego i zewnętrznego. Łupiono Żydów, bezlitośnie okradano podbite kraje. Gdyby odgrzebać wspomnienia o tych grabieżach, międzynarodowy trybunał w Hadze zamroziłby zdeponowane fundusze na długie lata, w czasie których toczyłyby się przewlekłe procesy sądowe.

— Niech pan zniszczy ten list — powiedział Manfredi w Genewie. — Konieczne jest tylko, by zrozumiał pan dlaczego. Znajomość metod nie jest panu potrzebna; stanowią one komplikację i nie prowadzą do rozsądnego rozwiązania. Istnieją jednak osoby, które mogą spróbować pana powstrzymać. Mogą też wmieszać się w to złodzieje — wchodzą tu w grę setki milionów.

Noel przeczytał list chyba po raz dwudziesty. Za każdym razem usiłował sobie wyobrazić człowieka, który go napisał. Swego naturalnego ojca. Nie miał pojęcia, jak wyglądał Heinrich Clausen; matka zniszczyła wszystkie jego fotografie, korespondencję, wszystko, co miało związek z człowiekiem, którego nienawidziła z całej duszy.

 

Berlin, 20 kwietnia 1945

Mój Synu!

Piszę te słowa, kiedy armie Rzeszy cofają się na wszystkich frontach. Wkrótce padnie Berlin, miasto rozszalałych pożarów i śmierci. Niech tak się stanie. Nie będę tracił ani chwili na to, co było, ani na to, jak mogłoby być. Na wypaczone idee ani na triumf zła nad dobrem w wyniku zdrady moralnie zdegenerowanych przywódców. Wzajemne obwinianie się zrodzone w piekle jest zbyt podejrzane, a jego autorstwo zbyt łatwo przypisywane szatanowi.

Lepiej niech przemówią za mnie moje czyny. Możesz dopatrzyć się w nich czegoś na kształt dumy. Gorąco tego pragnę.

Konieczne jest zadośćuczynienie. To credo, które przyjąłem. Podobnie zresztą jak moi dwaj najdrożsi przyjaciele i najbliżsi współpracownicy, których personalia podaję w załączonym dokumencie. Zadośćuczynienie za zniszczenia, których dokonaliśmy, za postępki tak haniebne, że świat nigdy o nich nie zapomni. Ani ich nie wybaczy. Nasze działania mają właśnie na celu choć częściowe odkupienie win.

Pięć lat temu Twoja matka podjęła decyzję, której w swym zaślepionym oddaniu Nowemu Porządkowi nie umiałem pojąć. Dwie zimy temu — w lutym 1943 roku — słowa, które wypowiedziała we wściekłości, słowa, które arogancko nazwałem łgarstwami podsuniętymi jej przez zdrajców Ojczyzny, okazały się prawdą. My, pracujący w elitarnych kręgach finansjery i polityki, zostaliśmy oszukani. Od dwóch lat było jasne, że Niemcy chylą się ku upadkowi. Udawaliśmy, że tego nie dostrzegamy, ale w duchu doskonale zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Wiedzieli to też inni.

I postawili wszystko na jedną kartę. Wyszły na jaw rzeczy straszne, wydały się oszustwa, jakimi nas karmiono.

Dwadzieścia pięć miesięcy temu opracowałem pewien plan i zjednałem sobie poparcie moich drogich przyjaciół z Finanzministerium. Ich pomoc była dobrowolna. Postawiliśmy sobie za cel skierowanie do neutralnej Szwajcarii ogromnych sum, funduszy, które pewnego dnia można by wykorzystać na niesienie pomocy i zapewnienie wsparcia tym tysiącom tysięcy, którym zniszczyliśmy życie niewyobrażalnymi okrucieństwami popełnionymi w imię Niemiec przez zwierzęta niewiedzące niczego o niemieckim honorze.

Znamy teraz prawdę o obozach. Te nazwy zapiszą się niechlubną sławą na kartach historii. Bergen-Belsen, Dachau, Auschwitz.

Powiedziano nam o masowych egzekucjach, o bezbronnych mężczyznach, o kobietach i dzieciach ustawianych przed dolami, które własnoręcznie wykopali, i tam mordowanych.

Dowiedzieliśmy się o piecach — o Boże na niebie! — piecach opalanych ludzkim ciałem! O prysznicach, z których nie tryskała woda do mycia, a zabójczy gaz. O niedopuszczalnych, ohydnych eksperymentach przeprowadzanych na świadomych istotach ludzkich przez szalonych specjalistów nieznanego człowiekowi kierunku medycyny. Serca krajały nam się od tych obrazów i płakaliśmy, ale nasze łzy nic nie pomogą. W naszych umysłach zrodził się plan.

Konieczne jest zadośćuczynienie.

Nie możemy przywrócić życia. Nie możemy zwrócić tego, co w brutalny, okrutny sposób zostało odebrane. Ale możemy odszukać wszystkich tych, którzy przeżyli, oraz dzieci zarówno ocalałych, jak i pomordowanych, i zrobić dla nich, co w naszej mocy. Trzeba ich odszukać we wszystkich zakątkach świata i pokazać im, że nie zapomnieliśmy. Że się wstydzimy i pragniemy przyjść im z pomocą. Tak jak tylko potrafimy. To nasz cel.

Ani przez chwilę nie łudzę się, że te działania zmażą nasze grzechy, zbrodnie, w których nieświadomie braliśmy udział. Czynimy jednak, co w naszej mocy, ja czynię, co w mojej mocy, prześladowany z każdym oddechem wizjami Twojej matki. Dlaczego, o wieczny Boże, nie posłuchałem tej wielkiej i dobrej kobiety?

Wracam do planu.

Przyjmując amerykańskiego dolara jako walutę wymienialną, postawiliśmy sobie za cel odprowadzanie dziesięciu milionów miesięcznie. Suma może się wydawać zbyt wielka, ale nie jest taka, jeśli wziąć pod uwagę przepływ kapitału przez ekonomiczny labirynt Finanzministerium w kulminacyjnej fazie wojny. Przekroczyliśmy nasz program minimum.

Za pośrednictwem Finanzministerium kierowaliśmy na nasze konta pieniądze pochodzące z setek źródeł z terenu Rzeszy i w wielkim stopniu spoza rozszerzających się wciąż niemieckich granic. Znikały pieniądze z podatków, Ministerstwo Uzbrojenia wydało olbrzymie sumy na nieistniejące inwestycje, wystawiano zdublowane rachunki wypłat żołdu dla Wehrmachtu, bez przerwy gdzieś ginęła gotówka wysyłana na terytoria okupowane. Pieniądze z zagarniętych posiadłości oraz z wielkich fortun, fabryk i prywatnych firm, zamiast zasilać gospodarkę Rzeszy, trafiały na nasze konta. Na fundusz naszej sprawy wpływały dochody ze sprzedaży dzieł sztuki zrabowanych z dziesiątek muzeów w podbitych krajach. Był to mistrzowski plan po mistrzowsku realizowany. Wszelkie ryzyko, jakie podejmowaliśmy, i stres, jakiemu stawialiśmy czoło — a były one na porządku dziennym — nic nie znaczyły w zestawieniu z naszym credo: konieczne jest zadośćuczynienie.

Żaden plan nie zostanie jednak uwieńczony sukcesem, dopóki jego cele nie będą trwale zabezpieczone. Strategia wojskowa, której celem jest zajęcie portu po to tylko, by stracić go następnego dnia w wyniku desantu z morza, jest metodą wątpliwej jakości. Należy uwzględnić wszystkie możliwe zagrożenia, wszystkie przeszkody, które mogłyby postawić tę taktykę pod znakiem zapytania. Trzeba planować tak dokładnie, jak wymaga tego sztuka planowania, modyfikować i chronić cel dotychczas osiągnięty. Krótko mówiąc, opracowanie skutecznej strategii wymaga czasu. Dokładaliśmy wszelkich starań, by wywiązać się z tego zadania, przyjmując założenia zestawione w załączonym dokumencie.

Bóg mi świadkiem, że mogliśmy udzielić pomocy ofiarom i ocalałym wcześniej, niż to przewidywał nasz plan, ale czyniąc to, zwrócilibyśmy uwagę na sumy, które zdefraudowaliśmy. Wówczas wszystko mogłoby zostać stracone. Aby nasza strategia przyniosła sukces, przeminąć musi jedno pokolenie. I wtedy jednak ryzyko nie zostanie zażegnane, ale czas je zredukuje.

Bezustannie zawodzą syreny ostrzegające przed nalotami bombowymi. Czasu pozostało już niewiele. Co do mnie i moich dwóch wspólników, czekamy tylko na potwierdzenie, że list ten dotarł do Zurychu poprzez tajnego kuriera. Po nadejściu meldunku dopełnimy zawartej umowy. Naszej umowy ze śmiercią, którą każdy zada sobie własną ręką.

Wysłuchaj mojej modlitwy. Pomóż nam odpokutować. Zadośćuczynienie jest konieczne.

To nasz pakt, mój Synu. Mój jedyny Synu, którego nigdy nie znałem, ale na którego sprowadziłem tyle zgryzot. Dotrzymaj go, uhonoruj, bo proszę Cię o rzecz szlachetną.

Twój ojciec

Heinrich Clausen

 

Holcroft położył list na stoliku zapisaną stroną do dołu i spojrzał przez okno na błękitne ponad chmurami niebo. W dali ciągnęła się smuga kondensacyjna wleczona przez inny samolot; przesuwał po niej wzrokiem, dopóki na samym początku nie dostrzegł maleńkiej srebrnej iskierki kadłuba.

Myślał o liście. Znowu. Pompatyczny styl, słowa z innej epoki, żywcem wyjęte z melodramatu. Nie osłabiało to jego wymowy. Wręcz przeciwnie, nadawało mu pewną moc przekonywania. Szczerość Clausena była bezsporna, jego uczucia bardzo autentyczne.

Czymś, co zostało tylko ogólnikowo zasugerowane, była jednak genialność samego planu. Genialny w swej prostocie, nadzwyczajny, jeśli idzie o wykorzystanie czasu i praw rządzących światem finansów, zapewniał nie tylko osiągnięcie założonego celu, ale i bezpieczeństwo. Bo ci trzej ludzie zdawali sobie sprawę, że tak wielkich skradzionych pieniędzy nie można zatopić w jeziorze ani zakopać w piwnicy. Te setki milionów musiały istnieć na finansowym rynku nienarażone na wycofanie z obiegu ani na machinacje maklerów.

Trzeba było zdeponować twardy pieniądz, a odpowiedzialność za jego bezpieczeństwo powierzyć jednej z najbardziej szanowanych w świecie instytucji — La Grande Banque de Genève. Instytucja taka nie pozwoliłaby sobie — nie mogła sobie pozwolić — na jakiekolwiek nadużycie, jeśli chodzi o zachowanie tajemnicy bankowej; była to międzynarodowa ekonomiczna opoka. Można było mieć pewność, że dotrzymane zostaną wszystkie warunki umowy zawartej między nią a deponentami. Operacja miała być legalna w świetle szwajcarskiego prawa. Poufna — jak nakazywał utarty zwyczaj — ale respektująca rygorystycznie obowiązujące przepisy prawne, a zatem zgodna z duchem czasu. Istniała gwarancja, że intencje kontraktu — dokument — nie zostaną zafałszowane, a zawarte w nim ustalenia wypełnione co do joty.

Możliwość fałszerstwa czy malwersacji była nie do pomyślenia. W kategoriach kalendarza finansowego trzydzieści czy pięćdziesiąt lat to przecież okres stosunkowo krótki.

Noel sięgnął do stojącego na podłodze neseseru i otworzył go. Wsunął do niego stronice listu i wyciągnął stamtąd dokument z La Grande Banque de Genève. Dokument znajdował się w skórzanej teczce, złożony jak ostatnia wola i testament, którym był w istocie, w każdym razie w pewnym sensie. Holcroft poprawił się w fotelu, odpiął zatrzask, otworzył teczkę i jego oczom ukazała się pierwsza strona dokumentu.

Mój pakt, przyszło mu na myśl.

Przebiegając wzrokiem po znajomych już słowach i paragrafach, przerzucał stronice i koncentrował się na kluczowych punktach.

Dwoma wspólnikami Clausena w tej imponującej kradzieży byli Erich Kessler i Wilhelm von Tiebolt. Znajomość tych nazwisk ważna była nie tyle z punktu widzenia zaspokojenia ciekawości co do tożsamości tych ludzi, ile dla odszukania i nawiązania kontaktu z najstarszym dzieckiem każdego z nich. Taki był pierwszy warunek dokumentu. Chociaż wyznaczonym dysponentem zakodowanego numeru konta był niejaki Noel C. Holcroft, Amerykanin, odblokowanie złożonych na nim kwot miało nastąpić dopiero po zebraniu podpisów całej trójki najstarszych dzieci. I tylko wtedy, gdy dyrektorzy La Grande Banque upewnią się, że każde z tych dzieci z osobna zaakceptowało warunki i postanowienia dotyczące przeznaczenia tych kwot, zastrzeżone przez deponentów.

Gdyby potomkowie ci nie spełniali jednak wymagań szwajcarskich dyrektorów bądź zostali przez nich uznani za niekompetentnych, należało sprawdzić ich braci i siostry, poddając te osoby podobnej ocenie. Gdyby wszystkie dzieci uznano za niezdolne do udźwignięcia takiej odpowiedzialności, miliony miały zaczekać na następne pokolenie, kiedy to wykonawcy testamentu mieli otworzyć w obecności nienarodzonego jeszcze potomstwa kolejne opieczętowane instrukcje. Postanowienie było kategoryczne: następne pokolenie.

 

PRAWOWITY SYN HEINRICHA CLAUSENA NAZYWA SIĘ TERAZ NOEL HOLCROFT, JEST DZIECKIEM, MIESZKA ZE SWĄ MATKĄ I OJCZYMEM W AMERYCE. W OKREŚLONYM TERMINIE WYBRANYM PRZEZ DYREKTORÓW LA GRANDE BANQUE DE GENÈVE — NIE WCZEŚNIEJ JEDNAK NIŻ ZA TRZYDZIEŚCI LAT I NIE PÓŹNIEJ NIŻ ZA LAT TRZYDZIEŚCI PIĘĆ — NALEŻY NAWIĄZAĆ KONTAKT Z PRAWOWITYM SYNEM HEINRICHA CLAUSENA I ZAPOZNAĆ GO Z NAŁOŻONYMI NAŃ OBOWIĄZKAMI. MA ON DOTRZEĆ DO SWYCH WSPÓLSPADKOBIERCÓW I ODBLOKOWAĆ KONTO NA USTANOWIONYCH WARUNKACH. BĘDZIE ON POŚREDNICZYŁ W ROZDZIELANIU ODSZKODOWAŃ OFIAROM HOLOCAUSTU, ICH RODZINOM I OCALAŁEMU POTOMSTWU...

 

Trzej Niemcy podawali pobudki, które kierowały nimi przy wyborze jako pośrednika syna Clausena. Dziecko weszło do bogatej i szanowanej rodziny... rodziny amerykańskiej, pozostającej poza wszelkim podejrzeniem. Oddany swoim bliskim Robert Holcroft zatarł wszystkie ślady pierwszego małżeństwa matki chłopca i jej ucieczki z Niemiec. Dlatego też w trosce o rzetelne zatarcie tych śladów wystawiono w Londynie z datą 17 lutego 1942 roku świadectwo zgonu niemowlęcia płci męskiej o nazwisku Clausen, a następnie świadectwo urodzenia wypełnione w Nowym Jorku na dziecko płci męskiej o nazwisku Holcroft. Późniejsza data wystawienia tego ostatniego dokumentu zamazywała fakty z przeszłości, czyniąc je praktycznie niewykrywalnymi. Chłopiec o nazwisku Clausen miał się stać pewnego dnia mężczyzną o nazwisku Holcroft, którego prawdziwe pochodzenie będzie nie do wykrycia. Pochodzenia tego nie można było jednak zakwestionować, był to zatem idealny wybór, spełniający zarówno wymagania, jak i cele dokumentu.

W Zurychu miała zostać założona międzynarodowa agencja stanowiąca centrum rozdziału funduszy, przy czym źródło tych funduszy miało pozostać na zawsze zachowane w tajemnicy. Gdyby okazało się konieczne powołanie rzecznika, miał nim zostać Amerykanin Holcroft, gdyż pozostałych nie wolno było nigdy wymieniać z nazwiska. Nigdy. Byli dziećmi nazistów i gdyby się ujawnili, niechybnie wybuchłaby wrzawa i pojawiłyby się żądania ujawnienia źródeł zgromadzonych na tym koncie kwot. A gdyby zbadano konto i natrafiono na najmniejszy choćby ślad pochodzenia tych pieniędzy, odżyłyby wspomnienia o konfiskatach i grabieżach. Międzynarodowe trybunały utonęłyby w morzu roszczeń.

Jeśli jednak rzecznikiem zostanie człowiek bez nazistowskiego piętna, nie będzie powodu do alarmu, do żądań wszczęcia dochodzenia, przeprowadzenia ekshumacji czy wysuwania roszczeń. Człowiek taki działałby w porozumieniu z pozostałymi spadkobiercami, z których każdy dysponowałby jednym głosem przy podejmowaniu wszelkich decyzji, ale tylko on miałby prawo występować publicznie. Dzieci Ericha Kesslera i Wilhelma von Tiebolta miały zachować anonimowość.

Ciekawe, jak wyglądają dzieci Kesslera i von Tiebolta, pomyślał Noel. Wkrótce się przekonam.

Końcowe warunki dokumentu były nie mniej zaskakujące od wszystkiego, co je poprzedzało. Suma miała zostać rozdysponowana w ciągu sześciu miesięcy, licząc od daty odblokowania konta. Pociągało to za sobą konieczność pełnego zaangażowania ze strony każdego z potomków. I tego właśnie żądali od nich deponenci. Odejścia od dotychczasowego trybu życia, poświęcenia. Takie zaangażowanie należało wynagrodzić. Tak więc po upływie sześciomiesięcznego okresu i po pomyślnym rozdysponowaniu funduszy pomiędzy ofiary Holocaustu agencja w Zurychu miała ulec rozwiązaniu, a każdy spadkobierca otrzymałby dwa miliony dolarów.

Sześć miesięcy. Dwa miliony dolarów.

Dwa miliony.

Noel spróbował sobie uświadomić, co oznaczała dla niego ta suma. Oznaczała wolność. Manfredi powiedział w Genewie, że uważa go za człowieka utalentowanego. Miał talent, ale rzadko ujawniał się on w efekcie końcowym. Musiał przyjmować zlecenia, których wolałby nie brać; był zmuszony iść w swych projektach na kompromisy, chociaż zżymała się przed tym jego dusza architekta; pod presją finansową musiał odrzucać propozycje, na które miał wielką ochotę, bo nie mógł sobie pozwolić na stratę czasu przy pomniejszych zamówieniach. Powoli stawał się cynikiem.

Nic nie jest wieczne; uwzględnianemu w projektach starzeniu się konstrukcji towarzyszyło obniżanie wartości i amortyzacja. Nikt nie wie tego lepiej od architekta, który miał kiedyś sumienie. Może znowu odnajdzie swoje, będąc wolnym, dysponując dwoma milionami.

Holcroft był wstrząśnięty tokiem własnego rozumowania. Zdecydował się, chociaż nie zamierzał tego uczynić, dopóki nie przemyśli sprawy. Nie przemyśli wszystkiego. Uspokajał jednak nie do końca przekonane sumienie, wmawiając sobie, że na pieniądzach wcale mu nie zależy.

Jak wyglądają najstarsze dzieci Ericha Kesslera i Wilhelma von Tiebolta? Jedno jest kobietą, drugie — mężczyzną, naukowcem. Ale pomijając różnice płci i wykonywanych zawodów, stanowiły one część czegoś, o czym nie miał pojęcia. Oni tam byli, widzieli to. Żadne z nich nie było na tyle małe, by nie pamiętać. Każde żyło w tym dziwnym, demonicznym świecie, jakim była Trzecia Rzesza. Amerykanin miałby do zadania wiele pytań.

Pytań do zadania? Pytań?

Zdecydował się. Manfrediemu powiedział, że potrzebuje czasu — przynajmniej kilku dni — na podjęcie decyzji.

— A czy w ogóle ma pan wybór? — spytał szwajcarski bankier.
— Naturalnie, że mam — odparł Noel. — Nie jestem na sprzedaż bez względu na warunki. I nie przerażają mnie groźby wysuwane przez maniaków sprzed trzydziestu lat.
— Bo nie powinny. Niech pan to omówi ze swoją matką.
— Co takiego? — Holcroflt był zdezorientowany. — Wydawało mi się, że powiedział pan...
— Całkowita dyskrecja? Tak, tyle że pańska matka jest tu jedynym wyjątkiem.
— Dlaczego? Ja uważałbym ją za ostatnią...
— Jest pierwsza. I jedyna. Ona dochowa tajemnicy.

Manfredi miał rację. Gdyby się zgodził, musiałby zawiesić swoją dotychczasową działalność i podróżować, by odszukać potomków Kesslera i von Tiebolta. Wzbudziłoby to ciekawość matki; nie należała do kobiet, które godzą się, by ich ciekawość pozostała niezaspokojona. Zaczęłaby zadawać pytania i gdyby przypadkiem — choć prawdopodobieństwo było niewielkie — dowiedziała się o spoczywających w Genewie milionach i roli Heinricha Clausena w tej gigantycznej defraudacji, zareagowałaby gwałtownie. W jej pamięci trwale odcisnęły się wspomnienia o paranoicznych bandziorach Trzeciej Rzeszy. Gdyby upubliczniła sprawę, międzynarodowe trybunały zamroziłyby konto na wiele lat.

— A jeśli matka nie da się przekonać?
— Musi pan być przekonujący. Przekonujący jest sam list, a jeśli zajdzie potrzeba, wkroczymy my. Tak czy inaczej, lepiej poznać jej stanowisko od samego początku.

Jakie to będzie stanowisko? — zastanawiał się Noel. Althene nie była zwyczajną matką. Noel bardzo wcześnie zdał sobie sprawę, że Althene jest inna niż matki jego kolegów. Nie pasowała do szablonu bogatej matrony z Manhattanu. Przyczyniało się do tego — i nadal przyczynia — zamiłowanie do urozmaiconego trybu życia. Konie, łodzie, weekendy w Aspen i Hamptons, ale nie można było tego nazwać gorączkową pogonią za coraz to większą popularnością i lepszą pozycją społeczną.

Wszystko to robiła już dawniej. Żyła przecież w Europie lat trzydziestych jako młoda, beztroska Amerykanka z rodziny, której pozostało co nieco po krachu i która czuła się swobodniej z dala od swych mniej fortunnych ziomków. Bywała zarówno na dworze w St. James, jak i w emigracyjnych salonach Paryża... Poznała też nowych, buńczucznych panów Niemiec. I z tych właśnie lat pochodziła pogoda ducha ukształtowana przez miłość, wyczerpanie, nienawiść i wściekłość.

Althene była osobą szczególną, po równi matką i przyjaciółką, przy czym była to przyjaźń głęboka, niewymagająca ciągłej afirmacji. Właściwie, myślał Holcroft, ona jest bardziej przyjaciółką niż matką. W tej drugiej roli nigdy nie czuła się za dobrze.

— Popełniłam w życiu zbyt wiele błędów, mój drogi — powiedziała raz, śmiejąc się — by egzekwować przysługujący mi z racji biologii autorytet.

Teraz miał ją poprosić, aby sięgnęła do wspomnień o człowieku, którego przez szmat swego życia starała się zapomnieć. Czyją to przerazi? Mało prawdopodobne. Czy poda w wątpliwość intencje zawarte w dokumencie, który otrzymał od Ernsta Manfrediego? Jak mogłaby to zrobić po przeczytaniu listu Heinricha Clausena? Matka, jakiekolwiek ma wspomnienia, jest kobietą inteligentną i światłą. Każdy może się zmienić, każdego może ruszyć sumienie. Będzie to musiała zaakceptować, nawet jeśli w tym szczególnym wypadku może to okazać się dla niej nieprzyjemne.

Jest weekend, jutro niedziela. Matka i ojczym spędzają koniec tygodnia w swoim domu na wsi w Bedford Hills. Pojedzie tam rano i przeprowadzi tę rozmowę. A w poniedziałek postawi pierwsze kroki na drodze, która zawiedzie go z powrotem do Szwajcarii. Do jeszcze nieistniejącej agencji z siedzibą w Zurychu. W poniedziałek rozpocznie się polowanie.

Noel przypomniał sobie końcową wymianę zdań z Manfredim. Były to ostatnie słowa wypowiedziane przed opuszczeniem wagonu przez Holcrofta.

— Kesslerowie mieli dwóch synów. Starszy, Erich — imię otrzymał po ojcu — jest profesorem historii na Uniwersytecie Berlińskim. Jego młodszy brat, Hans, został lekarzem i mieszka w Monachium. Z tego, co wiemy, obaj są powszechnie szanowani w swoich środowiskach. Są ze sobą bardzo blisko. Zapoznawszy się z sytuacją, Erich może nalegać, by włączyć w to brata.
— Czy to dozwolone?
— W dokumencie nie ma niczego, co by tego zabraniało. Jednak wynagrodzenie pozostaje takie samo i każda rodzina ma tylko jeden głos we wszystkich decyzjach.
— A co z von Tieboltami?
— Przykro mi, ale to już inna historia. Z nimi może mieć pan problem. Z dokumentów wynika, że po wojnie matka z dwojgiem dzieci uciekła do Rio de Janeiro. Pięć czy sześć miesięcy temu zniknęli. Dosłownie. Policja nie ma o nich żadnych informacji. Ani adresu, ani miejsca zatrudnienia, nie figurują też w spisach mieszkańców innych większych miast. A to nie jest normalne. Matce przez jakiś czas wiodło się nie najgorzej. Wygląda na to, że nikt nie wie, co się z nimi stało, a jeśli nawet tacy istnieją, nie chcą mówić.
— Powiedział pan: dwoje dzieci. Kim one są?
— Ściśle mówiąc, jest ich troje. Najmłodsza córka, Helden, poczęta najwyraźniej podczas ostatnich dni Rzeszy, urodziła się już po wojnie w Brazylii. Najstarsze z rodzeństwa to też córka, Gretchen. Średnim dzieckiem jest syn Johann.
— I mówi pan, że wszyscy zniknęli?
— Może użyłem zbyt melodramatycznego określenia. Jesteśmy bankierami, nie oficerami śledczymi. Nasze poszukiwania nie były zbyt szeroko zakrojone, a Brazylia to wielki kraj. Pan musi się do tego gruntownie zabrać. Trzeba odszukać i sprawdzić potomstwo każdego z tych ludzi. To pierwszy warunek. Bez jego spełnienia konto nie zostanie odblokowane.

Holcroft złożył dokument i wsunął go z powrotem do neseseru. Gdy cofał rękę, jego palce musnęły brzeg pojedynczej kartki zapisanej przed trzydziestu laty dziwacznymi, wielkimi literami przez niedobitków Wolfsschanze. Manfredi miał rację. To byli chorzy ludzie, usiłujący grać swoje ostatnie, desperackie role w dramacie przyszłości, którą ledwie rozumieli. Gdyby ją rozumieli, zaapelowaliby do „syna Heinricha Clausena”. Błagaliby go, nie grozili. Pogróżka stanowiła zagadkę. Dlaczego ją wysunięto? W jakim celu? I tu, być może, znowu rację miał Manfredi. Ta osobliwa odezwa nie miała teraz żadnego znaczenia. Do przemyślenia pozostawało wiele innych spraw.

Holcroft dostrzegł stewardesę gawędzącą z dwoma mężczyznami przy stoliku po drugiej stronie przejścia i zasygnalizował jej skinieniem ręki, że prosi o jeszcze jedną szkocką. Dziewczyna uśmiechnęła się uprzejmie, kiwnęła głową i dała mu do zrozumienia, że za chwilę przyniesie drinka. Noel znowu oddał się rozmyślaniom.

Jak można się było spodziewać, do głosu doszły teraz wątpliwości. Czy jest przygotowany na poświęcenie blisko roku, aby realizować tak fantastyczne przedsięwzięcie? Na tyle fantastyczne, że przed sprawdzeniem dzieci Kesslera i von Tiebolta — jeśli w ogóle zdoła je odszukać — przeegzaminować trzeba było jego własne kwalifikacje? Powróciły do niego echem słowa Manfrediego. „A czy w ogóle ma pan wybór?”. Odpowiedź na to pytanie brzmiała zarówno „tak”, jak i „nie”. Dwa miliony oznaczające wolność stanowiły trudną do odparcia pokusę, której jednak potrafiłby się oprzeć. Doskwierał mu rzeczywiście brak satysfakcji z wykonywanej pracy, ale z zawodowego punktu widzenia interes szedł dobrze. Zdobywał coraz większe uznanie, jego fachowość była doceniana przez rosnącą liczbę klientów, którzy z kolei polecali go innym potencjalnym zleceniodawcom. Co by było, gdyby nagle zawiesił działalność? Jakie skutki pociągnęłoby za sobą wycofanie się z kilkunastu zleceń, o które sam przecież zabiegał? Te pytania również wymagały dogłębnego przemyślenia. Pieniądze to nie wszystko.

Błądząc tak myślami, Noel rozumiał jednak bezsens tych pytań. W zestawieniu z jego... paktem... były mało znaczące. Jakkolwiek przedstawiały się jego sprawy osobiste, rozdział milionów pomiędzy ocalałych z nieludzkiej rzezi, niemającej precedensu w dziejach i tak już był znacznie spóźniony; od tego zobowiązania nie można się wykręcić. Krzyczał do niego głos sprzed lat, głos człowieka dogorywającego, głos ojca, którego nigdy nie poznał. Z przyczyn, których sam sobie nie potrafił wytłumaczyć, nie mógł pozostać głuchy na to wołanie. Nie mógł odwrócić się plecami do tego konającego człowieka. Pojedzie rano do Bedford Hills i porozmawia z matką.

Podniósł wzrok, zastanawiając się, gdzie podziewa się stewardesa z jego drinkiem. Stała za skąpo oświetlonym kontuarem, który w sali klubowej boeinga 747 spełniał funkcję baru. Dotrzymywali jej towarzystwa dwaj mężczyźni, właśnie dołączył do nich trzeci. Czwarty mężczyzna siedział w fotelu pod tylną ścianą i czytał gazetę. Dwaj mężczyźni towarzyszący od początku stewardesie pili ostro, natomiast ten trzeci, który podszedł do nich dopiero teraz, bardziej udawał zawianego. Stewardesa przechwyciła spojrzenie Noela i uniosła brwi w żartobliwym grymasie rozpaczy. Nalała już dla niego szkocką, ale jeden z podpitych gości przewrócił szklankę, wycierała zatem rozlany trunek ściereczką. Jeden z pijanych zatoczył się nagle do tyłu, wpadając na fotel i tracąc równowagę. Stewardesa wybiegła zza kontuaru, żeby pomóc wstać leżącemu na podłodze pasażerowi. Jego kompan wybuchnął śmiechem, przytrzymując się sąsiedniego fotela. Trzeci mężczyzna sięgnął po stojącego na barku drinka. Czwarty spojrzał z niesmakiem znad gazety, szeleszcząc nią, co miało dać wyraz jego oburzeniu. Noel z powrotem odwrócił głowę do okna, nie miał ochoty wtrącać się w to drobne zamieszanie.

Kilka minut później dziewczyna podeszła wreszcie do jego stolika.

— Przepraszam, panie Holcroft. Chłopcy lubią się zabawić, zwłaszcza podczas przelotu przez Atlantyk. To miała być szkocka z lodem, prawda?
— Tak. Dziękuję. — Noel odebrał od niej szklaneczkę i napotkał wymowne spojrzenie. Można je było odczytać następująco: „Dziękuję, miły panie, że nie wstawiłeś się jak ci niesamowici nudziarze”. W innych okolicznościach pewnie nawiązałby z nią rozmowę, ale teraz myśli miał zajęte czym innym. Jego umysł zaabsorbowany był układaniem listy zajęć na poniedziałek. Zamknięcie biura nie będzie trudne — pracowników zatrudniał niewielu. Sekretarkę i dwóch kreślarzy mógłby łatwo umieścić u przyjaciół, prawdopodobnie otrzymaliby nawet lepsze płace.

Ale dlaczego, na miłość boską, firma Holcroft, Incorporated, New York zwija interes, kiedy jej projekty są uważane za tak dobre, że mogłaby potroić liczbę zatrudnionych i czterokrotnie zwiększyć zyski brutto? Wyjaśnienie musi być zarówno sensowne, jak i przekonujące.

Nagle, bez ostrzeżenia, pasażer zajmujący miejsce po drugiej stronie kabiny zerwał się ze swego fotela, wydając chrapliwy, dziki okrzyk bólu. Wygiął się spazmatycznie w łuk, jak gdyby miał trudności z zaczerpnięciem powietrza, złapał się najpierw za żołądek, potem za pierś. Z twarzą wykrzywioną w obłędnym grymasie, wybałuszonymi oczami i purpurowymi, nabrzmiałymi żyłami na szyi wpadł na drewnianą półkę z czasopismami i rozkładami lotów. Poleciał w przód i rozciągnął się jak długi na podłodze kabiny.

Był to trzeci mężczyzna, ten, który przyłączył się do dwóch pijanych dotrzymujących towarzystwa stewardesie przy barze.

Przez kilka następnych chwil panował chaos. Stewardesa podbiegła do leżącego mężczyzny, pochyliła się nad nim z troską i podjęła rutynowe czynności. Kazała pozostać na miejscach trzem pasażerom obecnym w kabinie, mężczyźnie podłożyła poduszkę pod głowę i wróciła za kontuar, gdzie na ścianie wisiał aparat interkomu. Po kilku sekundach kręconymi schodkami wbiegł na górę szef personelu pomocniczego, a z pokładu nawigacyjnego wyłonił się kapitan maszyny British Airways. Naradzali się przez chwilę ze stewardesą nad nieprzytomnym, po czym szef personelu pomocniczego szybko zbiegł schodkami i po paru chwilach wrócił ze skoroszytem. Była to najwyraźniej lista pasażerów.

Kapitan wstał i zwrócił się do reszty pasażerów przebywających w salce klubowej.

— Poproszę panów o powrót na dół, na swoje miejsca. Mamy na pokładzie lekarza. Już go wezwaliśmy. Dziękuję bardzo.

Schodzącego po stopniach Holcrofta minęła wspinająca się szybko na górę stewardesa niosąca koc. Potem usłyszał głos kapitana wydającego rozkaz przez interkom:

— Wywołaj przez radio lotnisko Kennedy’ego i poproś o podstawienie karetki. Pasażer o nazwisku Thornton chyba ma atak serca.

***

Lekarz ukląkł przy postaci rozciągniętej na tylnym fotelu salki klubowej i poprosił o latarkę. Pierwszy oficer pobiegł na pokład nawigacyjny, aby mu ją przynieść. Lekarz uniósł powieki Thorntona, po czym obejrzał się i przywołał skinieniem ręki kapitana; miał mu coś do zakomunikowania. Kapitan pochylił się nad nim.

— Nie żyje — powiedział cicho lekarz. — Trudno to stwierdzić bez odpowiedniego sprzętu, bez przeprowadzenia analizy tkanek i krwi, ale nie sądzę, aby ten człowiek doznał ataku serca.

Według mnie został otruty. Stawiałbym na strychninę.

***

W biurze inspektora służb celnych zapadła nagle cisza. Za biurkiem siedział detektyw z wydziału zabójstw policji Zarządu Portu Lotniczego, a przed nim leżał skoroszyt British Airways. Inspektor prężył się obok lekko zakłopotany. W dwóch fotelach pod ścianą siedzieli kapitan boeinga 747 i stewardesa z salki klubowej pierwszej klasy samolotu. Przy drzwiach stał umundurowany funkcjonariusz policji. Detektyw patrzył z niedowierzaniem na inspektora służb celnych.

— Chce mi pan wmówić, że dwóch ludzi wysiadło z tego samolotu, przeszło niedostępnymi dla osób postronnych korytarzami do niedostępnej dla osób postronnych strzeżonej strefy odprawy celnej i rozpłynęło się w powietrzu?
— Nie potrafię tego wyjaśnić — bąknął inspektor, potrząsając z przygnębieniem głową. — To się jeszcze nigdy nie zdarzyło.
— Jest pani pewna, że byli pijani? — zwrócił się detektyw do stewardesy.
— Bo ja wiem — odparła dziewczyna. — Muszę się zastanowić. Pili dużo, tego jestem pewna; nie mogli udawać. Sama ich obsługiwałam. Wyglądali na porządnie nabuzowanych. Nieszkodliwie, ale nabuzowanych.
— Czy istnieje możliwość, że wylewali gdzieś swoje drinki?
— A gdzie? — spytała stewardesa.
— Nie wiem. Do pustych popielniczek, w poduszki foteli. Czym jest pokryta podłoga?
— Wykładziną dywanową — odparł pilot.
— Połącz się przez radio z ekipą techniczną — zwrócił się detektyw do policjanta stojącego pod drzwiami. — Każ im sprawdzić dywan, poduszki foteli, popielniczki. Lewą stronę odgrodzonej strefy od przodu maszyny. Wystarczy, jak stwierdzą zawilgocenia. Niech mi zaraz dadzą znać.
— Tak jest — funkcjonariusz wyszedł szybko, zamykając za sobą drzwi.
— Tolerancja na alkohol — wtrącił kapitan — może być różna u różnych osób.
— Ale nie przy ilościach, o jakich mówi ta młoda dama — zgasił go detektyw.
— Na miłość boską, a cóż to ma za znaczenie? — żachnął się kapitan. — To na pewno ci, których szukacie. Rozpłynęli się w powietrzu, jak to pan określił. Śmiem twierdzić, że wchodzi tu w grę zaplanowana akcja.
— Wszystko ma znaczenie — pouczył go detektyw. — Zastosowane metody można dopasować do popełnionych wcześniej przestępstw. Szukamy jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Nie brakuje szaleńców. Bogatych szaleńców podróżujących samolotami dookoła świata w poszukiwaniu mocnych wrażeń. Objawy chorób psychicznych nasilają się w stanie odurzenia — nieważne czy alkoholowego, czy narkotycznego. O ile się orientujemy, ci dwaj podejrzani nie znali nawet tego Thorntona; pańska stewardesa twierdzi, że przedstawiali się sobie. Z jakiego powodu by go zamordowali? Zakładając, że faktycznie to zrobili, dlaczego wybrali tak brutalny sposób? To była strychnina, kapitanie, i proszę mi wierzyć na słowo, nie jest to najłagodniejszy sposób zejścia z tego świata.

Zadzwonił telefon. Słuchawkę podniósł inspektor służb celnych. Trzymał ją przez chwilę przy uchu, po czym oddał detektywowi Zarządu Portu.

— To Departament Stanu. Do pana.
— Departament Stanu? Tu porucznik Miles z policji Zarządu Portu Lotniczego. Macie dla mnie informacje, o które prosiłem?
— Mamy. Ale się panu nie spodobają...
— Chwileczkę — przerwał swemu rozmówcy Miles. Drzwi otworzyły się i do biura ponownie wszedł umundurowany funkcjonariusz. — No i co? — zapytał Miles.
— Poduszki foteli i dywan po lewej stronie salki klubowej są wilgotne.
— A więc byli zupełnie trzeźwi — podsumował detektyw obojętnym tonem. Skinął głową policjantowi i ponownie podniósł do ucha słuchawkę telefonu. — Już można. Co mi się nie spodoba?
— Przed ponad czterema laty zgłoszono zaginięcie kwestionowanych paszportów. Należały do dwóch mężczyzn z Flint w stanie Michigan. Ściśle mówiąc, sąsiadów. Pracowali w tej samej firmie w Detroit. W czerwcu tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego roku obydwaj wybrali się w podróż służbową do Europy i nigdy z niej nie wrócili.
— Dlaczego zgłoszono zaginięcie paszportów?
— Zniknęli ze swych pokoi hotelowych. Trzy dni później wyłowiono z rzeki ich ciała. Zostali zastrzeleni.
— Jezu! Z jakiej rzeki? Gdzie?
— Z Izary. Przebywali w Monachium, w Niemczech.

***

Jeden po drugim zirytowani pasażerowie rejsu numer 591 przechodzili przez drzwi pomieszczenia kwarantanny. Przedstawiciel British Airways porównywał ich nazwiska, adresy i numery telefonów z listą pasażerów boeinga 747. Obok niego siedział funkcjonariusz policji Zarządu Portu, stawiając własne znaczki na kopii listy. Sprawdzanie trwało blisko cztery godziny.

Po wyjściu z pomieszczenia pasażerowie kierowali się korytarzem do wielkiej hali bagażowej, gdzie odbierali swoje skontrolowane walizy i zmierzali do drzwi głównego terminalu. Jednak jeden z pasażerów nie przejawiał ochoty do opuszczenia hali bagażowej. Człowiek ten, nieniosący żadnego bagażu prócz przerzuconego przez rękę płaszcza, ruszył prosto do drzwi opatrzonych wymalowanym tłustymi literami napisem:

KOMORA CELNA USA. KIEROWNIK ZMIANY

NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY

 

Wyciągnął przepustkę i wszedł do środka.

Przy oknie w stalowych ramach stał siwowłosy mężczyzna w mundurze wysokiej rangi funkcjonariusza służb celnych i palił papierosa. Odwrócił się na dźwięk otwierających się drzwi.

— Czekałem na ciebie — powiedział. — Nie mogłem nic zrobić, dopóki siedziałeś w kwarantannie.
— Przygotowałem przepustkę na wypadek, gdybym cię tu nie zastał — odparł pasażer, wsuwając przepustkę z powrotem do kieszeni marynarki.
— Miej ją pod ręką. Może się jeszcze przydać, wszędzie kręci się policja. Co chcesz zrobić?
— Podejść do samolotu.
— Sądzisz, że tam są?
— Tak. Gdzieś tam są. To jedyne wyjaśnienie.

Obaj mężczyźni opuścili biuro, przeszli szybkim krokiem halę bagażową, mijając po drodze kilka taśm przenośnikowych, i stanęli przed stalowymi drzwiami opatrzonymi napisem WSTĘP WZBRONIONY. Celnik otworzył je kluczem i przekroczył próg. Młodszy mężczyzna z płaszczem przewieszonym przez rękę podążył za nim. Znaleźli się w długim tunelu prowadzącym na płytę lotniska. Po czterdziestu sekundach marszu dotarli do kolejnych stalowych drzwi strzeżonych przez dwóch ludzi, funkcjonariusza służb celnych i policjanta z Zarządu Portu. Ten pierwszy rozpoznał siwowłosego celnika.

— Czołem, kapitanie. Cholerna noc, co?
— Obawiam się, że to dopiero początek — odparł celnik. — Mimo wszystko mogą nas w to wciągnąć. — Spojrzał na policjanta. — To federalny. — Wskazał ruchem głowy towarzyszącego mu mężczyznę. — Prowadzę go do samolotu pięćset dziewięćdziesiąt jeden. Tu mogą wchodzić w grę narkotyki.

Funkcjonariusz policji sprawiał wrażenie zmieszanego. Najwyraźniej otrzymał rozkaz nieprzepuszczania nikogo.

— No, nie bądź taki — wtrącił się strażnik ze służb celnych. — Ten facet trzęsie całym lotniskiem Kennedy’ego.

Policjant wzruszył ramionami i otworzył drzwi.

Na zewnątrz z czarnego nocnego nieba siąpiło nieprzerwanie, a znad laguny Jamaica Bay napływały tumany rzadkiej mgiełki. Człowiek towarzyszący celnikowi włożył płaszcz. Ruchy miał szybkie, pod przewieszonym przez rękę płaszczem ukrywał pistolet. Zatknął go teraz niepostrzeżenie za pasek od spodni, pozostawiając guziki płaszcza na wysokości talii niezapięte.

Stojący w świetle reflektorów boeing 747 połyskiwał strugami deszczu spływającymi po jego kadłubie. Wokół krzątali się policjanci i pracownicy obsługi naziemnej, a można ich było rozróżnić po kontrastujących ze sobą czarnych i pomarańczowych pelerynach.

— Zagadam policję w środku — powiedział celnik, pokazując metalowe schodki biegnące z platformy ciężarówki do drzwi w kadłubie. — Pomyślnych łowów.

Mężczyzna w płaszczu skinął głową, właściwie go nie słuchając. Penetrował wzrokiem teren. Punkt centralny tej sceny stanowił boeing 747; ze wszystkich stron otaczały go rozstawione co trzydzieści metrów słupki połączone linami. Pomiędzy każdymi dwoma słupkami stał policjant. Mężczyzna w płaszczu znajdował się wewnątrz ogrodzonej strefy; mógł się po niej swobodnie poruszać. Na początku biegnących równolegle lin odwrócił się w prawo i ruszył w kierunku ogona samolotu. Skinieniem głowy pozdrowił funkcjonariuszy policji trwających na posterunkach, migając od czasu do czasu legitymacją przed oczyma tych, którzy spoglądali nań pytająco. Zerkał wciąż poprzez strugi deszczu na twarze ludzi wchodzących do samolotu i wychodzących z niego. Pokonawszy trzy czwarte drogi naokoło samolotu, usłyszał rozeźlony okrzyk pomocnika obsługi naziemnej:

— Co się tak guzdrzesz, palancie? Zablokuj wyciągarkę!

Adresatem tej wiązanki był mężczyzna stojący na platformie

cysterny. Człowiek ten nie miał na sobie peleryny, lecz przemoczony biały kombinezon. Na miejscu kierowcy cysterny siedział jeszcze jeden robotnik, również bez przeciwdeszczowego okrycia.

To jest to, pomyślał mężczyzna w płaszczu. Zabójcy pod garniturami mieli kombinezony. Ale nie przewidzieli deszczu. Pomijając to drobne niedopatrzenie, ucieczka z miejsca zbrodni zaplanowana została genialnie.

Mężczyzna podszedł do cysterny z ręką na broni wciąż ukrytej pod płaszczem. Przebijając wzrokiem mżawkę, spojrzał na postać za szybą wozu, zajmującą miejsce kierowcy. Drugi człowiek znajdował się na platformie nad nim, po jego prawej stronie, i był odwrócony plecami. Mężczyzna za szybą odwzajemnił spojrzenie i z rozszerzonymi z niedowierzania oczami zanurkował raptownie w głąb kabiny. Ale facet w płaszczu był szybszy.

Otworzył drzwiczki, wydobył rewolwer i strzelił. Odgłos wystrzału pochłonął tłumik. Człowiek z fotela kierowcy osunął się na deskę rozdzielczą, z czoła spływała mu krew.

Słysząc za sobą jakieś zamieszanie, mężczyzna stojący na platformie cysterny odwrócił się gwałtownie i spojrzał w dół.

— To ty! Z salki klubowej! Czytałeś gazetę!
— Właź do kabiny — zakomenderował donośnie pomimo bębnienia deszczu facet w płaszczu, chowając rewolwer za otwartymi drzwiczkami.

Postać na platformie się zawahała. Mężczyzna z rewolwerem się rozejrzał. Policjanci otaczający samolot byli zaabsorbowani dokuczliwościami stwarzanymi przez ulewę, na wpół oślepieni reflektorami. Nikt nie interesował się morderczą rozgrywką. Mężczyzna w płaszczu wyciągnął rękę, pochwycił białą tkaninę kombinezonu ocalałego zabójcy i jednym szarpnięciem wepchnął go w otwarte drzwiczki kabiny cysterny.

— Zawaliliście sprawę. Syn Heinricha Clausena nadal żyje — wycedził spokojnie. Potem oddał drugi strzał. Postać w kombinezonie osunęła się na siedzenie.

Mężczyzna w płaszczu zatrzasnął drzwiczki i wsunął rewolwer z powrotem za pasek spodni. Po chwili jak gdyby nigdy nic szedł pod kadłubem w stronę wytyczonego linami przejścia do tunelu. Zauważył celnika wynurzającego się z drzwi boeinga 747 i zbiegającego szybko po schodkach. Spotkali się i skierowali razem do drzwi tunelu.

— No i jak? — spytał celnik.
— Moje polowanie zakończyło się sukcesem. Ich nie. Pozostaje pytanie, co poczniemy z Holcroftem?
— To już nie twoje zmartwienie. Kusacz się tym zajmie. Trzeba go powiadomić.

Mężczyzna w płaszczu uśmiechnął się do siebie świadomy, że w ulewie nie będzie widać tego uśmiechu.

Rozdział 4