Każę aktorom powtórzyć morderstwo - Maciej Słomczyński, Joe Alex - ebook + książka

Każę aktorom powtórzyć morderstwo ebook

Maciej Słomczyński, Joe Alex

0,0
32,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Naukowiec pokonany własną bronią?

Anna Rudzińska zamierza związać się z innym mężczyzną. Wyjeżdża do niego do Zakopanego, po powrocie planując ostateczną rozmowę z mężem. Otuchy ma jej dodać siostra Maria. Gdy kobiety wchodzą do domu, znajdują tam martwe ciało. Profesor Rudziński był chemikiem i miał dostęp do toksycznych substancji, początkowo wydaje się więc, że mogło to być samobójstwo. Z czasem jednak sprawa się komplikuje, a dochodzenie przejmuje kapitan Ziętek…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Cytat

Mówią, że zbrod­niarz nie­je­den w teatrze

Do głębi duszy tak bywał wstrzą­śnięty

Wymową tego, co ujrzał na sce­nie,

Że swe występki wyzna­wał otwar­cie;

Gdyż zbrod­nia, cho­ciaż języka nie miewa,

Prze­ma­wia w spo­sób naj­bar­dziej prze­dziwny.

Każę akto­rom powtó­rzyć mor­der­stwo…

Wil­liam Sha­ke­spe­are, Ham­let, akt II, scena 2

Rozdział 1. „Pociąg osobowy z Zakopanego wjeżdża na tor przy peronie czwartym…”

Roz­dział 1

„Pociąg oso­bowy z Zako­pa­nego wjeż­dża na tor przy pero­nie czwar­tym…”

Był to jeden z owych zmien­nych, chłod­nych poran­ków wio­sen­nych, zsy­ła­ją­cych pra­wie co kwa­drans nie­wielki deszcz, a po nim krót­kie roz­ja­śnie­nie.

Kiedy Anna wyj­rzała przez lewe okno tak­sówki, zoba­czyła nad ulicą nie­bie­skie, czy­ste niebo. Zer­k­nęła w prawe okno. Ponad mija­nym skwe­rem i dachami kamie­nic odcho­dziła wystrzę­piona, nisko i szybko pły­nąca czarna chmura.

Anna oparła się o sie­dze­nie wozu, mimo woli dotknęła mokrego kap­tura swego nie­prze­ma­kal­nego płasz­cza i tak samo mimo woli uśmiech­nęła się. Ten młody, dziko wyglą­da­jący chło­pak włó­czył się za nią pra­wie przez trzy godziny i spra­wiło jej to przy­jem­ność, cho­ciaż nawet teraz, kiedy stra­ciła go już z oczu, nie przy­zna­łaby się do tego otwar­cie sama przed sobą. Uśmiech znik­nął z jej twa­rzy rów­nie szybko, jak się poja­wił.

– Idiotko… – powie­działa do sie­bie szep­tem, tak cicho, żeby kie­rowca nie mógł jej usły­szeć. – To nie będzie łatwy dzień. – Przy­mknęła oczy i dodała w myśli: „Nie. Na pewno nie będzie. To może być nawet naj­trud­niej­szy dzień w twoim życiu…”.

Wóz zakrę­cił ostro. Unio­sła powieki. Przed nią była niska, pękata hala Dworca Głów­nego. Anna spoj­rzała na zega­rek. Za dzie­sięć dzie­siąta. Nie musiała się zanadto śpie­szyć. Pociąg z Zako­pa­nego wje­dzie dopiero za dwa­na­ście minut.

Zapła­ciła tak­sów­ka­rzowi i szybko wbie­gła po stop­niach pro­wa­dzą­cych do hali. Rozej­rzała się. Przy kasach stały kil­ku­na­sto­oso­bowe kolejki po bilety. Prze­cięła halę na ukos i zatrzy­mała się przed jed­nym z auto­ma­tów sprze­da­ją­cych pero­nówki. Szu­ka­jąc w torebce dwu­zło­tówki, spoj­rzała w lusterko wbu­do­wane pośrodku auto­matu. Zoba­czyła w nim zmę­czoną twarz bez uśmie­chu, zaci­śnięte usta i oczy pełne nie­po­koju. Odru­chowo popra­wiła wymy­ka­jące się spod kap­tura kosmyki jasnych wło­sów i wypro­sto­wała się, a potem lekko i ze znie­cier­pli­wie­niem ude­rzyła pal­cami w tar­czę auto­matu. Dopiero wtedy zauwa­żyła, że w dru­giej dłoni cią­gle jesz­cze trzyma dwu­zło­tówkę. Wsu­nęła ją szybko do otworu, odczy­tała instruk­cję i naci­snęła guzik. Auto­mat szczęk­nął, odbyły się w nim nagle jego zwy­kłe mecha­niczne prze­miany i pero­nówka wylą­do­wała w maleń­kiej niklo­wa­nej rynience. Anna patrzyła jesz­cze przez chwilę, nie zda­jąc sobie sprawy z tego, że wię­cej nic już się tu nie sta­nie. Potem wycią­gnęła nie­cier­pli­wie dłoń, wzięła bilet i ruszyła ku przej­ściu na perony. Była godzina dzie­siąta minut dwie.

– Zako­piań­ski jesz­cze nie przy­szedł, prawda? – zapy­tała kon­tro­lera z nagłym nie­po­ko­jem. Jeżeli rano nie­uważ­nie spoj­rzała na tablicę infor­ma­cyjną i Mary­sia zdą­żyła już przy­je­chać, byłby to fatalny zbieg oko­licz­no­ści.

– Nie – kon­tro­ler sta­ran­nie prze­dziur­ko­wał pero­nówkę i oddał, spo­glą­da­jąc na nią dalej z waha­niem, jak gdyby mogła być pod­ro­biona. – Ale zaraz chyba będzie. Nie zapo­wia­dali jesz­cze, to zna­czy, że nie wyszedł z Zachod­niego.

Ode­tchnęła z ulgą. W tej samej chwili mega­fon dwor­cowy obwie­ścił ostrym, skrze­kli­wym kobie­cym gło­sem:

– Pociąg oso­bowy z Zako­pa­nego wjeż­dża na tor przy pero­nie czwar­tym! Powta­rzam: pociąg oso­bowy…

Anna przy­śpie­szyła kroku, wycho­dząc z hali. Ale pociągu jesz­cze nie było i zatrzy­mała się pod słu­pem naj­bliż­szej latarni, zdy­szana. Powoli oddech uspo­ka­jał się. Znowu pomy­ślała prze­lot­nie o tym chłopcu, ale myśl ta poja­wiła się i znik­nęła w ułamku sekundy, gdyż z dala, pośród splą­ta­nej sieci dru­tów trak­cyj­nych i lasu sema­fo­rów, uka­zał się potężny zie­lony elek­tro­wóz, a za nim sznu­re­czek wago­nów. Pociąg był tak daleko, że nie sły­szała go jesz­cze. Potem zbli­żył się. Po pero­nie prze­je­chał zabawny, podobny do chra­bąsz­cza wózek towa­rowy, na któ­rym sie­działo trzech kole­ja­rzy w roz­pię­tych koszu­lach. Anna roz­pięła płaszcz i zsu­nęła kap­tur z głowy. W tej chwili świe­ciło słońce i z kałuż na pero­nie uno­siły się maleń­kie obłoczki pary. Pociąg był już bli­sko.

Elek­tro­wóz wol­niutko pod­cią­gnął sznur wago­nów do końca peronu i zatrzy­mał się cicho.

Anna minęła oba wagony pocz­towe i zatrzy­mała się przed wozem sypial­nym, z któ­rego wła­śnie wysko­czył kon­duk­tor i wycią­gnął dłoń ku wysia­da­ją­cej ostroż­nie sta­ruszce. Za sta­ruszką widać było grupkę pasa­że­rów stło­czo­nych przy wyj­ściu i w kory­ta­rzu. Zaczęli scho­dzić w dół i kolejno sta­wali na pero­nie. Sied­miu. Ośmiu. Wszy­scy.

Przy­su­nęła się do drzwi wagonu, aby nie dać się unieść fali ludz­kiej, która zaczęła pły­nąć pero­nem. Potem odwró­ciła się szybko. Mógł być prze­cież i drugi wagon sypialny w tyle.

Ktoś dotknął lekko jej ramie­nia. Odwró­ciła się na pię­cie i po raz drugi dzi­siaj ode­tchnęła z ulgą.

Przed nią stała młoda dziew­czyna, ubrana w kostium podróżny i roz­pięty płaszcz nie­prze­ma­kalny. W jed­nej dłoni trzy­mała małą wali­zeczkę, w dru­giej torebkę. Pochy­liła się naprzód i nie wypusz­cza­jąc z rąk bagażu, dotknęła prze­lot­nie war­gami policzka cze­ka­ją­cej.

– Ser­wus, Aniu! Bałam się, że nie dosta­łaś depe­szy i nie przyj­dziesz. Dobrze, że jesteś.

Kiedy tak stały naprze­ciw sie­bie, można było dostrzec na pierw­szy rzut oka, że łączy je bli­skie pokre­wień­stwo. Były podob­nie zbu­do­wane i tak samo jasne: jasne włosy, jasna cera, jasne oczy.

– Ser­wus, mała. Nie przy­je­cha­łaś sypial­nym? – Anna sta­rała się nadać swoim sło­wom barwę zdaw­ko­wego zacie­ka­wie­nia i z zado­wo­le­niem stwier­dziła, że jej się to udało.

– Zde­cy­do­wa­łam się jechać w ostat­niej chwili i nie było już miej­sca. Chodź…

Młod­sza, nie uśmie­cha­jąc się już, pocią­gnęła ją w stronę wyj­ścia. Ruszyły powoli pośród gęstego, obła­do­wa­nego baga­żami tłumu, który opły­wał je z obu stron. Przez chwilę szły w mil­cze­niu.

„Dla­czego ona nic nie mówi?… – pomy­ślała Anna, nie patrząc na sio­strę. – Dla­tego, że ma zamiar zro­bić, albo już zro­biła, naj­więk­sze głup­stwo w swoim głu­pim życiu”.

Przez chwilę sta­rała się opa­no­wać rosnącą złość, ale nie wytrzy­mała i spoj­rzaw­szy z ukosa na sio­strę, powie­działa twardo:

– Wie­czo­rem dosta­łam twoją depe­szę. Wiem z doświad­cze­nia, że nie lubisz zby­tecz­nej kore­spon­den­cji. Pro­si­łaś, żebym wyszła po cie­bie na dwo­rzec. Wyszłam. Jestem. Co się stało?

Tamta wzru­szyła ramio­nami.

– Mary­siu… – powie­działa Anna cicho i zdzi­wiła się, że sio­stra usły­szała ją pośród zgiełku.

– Tak?

– Pytam, co się stało?

– Wiesz prze­cież, co się stało.

– Wiem i nie wiem. Wiem, co się mogło stać. Co się może stać. Ale nie chcesz mi chyba powie­dzieć, że rzu­casz Romana dla tego… tego smar­ka­cza?

Maria zatrzy­mała się, posta­wiła wali­zeczkę i zaczęła szu­kać biletu w torebce. Anna patrzyła ze znie­cier­pli­wie­niem na jej piękne palce prze­rzu­ca­jące bez­rad­nie dzie­siątki przed­mio­ci­ków w głębi torebki. Pomy­ślała, że chyba ni­gdy jesz­cze nie była tak zła na swoją młod­szą sio­strę jak dziś.

– Możesz to i tak okre­ślić – powie­działa Maria, szu­ka­jąc na­dal. – Rzu­cić męża dla przy­stoj­nego smar­ka­cza. Tobie pew­nie tak się to przed­sta­wia. Nie mogę mieć do cie­bie pre­ten­sji. To ja go kocham, nie ty. Jest! – Wycią­gnęła bilet i podała Annie, która wzięła go bez­myśl­nie. Potem unio­sła wali­zeczkę i ruszyły. Obła­do­wany tra­garz roz­dzie­lił je gwał­tow­nie, woła­jąc: – Prze­pra­szam!… Prze­pra­szam!… – Potem znowu były bli­sko sie­bie w gęst­nie­ją­cym przy wyj­ściu tłu­mie.

– W końcu dla cie­bie to słowa… takie albo inne. A dla mnie to naj­waż­niej­sza sprawa w życiu! – mówiła Maria.

Anna podała oba bilety i zna­la­zły się przed dwor­cem. Chwy­ciła sio­strę za ramię. Stały teraz z boku, obok kraty i tłum mijał je w pew­nej odle­gło­ści.

– To nie­prawda! On nie może być dla cie­bie naj­waż­niej­szy. Pomyśl o Roma­nie!

– Myśla­łam. Myślę, ale to niczego nie zmie­nia. Zresztą, powie­dzia­łam Roma­nowi o Hen­ryku…

– Powie­dzia­łaś mu!

– Tak, to prze­cież on mi kazał wyje­chać na tydzień, dokąd zechcę, i prze­my­śleć wszystko. Wiesz, jaki on jest: spo­kojny. Poje­cha­łam do Zako­pa­nego. Ale nie potrze­bo­wa­łam całego tygo­dnia, żeby się zde­cy­do­wać. Wró­ci­łam. Depe­szo­wa­łam do cie­bie, bo chcę, żebyś była przy tym. Nie jest mi łatwo. Roman był zawsze bar­dzo dobry dla mnie.

– Tak, był bar­dzo dobry dla cie­bie! – powie­działa Anna, nie mogąc opa­no­wać nagłej nie­na­wi­ści do dziew­czyny, którą wycho­wała i nauczyła się kochać nie tylko jak sio­strę, ale i jak córkę. – To prawda, był za dobry dla cie­bie! Za dobry! Za dobry!!

Odwró­ciła się i zaczęła iść przed sie­bie w stronę postoju tak­só­wek. Młod­sza pobie­gła za nią, dopę­dziła ją i zagro­dziła jej drogę.

– Nie zosta­wiaj mnie samej – powie­działa ze stra­chem. – On prze­cież zro­zu­mie…

– Na pewno! – Anna chciała ją wymi­nąć, ale nie poru­szyła się. Nie mogła. Nie mogła pozo­sta­wić jej samej. Maria, jak gdyby zro­zu­miaw­szy to, dodała szybko i bła­gal­nie:

– On jest dobry. Zoba­czysz, że przyj­mie to spo­koj­nie. Sam mi mówił, że jest o dwa­dzie­ścia lat star­szy i że… Nie­raz tak mówił. Pojedź ze mną. On cie­bie lubi.

Anna opu­ściła głowę, a potem ją unio­sła. W jej oczach nie było już nie­chęci ani nie­po­koju, tylko roz­pacz.

– Zmar­nu­jesz życie sobie i jemu – powie­działa cicho. – Dla­czego tacy wspa­niali, uta­len­to­wani, pra­co­wici męż­czyźni jak Roman biorą sobie zawsze takie idiotki, które myślą tylko o nowych suk­niach i nowych kochan­kach?

– Nie mia­łam kochanka. Nie chcia­łam być taka, jak mówisz, i dla­tego powie­dzia­łam mu… Chcia­łam być uczciwa wobec niego…

Zaczęły iść w kie­runku postoju tak­só­wek.

Wozy uno­szące falę pasa­że­rów zako­piań­skiego pociągu odje­chały już i poja­wiły się następne puste tak­sówki.

– Chcia­łaś być uczciwa! Żeby przy­naj­mniej nie dowie­dział się o tym ni­gdy. To nie jest uczciwe: spra­wiać cier­pie­nie innym, żeby sobie uła­twić życie.

– To zna­czy, że uczci­wiej byłoby go oszu­ki­wać?

Anna nie odpo­wie­działa. Stały już przy tak­sów­kach. Tro­chę zbyt gwał­tow­nie szarp­nęła drzwiczki, ustą­piły miękko. Wsia­dła. Maria wsu­nęła za nią swoją wali­zeczkę, którą star­sza sio­stra, znowu zupeł­nie odru­chowo, wzięła na kolana. Kiedy drzwiczki zatrza­snęły się i wóz ruszył, Maria pochy­liła się naprzód i zwró­ciła do kie­rowcy:

– Dębowa dwa­na­ście.

– Dębowa? – Na uła­mek sekundy odwró­cił ku niej głowę. – Gdzie to będzie?

– Na Okę­ciu. Mała wil­lowa uliczka. Ostatni numer pod laskiem. Niech pan jedzie. Pokażę panu potem.

Opa­dła na sie­dze­nie.

– Ale dla­czego chcesz mnie w to wcią­gnąć? – zapy­tała star­sza. Odru­chowo bęb­niła pal­cami po kra­wę­dzi wali­zeczki.

– A kogo? – odparła tamta szcze­rze. – Prze­cież tylko cie­bie mam na świe­cie. Wycho­wa­łaś mnie, Aniu, i…

– I chcesz, żeby Roman podzię­ko­wał mi oso­bi­ście za to, jak ślicz­nie cię wycho­wa­łam! – Urwała. – Nie powin­nam tam jechać z tobą – dodała bez prze­ko­na­nia. Wie­działa, że poje­dzie, że musi poje­chać. Cokol­wiek mia­łoby się zda­rzyć w życiu jej sio­stry, ona zawsze weź­mie za to tyle odpo­wie­dzial­no­ści, ile potrafi udźwi­gnąć.

– Musisz! – Mary­sia wzięła ją za rękę. Anna chciała cof­nąć dłoń, ale nie cof­nęła. – Wytłu­ma­czysz mu. On ci uwie­rzy…

– Tobie też wie­rzył…

Umil­kły. Tak­sówka jechała powoli w dłu­gim łań­cu­chu aut i zatrzy­mała się przed czer­wo­nymi świa­tłami skrzy­żo­wa­nia.

– Popatrz – powie­działa cicho Maria, wska­zu­jąc małą owalną tabliczkę na bocz­nej ściance, pomię­dzy sie­dze­niami:

„Dorożka oso­bowa – 2224”.

Anna unio­sła głowę. Przez chwilę wpa­try­wała się w prze­strzeń, nie rozu­mie­jąc. Potem usły­szała głos sio­stry.

– Dorożka oso­bowa numer 2224… to zupeł­nie jak dla mnie… Aż dziwne… Mia­łam dwa­dzie­ścia dwa lata, kiedy wyszłam za niego, a teraz mam dwa­dzie­ścia cztery…

Anna odwró­ciła do niej zwil­got­niałe nagle oczy.

– Mary­siu, Mary­siu, Mary­siu… – Opu­ściła głowę. Maria zauwa­żyła dwie łzy, które upa­dły na wieko wali­zeczki i zamie­niły się w lśniące, nie­re­gu­larne plamki.

– Nie płacz, no nie płacz – powie­działa zdu­szo­nym gło­sem.

– Ale czy ty naprawdę musisz to zro­bić? Jeżeli on ci dał czas do namy­słu, to zasta­nów się jesz­cze. Potem będzie już za późno. On…

Znowu umil­kła, nie koń­cząc zda­nia. Prze­cież wie­działa, że jest już za późno. Niczego nie można było już zmie­nić. Roman…

Nie chciała myśleć o Roma­nie. Zwró­ciła głowę do Marii, która powie­działa twardo:

– Muszę… Możesz mi wie­rzyć albo nie, ale ja naprawdę kocham Hen­ryka. I wiem, że Roman sam by nie chciał, żebym została z nim, kocha­jąc kogo innego. Zresztą, pozwo­lił mi wybrać. Wybra­łam. – Urwała, a potem dodała z nagłą roz­pa­czą w gło­sie: – Nie mogę ina­czej, nie mogę…

Kie­rowca z cie­ka­wo­ścią zer­k­nął w lusterko, w któ­rym widział wyraź­nie dwie młode kobiece twa­rze. Zauwa­żył, że młod­sza z kobiet poło­żyła głowę na ramie­niu star­szej i zasło­niła sobie oczy dłońmi, tuląc się do niej.

Rozdział 2. „Romku, dlaczego nie odpowiadasz…”

Roz­dział 2

„Romku, dla­czego nie odpo­wia­dasz…”

Willa była mała, par­te­rowa i poło­żona w płyt­kim, wypie­lę­gno­wa­nym, mło­dym ogro­dzie, naj­wy­raź­niej zasa­dzo­nym w chwili, kiedy ukoń­czono dom. Od ulicy odgra­dzała ją siatka i rosnący wzdłuż siatki żywo­płot, który czę­ściowo zasła­niał widok. Asfal­towa droga bie­gnąca od strony mia­sta pomię­dzy wil­lami sto­ją­cymi pośród mło­dych ogro­dów koń­czyła się w tym miej­scu i prze­cho­dziła w zwy­kłą kole­inę, która prze­ci­nała nie­za­bu­do­wane jesz­cze pola i omi­ja­jąc nie­wielki, cudem tylko chyba pozo­sta­wiony tu lasek, a raczej zagaj­nik brzo­zowy, łączyła się z daleką szosą; bie­gły po niej maleń­kie z tej odle­gło­ści cię­ża­rówki i samo­chody oso­bowe.

W uliczce było bar­dzo cicho. Odgłosy mia­sta przy­pły­wały tu w postaci nikłego, nie­koń­czą­cego się ni­gdy szumu, ale był on tak jed­no­stajny, że po chwili ucho prze­sta­wało go sły­szeć i sta­wał się czę­ścią ciszy. Sąsia­du­jący z willą na krańcu uliczki domek oddzie­lony był od niej nie­za­bu­do­waną par­celą i leżał w odle­gło­ści stu kro­ków. Ni­gdzie wokoło nie było żywej duszy.

Od strony mia­sta nad­je­chała tak­sówka, zatrzy­mała się i po chwili wysia­dły z niej dwie kobiety. Pode­szły do furtki. Ciężka ciemna chmura prze­sło­niła słońce i uliczka w jed­nej chwili stała się nie­mal mroczna.

Maria naci­snęła klamkę furtki. Naci­snęła po raz drugi i się­gnęła do torebki, sta­wia­jąc wali­zeczkę na wysy­pa­nym żwi­rem chod­niku. Wyjęła pęk klu­czy i wsu­nęła jeden z nich w zamek.

Otwo­rzyła i weszła pierw­sza, zapo­mi­na­jąc o wali­zeczce.

Anna pochy­liła się, wzięła wali­zeczkę i poszła za nią, zamy­ka­jąc trą­ce­niem pan­to­fla furtkę. Spoj­rzała na okna willi. Były ciche i zamknięte. Nie dostrze­gła w żad­nym z nich naj­mniej­szego ruchu. Wzdry­gnęła się.

Idąca przed nią Maria odru­chowo trą­cała trzy­ma­nymi w dłoni klu­czami krzewy róż rosną­cych po obu stro­nach ścieżki. Pierw­sze kro­ple desz­czu, wiel­kie i rzadko roz­rzu­cone, upa­dły na ogród.

Weszły po kilku sze­ro­kich, pła­skich stop­niach i zatrzy­mały się na ganku willi. Anna wzdry­gnęła się raz jesz­cze i spoj­rzała na mocne drzwi wej­ściowe wyko­nane z gład­kiego bia­łego dębu i ozdo­bione pokrytą szkli­wem wizy­tówką obwiesz­cza­jącą:

MARIA I ROMAN RUDZIŃ­SCY

„Od dziś jedno z tych imion prze­sta­nie tu figu­ro­wać” – pomy­ślała. W szklany daszek nad ich gło­wami zabęb­niła nagła, gwał­towna ulewa. Zagrzmiało.

Maria po krót­kim, nie­do­strze­gal­nym pra­wie waha­niu naci­snęła dzwo­nek, który zatur­ko­tał cicho w głębi domu. Stały, cze­ka­jąc.

Za nimi, w głębi uliczki, tak­sówka przy­sło­nięta firanką desz­czu zawró­ciła i odje­chała.

Maria raz jesz­cze naci­snęła dzwo­nek. Znowu cze­kały przez chwilę.

– Może wyszedł? – powie­działa Anna tro­chę za swo­bod­nie. – O tej porze jest prze­cież zawsze w pra­cowni.

Maria wzru­szyła ramio­nami.

– Do niego też wysła­łam depe­szę, że przy­jeż­dżam. Nie wyszedłby prze­cież przed roz­mową ze mną. – Cof­nęła się nagle i chwy­ciła sio­strę za rękę. – Słu­chaj, a jeżeli on tam jest i nie chce mi otwo­rzyć? – zapy­tała z nagłym prze­stra­chem. – Może nie chce mnie wpu­ścić? Co ja zro­bię?

– Poje­dziesz do mnie – powie­działa Anna szybko. Obej­rzała się. Po tak­sówce nie było już śladu. Deszcz padał teraz równo i gęsto. Cały wid­no­krąg pokryty był nisko pły­ną­cymi, cięż­kimi chmu­rami.

– Dobrze! Jedźmy! – Maria odwró­ciła się i chciała się­gnąć po wali­zeczkę. Ręka jej unio­sła się powoli. – Prze­cież mam klu­cze – powie­działa cicho. – Nie wiem, co mi jest. Zwa­rio­wa­łam chyba…

Szybko wsu­nęła klucz w zamek i drzwi otwo­rzyły się bez­sze­lest­nie. Maria stała przez chwilę, patrząc w głąb pustego przed­po­koju.

– Nie wejdę – powie­działa cicho. – On tam jest i nie chce ze mną mówić.

Anna odsu­nęła ją lekko i poszła pierw­sza. Nie odwra­ca­jąc się, usły­szała, że Mary­sia idzie za nią i zamknęła za sobą drzwi. Stały teraz w pół­mroku, bar­dzo podobne, nie­ru­chome, nad­słu­chu­jąc.

Anna nabrała głę­boko powie­trza w piersi.

– Romku! – powie­działa gło­śno, na pewno tro­chę za gło­śno. Cisza. – Jego płaszcz wisi – dodała po chwili pół­gło­sem, wska­zu­jąc wie­szak. – W takim razie jest chyba? Wziąłby go, bo od rana jest brzydko. Romku!…

Maria zbli­żyła się do pół­otwar­tych drzwi, które pro­wa­dziły do jed­nego z dwu fron­to­wych poko­jów.

– Romku! – Zaj­rzała i cof­nęła głowę. Odwró­ciła się do sio­stry. – Nie. Nie ma go już. Na pewno wyszedł w kurtce.

Szybko pode­szła do dru­gich drzwi, otwo­rzyła je i zaj­rzała.

– Tu też go nie ma.

Anna stała pośrodku przed­po­koju, śle­dząc jej ruchy.

Maria zwró­ciła się do trze­cich drzwi, leżą­cych po prze­ciw­nej stro­nie przed­po­koju.

Zatrzy­mała się na uła­mek sekundy z ręką na klamce, potem naci­snęła i zaj­rzała. Otwo­rzyła drzwi sze­rzej i sta­nęła w progu.

– Dzień dobry, Roman – powie­działa cicho, zała­mu­ją­cym się gło­sem. – Dla­czego nie odpo­wia­dasz? Dzwo­nimy, wołamy i… Romku!!

W jej gło­sie było coś takiego, że Anna drgnęła, a potem szybko pode­szła do drzwi i sta­nęła przy niej.

Był to duży, jasny pokój sto­łowy, w któ­rym stał kre­dens, stół i krze­sła, pocho­dzące sprzed lat mniej wię­cej pięć­dzie­się­ciu. Anna nie zwró­ciła naj­mniej­szej uwagi na dzi­waczne ume­blo­wa­nie. Bywała tu czę­sto i wie­działa, że sta­no­wiło ono wła­sność rodzi­ców Romana Rudziń­skiego. Nie pozbył się tych cięż­kich i zbyt wiel­kich mebli ni­gdy, naj­praw­do­po­dob­niej przez sen­ty­ment dla zmar­łych, cho­ciaż Mary­sia, zwo­len­niczka jak naj­da­lej posu­nię­tej nowo­cze­sno­ści, była im bar­dzo prze­ciwna.

Roman Rudziń­ski sie­dział przy stole z głową opartą na rękach. Wyglą­dał, jak gdyby przed chwilą usnął. Twa­rzy nie było widać.

Wzrok Anny pobiegł ku pod­ło­dze, na któ­rej dostrze­gła roz­bitą szklankę. Tuż za sobą sły­szała przy­śpie­szony, prze­ry­wany oddech sio­stry. Czu­jąc nie­równy, gwał­towny rytm wła­snego serca, pode­szła do sie­dzą­cego.

– Romku, to ja – powie­działa cicho. – Przy­je­cha­łam z nią, żeby…

Nie odpo­wie­dział i nie poru­szył się. Anna poło­żyła łagod­nie dłoń na jego ramie­niu.

Pomy­ślała, że sie­dzący chce strzą­snąć z ramie­nia jej palce.

Ale to nie była prawda.

Wystar­czyło to lek­kie dotknię­cie, aby ciało Romana Rudziń­skiego zwa­liło się ciężko z krze­sła na pod­łogę.

Anna cof­nęła się o krok, chwy­ta­jąc oddech.

Za sobą, jak gdyby z ogrom­nej odle­gło­ści, usły­szała wysoki, prze­ni­kliwy, nie­mal nie­ludzki krzyk Marii:

– Roma­aan! Roma­aan! Roma­aan!!!

Odwró­ciła się powoli.

– Jeżeli go zabi­łaś – powie­działa cicho, ze zdu­mie­wa­ją­cym spo­ko­jem, któ­rego nie umiała sobie wytłu­ma­czyć – miej teraz przy­naj­mniej tyle god­no­ści, żeby się przy­zwo­icie zacho­wy­wać.

Krzyk dziew­czyny urwał się nagle w poło­wie frazy.

– Ja?… Ja go nie zabi­łam – wyszep­tała Maria i spoj­rzała na nią prze­ra­żo­nymi oczami. – Jak mogłam go zabić?

– Ale umarł przez cie­bie, prawda? – powie­działa Anna, klę­ka­jąc przy nie­ru­cho­mym ciele i doty­ka­jąc lekko dło­nią czoła. Było zimne, tak zimne, że prze­mknęło jej przez myśl, jak mar­twy przed­miot może być o tyle chłod­niej­szy od oto­cze­nia…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki