Katedra Marii Panny w Paryżu - Victor Hugo - ebook + audiobook

Katedra Marii Panny w Paryżu ebook i audiobook

Victor Hugo

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Akcja powieści Wiktora Hugo toczy się w średniowiecznym Paryżu. Najważniejszym tematem tej wielowątkowej prozy są dzieje miłości archidiakona Klaudiusza Frollo do młodej Cyganki Esmeraldy. Autor stworzył również słynną postać Quasimoda, dzwonnika Notre Dame. Powieść, którą Hugo nazwał "malowidłem Paryża w XV wieku", była wielokrotnie ekranizowana, na jej podstawie powstały także filmy rysunkowe wyprodukowane m.in. przez studio Walta Disneya.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 494

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 20 min

Lektor: Ewa Wyględowska

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pysia2307

Nie oderwiesz się od lektury

Arcydzieło, po skończeniu którego płakałam i czułam pustkę, nie wiedząc co dalej mam zrobić. Wybitna kreacja postaci i historia, która zostaje w człowieku, coś pięknego.
00

Popularność




Wprowadzenie

Przed kil­koma laty, zwie­dza­jąc albo raczej plą­dru­jąc po kate­drze Naj­święt­szej Panny Marii, autor tej książki, w ciem­nym zakątku jed­nej z wież, zna­lazł na murze wyryty ten wyraz:

ΑΝ’ΑΓΚΗ

Te gło­ski grec­kie, sczer­niałe ze sta­ro­ści i głę­boko werznięte w kamień, noszące na sobie piętna kali­gra­fii gotyc­kiej i przy­po­mi­na­jące, że ręka ze śred­nich wie­ków je kre­śliła, nade wszystko zna­cze­nie ich zło­wróżbne i straszne, mocno ude­rzyły autora.

Pytał sam sie­bie, pra­gnąc odgad­nąć, jakaż to dusza cier­piąca nie mogła opu­ścić świata, aby nie zazna­czyć zbrodni, albo nie­szczę­ścia na czole sta­rej świą­tyni?

Jak tylko zaczęto mazać i dra­pać mury, znikł napis. Albo­wiem tak postę­pują od dwu­stu lat z cudow­nymi śred­nich wie­ków kościo­łami. Zmiany ze wszech stron oble­gają je, z wierz­chu i wewnątrz – ksiądz je obiela, archi­tekt odra­puje, a lud przy­cho­dzi i burzy.

Oprócz sła­bej pamiątki, jaką autor pozo­sta­wił w tej książce, nie ma śladu z owego ponu­rego napisu w kate­drze Naj­święt­szej Panny Maryi w Paryżu, rów­nie jak ze smut­nego prze­zna­cze­nia osoby, która tre­ści­wie los swój skre­śliła. Czło­wiek, piszący na murze, znik­nął od kilku wie­ków, wyraz nakre­ślony znik­nął z kościel­nego muru, a sam kościół wkrótce może znik­nie z powierzchni ziemi.

Z tego wyrazu napi­sano książkę: „Kate­dra Naj­święt­szej Panny Marii w Paryżu”.

Księga pierwsza

KSIĘGA PIERW­SZA

***

I. Wielka sala

I

Wielka sala

Trzy­sta czter­dzie­ści osiem lat, sześć mie­sięcy i dzie­więt­na­ście dni pary­ża­nie obu­dzili się na dźwięk wszyst­kich dzwo­nów, biją­cych w potrój­nym okręgu: Cité, Uni­wer­sy­tetu i Mia­sta.

Nie jest to dzień pamiętny w histo­rii 6 stycz­nia 1482 roku. Żaden zna­ko­mity wypa­dek nie poru­szał od rana spi­żów i pary­żan – albo­wiem nie był to ani szturm Pikar­dyj­czy­ków lub Bur­gund­czy­ków, ani uro­czy­ste polo­wa­nie, ani bunt stu­den­tów w win­nicy Laas, ani wjazd groź­nego i potęż­nego króla, ani nawet powie­sze­nie łotrów i łotrzyc w spra­wie­dli­wo­ści pary­skiej – nawet nie było to przy­by­cie, tak czę­ste w pięt­na­stym wieku, nadę­tej i szum­nej amba­sady. Zale­d­wie dwa dni minęły od ostat­niego wjazdu jed­nej z kal­wa­kat tego rodzaju posłów fla­mandz­kich, mają­cych zawrzeć mał­żeń­stwo del­fina z Mał­go­rzatą Fla­mandzką, wjazdu, który znu­dził kar­dy­nała Bour­bon, zmu­szo­nego, dla podo­ba­nia się kró­lowi, uśmie­chać do nie­okrze­sa­nych bur­mi­strzów fla­mandz­kich, przyj­mo­wać ich w swoim pałacu de Bour­bon, pięk­nym moral­nym dia­lo­giem i wesołą kro­to­chwilą w cza­sie, gdy ulewny deszcz moczył mu przed bra­mami prze­śliczne kobierce.

Szó­stego stycz­nia, który poru­szał całą lud­ność Paryża, jak mówi Jan de Troyes, podwójna była uro­czy­stość, połą­czona od nie­pa­mięt­nych cza­sów, to jest obiór króla mig­da­ło­wego i Święto Bła­znów.

Dnia tego miały być fajer­werki na placu de Gréve, uma­je­nie w pałacu Bra­que i dia­log w Pałacu Spra­wie­dli­wo­ści. Ogło­szono to przy dźwięku trąb po uli­cach i pla­cach przez dwo­rzan pre­wota, ubra­nych w piękne fio­lety z bia­łymi krzy­żami na pier­siach.

Tłum miesz­czan, zamknąw­szy domy i sklepy, zdą­żał w jedno z tych trzech wspo­mnia­nych miejsc – każdy jakąś obrał sobie drogę: ten na fajer­werki, ten na uma­je­nie, a ten na dia­log. Trzeba przy­znać na pochwałę gaw­ro­nów ówcze­snych, że więk­sza ich część udała się na sztuczne ognie tak sto­sowne do pory roku, albo na dia­log, mający się odbyć w wiel­kiej sali pałacu, dobrze osło­nię­tej i zamknię­tej, i że cie­kawi pozwo­lili swo­bod­nie mar­z­nąć uma­je­niu pod nie­bem stycz­nio­wym, przy cmen­ta­rzu kaplicy de Bra­que.

Wszyst­kimi przy­stę­pami lud napły­wał do Pałacu Spra­wie­dli­wo­ści, albo­wiem wie­dziano, że amba­sa­do­ro­wie fla­mandzcy, przy­byli zaoneg­daj, mieli być obecni na dia­logu i na obra­niu naczel­nika bła­znów, które rów­nież w wiel­kiej sali odbyć się miało.

Nie tak to łatwo było tego dnia dostać się do wiel­kiej sali, uwa­ża­nej pod­ów­czas za naj­więk­szy budy­nek (prawda, że Sau­val nie zmie­rzył jesz­cze sali w zamku Mon­tar­gis). Miej­sce przed pała­cem, napchane ludem, przed­sta­wiało się z okien cie­ka­wym jak morze, w które pięć albo sześć ulic, jak ujścia rzek, co moment wyle­wały potoki głów. Bał­wany te, co chwila rosnące, potrą­cały się o węgły domów, postę­po­wały tu i ówdzie z ulic, jakby z przy­ląd­ków, i wpa­dały w zatokę nie­fo­remną napcha­nego placu. W środku wyso­kiego, gotyc­kiego przodu pałacu, wiel­kie schody, na które usta­wicz­nie tłumy wcho­dziły i zstę­po­wały z nich, roz­pry­ski­wały na dwie boczne strony brze­mienne bał­wany ludzi; schody te, mówię, try­skały usta­wicz­nie na plac, jak fon­tanna w sadzawkę, krzyki, śmie­chy, tupa­nie, mie­szały się w gwar i hałas. Nie­kiedy ten hałas wzra­stał nad­zwy­czaj, a tłumy jedne o dru­gie potrą­cały się, mie­szały i burzyły. Były to chwile, kiedy jakiś łucz­nik albo sier­żant konny chciał przy­wra­cać porzą­dek uży­ciem wła­dzy, którą pre­wo­to­wie prze­ka­zali kone­ta­blom, kone­ta­ble mar­szał­kom, a mar­szał­ko­wie dzi­siej­szej żan­dar­me­rii pary­skiej.

W drzwiach, oknach, na dym­ni­kach i dachach wiły się głowy poczci­wych miesz­czan, spo­kojne, dobre, spo­glą­da­jąc na pałac, na tłumy – i nie pra­gnąc nic wię­cej; bo lud pary­ski poprze­staje na widoku widzów i dla niego bar­dzo jest cie­kawą rze­czą stać za murem, za któ­rym krzyk się roz­lega.

Gdyby nam było wolno, ludziom z roku 1830, pomie­szać się myślą z pary­ża­nami z pięt­na­stego wieku i wyjść, jak oni, popy­chani, bici, dep­tani, w wielką salę pałacu 6 stycz­nia 1482 r., widok nie mniej miałby powabu i rze­czy nas ota­cza­jące zupeł­nie byłyby daw­nym podobne.

Jeśli czy­tel­nik pozwoli wyobra­zić sobie wra­że­nie, jakiego by doznał, prze­kra­cza­jąc z nami próg wiel­kiej sali, wśród tłumu w róż­no­barw­nych stro­jach, powa­żymy się je przy­wo­łać.

A naprzód szum w uszach, oczy ślepną. Nad gło­wami podwójne skle­pie­nie obite rzeź­bami drew­nia­nymi, poma­lo­wa­nymi na nie­bie­sko, wyzło­co­nymi w wielu miej­scach; pod sto­pami posadzka z czar­nego i bia­łego mar­muru. O kilka kro­ków od nas ogromna kolumna, następ­nie druga, dalej trze­cia, a w całej sali aż sie­dem kolumn, pod­pie­ra­ją­cych skle­pie­nie. Dookoła czte­rech pierw­szych kolumn sklepy prze­kup­niów, błysz­czące szkłem i świe­ci­dłami, dookoła trzech innych ławki drew­niane, wytarte od czę­stego sia­da­nia powo­dów i pro­ku­ra­to­rów. Wokoło sali, wzdłuż wyso­kiego muru, w drzwiach, oknach, pomię­dzy kolum­nami, nie­skoń­czony sze­reg posą­gów kró­lów fran­cu­skich, począw­szy od Fara­monda, kró­lów drze­miącz­ków z zało­żo­nymi rękami i spusz­czo­nymi oczyma, kró­lów wojow­ni­czych i męż­nych z głową i rękami wznie­sio­nymi do góry. Następ­nie w oknach skle­pio­nych szyby róż­no­ko­lo­rowe, a we wcho­dach bogato rżnięte drzwi i odrzwia; wszystko zaś – skle­pie­nia, kolumny, ściany, obi­cia, drzwi, posągi – osło­nięte z góry do dołu powłoką błę­kitną i złotą, która, choć nieco zapy­lona ówcze­śnie, zni­kła w roku łaski 1549, w któ­rym Breuil podzi­wiał ją tylko z poda­nia.

Wyobraźmy sobie teraz tę wielką podłużną salę, oświe­tloną bla­dym pro­mie­niem stycz­nio­wego dnia, nabitą wcho­dzą­cym tłu­mem, który kręci się dookoła kolumn wzdłuż ścian, a będziemy mieli choć nie­do­kładne poję­cie obrazu, któ­rego podać pra­gniemy szcze­góły.

Rzecz nie­za­wodna, że gdyby Rava­il­lac nie przy­śpie­szył zgonu Hen­ryka IV, nie byłoby dowo­dów czy­nów zło­żo­nych w Pałacu Spra­wie­dli­wo­ści, następ­nie zaś nie byłoby powodu, aby wspo­mniane papiery zni­kły; stąd zaś wnio­sek, że nikt nie miałby przy­czyny pod­pa­lać Pałacu Spra­wie­dli­wo­ści, dla znisz­cze­nia papie­rów, i nie byłoby pożaru w roku 1618. Gdyby Pałac Spra­wie­dli­wo­ści stał jesz­cze, a w nim i wielka sala, mógł­bym powie­dzieć czy­tel­ni­kowi: Pójdź – zobacz ją! Tym zaś spo­so­bem i od opisu był­bym wolny. Wnio­sek oczy­wi­sty, że wiel­kie wypadki mają nie­obli­czalne następ­stwa.

Rzecz podobna, że Rava­il­lac mógł nie mieć wspól­ni­ków; następ­nie, jeśli ich nie miał, że oni nie przy­czy­nili się do pożaru 1618 r. Jesz­cze dwa punkty do wytłu­ma­cze­nia: naprzód wielka, gore­jąca gwiazda, sze­roka na stopę, wysoka łokieć, która spa­dła, jak wia­domo, 7 marca po pół­nocy na pałac; po dru­gie, zwrotka Teo­fila:

Zaiste szkoda nie lada!

Że spra­wie­dli­wość w Paryżu,

Najadł­szy się z pie­przem ryżu,

Ogień pod pałac pod­kłada.

Niech sobie kto, co chce myśli o tym potrój­nym wytłu­ma­cze­niu pożaru Pałacu Spra­wie­dli­wo­ści w roku 1618 – fakt jest pewny, bo pałac zgo­rzał. Z przy­czyny tego wypadku, następ­nie z licz­nych prze­bu­do­wań tego, co ogień oszczę­dził, mało dziś pozo­staje z tej pierw­szej sie­dziby kró­lów fran­cu­skich, z tego star­szego brata Luwru, już i tak sta­rego za Filipa Pięk­nego, że na próżno by szu­kano śla­dów wspa­nia­łych budowli, wysta­wio­nych przez króla Roberta, a opi­sa­nych przez Hel­gal­dusa. Co stało się z izbą kanc­ler­ską, gdzie Ludwik Święty brał ślub? Z ogro­dem, w któ­rym wymie­rzał spra­wie­dli­wość, ubrany w kurtce wiel­błą­dziej, w płasz­czu bez ręka­wów i leżący na mura­wie z Joinvillém? Gdzie jest izba cesa­rza Zyg­munta? Izba Karola IV, Jana bez Ziemi? Gdzie schody, z któ­rych Karol VI ogło­sił edykt uła­ska­wie­nia? Kamień, na któ­rym Mar­cel zamor­do­wał w obec­no­ści del­fina, Roberta de Cler­mont i mar­szałka Cham­pa­gne? Furtka, skąd ogła­szano bulle anty­pa­pieża Bene­dykta? I wielka sala ze zło­ce­niami, lazu­rem, skle­pie­niami, posą­gami i ogrom­nymi kolum­nami? I lew kamienny leżący przy drzwiach, z głową spusz­czoną, ogo­nem mię­dzy nogami, jak lwy Salo­mona w pozie pokory, tak przy­zwo­itej dla siły przed spra­wie­dli­wo­ścią? I piękne drzwi i piękne okna? I ślu­sar­skie prze­śliczne roboty Biscor­netta i sto­larka Hancy?… Co zro­bił czas, co zro­bili ludzie z tych cudów? Cóż nam dano za to wszystko, za całą histo­rię Galii, za całą sztukę gotycką? – Cięż­kie pła­sko­rzeźby Bros­sego, tego nie­zgrab­nego archi­tekta przed­sionku Saint-Gervais! Otóż, co nam dano za sztukę; co zaś do histo­rii – bajeczne wspo­mnie­nia o wiel­kiej kolum­nie, jesz­cze gło­śne w sprzecz­kach uczo­nych.

Mniej­sza o to – powróćmy do sali daw­nego pałacu.

Dwa krańce tego olbrzy­miego rów­no­le­gło­boku były zajęte: jeden przez sławny stół mar­mu­rowy, z jed­nej sztuki tak dłu­giej, tak sze­ro­kiej i gru­bej, jakiej ni­gdy nie widziano, według stylu Gar­gan­tua, który ją nazywa odła­mem świata; drugi przez kaplicę, w któ­rej Ludwik XI kazał się wyro­bić z kamie­nia, klę­czący przed Naj­święt­szą Panną, i gdzie kazał prze­nieść, nie trosz­cząc się, że roze­rwie sze­reg posą­gów kró­lew­skich, sta­tuy Karola Wiel­kiego i świę­tego Ludwika, dwóch wład­ców, któ­rych być sadził potęż­nymi i w nie­bie. Kaplica ta, nowa jesz­cze, bo zbu­do­wana przed sze­ścioma laty, była w smaku deli­kat­nej archi­tek­tury, miała cudowne rzeźby, głę­bo­kie a cien­kie inkru­sta­cje, co ozna­cza koniec archi­tek­tury gotyc­kiej i uwiecz­nia się w fan­ta­zyj­nych odro­dze­nia dzie­łach. Mała rozeta prze­zro­czy­sta nad drzwiami była arcy­dzie­łem deli­kat­no­ści i wdzięku, i rzec o niej można: była to koron­kowa gwiazda.

W środku sali, wprost wiel­kich drzwi, było wznie­sie­nie, okryte bogatą mate­rią złotą i przy­su­nięte do muru, z któ­rego było wej­ście do pokoju zło­tego, a wysta­wione dla posłów fla­mandz­kich i innych zna­ko­mi­tych osób, zapro­szo­nych na dia­log.

Na stole mar­mu­ro­wym, według zwy­czaju, miał być przed­sta­wiony dia­log. Przy­go­to­wa­nia poczy­niono od rana, wielka mar­mu­rowa tablica, pory­so­wana gwoź­dziami obu­wia, dźwi­gała drew­nianą wynio­słą klatkę, któ­rej część wyż­sza, dostępna wszyst­kim spoj­rze­niom, miała słu­żyć za scenę; wnę­trze zaś, okryte obi­ciem, za gar­de­robę dla osób gra­ją­cych. Nie było zapewne tak nie­prze­zor­nego czło­wieka, któ­ryby, chcąc, nie mógł się tam dostać. Bło­go­sła­wione dzie­ciń­stwo sztuki!

Kilku sier­żan­tów komen­danta pałacu, zwy­czaj­nych stró­żów zabaw ludu w święta i w dni egze­ku­cji, stało w rogach mar­mu­ro­wego stołu.

Z ude­rze­niem dwu­na­stej godziny na zega­rze pałacu sztuka miała się zacząć. Była to godzina mniej sto­so­wana na teatralne przed­sta­wie­nia, ale do posłów nale­żało się zasto­so­wać.

Prócz tego tłumy cze­kały od samego rana; wielu bar­dzo poczci­wych cie­kaw­ców szczę­kało zębami od świtu przed pała­cem, a znaczna liczba i noc tam prze­pę­dziła, aby sobie miej­sca zapew­nić. Tłum rósł co chwila i jak rzeka wycho­dząca z koryta zaczął napeł­niać mury, obta­czać kolumny i w każ­dym roz­le­wać miej­scu. Utru­dze­nie, nie­cier­pli­wość, znu­dze­nie, sza­lona wol­ność, kłót­nie o udep­ta­nie butem albo trą­ce­nie łok­ciem, przed przy­by­ciem posłów, szcze­gól­nie cierpki nada­wały wyraz temu ludowi, ście­śnio­nemu, natło­czo­nemu, a zawsze cie­ka­wemu. Sły­chać było skargi i wyrze­ka­nia prze­ciwko Fla­mand­czy­kom, kar­dy­na­łowi de Bour­bon, ofi­ce­rowi pałacu, Mał­go­rza­cie Austriac­kiej, sier­żan­tom, zimnu, gorącu, bisku­powi pary­skiemu, naczel­ni­kowi bła­znów, posą­gom, kolum­nom, zamknię­tym drzwiom i otwar­tym oknom. Wszystko z wielką rado­ścią ulicz­ni­ków i lokai roz­sia­nych w tłu­mie, któ­rzy do nie­ukon­ten­to­wa­nia ogól­nego mie­szali swoje figle i kłuli, rzec można, roz­draż­nione nerwy.

Pomię­dzy innymi była grupa tych weso­łych sza­leń­ców, któ­rzy, usiadł­szy na porę­czach okien, stam­tąd rzu­cali spoj­rze­nia i żar­ciki wewnątrz i zewnątrz sali. Z weso­łych, a śmiesz­nych ruchów, z krzy­kli­wych gło­sów, któ­rymi się odzy­wali do swo­ich towa­rzy­szów, w innych będą­cych miej­scach, łatwo wnieść było można, że nie podzie­lają powszech­nego znu­dze­nia i że wybor­nie umieją korzy­stać z czasu i wycią­gnąć przy­jem­ność, gdzie ją tylko zna­leźć podobna.

– Na moją poczci­wość, to ty Joan­nes Frollo de Molen­dino! – zawo­łał jeden z nich, mały blon­dy­nek, z ładną, zło­śliwą twa­rzyczką, ucze­piony u kapi­tela kolumny. – Wła­ści­wie cie­bie nazy­wają Jehan de Moulin, bo twoje ręce i nogi wyglą­dają jak skrzy­dła od wia­traka. Jak dawno już tu jesteś?

– A niech dia­bli!… – odpo­wie­dział Joan­nes Frollo. – Wię­cej niż cztery godziny i myślę, że mi je na tam­tym świe­cie za czy­ściec poli­czą. Sły­sza­łem ośmiu śpie­wa­ków króla sycy­lij­skiego, któ­rzy o siód­mej godzi­nie śpie­wali na woty­wie w kaplicy.

– Piękni śpie­wacy! – odparł inny – Głosy ich wię­cej spi­cza­ste niż czapki. Zanim mszę zaku­piono do świę­tego Jana, trzeba się było dowie­dzieć, jak wygląda łacina w pro­wan­sal­skim dia­lek­cie.

– Masz słusz­ność, panie Idzi Lecornu, kuśnie­rzu kró­lew­ski – odrzekł ulicz­nik, sie­dzący na kapi­telu.

Ogólny śmiech powi­tał nazwi­sko kuśnie­rza kró­lew­skiego.

– Lecornu! Idzi Lecornu! – mówili jedni.

– Cor­nu­tus et hir­su­tus – wołali dru­dzy.

– He! Zapewne – mówił mały dia­be­łek z kapi­tela – cóż tak śmiesz­nego? Zacny Idzi Lecornu, brat Jehana Lecornu, inten­denta kró­lew­skiego pałacu, syn Mahieta Lecornu, pierw­szego drwala z Vin­cen­nes: wszy­scy miesz­cza­nie pary­scy, wszy­scy żonaci – i ojciec, i syno­wie.

Śmiech powstał na nowo. Kuśnierz, nie odpo­wie­dziaw­szy słowa, chciał się ukryć przed wymie­rzo­nymi nań spoj­rze­niami, lecz tylko się pocił i sapał. Nie mogąc zna­leźć sto­sow­nego kąta, wle­pił w ramiona sąsia­dów swoją sze­roką i czer­woną twarz, która rychłą zapo­wia­dała apo­plek­sję. Na koniec jego­mość gruby, krótki i zacny jak on, przy­szedł mu na pomoc.

– A to co! Pano­wie nie­do­rostki zanadto sobie pozwa­lają; za moich cza­sów oćwi­czy­liby ich jak kotów.

Tłum mło­dzieży par­sk­nął śmie­chem.

– Hola! Hola! A to co za jeden?… A to śmia­łek! – wołali.

– Znam ja go! – ode­zwał się jeden. – To pan Andrzej Musnier.

– Hardy, bo jest jed­nym z czte­rech przy­się­głych księ­ga­rzy uni­wer­sy­tetu – rzekł inny.

– Wszyst­kiego po cztery w tym skle­pie – ode­zwał się trzeci – cztery narody, cztery święta, czte­rech pro­ku­ra­to­rów, czte­rech wybor­ców i czte­rech księ­ga­rzy.

– I cóż – odparł Jehan Frollo – niech ich wszyst­kich czte­rech!…

– Musnier, spa­limy twoje książki.

– Musnier, pobi­jemy two­jego lokaja.

– Musnier, obło­cimy twoją żonę.

– Poczciwa panna Oudarde.

– Tak świeża i wesoła, jakby była wdową.

– A niech was pio­run trza­śnie! – mówił przez zęby Andrzej Musnier.

– Panie Andrzeju! – zawo­łał Jehan zawsze sie­dzący na swoim kapi­telu – Milcz albo ci na łeb zlecę.

Pan Andrzej wzniósł oczy, zda­wał się mie­rzyć wyso­kość kolumny, cięż­kość figla­rza i, podwo­iw­szy kwa­drat z cięż­ko­ści przez wyso­kość, umilkł.

Jehan, pan placu, mówił z try­um­fem:

– Zoba­czysz, choć jestem bra­tem uczo­nego alche­mika.

– Pano­wie! To lud z uni­wer­sy­tetu!… Nie umieją nawet praw naszych sza­no­wać; w mie­ście jest uma­je­nie i fajer­werki, dia­log i amba­sa­do­ro­wie w Cité – w uni­wer­sy­te­cie zaś nic!

– Prze­cież plac Mau­bert jest dość obszerny – ode­zwał się jakiś mło­dzik uwie­szony na stole.

– Precz z ich zaba­wami! – krzy­czał Jan.

– Trzeba dziś wypra­wić fajer­werki na polu Gail­lard – ode­zwał się inny – i popa­lić książki pana Andrzeja.

– I stół jego pisa­rzy!

– I rózgi sier­żan­tów!

– I stoły prze­kup­niów.

– I ławki rek­tora.

– Precz z panem Andrze­jem, z księ­ga­rzami, pisa­rzami, teo­lo­gami, leka­rzami i uczo­nymi.

– A to koniec świata!… – szem­rał pan Andrzej, trąc uszy.

– Otóż jeden uczony… teraz wła­śnie przez plac prze­cho­dzi – zawo­łał jeden z ulicz­ni­ków w oknie sie­dzący.

I odwró­cił się do placu.

– Czy w rze­czy samej nasz zacny mistrz Thi­baud? – zapy­tał Jehan Frollo de Moulin, który, sie­dząc na kapi­telu kolumny, nie mógł widzieć, co się na placu dzieje.

– Tak, to on! To on! – odpo­wie­dzieli inni. – To on, mistrz Thi­baud.

W rze­czy samej, uczeni i wszy­scy dygni­ta­rze uni­wer­sy­tetu wyszli uro­czy­ście naprze­ciw posłom i w tej chwili prze­cho­dzili przez plac pałacu. Ulicz­nicy, cisnąc się w okna, przy­jęli ich okla­skami, któ­rych zna­cze­nie zapewne oni pojęli. Thi­baud, idący na czele, pierw­szy się zbli­żył i był powi­tany.

– Dzień dobry, panie Thi­baud! Hola, hej! Dzień dobry.

– Ach! I ty tutaj, stary szu­le­rze? Daw­noś kości porzu­cił?

– Patrz­cie, jak cwa­łuje na ośle!… Prawda, krót­sze ma uszy od niego.

– Hola! Dzień dobry, panie Thi­baud – Tybalde ale­ator.

– Gdzie idziesz, Tybol­dzie?… Tybalde ad dados, zdą­żasz, jak widzimy, ku mia­stu.

– Zapewne idzie szu­kać miesz­ka­nia na ulicy Thibautodé! – krzy­czał Jehan de Moulin.

Cała cze­reda powtó­rzyła dow­ci­pek hucz­nie i z kla­ska­niem w ręce.

– Panie Thi­baud, idziesz szu­kać miesz­ka­nia na ulicy Thibautodé?

Kolej przy­szła na innych.

– Precz z uczo­nymi!…

– Powiedz nam Robin­so­nie Pous­se­pain, co to za jeden?

– To Guil­bert de Suilly, Gil­ber­tus de Soliaco, kanc­lerz kole­gium z Antun.

– Weź mój trze­wik, tobie lepiej, rzuć go mu na łeb.

– Satur­na­li­tias mit­ti­mus ecce nuces.

– Precz i z tam­tymi w bia­łych suk­niach.

– Aha! Myśla­łem, że to sześć bia­łych gęsi, które mia­stu św. Geno­wefa poda­ro­wała.

– Precz z dok­to­rami!

– Precz dys­puty i kłót­nie kar­dy­nal­skie!

– Precz z kanc­le­rzem od św. Geno­wefy.

– He, he! Panie Joachi­mie de Lade­hors! Ho, he! Ludwiku Dahu­ille!… Ho, he! Lam­ber­cie Hoc­te­mart!

– Niech ich pio­run trza­śnie!

– I tam­tych z ich sza­rymi kapami; cum tuni­cis gri­sis!

– Sen de pel­li­bus gri­sis fur­ra­lis!

– Hola!… Pano­wie mistrzo­wie, w czar­nych i czer­wo­nych kape­lu­szach.

– Thi­baud z jakim ogo­nem!

– Wygląda jak doża wenecki, mający zaślu­biać morze.

– Czy to kano­nicy od św. Geno­wefy?

– Aha!

– Aha! Dok­tor Klau­dy­usz Cho­art!

– Czy idzie za Marią la Gif­farde?

– Ona na ulicy Gla­ti­gny.

– Uścieła łoże panu.

– I bie­rze cztery denary; quatuor dena­rios.

– Aut unum bom­bum.

– Kole­dzy! Pan Szy­mon San­guin, wyborca z Pikar­dii, który z tyłu na koniu żonę wozi.

– Post equ­iti­tem sedat atra cura.

– Śmiało, panie Szy­mo­nie.

– Dzień dobry, panie rek­to­rze!

– Dobra­noc, pani rek­to­rowo.

– Muszą być bar­dzo kon­tenci – mówił, wzdy­cha­jąc Joan­nes de Molen­dino, zawsze tkwiąc na swoim kapi­telu.

Tym­cza­sem przy­się­gły księ­garz uni­wer­sy­tetu, pan Andrzej Musnier, skło­nił ucho do kró­lew­skiego kuśnie­rza, pana Idziego Lecornu.

– Mówię ci, panie, że koniec świata. Ni­gdy nie widziano podob­nego roz­pusz­cze­nia dzie­cia­ków; to te prze­klęte wyna­lazki wszystko nisz­czą. Arty­le­ria, kule, bomby, a nade wszystko druk, och! To prze­klęta nie­miecka zaraza! To koniec świata, pano­wie.

– Wolał­bym, żeby lep­sze mate­rie wyra­biali – odpo­wie­dział kuśnierz.

W tej chwili dwu­na­sta ude­rzyła.

Mło­dzież umil­kła. Następ­nie powstał ruch okropny, poru­sze­nie głów i nóg, chrzą­ka­nie, kicha­nie i kaszel. Każdy umie­ścił się, wypro­sto­wał i wzniósł głowę. Po chwili mil­cze­nia szyje się wycią­gnęły, gęby roz­warły i choć nic widać nie było, wszyst­kie oczy zwró­ciły ku mar­mu­ro­wemu sto­łowi. Czte­rech sier­żan­tów stało wciąż nie­ru­cho­mych, jak cztery kamienne figury. Póź­niej oczy zwró­ciły się ku wznie­sie­niu, prze­zna­czo­nemu dla posłów fla­mandz­kich. Drzwi były wciąż zamknięte i wznie­sie­nie puste. Tłumy od rana na trzy rze­czy cze­kały: na połu­dnie, posłów i dia­log. Samo połu­dnie przy­szło o swo­jej porze.

Cze­kano dwie, trzy, pięć minut, kwa­drans i nikt nie przy­by­wał. Wznie­sie­nie było puste i scena cicha. Po znie­cier­pli­wie­niu nastą­pił gniew. Gniewne wyrazy zaczęły się tu i ówdzie wyry­wać i głowy szu­mieć. Burza, która zaczy­nała huczeć, wzno­siła się nad tłu­mem. Jehan de Moulin pierw­szy pod­ło­żył iskierkę.

– Dia­log! Dia­log! Precz z Fla­mand­czy­kami! – zawo­łał z całych piersi, krę­cąc się jak wąż na swoim kapi­telu.

Tłum kla­snął w ręce.

– Dia­log! Dia­log! – powtó­rzył. – A całą Flan­drię niech pio­run trza­śnie.

– Dia­log! Natych­miast – powtó­rzył ulicz­nik – bo ina­czej powie­simy rządcę pałacu zamiast kome­dii i morału.

– A to zuch! – krzy­czał lud. – Zacznijmy od sier­żan­tów.

Gło­śny nastą­pił okrzyk. Czte­rej sier­żanci spoj­rzeli na sie­bie i zadrżeli. Tłum ruszył się i lekka balu­strada, prze­dzie­la­jąca ich, ule­gła sile.

Poło­że­nie było kry­tyczne.

– Na powróz! Na powróz! – wołano ze wszech stron.

W tej chwili obi­cie gar­de­roby, wyżej przez nas opi­sane, pod­nio­sło się i dało przej­ście oso­bie, któ­rej uka­za­nie się samo zmie­niło gniew w cie­ka­wość.

– Mil­cze­nie! Mil­cze­nie!

Osoba ta, nie­pewna i drżąca, postą­piła aż na brzeg mar­mu­ro­wego stołu, kła­nia­jąc się tak nisko, jakby zgi­nała kolana.

– Pano­wie miesz­cza­nie – rze­cze – i panny miesz­czanki, będziemy mieli przy­jem­ność przed­sta­wić przed jego emi­nen­cją kar­dy­na­łem dia­log bar­dzo moralny pod tytu­łem: Sąd Naj­święt­szej Panny Marii. Ja w tej sztuce będę grał Jowi­sza. Jego emi­nen­cja towa­rzy­szy w tej chwili posłom księ­cia austriac­kiego i słu­cha mowy rek­tora uni­wer­sy­tetu przy bra­mie Bau­dets. Skoro jego emi­nen­cja przy­bę­dzie, zaczniemy.

Zaiste, wda­nia się Jowi­sza było potrzeba dla oca­le­nia czte­rech sier­żan­tów i rządcy pałacu. Jeżeli my byli­śmy tak szczę­śliwi, żeśmy wymy­ślili ten wypa­dek i mamy być zań odpo­wie­dzialni kry­tyce, nie można prze­ciw nam przy­wo­łać kla­sycz­nej prawdy: Nec deus inter­sit. Zresztą ubiór Jowi­sza był bar­dzo piękny i nie­mało przy­czy­nił się do uspo­ko­je­nia gniewu, zwra­ca­jąc na sie­bie uwagę. Jowisz był w spen­cerku z czar­nego aksa­mitu ze zło­tym haftem; na gło­wie miał kape­lusz dwu­rożny ze zło­tymi guzi­kami i wielką brodę, kry­jącą mu połowę twa­rzy; w rękach miał coś, co miało wyobra­żać pio­runy, a nogi okrę­cone tasiem­kami; zgoła wyglą­dał jak łucz­nik bre­toń­ski pana de Berry.

II. Piotr Grintoire

II

Piotr Grin­to­ire

Gdy mówił, zado­wo­le­nie i podziw, obu­dzone stro­jem, zni­kły przed gło­sem; a kiedy przy­był do tego nie­zręcz­nego zakoń­cze­nia: „Skoro jego emi­nen­cja kar­dy­nał przy­bę­dzie, zaczniemy”, głos jego uto­nął w cha­osie krzyku.

– Zaczy­naj­cie natych­miast! Dyalog! Dyalog natych­miast! – wołał lud. I wśród mnó­stwa gło­sów odzna­czał się Joan­nes Molen­dino, prze­bi­ja­jący morze krzyku jak piku­lina. – Zaczy­naj­cie natych­miast! – wołał Jan.

– Precz z Jowi­szem i dyalo­giem! – wołali Robin Pous­se­pin i inni jego towa­rzy­sze, umiesz­czeni w oknie.

– Dyalog natych­miast! – powtó­rzył tłum. – Zaraz natych­miast! Powróz dla kome­dian­tów!

Biedny Jowisz, prze­stra­szony i blady pod swoim różem, o mało na posadzkę nie upu­ścił pio­runa, zdjął swój dwu­rożny kape­lusz, pokło­nił się nisko i z jąka­niem mówił:

– Jego emi­nen­cja… amba­sa­do­ro­wie… Mał­go­rzata Fla­mandzka… Nie wie­dział, co powie­dzieć, w duszy może się lękał.

Być powie­szo­nym przez lud, że czeka, być uka­ra­nym przez kar­dy­nała za nie­cze­ka­nie, z oby­dwu stron prze­paść, a każda okropna.

Na szczę­ście ktoś wywiódł go z amba­rasu.

Jakiś jego­mość, sto­jący przy prze­gro­dze­niu sceny, któ­rego dotąd nie widziano, albo­wiem cień kolumny zupeł­nie go osła­niał, ten jego­mość, mówimy schy­lony, blon­dyn, ze zmarszcz­kami na licach i czole, z oczami iskrzą­cymi i ustami śmie­ją­cymi się, odziany w czarną kurtkę, poła­taną i błysz­czącą z wytar­cia, zbli­żył się do stołu i dał znak bied­nemu akto­rowi, który nie zwa­żał nań prze­cież.

Jego­mość ten krok jesz­cze dalej postą­pił.

– Jowi­szu – rze­cze – mój drogi Jowi­szu!

Aktor jesz­cze nie sły­szał.

Na koniec, znu­dzony i znie­cier­pli­wiony, krzyk­nął na całe gar­dło:

– Michale Giborne!

– Kto na mnie woła? – zapy­tał Jowisz, jakby prze­bu­dzony ze snu.

– Ja – odpo­wie­działa osoba, czarno ubrana.

– Ach! – rzekł Jowisz.

– Zaczy­naj­cie – mówił ów jego­mość. – Trzeba zaspo­koić publicz­ność, ja biorę na sie­bie uspo­koić rządcę pałacu, a on kar­dy­nała.

Jowisz ode­tchnął.

– Pano­wie miesz­cza­nie – zawo­łał z całych piersi do tłumu huczą­cego – zaczniemy zaraz.

– Evoe, Jupi­ter! Plau­dite, cives! – zawo­łali ulicz­nicy.

– Zaraz, zaraz! – wołał lud.

Pokla­ski i krzyki roz­le­gały się wokoło, gdy Jowisz ukrył się za obi­ciem.

Nie­zna­jomy, który tak cudow­nie burzę w pogodę zmie­nił, jak mówi stary i zacny Cor­ne­ille, wci­snąw­szy się w cień kolumny, byłby tam długo nie­wi­dziany, niemy i nie­ru­chomy pozo­stał, gdyby go nie pocią­gnęły dwie młode kobiety, będące w pierw­szym rzę­dzie widzów, które widziały jego roz­mowę z Jowi­szem.

– Panie – mówiła jedna z nich, dając mu znak, aby się zbli­żył.

– Była­byś ciszej, moja droga Lie­nardo – mówiła jej sąsiadka, ładna, świeża i dumna ze świą­tecz­nego stroju – to nie duchowny, ale świecki, i nie trzeba mówić… – Tym­cza­sem nie­zna­jomy zbli­żył się do balu­strady.

– Czego panny ode mnie żąda­cie? – zapy­tał z pośpie­chem.

– Och! Nic, nic, panie – mówiła pomie­szana Lie­narda – moja sąsiadka Gisqu­etta la Gen­cienne chce z panem mówić.

– I ja nie – odparła Gisqu­etta, rumie­niąc się – to Lie­narda do cie­bie, panie, mówiła.

Oby­dwie panny spu­ściły oczy. Inna, która chciała tylko zawią­zać roz­mowę, patrzyła z uśmie­chem.

– A więc nic nie macie mi panny do powie­dze­nia?

– By­naj­mniej – odpo­wie­działa Gisqu­etta.

– Nic, a nic – dodała Lie­narda.

Nie­zna­jomy chciał się odda­lić; lecz dwie cie­kaw­skie puścić go nie miały ochoty.

– Panie – rze­kła z żywo­ścią Gisqu­etta – wszak znasz tego żoł­nie­rza, który w dyalogu ma grać rolę dzie­wicy.

– Chcesz pani powie­dzieć zapewne, rolę Jowi­sza?

– Tak, tak – odrze­kła Lie­narda – ach! Jaka ona nie­do­rzeczna! Czy pan znasz Jowi­sza?

– Michała Giborne’a – odrzekł obcy. – Tak, pani.

– Piękną ma brodę – mówiła Lie­narda.

– Czy to piękne, co będą mówili? – zapy­tała bojaź­li­wie Gisqu­etta.

– Bar­dzo piękne – odrzekł bez waha­nia nie­zna­jomy.

– A co to będzie takiego? – zapy­tała Lie­narda.

– Sąd Naj­święt­szej Panny. Dyalog bar­dzo moralny.

– Aha! To co innego – odparła Lie­narda.

Nastą­piło krót­kie mil­cze­nie, które nie­zna­jomy prze­rwał.

– To jest dyalog zupeł­nie nowy, pierw­szy raz grany.

– A więc to nie ten – mówiła Gisqu­etta – co grali przed dwoma laty, w dzień przy­by­cia legata, w któ­rym trzy piękne wystę­po­wały dzie­wice.

– Syreny – mówiła Lie­narda.

– Zupeł­nie nagie – dodał męż­czy­zna.

Lie­narda ze wsty­dem spu­ściła oczy, Gisqu­etta spoj­rzała na nią, uczy­niła to samo, mówiła prze­cież z uśmie­chem:

– A to było pocieszne. Dzi­siej­szy dyalog jest napi­sany umyśl­nie dla Mał­go­rzaty Fla­mandz­kiej.

– Czy będą śpie­wać sie­lanki? – zapy­tała Gisqu­etta.

– Broń Boże! – rzekł nie­zna­jomy. – W dyalogu nie trzeba mie­szać rodza­jów. Żeby to była kome­dia.

– Szkoda – odparła Gisqu­etta. – Wtedy przy fon­tan­nie Pon­ceau męż­czyźni i kobiety dzi­kie wal­czyli mię­dzy sobą i śpie­wali sie­lanki.

– To, co przy­stoi lega­towi, nie wolno księż­niczce.

– I przy nich – dodała Lie­narda – grali na wielu instru­men­tach.

– A dla ochło­dze­nia prze­cho­dzą­cych – mówiła Gisqu­etta – fon­tanna trzema otwo­rami wyrzu­cała wino, mleko i hypo­kras, które pił każdy, kto chciał.

– Nad Pon­ceau zaś – mówiła dalej Lie­narda – pod Trójcą Świętą, przed­sta­wiano Pasję z osób mil­czą­cych.

– Ach! Pamię­tam, pamię­tam! – zawo­łała Gisqu­etta. – Bóg na krzyżu pomię­dzy dwoma łotrami po lewej i po pra­wej.

Tutaj oby­dwie zna­jome, przy­po­mi­na­jąc sobie wjazd legata, zaczęły mówić razem.

– A dalej pod porte aux pein­tres były inne osoby bar­dzo bogato ubrane.

– Pod źró­dłem świę­tego Ino­cen­tego strze­lec ści­gał łanię z psami i przy odgło­sie trą­bek.

– A w jat­kach pary­skich rusz­to­wa­nie, przed­sta­wia­jące basty­lię w Dieppe.

– A kiedy legat prze­cho­dził, pamię­tasz Gisqu­etto, dano znak do szturmu i wszyst­kim Angli­kom popo­drzy­nano gar­dła.

– I przy bra­mie Châtelet bar­dzo piękne były osoby.

– A na moście Zamiany, który cały był przy­kryty.

– I kiedy legat prze­cho­dził, wypusz­czono na most wię­cej niż dwie­ście gatun­ków roz­ma­itych pta­ków; ach! To było śliczne, Lie­nardo.

– Dziś będzie jesz­cze pięk­niej – odparł nie­zna­jomy, zda­jący się słu­chać ich cier­pli­wie.

– Pan nam przy­rze­kasz, że dyalog będzie bar­dzo piękny?

– Bez wąt­pie­nia – odpo­wie­dział; następ­nie dodał z nadę­to­ścią:

– Moje panny, ja jestem jego auto­rem.

– Czy tak? – zapy­tały, wytrzesz­czyw­szy oczy.

– W rze­czy samej! – odpo­wie­dział poeta, nieco się nady­ma­jąc:

– Dwóch nas szcze­rze pra­co­wało: Jehan Mar­chand, który cio­sał deski i sta­wiał teatr, i ja, który sztukę pisa­łem. Nazy­wam się Piotr Grin­to­ire.

Autor Cyda mniej miałby dumy.

Czy­tel­nicy mogli zauwa­żyć, że pewien czas już upły­nął od chwili, kiedy Jowisz wszedł pod obi­cie, a autor dyalogu naiw­nie obja­wił swoje nazwi­sko Gisqu­et­cie i Lie­nar­dzie. Rzecz szcze­gólna, tłum, przed kilku minu­tami tak nie­spo­kojny i groźny, na słowo kome­dianta cze­kał cier­pli­wie; to prze­ko­nać nas powinno, że naj­lep­szy śro­dek uspo­ko­je­nia cze­ka­ją­cej publicz­no­ści jest oświad­czyć jej, że zaraz się zacznie.

Jed­nak Jan nie zaspał gru­szek w popiele.

– Hola, he! – wołał, prze­ry­wa­jąc spo­kojne ocze­ki­wa­nie – Jowi­szu, dia­bel­scy kugla­rze, prę­dzej, prę­dzej sztukę zaczy­nać albo my zaczniemy.

Nie trzeba było wię­cej.

Muzyka z dętych i rznię­tych instru­men­tów zło­żona dała się sły­szeć wewnątrz rusz­to­wa­nia; obi­cie pod­nio­sło się i wyszły cztery osoby, które prze­czoł­gały się po sce­nie, sta­nęły rzę­dem przed publicz­no­ścią, pokło­niły się i sym­fo­nia umil­kła.

Po otrzy­ma­niu hoj­nych za ukłony okla­sków, cztery osoby wyszły wpo­śród reli­gij­nego mil­cze­nia i zaczęły pro­log, który wyobraźni czy­tel­ni­ków pozo­sta­wiamy. Zresztą, co się i dzi­siaj przy­tra­fia, publicz­ność wię­cej się zaj­mo­wała ubio­rami niż rze­czą. Wszyst­kie cztery osoby były ubrane w suk­nie pół-białe, pół-żółte, róż­niące się tylko gatun­kiem mate­rii – pierw­szej była z lamy srebr­nej i zło­tej, dru­giej jedwabna, trze­ciej weł­niana, a czwar­tej płó­cienna. Pierw­sza z osób miała w pra­wej ręce miecz, druga klucz złoty, trze­cia ważki, czwarta zaś rydel; dla dokład­niej­szego zro­zu­mie­nia ale­go­rii, wyha­fto­wano na suk­niach czar­nym jedwa­biem: na sukni lamo­wej – szla­chet­ność; na sukni jedwab­nej – ducho­wień­stwo; na sukni weł­nia­nej – han­del; na sukni płó­cien­nej – uprawa roli. Płeć dwóch ale­go­rii męskich można było poznać po krót­szych sukien­kach i po ubio­rze na gło­wie.

Trudno było nie pojąć mimo ciem­no­ści ale­go­rii, że Uprawa roli była zaślu­biona Han­dlowi, a Ducho­wień­stwo Szla­chet­no­ści i że oby­dwie pary posia­dały zło­tego del­fina, który miał być przy­są­dzony naj­pięk­niej­szej. Szli więc po sze­ro­kim świe­cie, szu­ka­jąc tej pięk­no­ści i odrzu­ciw­szy kró­lową Gol­kondy, księż­niczkę Tre­bi­sondy, córkę chana Tata­rów itd. Uprawa roli i Ducho­wień­stwo, Szla­chet­ność i Han­del przy­szli go zło­żyć na mar­mu­ro­wym stole w Pałacu Spra­wie­dli­wo­ści, tyle pra­wiąc mora­łów i mak­sym, że wszyst­kich licen­cja­tów można było od egza­mi­nów uwol­nić.

Wszystko to było prze­śliczne.

W tym tłu­mie, na który ale­go­rie wyle­wały się poto­kiem, nie było uważ­niej­szego ucha, serca moc­niej biją­cego, oka wię­cej wle­pio­nego, szyi wię­cej wycią­gnię­tej, jak oko, ucho, szyja, serce aktora-poety, poczci­wego Pio­tra Grin­to­ire’a, który przed chwilą nie mógł się wstrzy­mać od obja­wie­nia swego nazwi­ska dwóm mło­dym pan­nom. Odda­lił się od nich o kilka kro­ków, sta­nął za kolumną, słu­chał, patrzał i sma­ko­wał. Przy­chylne okla­ski, któ­rymi przy­jęto pro­log, brzmiały mu wciąż w uszach i wnętrz­no­ściach, a był cały zato­piony w unie­sie­niu, w jakim autor spo­gląda na pły­nące swe myśli z ust aktora. Poczciwy Piotr Grin­to­ire!

Przy­kro nam mówić, lecz prędko był roz­cza­ro­wany. Zale­d­wie zbli­żył usta do cza­ro­dziej­skiej czary try­umfu i rado­ści, w napój gorzka wmie­szała się kro­pla.

Obdarty żebrak, nie­do­strze­żony w tłu­mie i nie­mo­gący zwró­cić na sie­bie uwagi, szuka miej­sca, z któ­rego by lepiej był widziany i hojne zyskał jał­mużny; w cza­sie pierw­szych wier­szy pro­logu, pod­su­nął się aż do samego stołu i tam, usiadł­szy, bła­gał o litość, poka­zu­jąc swoje łach­many i ranę na pra­wej ręce. Zresztą nie wyrzekł ani słowa.

Mil­cze­nie, które zacho­wał, pozwa­lało odma­wiać bez prze­szkody pro­log i żaden nie byłby prze­rwał go wypa­dek, gdyby Jan ze szczytu kolumny nie wska­zał żebraka. Pło­chy śmiech opa­no­wał sza­leńca, bez względu, że prze­rwie wido­wi­sko i zakłóci uwagę, wołał wesoło:

– Patrz­cie, żebrak czeka na jał­mużnę!

Kto­kol­wiek rzu­cił kamień w kupę żab albo wystrze­lił w stado pta­ków, pojąć zdoła, jaki sku­tek spra­wiły te wyrazy pośród powszech­nej uwagi. Grin­to­ire zadrżał, jakby go iskra elek­tryczna prze­nik­nęła. Pro­log został zawie­szony i wszyst­kie głowy zwró­ciły się tłum­nie do żebraka, który nie­zmie­szany, widział w tym wypadku żniwo dla sie­bie i zaczął mówić tonem ubo­le­wa­nia, zamy­ka­jąc wpół oczy:

– Lito­ści! Lito­ści!

– Na moją poczci­wość – znowu mówił Jan – to Clo­pin Tro­uille-fou. Hola, przy­ja­cielu, widać rana doku­czała ci na nodze, sko­roś ją prze­niósł na rękę.

To mówiąc, ze zręcz­no­ścią małpy w kawałku bibuły rzu­cił drobną monetę, po którą żebrak chorą wycią­gnął rękę. Przy­jął jał­mużnę i szy­der­stwo i tonem żało­snym wołał znowu: lito­ści! lito­ści!

Ten epi­zod zupeł­nie prze­rwał uwagę słu­cha­czy; wielu z nich – Robin Pous­se­pain i wielu świec­kich dali żebra­kowi pokla­ski.

Grin­to­ire bar­dzo był nie­kon­tent. Przy­szedł­szy do sie­bie, zawo­łał na cztery osoby, będące na sce­nie:

– Graj­cie! Co tam u dia­bła? Graj­cie! – I nie spoj­rzał nawet na prze­ry­wa­ją­cych sztukę.

W tej chwili poczuł, jak go coś cią­gnie za suk­nię; odwró­cił się nieco zły i, cho­ciaż nie­chęt­nie, ale się uśmiech­nął.

Była to piękna rączka Gisqu­etty la Gen­cienne, która, pod­su­nąw­szy się do balu­strady, tym spo­so­bem zwra­cała autora uwagę.

– Panie – rze­cze młoda dzie­wica – czy będą dalej grali?

– Bez wąt­pie­nia – odrzekł nie­chęt­nie autor.

– Kiedy tak, bądź pan łaskaw wytłu­ma­czyć mi…

– To, co mają mówić? – prze­rwał Grin­to­ire. – Więc pani uwa­żaj!

– Nie, ja to chcę, co już mówili.

Grin­to­ire wzdry­gnął się jak ten, kogo w ranę dotknięto.

– Czy licho nadało tę głu­pią gęś! – mówił przez zęby.

Od tej chwili Gisqu­etta wiele stra­ciła w jego poję­ciu.

Akto­rzy usłu­chali napo­mi­na­nia i publicz­ność, chcąc nie chcąc, musiała słu­chać; stra­ciła prze­cież wiele pięk­no­ści sztuki, nie mogąc zwią­zać dwóch prze­cię­tych jej czę­ści. Dobrze to roz­wa­żał Grin­to­ire. Powró­ciła prze­cież spo­koj­ność; mło­dzik umilkł, żebrak liczył jał­mużnę i sztuka szła dalej.

W rze­czy samej było to bar­dzo piękne dzieło, które i dzi­siaj przy nie­ja­kich zmia­nach podo­bać by się mogło. Wstęp, cho­ciaż przy­długi i czczy, był bar­dzo pro­sty i Grin­to­ire naj­wię­cej go podzi­wiał. Jak domy­śleć się snadno, cztery ale­go­ryczne osoby, zwie­dziw­szy trzy czę­ści świata i nie mogąc się pozbyć del­fina zło­tego, musiały być nie­po­śled­nio stru­dzone. Następ­nie pochwała cudow­nej ryby z bar­dzo deli­kat­nymi apo­stro­fami do Mał­go­rzaty Fla­mandz­kiej, która smut­nie sie­działa w Ambo­ise i nie spo­dzie­wała się, że Rol­nic­two i Han­del, Ducho­wień­stwo i Szla­chet­ność tak wielką dla niej drogę odbyli. Wspo­mniany del­fin, młody, piękny, silny (nade wszystko wzór cnót panu­ją­cych), był synem lwa Fran­cji. Przy­znać trzeba, że ta meta­fora jest bar­dzo śmiała i że histo­ria natu­ralna teatru nie obraża się wcale, aby del­fin był synem lwa. Cudowne, pin­da­ryczne mie­sza­niny czę­sto wiel­kie robią wra­że­nia. Prze­cież, dla lep­szego obja­śnie­nia poeta winien to był przy­naj­mniej we dwu­stu wier­szach wyło­żyć.

Pro­log miał trwać od połu­dnia aż do czwar­tej godziny, według roz­kazu pre­wota, i musiano coś mówić – przy tym słu­chano cier­pli­wie.

Nagle wśród sprzeczki pomię­dzy Han­dlem i Szla­chet­no­ścią, w chwili, gdy Uprawa roli mówiła: Nie widać w naszych borach szla­chet­nego zwie­rza!, drzwi wznie­sie­nia aż dotąd zamknięte, otwo­rzyły się, i dono­śny głos odźwier­nego oznaj­mił:

– Jego emi­nen­cja kar­dy­nał de Bour­bon.

III. Kardynał

III

Kar­dy­nał

Biedny Grin­to­ire! Huk wszyst­kich petard u świę­tego Jana, wystrzał dwu­dzie­stu kul, pęk­nię­cie kamie­nia w wieży de Billy, w cza­sie oblę­że­nia 29 wrze­śnia 1465 r., który zabił sied­miu Bur­gund­czy­ków od razu, eks­plo­zja pro­chu zamknię­tego w Tem­ple, mniej by mu słuch naru­szyły w tej chwili uro­czy­sto­ści dra­ma­tycz­nej, niż te wyrazy odźwier­nego: „Jego emi­nen­cja kar­dy­nał de Bour­bon”.

Piotr Grin­to­ire ani się lękał kar­dy­nała, ani go lek­ce­wa­żył. Nie był sła­bym, ani tak zuchwa­łym. Praw­dziwy kato­lik, jakby powie­dziano dzi­siaj, Grin­to­ire miał ducha moc­nego, wznio­słego, umie­ją­cego śro­dek zacho­wać (stare in dimi­dio rerum), który godzi filo­zo­fię z potrzebą i wszystko znieść umie. Nie­osza­co­wany skarb podobny umysł, który jakby za pomocą kłębka Ariadny umie się wyco­fać z labi­ryntu namięt­no­ści ludz­kich. Zawsze go można napo­tkać, wszę­dzie tym samym, to jest według czasu i potrzeby. Nie licząc Pio­tra Grin­to­ire’a, który był godny repre­zen­to­wać podobne umy­sły w pięt­na­stym wieku, podobny duch zapewne oży­wiał ojca de Breul, kiedy pisał w szes­na­stym wieku słowa godne każ­dego czasu: „Jestem pary­ża­ni­nem z rodu i z mowy, bo par­r­hi­sia z grec­kiego zna­czy wol­ność mówie­nia, któ­rej ja uży­wa­łem w mowach do kar­dy­na­łów, wuja i brata księ­cia de Conty, ile­kroć mogłem nie obra­zić nikogo”.

Widoczne więc, że ani bojaźń kar­dy­nała, ani jego nie­na­wiść nie zro­biła nie­przy­jem­nego wra­że­nia na Pio­trze Grin­to­irze. Prze­ciw­nie, nasz poeta zanadto miał zdro­wego roz­sądku i suk­nię zanadto poła­taną, aby nie przy­wią­zy­wał war­to­ści, żeby jego pro­log, a mia­no­wi­cie wysła­wie­nie del­fina, syna lwa Fran­cji nie było wysłu­chane przez jego emi­nen­cję. Lecz nie zawsze inte­res prze­maga w szla­chet­nych skłon­no­ściach poetów. My sądzimy, że całość poety można wyobra­zić przez dzie­sięć; zro­biw­szy roz­biór che­miczny tej liczby, jak mówi Rabe­lais, znaj­dzie się jedna część inte­resu, a dzie­więć miło­ści wła­snej. Prócz tego, w chwili gdy drzwi otwarto dla kar­dy­nała, dzie­więć czę­ści miło­ści wła­snej poety Grin­to­ire’a tak nagle wzro­sły, że czą­steczka dzie­siąta pozo­stała nie­wi­dzialną, a nawet roz­pierz­chła się zupeł­nie. Grin­to­ire pra­gnął widzieć, jak publicz­ność czuje, widzi, dotyka jego dzieło, a cho­ciaż to publicz­ność Bóg wie jaka, mniej­sza o to. Sądzimy, że uwiel­biał swoją pracę i na prze­kór La Fon­ta­inowi, który na przed­sta­wie­niu Flo­ren­tyny zapy­tał: czyja to rap­so­dia? gotów był zagad­nąć sąsiada: czyje to arcy­dzieło? Z tego wnieść można, jakie na poecie zro­biło wra­że­nie przy­by­cie kar­dy­nała.

Czego się było lękać potrzeba, ziściło się. Wej­ście jego emi­nen­cji pomie­szało słu­cha­czy. Wszyst­kie głowy zwró­ciły się ku wznie­sie­niu. Kar­dy­nał! Kar­dy­nał! – wszyst­kie powta­rzały usta i nie­szczę­śliwy pro­log drugi raz był prze­rwany.

Kar­dy­nał zatrzy­mał się przez chwilę na progu wznie­sie­nia. Kiedy wiódł wzro­kiem po słu­cha­czach, pomie­sza­nie wzra­stało. Każdy chciał lepiej go widzieć, każdy pra­gnął wznieść głowę nad innych.

Była to zaiste ważna osoba i widok jej wart kome­dii. Karol, kar­dy­nał de Bour­bon, arcy­bi­skup i hra­bia lioń­ski, pry­mas Galii, był spo­krew­niony z Ludwi­kiem XI przez brata, Pio­tra, posia­da­cza de Beau­jeu, który zaślu­bił star­szą córkę kró­lew­ską, i powi­no­wa­tym Karola Lek­ko­myśl­nego (Teme­ra­ire) z matki, Agnieszki Bur­gundz­kiej.

Naj­wy­dat­niej­szym cha­rak­te­rem pry­masa Galii był duch dwor­ski i posza­no­wa­nie wła­dzy. Można z tego wno­sić, ile mu przy­kro­ści spra­wiało to podwójne pokre­wień­stwo i ile sta­wiało nie­bez­piecz­nych skał, pomię­dzy któ­rymi musiał kie­ro­wać łódź swo­jego inte­resu, aby nie trą­cić ani Ludwika, ani Karola, aby ujść Scylli i Cha­ryb­dzie, które pochło­nęły księ­cia de Nemo­urs i kone­ta­bla de Saint-Pol. Dzięki opatrz­no­ści tak uni­kał jed­nej i dru­giej, że bez szwanku przy­był do Rzymu. Ale jak­kol­wiek był już u portu, a nawet i w por­cie, ni­gdy spo­koj­nie nie mógł sobie wspo­mnieć przy­gód życia poli­tycz­nego, tak kło­po­tli­wego i nie­bez­piecz­nego nie­gdyś. Dla­tego zwykł był mawiać, że rok 1476 był dla niego czar­nym i bia­łym, co miało zna­czyć, że w tym roku stra­cił matkę, księż­niczkę z domu Bour­bon i krew­nego, księ­cia bur­gundz­kiego, i że żałobą pocie­szył się po żało­bie.

Zresztą był to dobry czło­wiek – wiódł życie wesołe jak kar­dy­nał, bawił się dobrze, nie nie­na­wi­dził nikogo i dawał jał­mużny, chęt­niej mło­dym niż sta­rym, za co Paryż bar­dzo go lubił. Ile­kroć wycho­dził, był oto­czony dwo­rem bisku­pów i opa­tów stroj­nych, grzecz­nych i jak on sam uprzej­mych; wie­czo­rem można było sły­szeć przed jego pała­cem wesołe głosy, te same, które śpie­wały rano psalmy.

Zapewne temu postę­po­wa­niu przy­pi­sać należy, że przy wej­ściu nie powi­tał go jaki uci­nek ze strony ludu, nie­cier­pli­wią­cego się i uspo­so­bio­nego do nie­usza­no­wa­nia. Przy tym pary­ża­nie nie są zawzięci i, kiedy popiesz­czą się wła­dzą, sami ją potem oddają.

Kar­dy­nał de Bour­bon był pięk­nym męż­czy­zną, miał na sobie piękną czer­woną suk­nię, dobrze leżącą – i tym spo­so­bem połowa słu­cha­czy już była za nim. Nawet byłoby nie­grzecz­nie syczeć na kar­dy­nała, który jest przy­stoj­nym i który piękną ma suk­nię czer­woną.

Wszedł­szy, powi­tał obec­nych uśmie­chem, który odzie­dzi­czył po przod­kach, a który tak się podoba ludowi; wolno postą­pił do krze­sła czer­wo­nym obi­tego aksa­mi­tem i usiadł, myśląc zupeł­nie o czym innym a nie o sztuce. Jego orszak, zło­żony z bisku­pów i opa­tów, wszedł za nim, powięk­sza­jąc zamie­sza­nie i cie­ka­wość pomię­dzy słu­cha­czami. W orszaku tym byli: biskup Mar­sy­lii Alau­det, opat z St. Denis, Robert Lespi­nasse, opat z St. Ger­main des-Prés, brat kochanki Ludwika XI.

Po wej­ściu ich roz­legł się gło­śny śmiech. Bo to dzień uro­czy­sto­ści ulicz­ni­ków, bła­znów, ludu; jed­nym sło­wem satur­na­lia, w które wszystko wolno i wszystko ucho­dzi. W tłu­mie słu­cha­czy były i kobiety znane z mniej porząd­nego życia, np. Szy­mona Quatre­li­vres, Agnieszka Gadine, Robina Pie­de­bou i inne. W takiej mie­sza­ni­nie ludu wszyst­kiego się można spo­dzie­wać, i Ludwik Święty nie bar­dzo byłby kon­tent, że w jego Pałacu Spra­wie­dli­wo­ści podobne odby­wają się sceny.

Przy­to­czyć roz­mów i ich szcze­gó­łów nie możemy, bo one nikły w ogól­nym hała­sie, a cho­ciaż wolne słowa wów­czas były w modzie, powta­rzać je nie uwa­żamy za sto­sowne.

Kar­dy­nał, cho­ciaż lubił weso­łość, był smutny, bo widać pie­kiel­nie mu cią­żyła amba­sada fla­mandzka.

Nie dla­tego, aby był głę­bo­kim poli­ty­kiem i aby obli­czał następ­stwa z oże­nie­nia swego kuzyna z Mał­go­rzatą Bur­gundzką, żeby go obcho­dziło, jak długo potrwa pozorna zgoda Fran­cji z arcy­księ­ciem austriac­kim, lub jak król angiel­ski przyj­mie pogardę swej córki, lecz innego wcale rodzaju miał nie­przy­jem­ność. Powie­dzie­li­śmy na wstę­pie, że ów Karol de Bour­bon, kar­dy­nał, arcy­bi­skup, pry­mas Galii musiał przyj­mo­wać amba­sadę fla­mandzką, zło­żoną z ludzi nie­okrze­sa­nych, lubią­cych piwo i fajki, a musiał ich przyj­mo­wać publicz­nie. Była to zapewne przy­krość, a musiał ją pod­jąć dla króla.

Kiedy odźwierny dono­śnym zawo­łał gło­sem: „Pano­wie, posły arcy­księ­cia austriac­kiego”, obró­cił się ku drzwiom jak tylko mógł naj­wdzięcz­niej, a zby­teczne mówić, że cała sala to samo uczy­niła.

Weszli po dwóch z powagą, która szcze­gólną two­rzyła sprzecz­ność z weso­łym orsza­kiem Karola de Bour­bon; byli w licz­bie czter­dzie­stu ośmiu posłów Mak­sy­mi­liana Austriac­kiego, a na ich czele czci­godny ojciec w Bogu, Jehan, opat z St. Ber­tin, kanc­lerz zło­tego runa i Jakób de Goy, pan Dauby, pre­zy­dent z Gand. W zgro­ma­dze­niu zro­biło się wiel­kie mil­cze­nie, prze­ry­wane stłu­mio­nymi śmie­chami, ile­kroć odźwierny wyrzu­cał ze swo­ich ust imiona, nazwi­ska i tytuły każ­dego z posłów, po przy­zwo­itym ich ska­le­cze­niu. W izbie posłów byli: Loys Roelof, zawia­du­jący poli­cją w Louvain, Clays, Etu­elde, taki sam z Bruk­seli, Paweł de Baeust, Voir­mi­zelle, pre­zy­dent Flan­drii, Jehan Cole­ghens, bur­mistrz z Antwer­pii, Jerzy Moere, zawia­du­jący poli­cją z Gand, Ghel­dolf van der Hage, Bier­bo­cque, Jehan Pin­nock, Jehan Dyma­erzelle itd., pre­zy­denci, bur­mistrze, poli­cjanci, wszy­scy nie­zgrabni, ubrani w aksa­mity i ada­maszki, dobre fla­mandz­kie głowy, pocho­dzące z tej rodziny, któ­rej głowy Rem­brandt na ciem­nym tle malo­wał, wszy­scy mający wypi­sane to na czole, co Mak­sy­mi­lian w swoim mani­fe­ście wyra­żał, że się „powie­rza ich doświad­cze­niu, wier­no­ści, przy­chyl­no­ści i zna­jo­mo­ści ludzi”.

Jeden z nich był nie­ja­kim wyjąt­kiem. Była to twarz szczu­pła, prze­ni­kliwa, prze­bie­gła, przed którą kar­dy­nał zro­bił trzy niskie ukłony; poseł ten nazy­wał się Wil­helm Rym, radca i pen­sy­onarz mia­sta Gand.

Dwie tylko osoby wie­działy, kim jest Wil­helm Rym. Rzadki geniusz, który w cza­sie zabu­rzeń wypły­nął na wierzch wypad­ków; lecz w pięt­na­stym wieku, skut­kiem pie­kiel­nych intryg, był zmu­szony „osiąść na bło­tach”, jak mówi ksiądz de St. Simon. Zresztą był wysoko ceniony przez Ludwika XI, z któ­rym nie­raz radził i któ­rego taj­nym zara­dzał potrze­bom. Wszystko to, co zmu­szało kar­dy­nała do nad­zwy­czaj­nej grzecz­no­ści, było obcym dla ludu.

IV. Pan Jakób Coppenole

IV

Pan Jakób Cop­pe­nole

Kiedy pen­sy­onarz z Grand i jego emi­nen­cja nisko się wza­jem kła­niali i cichą pro­wa­dzili roz­mowę, wysoki męż­czy­zna, sze­ro­kiej twa­rzy, wyso­kich ramion, sta­nął przy Wil­hel­mie Rymie, rzekł­byś, że bul­dog przy lisie. Jego dwu­rożny pil­śniowy kape­lusz i kami­zelka skó­rzana dziko odbi­jały pomię­dzy aksa­mi­tami. Sądząc, że to jaki masz­ta­lerz, odźwierny go zatrzy­mał.

– Hola! Stój, nie wolno, przy­ja­cielu.

Męż­czy­zna w kami­zelce skó­rza­nej ode­pchnął go ramie­niem.

– Co chce ode mnie ten głu­piec?! – zawo­łał tak gło­śno, że całej sali na sie­bie zwró­cił uwagę. Czy nie widzisz, kto jestem?

– Jak się pan nazy­wasz? – zapy­tał odźwierny.

– Jakób Cop­pe­nole.

– Pań­ski sto­pień?

– Jestem szewc, pod zna­kiem Trzech Łań­cu­chów w Gand.

Odźwierny cof­nął się – ogła­szać bur­mi­strzów, poli­cjan­tów, to jako tako, ale szewca, to trudno. Kar­dy­nał sie­dział jakby na szpil­kach – lud słu­chał i patrzył – od dwóch dni jego emi­nen­cja obra­biał tych niedź­wie­dzi fla­mandz­kich, żeby ich prze­cież na jaw poka­zać, a oto masz!… Wil­helm Rym z fał­szy­wym uśmie­chem zbli­żył się do odźwier­nego.

– Ogłoś pana Jakóba Cop­pe­nole’a, oby­wa­tela mia­sta Gand – szep­nął mu cicho.

– Odźwierny – zawo­łał gło­śno kar­dy­nał – ogłoś pana Jakóba Cop­pe­nole’a, oby­wa­tela mia­sta Gand.

– By­naj­mniej! – zawo­łał gło­sem pio­ru­nu­ją­cym Jakób Cop­pe­nole – szewc – ani mniej, ani wię­cej. Na Boga, alboż to co złego?… Sam arcy­książę nie­raz u mnie kupo­wał trze­wiki.

Śmie­chy i okla­ski razem się ozwały. Dow­cip zawsze zro­zu­mieją w Paryżu i poklask mu odda­dzą. Dodajmy, że Cop­pe­nole był z gminu i gmin go wkoło ota­czał; zatem poro­zu­mie­nie się snadne i nie­dłu­gie. Dumna postawa szewca fla­mandz­kiego, upo­ka­rza­jąc ludzi dwor­skich, obu­dziła we wszyst­kich duszach ple­be­ju­szów uczu­cie god­no­ści, cho­ciaż nie­zde­ter­mi­no­wane w pięt­na­stym wieku. Przy­jem­nym było dla nich widzieć w szewcu czło­wieka, dla nich, któ­rzy z usza­no­wa­niem patrzyli na sier­żan­tów i poli­cję.

Cop­pe­nole z dumą powi­tał jego emi­nen­cję, który grzecz­nie się skło­nił. Następ­nie, kiedy Wil­helm Rym, „czło­wiek rozumny i poczciwy”, jak mówi Filip de Comi­nes, patrzył na nich z uśmie­chem szy­der­stwa i wyż­szo­ści, każdy zajął swe miej­sce, kar­dy­nał nie­ukon­ten­to­wany i zgryź­liwy, Cop­pe­nole spo­kojny i nadęty, myślący zapewne, że jego tytuł szewca tyle wart co inny i że Maria Bur­gundzka, matka tej Mał­go­rzaty, którą dziś miał del­fin zaślu­biać, wię­cej jego ani­żeli kar­dy­nała się lęka, bo nie kar­dy­nał pod­bu­rzył oby­wa­teli Gand prze­ciwko ulu­bień­com córki Karola Lek­ko­myśl­nego, że nie kar­dy­nał natchnął odwagą lud, kiedy panna Fla­mandzka przy­szła go pro­sić pod rusz­to­wa­niem i że on za jed­nym pod­nie­sie­niem ręki strą­cił głowy dwóch zna­ko­mi­tych panów: Guya d’Hym­be­ro­ourt i Wil­helma Hugo­neta.

Nie tu był koniec trosk dla bied­nego kar­dy­nała; kie­lich gory­czy musiał speł­nić aż do dna.

Zapewne czy­tel­nik nie zapo­mniał śmia­łego żebraka, który w cza­sie pro­logu pod­czoł­gał się aż pod samo kar­dy­nal­skie wznie­sie­nie; przy­by­cie zna­ko­mi­tych gości zupeł­nie go nie zmie­szało i kiedy pra­łaci oraz amba­sa­do­ro­wie zasie­dli w ław­kach, on sobie swo­bod­nie na krzyż nogi zało­żył. Zuchwal­stwo to nie­prak­ty­ko­wane niczy­jej nie zwró­ciło uwagi, albo­wiem gdzie indziej ona była skie­ro­wana. Żebrak ze swo­jej strony, jakby nikogo w sali nie było, kiwał głową z neapo­li­tań­skim lek­ce­wa­że­niem, powta­rza­jąc nie­kiedy machi­nal­nie: lito­ści! lito­ści! Zaiste, on może jeden w całym zgro­ma­dze­niu nie wie­dział o zaj­ściu odźwier­nego z Cop­pe­nole’em. Nie dosyć na tym, przy­pa­dek mieć chciał, że szewc z Grand, z któ­rym lud tak żywo sym­pa­ty­zo­wał i na któ­rego wszyst­kich się oczy zwró­ciły, zasiadł w pierw­szym rzę­dzie wznie­sie­nia, nad samym żebra­kiem i że po przy­ja­ciel­sku trą­cił go po ramie­niu, okry­tym łach­ma­nami. Żebrak odwró­cił się, zadzi­wił, twarz jego przy­brała wyraz wyla­nia i zado­wo­le­nia; następ­nie, nie zwa­ża­jąc na widzów, szewc i żebrak zaczęli z sobą cicho roz­ma­wiać, trzy­ma­jąc się za ręce.

Nie­zwy­czajna ta scena tak oży­wiła całą salę, że kar­dy­nał nie mógł jej nie dostrzec; prze­chy­liw­szy się wpół, a nie mogąc z miej­sca gdzie sie­dział nic dostrzec, spo­strzegł tylko brudną czapkę żebraka Tro­uille-fou, wyobra­ził sobie natu­ral­nie, że żebrak żądał jał­mużny i obu­rzony jego śmia­ło­ścią zawo­łał:

– Panie rządco pałacu, wyrzuć tego hul­taja!

– Na Boga! Świą­to­bliwy kar­dy­nale – zawo­łał Cop­pe­nole, nie pusz­cza­jąc ręki Clo­pina – to jest mój przy­ja­ciel.

– Brawo! Brawo! – wołał lud.

Od tego czasu pan Cop­pe­nole w Paryżu, rów­nie jak w Gand miał wielki kre­dyt u ludu, jak mówi Filip Com­mi­nes.

Kar­dy­nał przy­gryzł usta, prze­chy­lił się ku bli­sko sie­dzą­cemu opa­towi od świę­tej Geno­wefy i rzekł pół­gło­sem:

– Szcze­gól­nych amba­sa­do­rów przy­syła nam arcy­książę dla zapo­wie­dze­nia pani Mał­go­rzaty.

– Wasza emi­nen­cja – rzekł opat – przy tych Fla­mand­czy­kach utraci swój pobór Mar­ga­ri­tas ante por­cos.

– Powiedz raczej – odpo­wie­dział kar­dy­nał z uśmie­chem – Por­cos ante Mar­ga­ri­tam.

Cały dwór podzi­wiał tę grę wyra­zów – kar­dy­na­łowi lżej się nieco zro­biło, bo i on rów­nie jak Cop­pe­nole oklask otrzy­mał.

Teraz nie­chaj ci z czy­tel­ni­ków, któ­rzy mają talent przy­swo­je­nia sobie obra­zów, pozwolą się zapy­tać, czy wyobra­żają sobie wido­wi­sko, jakie przed­sta­wiał rów­no­le­gło­bok wiel­kiej sali w pałacu? W środku przy­ty­ka­jąca do ściany zachod­niej try­buna, albo wznie­sie­nie, do któ­rej weszli uro­czy­ście dygni­ta­rze, wprzód obja­wieni przez odźwier­nego. Na pierw­szych ław­kach wiele zasia­dło figur przy­bra­nych w szkar­łat i aksa­mit. Wokoło wznie­sie­nia, które pozo­staje ciche i mil­czące, wprost, z tyłu, niżej – tłum i szmer. Tysiące spoj­rzeń ludu na każdą twarz wznie­sie­nia, tysiące szy­der­czych śmie­chów na każde nazwi­sko. Zaiste widok bar­dzo cie­kawy i godny uwagi widzów. Cóż to za rusz­to­wa­nie tam dalej o czte­rech nogach na wierz­chu i czte­rech pod spodem? Cóż to za czło­wiek przy tym rusz­to­wa­niu w sukni czar­nej i z bladą twa­rzą? Nie­stety! Ten czło­wiek, to Piotr Grin­to­ire! Ta szopa to pro­log.

Wszystko zapo­mnie­li­śmy, a on tego naj­bar­dziej się lękał.

Od chwili, kiedy kar­dy­nał wszedł, Grin­to­ire rzu­cał się na wszyst­kie strony, aby go powi­tać pro­lo­giem. Naprzód prze­szedł do akto­rów, napo­mi­nał ich, aby gło­śniej mówili, udzie­lał instruk­cji i ukła­dał figury; następ­nie, widząc, że nikt nie słu­cha, zatrzy­mał ich, kazał gry zaprze­stać i tupał nogą, dając znak mil­cze­nia; w końcu udał się do panien Gisqu­etty i Lie­nardy, aby nama­wiały swo­ich sąsia­dów do wywo­ła­nia na nowo pro­logu. Wszystko na próżno. Nic nie potra­fiło poru­szyć ani kar­dy­nała, ani amba­sady, ani try­buny, jedy­nego punktu, w który wszyst­kie skie­ro­wały się oczy. Mówiąc szcze­rze, a przy­krym to dla nas, pro­log zaczął nieco nudzić publicz­ność. Mimo to w try­bu­nie, jak rów­nie na stole mar­mu­ro­wym, ten sam był widok: Rol­nic­two i Ducho­wień­stwo, Szla­chet­ność i Han­del; wielu zaś wolało na nie patrzeć w natu­rze, tak w amba­sa­dzie fla­mandz­kiej, jak we dwo­rze bisku­pim, tak pod suk­nią kar­dy­nała jak i zacnego Cop­pe­nole’a, niż na figury napu­szone, nie­na­tu­ralne, mówiące wier­szem: jed­nym sło­wem na takie, jakimi je uczy­nił Grin­to­ire.

Jed­nak gdy nasz poeta widział nieco przy­wró­coną spo­koj­ność, użył wybiegu.

– Panie – rze­cze, zwra­ca­jąc się do jed­nego ze swo­ich sąsia­dów – sza­nowny panie, czy można zacząć?

– Co takiego? – rzekł sąsiad.

– Pro­log – mówił Grin­to­ire.

– Jak się panu podoba – odparł zapy­tany.

To wpół­ze­zwo­le­nie dosta­teczne było dla Pio­tra Grin­to­ire’a, który losu swego nie chcąc komu obcemu powie­rzać, zmie­szał się z tłu­mem i zaczął wołać na całe gar­dło: Pro­log! Pro­log, na nowo!

– Co tam u dia­bła! – mówił Jan de Molen­dino – Czego oni tak krzy­czą? (Grin­to­ire krzy­czał za czte­rech) Kole­dzy, czy dyalog nie skoń­czony? Co oni chcą zaczy­nać na nowo?

– Nie, nie – zawo­łali ulicz­nicy – precz z dyalo­giem, precz!

Grin­to­ire nic na to nie zwa­żał i krzy­czał coraz moc­niej: Zaczy­nać na nowo! Zaczy­nać na nowo!

Krzyki zwró­ciły uwagę kar­dy­nała.

– Panie rządco pałacu – rze­cze do męż­czy­zny czar­nego, który o kilka kro­ków od niego sie­dział – czy ci sza­leńcy powa­rio­wali?

Rządca pałacu był to rodzaj urzęd­nika amfi­bii, rodzaj nie­to­pe­rza, pół-myszy, pół-ptaka, pół-sędzia i pół-żoł­nierz.

Zbli­żył się do jego emi­nen­cji i, nie lęka­jąc się gniewu, wytłu­ma­czył wzbu­rze­nie ludu, mówiąc, że połu­dnie przy­szło przed jego emi­nen­cją przy­było i że akto­rzy byli przy­mu­szeni zacząć bez kar­dy­nal­skiej mości.

Kar­dy­nał roze­śmiał się na głos.

– Na honor! I rek­tor uni­wer­sy­tetu mógł to samo uczy­nić; cóż o tym mówisz, panie Wil­hel­mie Rym?

– Cieszmy się – odpo­wie­dział Rym – żeśmy połowy kome­dii unik­nęli; to zawsze korzyść.

– Czy ci hul­taje mogą grać dalej? – zapy­tał rządca.

– Niech sobie grają albo nie grają, wszystko mi jedno; ja tym­cza­sem wolę mój bre­wiarz.

Rządca pałacu postą­pił na brzeg try­buny i daw­szy znak ręką, aby się uci­szono, zawo­łał:

– Miesz­cza­nie i gbury, aby zado­wo­lić i tych, któ­rzy chcą początku i tych, któ­rzy chcą końca, jego emi­nen­cja kar­dy­nał każe grać dalej!

Trzeba się było pod­dać losowi, jed­nak autor i nie­któ­rzy z publicz­no­ści dziko spoj­rzeli na kar­dy­nała.

Osoby będące na sce­nie przy­brały dawne postawy i Grin­to­ire myślał, że przy­naj­mniej resztę dyalogu wysłu­cha publicz­ność. Nadzieja ta, rów­nie jak inne złu­dze­nia, zawio­dła; bo cho­ciaż mil­cze­nie powró­ciło na chwilę, przy­by­cie nowych dygni­ta­rzy zajęło powszechną uwagę, a ich imiona, dobit­nie wygła­szane przez odźwier­nego, mie­szały się ze śred­niów­kami i rymami autora, na przy­kład:

– Pan Jakób Char­mo­lue, pro­ku­ra­tor kró­lew­ski w wydziale duchow­nym.

– Jehan de Har­lay, koniu­szy i utrzy­mu­jący straż nocną Paryża.

– Pan Galiot Geno­il­hac, kawa­ler, mistrz arty­le­rii kró­lew­skiej.

– Pan Dreux Ragnier, inspek­tor wód i lasów kró­lew­skich.

– Pan Ludwik de Gra­ville, radca i szam­be­lan kró­lew­ski, admi­rał Fran­cyi.

– Pan Denis le Mer­cier, inspek­tor domu ociem­nia­łych itd., itd., itd.

Musiało to być nie­zno­śne.

Ten krzyk, który nie pozwa­lał postę­po­wać sztuce, obu­rzał tym bar­dziej Pio­tra Grin­to­ire’a, że pro­log naj­wię­cej był inte­re­su­jący w tym punk­cie.

Cztery osoby pro­logu skar­żyły się, gdy wła­śnie Wenus, która się oso­bi­ście przed­sta­wiła, zażą­dała del­fina dla naj­pięk­niej­szej. Jowisz, któ­rego pio­run dał się sły­szeć w gar­de­ro­bie, popie­rał sprawę Wenery, gdy małe dzie­cię, ubrane w białą suk­nię i mające w ręku sto­krotkę (Mar­gu­eritte), przy­szło się spie­rać z Wenerą. Po przy­wie­dzio­nej kłótni, Wenus i Mał­go­rzata zgo­dziły się na sąd Naj­święt­szej Panny. Oprócz tych osób, był tam także Don Pedro, król Mezo­po­ta­mii; lecz w tylu prze­rwach trudno było zro­zu­mieć, po co się wmie­szał.

Wszystko daremne, żad­nej pięk­no­ści nie zro­zu­miano, ani pojęto. Przy wej­ściu kar­dy­nała, rzec można, że nie­wi­dzialna siła prze­cią­gnęła wszyst­kie spoj­rze­nia ze stołu na try­bunę, z połu­dnio­wego końca sali na zachod­nią. Nic nie mogło ocza­ro­wać słu­cha­czy, wszyst­kich oczy tam były zwró­cone i twa­rze nowo­przy­by­łych, i ich prze­klęte nazwi­ska, i ich ubiory były przed­mio­tem cią­głej cie­ka­wo­ści. Ach! To okrop­ność, to roz­pacz. Oprócz Gisqu­etty i Lie­nardy, które wciąż się zwra­cały ku sce­nie, ile­kroć Gin­to­ire pocią­gał je za rękawy, wyjąw­szy ich oty­łego sąsiada – nikt nie słu­chał, nikt nie chciał patrzeć na nie­szczę­śliwy dyalog.

Z jakąż gory­czą patrzył na walący się po kawałku budy­nek sławy i poezji! Wspo­mnieć o tym, że lud chciał wie­szać sier­żan­tów za opóź­nie­nie dyalogu, a potem oczy od niego odwró­cił, to aż złość bie­rze. Otóż to przy­pływ i odpływ humoru i łask ludu.

Nie­grzeczne mono­logi odźwier­nego ustały i można było mieć nadzieję, że spo­koj­ność potrwa, a nawet sam Grin­to­ire ode­tchnął, licząc, że sam dyalog żad­nej nie dozna prze­szkody; gdy oto pan szewc Cop­pe­nole nagle powstaje i tę obrzy­dliwą ma mowę:

– Pano­wie miesz­cza­nie i koł­tuny pary­scy, dia­bli wie­dzą, co tu będziemy robili. Widzę, że ci hul­taje w szo­pie nie­długo bić się będą. Nie wiem, co wy nazy­wa­cie dyalo­giem, ale dali­bóg to dia­blo nudne; od kwa­dransa cze­kam, rychło który kozła wywróci, ani się dopa­trzyć! Patrzeć na naszych kugla­rzy w Rot­ter­da­mie, a – to wcale co innego!… Gdyby przy­naj­mniej jaki cygań­ski poka­zali taniec, a tu tylko gadają i gadają. W Gand na uro­czy­sto­ści bła­znów bawimy się jak należy i otóż opo­wiem, jak to idzie. Gro­ma­dzi się kupa ludzi, jak tutaj, póź­niej każdy z kolei wyściu­bia łeb i wykrzy­wia się na wszyst­kich; ten, który się naj­okrop­niej wykrzywi, zostaje naczel­ni­kiem albo głową bła­znów. Otóż to tak, to zabawne. Czy chce­cie, pano­wie, na nasz spo­sób obrać sobie głowę bła­znów? Zarę­czam wam, to daleko lepiej, niż słu­chać tych bredni. I cóż wy na to, pano­wie miesz­cza­nie? Widzę tutaj wiele prze­ślicz­nych do wykrzy­wiania twa­rzy­czek – i nasze fla­mandz­kie nie będą ostat­nimi.

Grin­to­ire chciał odpo­wie­dzieć, lecz osłu­pie­nie, gniew i obu­rze­nie odjęły mu wła­dzę mowy. Zresztą pro­jekt szewca był przez miesz­czan z takim zapa­łem przy­jęty, może dla­tego, że ich koł­tu­nami nazwał, że wszelki opór był daremny. Trzeba było ulec prze­mocy. Grin­to­ire zakrył twarz rękami, nie mając płasz­cza.

V. Quasimodo

V

Quasi­modo

W mgnie­niu oka wszystko było gotowe do wyko­na­nia myśli Cop­pe­nole’a. Miesz­cza­nie, stu­denci, żebracy, wszy­scy się jęli do dzieła. Mały budy­nek, poło­żony wprost mar­mu­ro­wego stołu, był wybrany na teatr wykrzy­wiań. Stłu­czona szyba w roze­cie nad drzwiami miała słu­żyć do wyty­ka­nia głów na publicz­ność. Żeby się tam dostać, posta­wiono dwie beczki jedna na dru­giej, Bóg wie skąd wywle­czone, i miano po nich się czoł­gać. Według ustawy każdy kan­dy­dat, kobieta lub męż­czy­zna, bo nawet płeć żeń­ska mogła zostać głową bła­znów, nawet i słusz­nie, miał sobie przy­kry­wać twarz i być ukry­tym w kaplicy, aż do chwili uka­za­nia się. W jed­nej minu­cie kaplica była pełna współ­za­wod­ni­ków i zamknęła się przed natręt­nymi.

Cop­pe­nole ze swego miej­sca wszyst­kim zarzą­dzał, wszyst­kim dawał roz­kazy. W cza­sie roz­ru­chu przy­go­to­wań kar­dy­nał, rów­nie jak Grin­to­ire nie­ukon­ten­to­wany, pod pozo­rem nie­szpo­rów wyniósł się z całym swoim orsza­kiem, a gmin, tak baczny na jego przy­by­cie, by­naj­mniej tego nie zauwa­żył. Wil­helm Rym sam tylko spo­strzegł odwrót jego emi­nen­cji. Uwaga ludu rów­nie jak słońce prze­nosi się z miej­sca na miej­sce; naj­przód utkwiona w jed­nym rogu sali, zatrzy­mała się w środku – i teraz jest na dru­gim krańcu. Stół mar­mu­rowy, try­buna – miały swoją porę, a teraz przy­szedł czas na kaplicę Ludwika XI. Otwarto pole dla wszyst­kich sza­leństw, bo zostali tylko Fla­mand­czycy i gmin.

Zaczęto wykrzy­wia­nia. Pierw­sza figura, jaka się uka­zała, miała powieki wywró­cone, gębę otwartą i wykrę­coną jak mordę, czoło tak zmarsz­czone jak buty huzar­skie z cza­sów cesar­stwa; śmiech z niej powstał tak trudny do powścią­gnię­cia, że Homer byłby go god­nym uznał Iliady. Prze­cież wielka sala była także Olim­pem, a Jowisz i Grin­to­ire musieli to wie­dzieć naj­le­piej. Nastą­piło dru­gie i trze­cie wykrzy­wie­nie, następ­nie czwarte i piąte, a za nimi śmie­chy i okla­ski. Było coś w tym wido­wi­sku tak nad­zwy­czaj­nego, tak upa­ja­ją­cego, że czy­tel­ni­kom naszym tego wyja­śnić nie możemy. Pro­simy tylko wyobra­zić sobie sze­reg twa­rzy przed­sta­wia­jący wszyst­kie geo­me­tryczne figury, od trój­kąta aż do tra­pezu, od ostro­słupa aż do wie­lo­ścianu, wszyst­kie wyrazy twa­rzy, wszyst­kie wieki, od zmarsz­czek nowo naro­dzo­nego, aż do kar­bów umie­ra­ją­cego; wszyst­kie fan­ta­sma­go­rie reli­gijne od Fauna aż do Bel­ze­buba; wszyst­kie zwie­rzęce pro­file, od mordy aż do dzioba, od twa­rzy aż do pyska. Pro­simy wyobra­zić sobie wszyst­kie potwory, wszyst­kie stra­szy­dła, wszyst­kie maski kar­na­wału wenec­kiego, zgoła cały kalej­do­skop fizjo­no­mii ludz­kich.

Zabawa sta­wała się coraz wię­cej fla­mandzka; Teniers zale­d­wie podobny dałby jej obraz. Wszystko się pomie­szało bez ładu, wszystko znik­nęło w tłu­mie; nie widać ani uczniów, ani posłów, ani miesz­czan, ani kobiet; gdzież się podzieli Clo­pin Tro­uille-fou, Idzi Lecornu, Maria Quatre­li­vres, Robin Pous­se­pain? Jed­nym wyra­zem – wszystko zlało się w jedno. Wielka sala zmie­niła się w piec dow­cipu i głup­stwa, gdzie każde usta krzy­czały, każde oczy iskrzyły się, każda twarz wykrzy­wiała, a wszystko wrzesz­czało i wyło. Twa­rze, które kolejno uka­zy­wały się w roze­cie, były jak pochod­nie rzu­cone w ogni­sko, a cały tłum krzy­kiem nie­zgod­nym zagłu­szał sam sie­bie.

– Ha! Ha! Ha!

– Patrz, patrz, patrz.

– Źle, źle, nic nie warto.

– Pusz­czaj dru­giego.

– Wil­hel­mino Mau­ge­re­puis, patrz na ten łeb byczy, tylko mu rogów bra­kuje, czy to nie twój mąż cza­sem?

– Otóż drugi!

– Do jasnych pio­ru­nów! A to co zna­czy?

– Hola! Hola! To oszu­kań­stwo, to wcale nie twarz.

– Ha! Ha! Ha! Pociesz­nie.

– Udu­szę się ze śmie­chu.

– Otóż temu uszy przez dziurę przejść nie mogą, itd., itd., itd.

Naszemu przy­ja­cie­lowi Jeha­nowi musimy oddać słusz­ność. Wpo­śród tych satur­na­liów widzieć go było można wciąż sie­dzą­cego na kolum­nie, jak mech na dębie. Gęba jego, usta­wicz­nie otwarta, wyda­wała tony, które swoją wyso­ko­ścią wypły­wały na wierzch morza krzyku.

Co zaś do Pio­tra Grin­to­ire’a, gdy pierw­sza chwila udrę­cze­nia minęła, odzy­skał zwy­kłą cier­pli­wość. Był zahar­to­wany w prze­ciw­no­ściach. – Graj­cie dalej! – krzyk­nął na swo­ich kome­dian­tów, maszyny gada­jące; następ­nie, prze­cho­dząc koło mar­mu­ro­wego stołu, przy­szła mu chęć poka­za­nia się w roze­cie kaplicy, choćby dla­tego, aby się na nie­wdzięczny lud wykrzy­wić. – Lecz to nie­godne poety! – mówił do sie­bie. – Zemsta cechą dusz małych, walczmy do końca; wła­dza poezji nie ma gra­nic i użyć jej muszę. Zoba­czymy, kto zwy­cięży, czy lite­ra­tura, czy wykrzy­wia­nie?… Wielka zagadka!…

Nie­stety! Sam pozo­stał jedy­nym widzem swej sztuki. Wszy­scy odwró­cili się tyłem, tylko poczci­wiec otyły patrzył na scenę, a Gisqu­etta i Lie­narda wynio­sły się dawno.

Grin­to­ire żywo poczuł tę wier­ność swo­jego widza, zbli­żył się do niego i, lekko ści­ska­jąc rękę, rzekł:

– Panie, bar­dzo ci dzię­kuję.

– Za co? – odpo­wie­dział otyły, zie­wa­jąc na całe usta.

– Wiem, co pana gniewa! – mówił poeta. – Ten hałas nie pozwala panu słu­chać dogod­nie. Lecz bądź pan spo­kojny; twoje imię przej­dzie do potom­no­ści. Jak god­ność pań­ska?

– Renauld Château, pie­czę­tarz wię­zie­nia pary­skiego, do usług pań­skich.

– Panie, ty sam w tym miej­scu jesteś muz repre­zen­tan­tem.

– Pan jesteś zanadto grzeczny – odrzekł pie­czę­tarz.

– Pan tylko sam god­nie wysłu­cha­łeś sztuki – odrzekł Grin­to­ire – i jakże ją znaj­du­jesz?

– Ha! Ha! – odpo­wie­dział gruby urzęd­nik, nieco ocu­cony. – Dosyć wesoła.

Grin­to­ire musiał poprze­stać na tej pochwale, albo­wiem grzmot okla­sków, zmie­szany z tysią­cem krzy­ków, prze­rwał roz­mowę. Głowa bła­znów była obrana.

– Wiwat! Wiwat! – wołał lud ze wszyst­kich stron.

W rze­czy samej, cudowne wykrzy­wie­nie uka­zało się w roze­cie. Po wszyst­kich pię­cio­ką­tach, ośmio­ką­tach, wie­lo­ką­tach, które po sobie nastę­po­wały, trzeba było coś nad­zwy­czaj­nego i wła­śnie to się uka­zało. Sam pan Cop­pe­nole przy­kla­snął, a Clo­pin Tro­uille-fou, któ­rego brzyd­kość nie miała porów­na­nia, uznał się poko­na­nym. My uczy­nimy to samo. Spró­bu­jemy dać czy­tel­ni­kom obraz tego nosa zło­żo­nego z trzech trój­ką­tów, tej twa­rzy podob­nej do pod­kowy, tego oka lewego oszań­co­wa­nego rudymi kła­kami, tych zębów nie­rów­nych, wyszczer­bio­nych i tu i ówdzie, jak wały warowni, tych ust sze­ro­kich, na któ­rych jeden, ogromny jak u sło­nia, opie­rał się ząb, całej twa­rzy, na któ­rej złość, cier­pie­nie, smu­tek, udrę­cze­nia były roz­lane. Niech kto, jak mu się podoba, całość z tego utwo­rzy.

Okrzyk był powszechny, wszy­scy pośpie­szyli ku kaplicy. Wypro­wa­dzono z niej głowę bła­znów. Teraz zdzi­wie­nie było nad miarę, bo wykrzy­wie­nie pozo­stało na twa­rzy.

Raczej cała osoba była wykrzy­wie­niem. Wysoka głowa, naje­żona rudymi wło­sami; pomię­dzy dwoma ramio­nami, na przo­dzie i na tyle garb ogromny; sys­tem goleni i nóg tak zor­ga­ni­zo­wany, że tylko w kola­nach scho­dzić się mogły i wyglą­dały jak dwie kosy; sze­ro­kie nogi, ręce ogromne, wszystko nie­kształtne i potworne, jed­nak obja­wia­jące siłę, zwin­ność i zręcz­ność. Szcze­gólny wyją­tek z ogól­nego pra­wi­dła, które wymaga, aby siła, rów­nie jak pięk­ność, z har­mo­nii wypły­wała. Takiego bła­zny wybrali sobie naczel­nika.

Rzekł­byś, że to jest podru­zgo­tany olbrzym.

Kiedy ten rodzaj cyklopa uka­zał się na progu kaplicy, nie­ru­chomy i tak sze­roki jak wysoki, carré par la base, jak pewien wielki czło­wiek powie­dział – z kurtki koloru czer­wo­nego i fio­le­to­wego, z dzwon­kami, nade wszystko ze szka­rad­no­ści, gmin poznał go natych­miast i zawo­łał:

– To Quasi­modo, dzwon­nik, Quasi­modo gar­bus od Panny Marii, Quasi­modo jed­no­oki, Quasi­modo kulas! Vivat! Vivat!

Widzimy, że bie­dak miał nazwi­sko do wyboru.

– Ostroż­nie, cię­żarne panie! – wołali swa­wol­nicy.

– Albo te, które nimi być chcą – dodał Jan.

Kobiety w isto­cie twa­rze zakryły.

– Ach! Małpa – mówiła jedna.

– Rów­nie zła, jak brzydka – dodała druga.

– To dia­beł – zakoń­czyła trze­cia.

– Na nie­szczę­ście miesz­kam pod Panną Marią i czę­sto w nocy sły­szę go cho­dzą­cego.

– Z kotami.

– Na naszych dachach.

– I stra­szy nas w komi­nach.

– Kie­dyś wie­czo­rem zaj­rzał do mnie oknem, takem się zlę­kła!

– Kie­dyś mio­tłę zosta­wił mi pod drzwiami.

– Ach! Jaki szka­radny!

– Ach! Paskudny!

– Bah!

Męż­czyźni, prze­ciw­nie, byli ura­do­wani i pokla­ski­wali; Quasi­modo, przed­miot zaję­cia, stał wciąż we drzwiach kaplicy, ponury, z groź­nym spoj­rze­niem, i pozwa­lał się podzi­wiać.

Jeden z mło­dzieży (sądzę, że Robin Pous­se­pain) roze­śmiał mu się pod nosem i bar­dzo z bli­ska. Quasi­modo wpół go pochwy­cił i rzu­cił na zie­mię, nie mówiąc słowa.

Pan Cop­pe­nole, ucie­szony, zbli­żył się doń.

– Przez Boga ukrzy­żo­wa­nego! – zawo­łał. – W życiu moim nie widzia­łem podob­nej brzyd­ko­ści. War­teś być głową bła­znów tak w Rzy­mie, jak w Paryżu.

To mówiąc, oparł się na jego ramie­niu.

– Jesteś zuch – rze­cze znowu szewc – z któ­rym upić się mam wielką ochotę. I cóż ty na to?

Quasi­modo nic nie odpo­wie­dział.

– Na Boga! – zawo­łał szewc – Czyś głu­chy? – W rze­czy samej był głu­chy.

Quasi­modo znie­cier­pli­wiony poufa­ło­ścią Cop­pe­nole’a, zwró­cił się nagle ku niemu i zgrzyt­nął tak okrop­nie zębami, że olbrzym fla­mandzki cof­nął się jak bul­dog przed kotem.

Wokoło osoby Quasi­moda zro­biło się koło pięt­na­stu kro­ków śred­nicy trwogi i usza­no­wa­nia. Pewna stara kobieta wytłu­ma­czyła Cop­pe­nole’owi, że głowa bła­znów był głu­chy.

– Głu­chy! – powtó­rzył szewc z gło­śnym śmie­chem fla­mandz­kim.

– Na rany Chry­stusa! Dosko­nały naczel­nik bła­znów.

– Ach! Znam cię! – zawo­łał Jan, który zszedł z kolumny, aby się Quasi­mo­dowi lepiej przy­pa­trzeć. – Ach! To dzwon­nik od Naj­święt­szej Panny. Jak się masz, Quasi­modo?

– Ach! To dia­be­lec – mówił Robin Pous­se­pain. – To gar­bus! To kulas. Patrz­cie, jed­no­oki; mów­cie do niego, głu­chy! To szcze­gólne!

– Mówi, kiedy chce – rze­kła stara – ogłuchł od dzwo­nów, ale nie jest niemy.

– Tego by jesz­cze bra­ko­wało – zro­bił uwagę Jehan.

– Ma jedno oko – dodał Robin Pous­se­pain.

– Jed­no­oki jest więk­szym kaleką niż ślepy, bo wie, czego mu bra­kuje.

Żebraki, lokaje, rze­zi­mieszki, połą­czeni z ulicz­ni­kami, zaczęli szu­kać po sza­fach tiary papie­ro­wej, prze­zna­czo­nej dla głowy bła­znów. Quasi­modo pozwo­lił się w nią ubrać z pew­nym rodza­jem dumy – jakaś gorzka i pełna wzgardy radość roz­lała się po twa­rzy cyklopa. Następ­nie pro­ce­sja według zwy­czaju powio­dła go po gale­riach pałacu, a stam­tąd po uli­cach.

VI. Esmeralda

VI

Esme­ralda

Z przy­jem­no­ścią powiemy czy­tel­ni­kom, że w cza­sie całej tej sceny Grin­to­ire i jego sztuka dotrwali placu. Akto­rzy, przy­trzy­my­wani przez niego, musieli koń­czyć kome­dię, a on jej słu­chał. Nie było nadziei zwa­bie­nia już publicz­no­ści, tym pew­niej, że za Quasi­mo­dem cała wyle­gła cze­reda. W mgnie­niu oka sala była pusta.

Prawdę mówiąc, kilku zostało widzów roz­pierzch­nię­tych tu i ówdzie albo zgru­po­wa­nych około kolumn; kobiety, starcy i dzieci wyjść nie zdą­żyli. Kilku stu­den­tów sie­działo w oknach, patrząc na plac.

Wybor­nie – pomy­ślał sobie Grin­to­ire – jest ich tyle, ile potrzeba na wysłu­cha­nie dyalogu. Mało ich, prawda, ale wybrani, wszy­scy ludzie nauki.

Za chwilę muzyka, która miała ode­grać sym­fo­nię, spóź­niła się, albo­wiem arty­ści poszli za głową bła­znów.

– Opu­ścić – rzekł obo­jęt­nie Grin­to­ire.

Zbli­żył się do kilku miesz­czan, któ­rzy zda­wali mu się o dyalogu roz­ma­wiać – otóż co pod­chwy­cił z ich roz­mowy.

– Czy znasz, panie Cha­ne­teau, pałac nawar­ski, nale­żący do księ­cia Nemo­urs?

– Znam; wprost kaplicy Bra­que.

– Otóż ten pałac skarb wyna­jął Wil­hel­mowi Ali­xan­drowi, histo­ry­kowi, za sześć sol­dów pary­skich rocz­nie.

– Jakże miesz­ka­nia dro­żeją!

– Dalej, dalej – mówił do sie­bie Grin­to­ire z wes­tchnie­niem – idźmy słu­chać.

– Kole­dzy! – zawo­łał jeden z mło­dzieży w oknie – Esme­ralda, Esme­ralda na placu.

Wyraz ten cudowne zro­bił wra­że­nie. Wszy­scy, co byli w sali, rzu­cili się do okien, powta­rza­jąc: Esme­ralda! Esme­ralda!

W tej chwili grom okla­sków dał się sły­szeć.

– Co to ma zna­czyć Esme­ralda? – pytał Grin­to­ire, zała­mu­jąc ręce.

– Ach! Mój Boże, teraz widzo­wie w oknach.

Zwró­cił się ku mar­mu­ro­wemu sto­łowi i ujrzał prze­rwany dyalog. Było to wła­śnie w chwili, gdy Jowisz wyszedł z pio­ru­nem.

– Michale Giborne – zawo­łał roz­gnie­wany poeta – a ty, czyś tu potrzebny?!

– Nie­stety – rzekł Jowisz – jeden z tych mło­dych panów zabrał mi dra­binę.

Grin­to­ire spoj­rzał i prze­ko­nał się, że komu­ni­ka­cja mię­dzy sceną a gar­de­robą była prze­rwana.

– Ach! To cios okropny! – zawo­łał Grin­to­ire. – Niech was dia­bli wezmą! – rzekł do kome­dian­tów. – Jaka praca, taka płaca.

Obró­cił się jak wódz pobity w odwro­cie.

Szedł przez schody pała­cowe i mówił: – Podły gmin pary­ski, przy­cho­dzi na dyalog, a nie słu­cha go wcale. Wszystko i wszystko go zaj­muje: Clo­pin Tro­uille-fou, kar­dy­nał, Cop­pe­nole, Quasi­modo i dia­beł. Ach! Gdy­bym wie­dział, był­bym wam ucztę spra­wił, gaw­rony! Ach! Ja nie­szczę­śliwy, pisać dla takich hebe­sów!… Prawda, Homer żebrał po przed­mie­ściach grec­kich i Nazon umarł u Scy­tów. Niech mnie pio­run trza­śnie, jeżeli wiem, co oni chcą od tej Esme­raldy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki