Kasta nieskazitelnych. Księża, seks, miłość - Marco Marzano - ebook

Kasta nieskazitelnych. Księża, seks, miłość ebook

Marzano Marco

4,6

Opis

Tajemnice księży, poczucie winy, zmowa milczenia od nauki w seminarium aż po duszpasterstwo. Oto pogłębione studium o najmniej znanych skutkach sakralizacji postaci kapłana.

Dlaczego Kościół katolicki broni ślubu czystości księży? Jak podchodzi do drażliwego zagadnienia życia uczuciowego członków kleru? W jaki sposób lata spędzone w seminarium decydują o życiu seksualnym przyszłych księży?

Oto pytania, na które stara się odpowiedzieć Marco Marzano w studium udokumentowanym ścisłą analizą literatury fachowej oraz dziesiątkami wywiadów z księżmi i osobami, które stan duchowny opuściły. Wyłania się z niego obraz intymnego życia kleru formowanego – poczynając od seminarium – przez obejmującą go instytucję tak, aby ukrywał część swojej egzystencji zamiast w pełni, swobodnie z niej korzystać. Zebrane w ciągu kilkuletnich badań w terenie słowa składają się na osobiste historie przepełnione bólem, udręką i poczuciem samotności. Ujawniają też oparty na kłamstwach i sekretach system, który powoduje dramatyczne konsekwencje dla samych kapłanów i dla całej wspólnoty chrześcijańskiej.

Marco Marzano – profesor zwyczajny, wykładowca akademicki Uniwersytetu w Bergamo, uznany eseista, socjolog religii, ateista. Autor wielu książek o Kościele katolickim: Cattolicesimo magico (Katolicyzm magiczny), Quel che resta dei cattolici (Co pozostaje z katolików), La societa’ orizzontale (Społeczeństwo poziome), La chiesa immobile. Francesco e la rivoluzione mancata (Kościól nieruchomy. Franciszek i nieudana rewolucja). Współzałożyciel czasopisma „Etnografia e Ricera Qualitativa” i współpracownik portalu Domani.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 220

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (15 ocen)
9
6
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariaWojtkowiak

Nie oderwiesz się od lektury

O tym ,jacy są dzisiejsi księża,wiadomo. Ale celowe tworzenie ich takich przez system totalitarny zasługuje tylko na piekło,gdyby w nie wierzyli. Książka poraża.
10
Malenka42

Nie oderwiesz się od lektury

daje do myślenia....
00
UrszulaLila

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna
00

Popularność




Wstęp do pol­skiego wyda­nia

Stanisław Obirek

Trudno wyobra­zić sobie moment bar­dziej odpo­wiedni na pol­skie wyda­nie Kasty nie­ska­zi­tel­nych. Księża, seks, miłość autor­stwa Marca Marzana, gdyż pol­ski czy­tel­nik jest do odbioru tej książki przy­go­to­wany jak żaden inny. Jesz­cze kilka lat wcze­śniej jej publi­ka­cja mogłaby się spo­tkać ze wzru­sze­niem ramion. Może tak jest we Wło­szech, Sta­nach Zjed­no­czo­nych czy w Euro­pie Zachod­niej, ale nie u nas. Nasi księża są inni i wia­domo, że cały świat nam ich zazdro­ści, są też od lat jed­nym z naja­trak­cyj­niej­szych „towa­rów eks­por­to­wych” pol­skiego Kościoła kato­lic­kiego. Wia­domo, wszę­dzie semi­na­ria świecą pust­kami, a w naszych brak miejsc dla wszyst­kich chęt­nych. Biskupi pol­scy chęt­nie dzie­lili się kan­dy­da­tami do kapłań­stwa z mniej zasob­nymi die­ce­zjami w innych czę­ściach świata. Tak w każ­dym razie było przed laty, ale już tak nie jest. Prze­peł­nione semi­na­ria to prze­szłość, w tej chwili i one zaczy­nają pusto­szeć, a nie­które są po pro­stu zamy­kane. Tak więc braki kadrowe to rze­czy­wi­stość, która dopa­dła rów­nież nad­wi­ślań­ski kraj, już tylko nomi­nal­nie kato­licki. A zatem rok 2022 jest cza­sem wprost wyma­rzo­nym dla autora, który ni­gdy w Pol­sce nie był, ale opi­sana przez niego rze­czy­wi­stość semi­na­ryjna przy­lega do pol­skich realiów w spo­sób wręcz pod­ręcz­ni­kowy. Źró­dła kry­zysu są wie­lo­ra­kie, w tym krót­kim tek­ście mogę zwró­cić uwagę tylko na nie­które.

Nie­wąt­pli­wie naj­więk­szym wstrzą­sem była dla pol­skiego kato­li­cy­zmu fala ujaw­nień przy­pad­ków pedo­fi­lii z udzia­łem prze­stęp­ców w sutan­nach. Przez wiele lat wyda­wało się, że to nie nasz pro­blem, tylko odda­lo­nych od naszego kato­lic­kiego i cno­tli­wego kraju zde­pra­wo­wa­nych spo­łe­czeństw zachod­nich. Wystar­czy sobie przy­po­mnieć, jak pol­skie media reago­wały na donie­sie­nia dzien­ni­ka­rzy „The Boston Globe” na początku XX wieku czy nawet na oparty na tych mate­ria­łach film Spo­tli­ght z 2015 roku. Rów­nież kolejne raporty komi­sji z róż­nych kra­jów bada­ją­cych przy­padki pedo­fi­lii w Kościele wyda­wały się donie­sie­niami z innych pla­net. Świad­czy o tym także sto­su­nek pol­skich bisku­pów do powsta­łej w końcu i w Pol­sce w roku 2019 Pań­stwo­wej Komi­sji do spraw Pedo­fi­lii. Zamiast ją wspie­rać w wyja­śnia­niu przy­pad­ków pedo­fi­lów w sutan­nach, robią wszystko, co w ich mocy, by utrud­niać jej pracę, o czym wie­lo­krot­nie publicz­nie mówił jej prze­wod­ni­czący Bła­żej Kmie­ciak. To samo doty­czy całej serii ksią­żek zwią­za­nych z tą pro­ble­ma­tyką, z któ­rych tylko nie­liczne uka­zały się w pol­skim tłu­ma­cze­niu, jak Śluby mil­cze­nia. Nad­uży­wa­nie wła­dzy za pon­ty­fi­katu Jana Pawła II ame­ry­kań­skich auto­rów Jasona Berry’ego i Geralda Ren­nera, któ­rej pierw­sze wyda­nie opu­bli­ko­wano w 2004 roku, czy Sodoma. Hipo­kry­zja i wła­dza w Waty­ka­nie Frédérica Mar­tela z 2019 roku.

Gło­śny przy­pa­dek księ­dza pedo­fila z Tylawy, o któ­rym media roz­pi­sy­wały się w 2001 roku, został szybko wyci­szony, w czym główne role ode­grali pro­ku­ra­tor Sta­ni­sław Pio­tro­wicz i ówcze­sny biskup prze­my­ski Józef Micha­lik. Ten pierw­szy mówił o nie­win­nych „cium­ka­niach”, a ten drugi Lucynę Kra­wiecką, która powia­do­miła go o prze­stęp­stwach pro­bosz­cza pedo­fila, nazwał „dziec­kiem sza­tana”. Ani jeden, ani drugi nie ponie­śli żad­nej odpo­wie­dzial­no­ści za tuszo­wa­nie prze­stępstw doko­na­nych na dzie­ciach z Tylawy. Co wię­cej, obaj do dzi­siaj cie­szą się opi­nią ludzi zasłu­żo­nych dla Kościoła i pań­stwa.

Ow­szem, pamię­tamy książkę Lękaj­cie się z 2013 roku autor­stwa holen­der­skiego dzien­ni­ka­rza Ekkego Over­be­eka, który jako pierw­szy pisał o spo­łecz­nym pro­ble­mie pedo­fi­lii w Kościele, czy filmy braci Sekiel­skich Tylko nie mów nikomu z 2019 roku i Zabawę w cho­wa­nego z 2020 roku, które obej­rzały miliony Pola­ków. W ostat­nich latach nastą­pił praw­dziwy wysyp ksią­żek byłych księży i kle­ry­ków, nie brak repor­taży o życiu w semi­na­riach. Cią­gle poja­wiają się przed nami kolejne bul­wer­su­jące obrazy skan­da­licz­nych zacho­wań księży, jak ostat­nio Andrzeja Dęb­skiego, byłego już rzecz­nika kurii bia­ło­stoc­kiej, czy Łuka­sza Gołę­biew­skiego, sekre­ta­rza biskupa seniora dro­hi­czyń­skiego Anto­niego Pacy­fika Dydy­cza. I nic. Kościół kato­licki w Pol­sce mil­czy jak zaklęty i uważa, że nic się nie stało. Jedy­nym widocz­nym zna­kiem, że jed­nak „coś się stało”, są pusto­sze­jące semi­na­ria. Jed­nak obu­rze­nie i skan­dal to dopiero począ­tek. Tak naprawdę potrzebna jest pogłę­biona reflek­sja nad całą grupą spo­łeczną, jaką sta­no­wią żyjący w celi­ba­cie (przy­naj­mniej teo­re­tycz­nie) księża kato­liccy, któ­rzy są boha­te­rami wspo­mnia­nych mate­ria­łów dzien­ni­kar­skich. Ow­szem, znamy opra­co­wa­nia Józefa Baniaka, który w wielu książ­kach ana­li­zo­wał spo­łeczny odbiór księży w Pol­sce, czy Eugena Dre­wer­manna, któ­rego książka Kler sta­nowi wzor­cowy wręcz przy­kład psy­cho­lo­gicz­nej ana­lizy księ­dza kato­lic­kiego. Jed­nak bra­ko­wało nam kom­plek­so­wej ana­lizy życia emo­cjo­nal­nego księży, zwłasz­cza ich sek­su­al­no­ści. Na to zapo­trze­bo­wa­nie odpo­wiada książka Marca Marzana.

Kasta nie­ska­zi­tel­nych to rzecz wła­śnie o księ­żach kato­lic­kich i ich życiu emo­cjo­nal­nym. A ści­ślej rzecz ujmu­jąc, o ich życiu sek­su­al­nym. Autor jest ate­istą, choć ode­brał solidne kato­lic­kie wycho­wa­nie w jed­nym z wło­skich miast. Jak dowia­du­jemy się z auto­bio­gra­ficz­nych napo­mknięć w książce, księża mieli poważny udział w odej­ściu Marzana od reli­gii. Choć jego ojciec był ate­istą, to matka, rodzaj nowo nawró­co­nej kato­liczki, chciała, by jej syn uczył się w szkole kato­lic­kiej. Tak też się stało, ze skut­kiem jed­nak prze­ciw­nym do ocze­ki­wań matki. Marzano odwo­łuje się do oso­bi­stych doświad­czeń, gdy jako nasto­la­tek spo­ty­kał się wie­lo­krot­nie z pró­bami mole­sto­wa­nia ze strony księży nauczy­cieli, zde­cy­do­wa­nie przez niego odrzu­ca­nymi. Ni­gdy o nich nie wspo­mniał swoim rodzi­com. Dzi­siaj już wiemy, że są to natu­ralne reak­cje dzieci, które po pro­stu nie mają odpo­wied­niego języka, by o swo­jej trau­mie opo­wie­dzieć. Wra­cają do trau­ma­tycz­nych doświad­czeń dopiero po wielu latach, cza­sem nawet po kil­ku­dzie­się­ciu. Wspo­mina też o bez­czel­nych pró­bach podej­mo­wa­nych przez przy­pad­ko­wych księży wobec niego, gdy był już osobą doro­słą. Pyta, czy to przy­pa­dek. To pyta­nie reto­ryczne, bo zbyt wiele przy­kła­dów takich zacho­wań każe myśleć o pro­ble­mie sys­te­mo­wym.

Nasto­la­tek po burz­li­wych doświad­cze­niach księ­żow­skiej indok­try­na­cji nie tylko poże­gnał się z kato­li­cy­zmem, ale w ogóle z reli­gią. Świa­to­po­gląd ojca wygrał. Dziś Marco Marzano jest uzna­nym socjo­lo­giem reli­gii. Napi­sał na jej temat, a szcze­gól­nie na temat Kościoła kato­lic­kiego, wiele ksią­żek, a nie­które z nich zostały prze­tłu­ma­czone na wiele języ­ków. Wspo­mnijmy trzy bodajże naj­waż­niej­sze książki w dorobku socjo­lo­gicz­nym Marzana: Cat­to­li­ce­simo magico (Kato­li­cyzm magiczny) z 2009 roku i Quel che resta dei cat­to­lici. Inchie­sta sulla crisi della Chiesa in Ita­lia (To, co pozo­staje z kato­li­ków. Ana­liza kry­zysu Kościoła we Wło­szech) z 2012 roku – obie te książki to pre­cy­zyjne ana­lizy postę­pu­ją­cej seku­la­ry­za­cji spo­łe­czeń­stwa wło­skiego. Trze­cia książka to La Chiesa immo­bile. Fran­ce­sco e la rivo­lu­zione man­cata (Kościół nie­ru­chomy. Fran­ci­szek i rewo­lu­cja, któ­rej nie było) z roku 2018, w któ­rej kry­tycz­nie przy­gląda się on pon­ty­fi­ka­towi papieża Fran­ciszka. W każ­dej z nich ude­rza skru­pu­lat­ność w przed­sta­wie­niu zło­żo­nych i deba­to­wa­nych publicz­nie zagad­nień. Marzano nie kryje swo­ich lewi­co­wych poglą­dów i iry­ta­cji, jaką budzi w nim uprzy­wi­le­jo­wana pozy­cja zarówno insty­tu­cji kościel­nych, jak i samego kleru. Rów­nież w swo­ich czę­stych wystą­pie­niach publicz­nych Marzano opo­wiada się za pań­stwem demo­kra­tycz­nym i świec­kim, w któ­rym roz­dzie­le­nie Kościoła i pań­stwa powinno być oczy­wi­stą oczy­wi­sto­ścią.

Jego naj­now­sza książka jest jed­nak pew­nym zasko­cze­niem. Doty­czy bowiem nie struk­tury insty­tu­cji reli­gij­nych czy ich przy­wódz­twa, ale życia intym­nego księży kato­lic­kich. Tyle że Marco Marzano pisze ina­czej, niż zwy­kli to robić sami księża czy kato­liccy apo­lo­geci. Nie inte­re­suje go teo­lo­gia czy wznio­sła ducho­wość „żyją­cych w czy­sto­ści” męż­czyzn. Stara się dotrzeć nie do dok­try­nal­nych czy dys­cy­pli­nar­nych tek­stów, ale do codzien­nego życia naj­pierw kle­ry­ków, a potem kon­fron­to­wa­nych z codzien­no­ścią księży. Jako socjo­log pyta, roz­ma­wia. Cza­sem są to roz­mowy wie­lo­krotne, dłu­gie i pogłę­bione. Wtedy nie jest łatwo zbyć roz­mówcę zgrab­nym cyta­tem z Biblii czy umie­jęt­nie dobra­nym doku­men­tem z boga­tej tra­dy­cji kościel­nej. Kle­rycy i księża są zachę­cani, by powie­dzieć, jak to tak naprawdę jest „z tymi spra­wami”.

Co cie­kawe, roz­mówcy są nader chętni. Wpraw­dzie dla celów badaw­czych ich imiona i toż­sa­mość zostały ukryte, jed­nak czy­tel­nik od razu zdaje sobie sprawę, że ma do czy­nie­nia z praw­dzi­wymi histo­riami. Czę­sto dra­ma­tycz­nymi, a nawet tra­gicz­nymi. Nie brak rów­nież opo­wie­ści zabaw­nych, jed­nak ich śmiesz­ność wcale nie śmie­szy, tylko wska­zuje zarówno na archa­icz­ność samej insty­tu­cji kapłań­stwa zwią­za­nego z celi­ba­tem, jak i bez­względne posłu­szeń­stwo prze­ło­żo­nym, a zwłasz­cza bisku­pom. Jak się bowiem oka­zuje, to ten układ zależ­no­ści nie tylko zwal­nia od odpo­wie­dzial­no­ści, lecz także gene­ruje oso­bo­wo­ści zdzie­cin­niałe, a czę­sto po pro­stu kale­kie i wyma­ga­jące dłu­go­trwa­łej tera­pii. Nie­stety wielu ni­gdy się na nią nie zde­cy­duje i nie tylko sami są nie­szczę­śliwi, ale też swoim nie­szczę­ściem zara­żają innych ludzi, któ­rzy przy­cho­dzą do nich po pomoc i pocie­chę zarówno reli­gijną, jak i czy­sto ludzką. Ow­szem, można się­gnąć do boga­tej tra­dy­cji anty­kle­ry­kal­nych face­cji, zna­nych cho­ciażby z Deka­me­ronu Gio­van­niego Boc­cac­cia czy Opo­wie­ści uciesz­nych Pog­gia Brac­cio­li­niego, popu­lar­nych rów­nież w pol­skim tłu­ma­cze­niu. Jed­nak zamysł Marzana jest odmienny. Jak wyja­śnia w zakoń­cze­niu pierw­szego roz­działu, napi­sa­nie książki zro­dziło się „z głę­bo­kiej chęci zro­zu­mie­nia natury związku seksu z for­ma­cją kleru, z chęci zro­zu­mie­nia, dla­czego duchowni publicz­nie nie oka­zują zain­te­re­so­wa­nia sek­sem, a w życiu pry­wat­nym są nim drę­czeni. Wresz­cie pra­gnę wyja­śnić, czy to przy­pad­kiem sek­su­al­ność nie jest jed­nym z klu­czy umoż­li­wia­ją­cych zro­zu­mie­nie natury tej wie­lo­wie­ko­wej insty­tu­cji, która nader sta­ran­nie wycho­wała i ufor­mo­wała księży”. Przy­znać muszę, że zamysł zakoń­czył się peł­nym suk­ce­sem, książka rzuca bowiem potężny snop świa­tła na mroczną rze­czy­wi­stość total­nej insty­tu­cji, któ­rej naj­bar­dziej widocz­nym skut­kiem jest głę­boka demo­ra­li­za­cja pod­da­nych socja­li­za­cji mło­dych męż­czyzn. Więk­szość z nich pozo­staje zupeł­nie nie­świa­doma ope­ra­cji, jakiej jest pod­da­wana, a co gor­sza, w swoim póź­niej­szym życiu repro­du­kuje nega­tywne wzorce, w jakich została wyćwi­czona.

A oto jak wygląda struk­tura inte­re­su­ją­cej nas książki. Cztery pierw­sze roz­działy to wej­ście w egzo­tyczny świat, który zazdro­śnie strzeże swo­ich tajem­nic. A więc pozna­jemy w pierw­szej odsło­nie „Auto­bio­gra­ficzne korze­nie badań: tajem­nica sek­su­al­no­ści ducho­wień­stwa”. Tu Marzano dzieli się z czy­tel­ni­kiem trau­ma­tycz­nymi doświad­cze­niami, które na szczę­ście nie wpły­nęły na jego życie. Zdo­łał je nie tylko prze­pra­co­wać, ale i twór­czo wyko­rzy­stać w swo­ich kolej­nych książ­kach. Następny pro­blem, na jaki natra­fia badacz życia intym­nego księży, to wszech­obecne zakła­ma­nie i nie­chęć dzie­le­nia się fak­tycz­nym doświad­cze­niem życio­wym. To prak­tycz­nie unie­moż­li­wia zbli­że­nie się do praw­dzi­wego życia i fak­tycz­nie prze­ży­wa­nej sek­su­al­no­ści. Stąd tytuł dru­giego roz­działu: „W poszu­ki­wa­niu prawdy: histo­ria trud­nych badań”. Następne dwa roz­działy doty­kają tematu tabu, a mia­no­wi­cie związku mię­dzy celi­ba­tem i wła­dzą. To zwią­zek abso­lut­nie nie­na­ru­szalny, jak nas infor­muje kolejny roz­dział: „Kato­lic­kie kapłań­stwo i wła­dza dusz­pa­ster­ska: nie­na­ru­szalna jed­ność”. Mimo socjo­lo­gicz­nego uję­cia nie spo­sób uciec od teo­lo­gii, więc i ona się poja­wia, jako swo­ista ide­olo­giczna rama wią­żąca celi­bat z sakra­men­tami, w tym zwłasz­cza samego kapłań­stwa, jak i tych spra­wo­wa­nych przez kapła­nów, jako jedy­nych zdol­nych do tej czyn­no­ści. Tę sprawę zgłę­bia roz­dział zaty­tu­ło­wany „Czy­stość i świę­tość w kato­li­cy­zmie: celi­bat kleru kato­lic­kiego”. Uzbro­jeni w te pierw­sze pod­sta­wowe, ale jed­nak konieczne infor­ma­cje, możemy przejść do kon­kretu.

Przede wszyst­kim wycho­wa­nie kleru, czyli utwo­rzone na mocy dekre­tów soboru try­denc­kiego w XVI wieku semi­na­ria duchowne. Ich życie codzienne, dyna­mika róż­nych grup, rela­cje mię­dzy prze­ło­żo­nymi i kle­ry­kami to temat fascy­nu­jący, choć zupeł­nie nie­znany. Nie dziwi więc, że te sprawy zaj­mują więk­szą część książki, od roz­działu pią­tego aż do trzy­na­stego. Każdy z nich to mały trak­tat o łama­niu oso­bo­wo­ści, pro­mo­wa­niu lizu­so­stwa i powsta­wa­niu oso­bli­wych cha­rak­te­rów nasta­wio­nych na karierę wewnątrz­ko­ścielną, ale rów­nież wro­gich wobec jakich­kol­wiek prze­ja­wów nie­za­leż­nego myśle­nia. Krótko mówiąc, to jedno wiel­kie oskar­że­nie pod adre­sem insty­tu­cji total­nej, która posłu­gu­jąc się reli­gijną fra­ze­olo­gią, dep­cze pod­sta­wowe prawa czło­wieka. Co gor­sza, ubiera ten nisz­czący mecha­nizm we wznio­słą reto­rykę świę­to­ści i bez­kom­pro­mi­so­wej służby Panu Bogu.

W ostat­nich dwóch roz­dzia­łach Marco Marzano w pełni potwier­dza tezy wspo­mnia­nej już książki fran­cu­skiego socjo­loga Frédérica Mar­tela Sodoma. Cho­dzi oczy­wi­ście o szcze­gólne miej­sce homo­sek­su­ali­zmu pośród kleru kato­lic­kiego. Trak­tu­jący o tym roz­dział nie pozo­sta­wia wąt­pli­wo­ści. Jego tytuł brzmi: „Potrzeby uczu­ciowe i seks nie­po­ha­mo­wany: kler homo­sek­su­alny”. Ostatni roz­dział sta­wia kropkę nad „i”: „Reżim kłam­stwa i szczę­ście ogółu”. Każdy z wymie­nio­nych roz­działów to wni­kliwe stu­dium kolej­nego etapu zakła­my­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści i zgody na wszech­obecną hipo­kry­zję. Ta książka nie spodoba się więk­szo­ści kato­li­ków kon­ser­wa­tyw­nych, któ­rzy lubią myśleć o swo­ich księ­żach i bisku­pach jako o wyroczni nie­mal we wszyst­kich spra­wach, bo doty­czą­cych nie tylko „wiary i moral­no­ści”. Jej lek­tura nie jest jed­nak przy­gnę­bia­jąca. Zali­czył­bym ją do kate­go­rii poznaw­czych obja­wień. Prze­cież my to wszystko wiemy, ale nie mie­li­śmy odwagi tak po pro­stu tego nazwać. Dobrze się stało, że zna­lazł się autor, który to zro­bił w imie­niu nas wszyst­kich. Teraz będziemy rozu­mieć wię­cej i mniej nas będą dzi­wiły „nie­stan­dar­dowe zacho­wa­nia” wielu księży kato­lic­kich. Z tego pro­stego powodu, że pozna­li­śmy źró­dła takich zacho­wań (semi­na­ria duchowne). Nie­stety nie są to źró­dła czy­ste. Autor zdaje sobie jed­nak dosko­nale sprawę, że jego książka to głos w toczą­cej się deba­cie. Jedni ją odrzucą jako jed­no­stronną i ten­den­cyjną, innym jed­nak może dostar­czyć argu­men­tów w dąże­niu do zmian. Dodajmy – do zmian rady­kal­nych, które są wręcz nie­zby­walne, jeśli kato­li­cyzm chce prze­trwać parok­sy­zmy kry­zy­sów, któ­rych on sam jest źró­dłem.

Waż­nym dopo­wie­dze­niem do książki Marca Marzana Kasta nie­ska­zi­tel­nych i Frédérica Mar­tela Sodoma jest teo­lo­giczne stu­dium teo­loga i filo­zofa ame­ry­kań­skiego Marka D. Jor­dana The Silence of Sodom. Homo­se­xu­ality in Modern Catho­li­cism (Mil­cze­nie Sodomy. Homo­sek­su­alizm we współ­cze­snym kato­li­cy­zmie). Jor­dan, który podob­nie jak Mar­tel jest gejem i byłym kato­li­kiem, odsła­nia hipo­kry­zję teo­lo­gii kato­lic­kiej, która z jed­nej strony jest homo­fo­biczna, a z dru­giej – przy­myka oczy na roz­po­wszech­niony homo­sek­su­alizm wielu księży. Zresztą sam Jor­dan wie­lo­krot­nie pisał o opre­syj­nym cha­rak­te­rze teo­lo­gii kato­lic­kiej na temat homo­sek­su­alizmu, a o Kościele kato­lic­kim jako o insty­tu­cji homo­fo­bicz­nej o wyraź­nym zabar­wie­niu homo­ero­tycz­nym. Jego zda­niem wcale nie cho­dzi o rewi­zję czy zmianę dok­tryny kościel­nej, ale o trans­for­ma­cję struk­tur wła­dzy. Dla Jor­dana obec­ność tego para­doksu (homo­fo­bia teo­re­tyczna i prak­ty­ko­wany przez kler homo­ero­tyzm) stała się powo­dem odej­ścia od Kościoła. Jed­nak zna­jo­mość histo­rii dzie­jów tego para­doksu pozwala mu pisać kolejne książki dekon­stru­ujące hipo­kry­zję kato­li­cy­zmu.

Istot­nym dopeł­nie­niem powyż­szych intu­icji mogą być książki ame­ry­kań­skich auto­rów. Donald Coz­zens napi­sał o zmie­nia­ją­cej się twa­rzy kapłań­stwa (The Chan­ging Face of the Prie­sthood, wydana w roku 2000). Obli­czył on, że od 30 do 58 pro­cent ame­ry­kań­skich duchow­nych to osoby o orien­ta­cji homo­sek­su­al­nej. Podobne wyli­cze­nia przed­sta­wił duchowny, który zaj­mo­wał się księżmi pedo­fi­lami – Richard Sipe. Według tego byłego bene­dyk­tyna 30–50 pro­cent ame­ry­kań­skich duchow­nych to osoby o orien­ta­cji homo­sek­su­al­nej, a w przy­padku bisku­pów może to być nawet 70 pro­cent. Sipe, który w latach 70. pra­co­wał z księżmi pedo­fi­lami na Baha­mach, mimo że zrzu­cił sutannę, do końca życia pro­wa­dził zaawan­so­wane stu­dia nad życiem sek­su­al­nym duchow­nych i ich zdro­wiem psy­chicz­nym. Wnio­ski, które przed­sta­wił, ni­gdy nie zostały pod­wa­żone. Co ważne, Sipe twier­dził, że nie ma dowo­dów, by uwa­żać, iż księża o orien­ta­cji hete­ro­sek­su­al­nej zacho­wy­wali wstrze­mięź­li­wość sek­su­alną w więk­szej mie­rze niż osoby homo­sek­su­alne.

Rów­nie istotna jest opu­bli­ko­wana dwa lata póź­niej książka Eugene’a Ken­nedy’ego, będąca pogłę­bio­nym stu­dium psy­cho­lo­gicz­nym kry­zysu, w jakim zna­la­zło się kapłań­stwo kleru kato­lic­kiego. Ken­nedy już w tytule książki wska­zuje, że sek­su­al­ność jest dla kleru kato­lic­kiego cią­gle krwa­wiącą raną, z którą nie potrafi się on upo­rać (The Unhe­aled Wound. The Church and Human Sexu­ality). Zda­niem tych auto­rów to powstałe wsku­tek obrad doku­menty soboru waty­kań­skiego II spra­wiły, że wielu księży prze­ko­na­nych o histo­rycz­nym i względ­nym cha­rak­te­rze celi­batu kapłań­skiego zde­cy­do­wało się na odej­ście od kapłań­stwa i zawar­cie związ­ków mał­żeń­skich. Ten fakt spra­wił, że więk­szość tych, któ­rzy pozo­stali w kapłań­stwie, ma skłon­no­ści homo­sek­su­alne i trak­to­wała oraz trak­tuje celi­bat jako rodzaj kamu­flażu dla swo­jej orien­ta­cji sek­su­al­nej.

I już cał­kiem na koniec chciał­bym wspo­mnieć o pew­nej oso­bli­wo­ści, jaką jest swo­ista obse­sja wielu księży kato­lic­kich na punk­cie gen­der, co jest trudne do wytłu­ma­cze­nia. Jedy­nym wia­ry­god­nym wyja­śnie­niem tej obse­sji jest wyparta i nie­za­ak­cep­to­wana orien­ta­cja sek­su­alna. Tak więc jed­nym z głów­nych demo­nów, z jakimi zma­gają się kato­liccy księża, jest ich wła­sny brak doj­rza­ło­ści i brak pew­no­ści odno­śnie do wła­snej orien­ta­cji sek­su­al­nej. Nie są jed­nak w sta­nie o tym ani mówić, ani otwar­cie roz­ma­wiać, dla­tego wybrali kru­cjatę prze­ciwko gen­der, które odsła­nia im prawdę o nich samych, a tej nie są w sta­nie przy­jąć. Oczy­wi­ście wypar­cie wła­snej sek­su­al­no­ści czy brak zgody na nie­uświa­do­mioną orien­ta­cję sek­su­alną nie­któ­rych z głów­nych antygen­derowych ryce­rzy to tylko jeden i być może wcale nie naj­waż­niej­szy pro­blem, z jakim mamy tutaj do czy­nie­nia. Tak naprawdę cho­dzi o destruk­cyjną obec­ność w prze­strzeni publicz­nej takich ludzi jak pro­mi­nentni przed­sta­wi­ciele pol­skiego kleru, na przy­kład arcy­bi­skup Marek Jędra­szew­ski i ksiądz Dariusz Oko, a nawet mniej znani boha­te­ro­wie skan­dali oby­cza­jo­wych, o któ­rych była już mowa, na przy­kład księża Dęb­ski czy Gołę­biew­ski. W przy­padku tych dwóch ostat­nich tylko zbieg oko­licz­no­ści spra­wił, że opi­nia publiczna dowie­działa się wię­cej o ich aktyw­no­ści sek­su­al­nej. Czy nie należy zachę­cić dzien­ni­ka­rzy, by nie sto­so­wali taryfy ulgo­wej wobec pro­mi­nent­nych hie­rar­chów kato­lic­kich, któ­rzy nisz­czą życie wielu ludzi, a sami nie są kon­fron­to­wani z ciemną stroną wła­snego życia? Bo prze­cież tylko dzięki wytrwa­ło­ści i bez­kom­pro­mi­so­wo­ści ofiar takich hie­rar­chów jak były ame­ry­kań­ski kar­dy­nał The­odore McCar­rick czy były szkocki kar­dy­nał Keith O’Brien zostali oni spo­łecz­nie napięt­no­wani i ode­szli w nie­sła­wie. To samo można powie­dzieć o wielu boha­te­rach książki Mar­tela Sodoma czy książki, któ­rej jestem współ­au­to­rem razem z Artu­rem Nowa­kiem, a którą nie bez powodu zaty­tu­ło­wa­li­śmy Gomora. Pie­nią­dze, wła­dza i strach w pol­skim Kościele.

Na koniec warto pod­kre­ślić, że tłu­ma­cze­nie Kasty nie­ska­zi­tel­nych Marca Marzana jest w isto­cie nie­ska­zi­telne i zna­ko­mi­cie oddaje wartki nurt prozy autora, zna­nego i cenio­nego peda­goga oraz poszu­ki­wa­nego inte­lek­tu­ali­sty. Jego wypo­wie­dzi na temat reli­gii, a zwłasz­cza kato­li­cy­zmu, odzna­czają się bły­sko­tli­wo­ścią i cel­no­ścią ujmo­wa­nia w krót­kich fra­zach skom­pli­ko­wa­nych zagad­nień. Dołą­czone do książki przy­pisy i biblio­gra­fia mogą sta­no­wić zna­ko­mity mate­riał do dal­szych stu­diów nad tą nie­zwy­kle ponurą, ale też fascy­nu­jącą pro­ble­ma­tyką.

1

Autobiograficzne korzenie badań: tajemnica seksualności duchowieństwa

Upo­rczy­wie powra­cało do mnie pyta­nie, które posta­wił mi przy­ja­ciel psy­cho­log pod­czas spa­ceru po wzgó­rzach opo­dal Ber­gamo. Dotar­li­śmy już pra­wie na szczyt wzgó­rza San Vigi­lio, a ja zdą­ży­łem przed­sta­wić mu swoje pierw­sze osią­gnię­cia badaw­cze, o któ­rych poni­żej opo­wiem. Wtedy on spy­tał mnie nagle: „Z przy­jem­no­ścią usły­szał­bym kie­dyś od cie­bie, co cię skło­niło do zaję­cia się takimi spra­wami”. Od tam­tej chwili zaczą­łem roz­my­ślać nad tym nie­ustan­nie: z jakich powo­dów od lat zaj­mo­wa­łem się ducho­wień­stwem kato­lic­kim, a zwłasz­cza zagad­nie­niami doty­czą­cymi sek­su­al­no­ści i życia uczu­cio­wego księży? Nie urzeka mnie pozy­ty­wi­styczny mit o koniecz­nym braku związ­ków bada­cza z tema­tami, które opra­co­wuje – mogę więc bez trudu przy­znać, że owe powody bez wąt­pie­nia wykra­czają poza ramy czy­sto nauko­wej pro­ble­ma­tyki i w znacz­nej mie­rze powią­zane są z moim życio­ry­sem.

Musimy cof­nąć się do 1974 roku. Miesz­ka­łem wtedy w Tury­nie, moim rodzin­nym mie­ście. Rodzina nale­żała do wykształ­co­nego drob­no­miesz­czań­stwa: ojciec uczył mate­ma­tyki w gim­na­zjum, matka zaś, pra­gnąc zadbać o mojego nowo naro­dzo­nego brata, od nie­dawna peł­niła obo­wiązki gospo­dyni domo­wej, a wcze­śniej prze­pra­co­wała ponad dzie­sięć lat jako urzęd­niczka w przed­się­bior­stwie powią­za­nym z Fia­tem. Ojciec był ate­istą w zasa­dzie obo­jęt­nym wobec zasad wycho­wy­wa­nia potom­stwa. Nato­miast matka stała się od pew­nego czasu żar­liwą kato­liczką. Wła­śnie ów przy­pływ reli­gij­no­ści, połą­czony z nale­ga­niem star­szej od niej zna­jo­mej para­fianki z synem w moim wieku, a przede wszyst­kim tak bar­dzo roz­po­wszech­nione wśród drob­no­miesz­czań­stwa wiel­kich miast pół­noc­nych Włoch obawy przed rze­ko­mym sze­rze­niem się prze­mocy i nar­ko­ma­nii w szkol­nic­twie publicz­nym – skło­niły moją matkę do zapi­sa­nia mnie do kato­lic­kiej szkoły śred­niej1. Była to ta sama szkoła, do któ­rej nie­for­tun­nie tra­fił dwa­dzie­ścia pięć lat wcze­śniej jej brat, uczeń dość mierny i leniwy.

Prze­sze­dłem test wstępny, przy­jęto mnie w poczet uczniów i wsku­tek okrut­nego żartu losu zali­czono do tej samej sek­cji co mojego wuja przed trzy­dzie­stoma laty. Tra­fił mi się więc na nie­szczę­ście ten sam nie­ubła­gany i gwał­towny nauczy­ciel wło­skiego, który drę­czył go w dru­giej poło­wie lat czter­dzie­stych. Don2 Carlop1 nosił zawsze długą czarną sutannę, miał tłu­ste, kru­czo­czarne włosy pełne zmie­sza­nego z bry­lan­tyną łupieżu i zło­śliwy uśmiech wyma­lo­wany na twa­rzy. Ten ksiądz żywił krań­cową, auten­tyczną pogardę wobec bliź­nich, a zwłasz­cza wobec nas, chłop­ców, w któ­rych widział na ogół stwo­rze­nia podłe, niż­szego gatunku. Tor­tu­ro­wał nas psy­cho­lo­gicz­nie, zmu­sza­jąc do pisa­nia pod dyk­tando całymi godzi­nami i spraw­dza­jąc potem szcze­gó­łowo efekty. Znie­wa­żał nas sys­te­ma­tycz­nie, a nie­kiedy – gdy jego zda­niem czara cier­pli­wo­ści się prze­peł­niła – chwy­tał się fizycz­nej prze­mocy w sobie tylko wła­ściwy spo­sób: przy­kła­dał dłoń do czoła nie­szczę­śnika i gwał­tow­nie ude­rzał jego głową o ścianę, nazy­wa­jąc go nie­zmien­nie i wie­lo­krot­nie cra­pone (czyli zaku­tym łbem – w dia­lek­cie pie­monc­kim crapa zna­czy „głowa”). Pod­czas przerw pod­cho­dził do gru­pek uczniów na podwó­rzu i pytał groź­nym tonem, kpiąco i szy­der­czo zara­zem, o czym roz­ma­wiamy, jaki jest temat naszej roz­mowy. Krótko mówiąc, był don Carlo czło­wie­kiem bez­li­to­snym. Bro­ni­łem się przed nim przez trzy lata szkoły śred­niej, usi­łu­jąc być cał­ko­wi­cie nie­wi­dzial­nym, sta­ra­jąc się ni­gdy nie­mal nie poka­zy­wać. Sądzę, że pod­świa­do­mie zro­zu­mia­łem wtedy – a poją­łem to dopiero po upły­wie dzie­się­cio­leci – iż życz­liwą lub wrogą uwagę don Carla przy­cią­gali zarówno ucznio­wie bar­dzo gor­liwi i pilni, lizusy, jak i ci mniej pra­co­wici i mniej zdolni, w jego języku – zakute łby. Ze względu na kon­se­kwen­cje z pew­no­ścią nie chcia­łem oka­zy­wać się krnąbrny, lecz nie zamie­rza­łem rów­nież być „piesz­czo­chem”, jed­nym z fawo­ry­tów „czar­nego kru­czy­ska”, jak go nazy­wa­li­śmy. Złoty śro­dek, ano­ni­mowa przy­na­leż­ność do licz­nej grupy pośred­niej stały się moim pod­sta­wo­wym celem, ele­men­tarną stra­te­gią zapew­nia­jącą prze­ży­cie w tym ponu­rym i prze­ra­ża­ją­cym oto­cze­niu. „Nie przy­łą­czać się i nie boj­ko­to­wać” – takiej reguły zasad­ni­czo się trzy­ma­łem. Przy­łą­cza­nie się budziło we mnie wstręt, do boj­ko­to­wa­nia bra­ko­wało mi sta­now­czo sił w sen­sie fizycz­nym i psy­chicz­nym. Dzi­siaj zdaję sobie sprawę, że znaj­do­wa­łem się już wtedy w ide­al­nej sytu­acji obser­wa­tora, bada­cza, etno­grafa, któ­rymi mia­łem zostać. Nie byłem ani in-, ani out­si­de­rem, ani zbyt ode­rwany, ani zbyt zaan­ga­żo­wany.

Sys­te­mowi nie­skoń­cze­nie sil­niej­szemu ode mnie i skłon­nemu do prze­mocy rzu­ca­łem wów­czas wyzwa­nie w mil­cze­niu, czę­sto dzięki współ­pracy z innymi „więź­niami” tej ponu­rej insty­tu­cji. Na strasz­nych lek­cjach pisa­nia pod dyk­tando i kali­gra­fii z don Car­lem bawi­łem się na przy­kład z kole­gami w pod­no­sze­nie sie­dzeń naszych dwu­oso­bo­wych ławek tak, aby móc przy­naj­mniej przez kilka minut uda­wać, że się sie­dzi, w rze­czy­wi­sto­ści nie sie­dząc. Zabawa wyma­gała roz­ma­itych umie­jęt­no­ści: pod­nieść sie­dze­nie tak, aby nikt tego nie zauwa­żył, sie­dzieć, cho­ciaż się nie sie­dzi, wresz­cie w dal­szym ciągu nie zwra­ca­jąc na sie­bie uwagi, opu­ścić sie­dze­nie i ponow­nie usiąść. Było to ćwi­cze­nie nader ryzy­kowne, a także dość bole­sne, jak dobrze wie­dzą spor­towcy, któ­rzy je wyko­nują, przy­go­to­wu­jąc się do zjazdu na nar­tach. Było bole­sne, lecz przy­naj­mniej w tym wypadku ból zada­wa­li­śmy sobie sami, nie­za­leż­nie od woli naszego sro­giego drę­czy­ciela.

Don Carlo odczu­wał wyra­fi­no­waną przy­jem­ność, nęka­jąc nas, lecz według wszel­kiego praw­do­po­do­bień­stwa nie był pedo­fi­lem. Sądzę, że żywił tak głę­boką nie­na­wiść wobec całego rodzaju ludz­kiego, iż nie było go już stać na żadne pra­gnie­nie intym­no­ści – nawet per­wer­syj­nej intym­no­ści z chłop­cami. Był mizan­tro­pem tak wiel­kim, że mszę odpra­wiał samot­nie, zamknięty w pustej kaplicy na pierw­szym pię­trze budynku. Zawsze bez udziału wier­nych, co naj­wy­żej w towa­rzy­stwie jed­nego lub dwóch kon­fra­trów. Dziś jesz­cze z tru­dem udaje mi się wyobra­zić sobie tak dosko­na­łego sady­stę, który mówi o miło­ści, bożym miło­sier­dziu, wyba­cze­niu i łasce.

Ina­czej było z pozo­sta­łymi nauczy­cie­lami w tej szkole. Wśród nas, uczniów, krą­żyły opo­wie­ści o ich ero­tycz­nych wyczy­nach z nie­któ­rymi z naszych kole­gów. Nie ule­gała na przy­kład wąt­pli­wo­ści pedo­fi­lia don Maura, pasjo­nu­ją­cego się mie­rze­niem w odby­cie tem­pe­ra­tury ciała gorącz­ku­ją­cych uczniów. Rów­nie chęt­nie opo­wia­dano o nauczy­cielu muzyki, poryw­czym don Car­mine, który w kla­sie wybu­chał gnie­wem i policz­ko­wał chłop­ców, ale w odosob­nie­niu oka­zy­wał się namięt­nym „wiel­bi­cie­lem” uczniów: wcią­gał ich za szka­radne prze­pie­rze­nie, gdzie mieli jakoby grać na pia­noli. W ciągu tych trzech jakże smut­nych lat stra­ci­łem na zawsze wszelką reli­gij­ność i pod­świa­do­mie – to także poją­łem dopiero póź­niej – zasto­so­wa­łem rów­nież wobec owych poten­cjal­nych gnę­bi­cieli stra­te­gię wypró­bo­waną już z powo­dze­niem wobec don Carla: sta­łem się nie­wi­dzialny, zamie­ni­łem się w stwo­rze­nie bez­i­mienne, bez­wolne i mil­czące, w ucznia sła­bego i bier­nego, ale nie aż tak nie­do­brego, aby zostać zauwa­żo­nym i uka­ra­nym.

Przy­znaję, że sam nie byłem ni­gdy napa­sto­wany i nie pamię­tam, od kogo i w jakich oko­licz­no­ściach dowie­dzia­łem się o don Mau­rze i don Car­mine (trzeba do nich dodać jesz­cze jed­nego księ­dza, don Albe­rica, któ­rego per­wer­sji bli­żej sobie nie przy­po­mi­nam). Pamię­tam jed­nak dobrze, że ofiary ich poczy­nań nie były z pew­no­ścią zachwy­cone tym, co je spo­tkało, i że każdy z nas, uczniów, życzył sobie z całego serca, aby ni­gdy nie musiał doświad­czyć „szcze­gól­nych wzglę­dów” naszych nauczy­cieli. Krótko mówiąc, bawiło nas może to, że podobne rze­czy zda­rzają się innym, ale pra­gnę­li­śmy gorąco, aby nie nade­szła kolej na nas samych, a wie­dzie­li­śmy dosko­nale, że czy­ha­jące nie­bez­pie­czeń­stwo ma dwa lub trzy okre­ślone źró­dła i że nie wszyst­kich kapła­nów cechuje takie samo upodo­ba­nie do mole­sto­wa­nia sek­su­al­nego nasto­lat­ków. W każ­dym razie wydaje mi się jed­nak oczy­wi­ste, że nie cho­dziło o bez­pod­stawne baja­nie, o chło­pięce uro­je­nia. Skąd mie­li­by­śmy zaczerp­nąć taki pomysł? Jak bez żad­nego związku z rze­czywistością mogłyby się w naszych nie­win­nych chło­pię­cych gło­wach zro­dzić histo­rie o ter­mo­me­trze albo o pia­noli (oraz inne, któ­rych nie pomnę). Dodam jesz­cze, że w tam­tych cza­sach spę­dza­łem mie­siące let­nie w ośrodku wypo­czyn­ko­wym pro­wa­dzo­nym przez duchow­nych z tego samego zakonu, który zarzą­dzał szkołą – otóż nie dostrze­głem tam nic podob­nego ani o niczym podob­nym nie sły­sza­łem. A prze­cież oka­zji nie bra­ko­wało, miesz­ka­li­śmy razem przez wiele tygo­dni.

Oczy­wi­ście ani wtedy, ani nawet znacz­nie póź­niej nie nazwał­bym „nad­uży­ciem” księ­żych poca­łun­ków i obma­cy­wań. Wraz z moimi kole­gami wyobra­ża­łem je sobie jako zacho­wa­nia bez wąt­pie­nia nie­przy­jemne dla tych, któ­rzy ich doświad­czali, ale w jakiś spo­sób nie­unik­nione, pod­sta­wowe skład­niki owego klau­stro­fo­bicz­nego, zamknię­tego, auto­ry­tar­nego i wyłącz­nie męskiego świata. Bar­dzo szybko mi on obrzydł i gdy tylko stało się to moż­liwe – czyli w kla­sie odpo­wia­da­ją­cej czwar­tej pań­stwo­wego gim­na­zjum – odda­li­łem się od reli­gii i zanu­rzy­łem w pod­nie­ca­jący kli­mat kon­te­sta­cji lat sie­dem­dzie­sią­tych. Pamię­tam jesz­cze dokład­nie, że już jako ucznia niż­szych klas urze­kały mnie okrzyki i hasła, które pod­czas ulicz­nych mani­fe­sta­cji docie­rały do nas z wiel­kiej, obsa­dzo­nej drze­wami alei pod naszymi oknami. Szyby dzie­więt­na­sto­wiecz­nej sali były sta­ran­nie zama­lo­wane, aby unie­moż­li­wić oglą­da­nie tego, co działo się na zewnątrz, i aby­śmy nie mogli ode­rwać się ani na chwilę od udręki, którą codzien­nie musie­li­śmy zno­sić – ale krzy­ków i haseł z ust dzie­sią­tek tysięcy ludzi na ulicy spod okien księża nie byli w sta­nie wyci­szyć, sły­sze­li­śmy je. Szybko stały się dla mnie eks­cy­tu­jącą muzyką wol­no­ści, w któ­rej ser­decz­nym uści­sku gorąco pra­gną­łem wkrótce się zna­leźć.

W następ­nych latach dozna­łem rzecz jasna innych form uci­sku, lecz nie były one ni­gdy rów­nie per­fek­cyjne i opre­syjne jak ta, któ­rej pod­dano mnie w tej szkole. Zro­bi­łem wszystko, aby nie tra­fić w podobne miej­sce w póź­niej­szym okre­sie mło­do­ści – na przy­kład zamiast służby w woj­sku wybra­łem służbę cywilną, cho­ciaż z ide­olo­gicz­nego punktu widze­nia wcale nie byłem rady­kal­nym pacy­fi­stą.

Dzi­siaj widzimy, że nad­uży­cia sek­su­alne, któ­rych wów­czas wła­ści­wie nie poj­mo­wa­łem, sta­no­wiły część bez­li­to­snego sys­temu dys­cy­pli­no­wa­nia dora­sta­ją­cej mło­dzieży, obej­mu­ją­cego rów­nież inne formy gnę­bie­nia: przy­mu­sowe modli­twy, kali­gra­fo­wa­nie pod dyk­tando, oka­zy­wa­nie głę­bo­kiej pogardy psy­chicz­nej, nie­zdol­ność księży do odczu­wa­nia i oka­zy­wa­nia uczuć, pro­gra­mowo „surowy” (a ni­gdy sty­mu­lu­jący) cha­rak­ter udzie­la­nego nam naucza­nia, aż po ręko­czyny. Dzięki cał­ko­wi­temu ode­bra­niu nam oso­bo­wo­ści, pozba­wie­niu uczniów jakich­kol­wiek praw, upodob­nie­niu nas do rośli­nek mają­cych rosnąć pod pre­sją prze­róż­nych sank­cji – sta­wały się moż­liwe także nad­uży­cia: obma­cy­wa­nia, wci­skany siłą w odbyt ter­mo­metr, język sta­rego księ­dza wkła­dany do ust. Zdy­scy­pli­no­wa­nie i ule­głość obo­wią­zy­wały też oczy­wi­ście poza szkołą, docie­rały do naszych domów i zmu­szały nas do mil­cze­nia o tym przy­krym doty­ka­niu, nie pozwa­lały dono­sić rodzi­com o tym, co nas spo­tkało lub o czym wie­dzie­li­śmy. Mil­cze­li­śmy może rów­nież z obawy, że dosta­niemy po buzi, że usły­szymy, iż mamy nie wyga­dy­wać głupstw, nie opo­wia­dać otwar­cie o spra­wach, które doro­słym wyda­wały się bzdu­rami, dzie­cię­cymi uro­je­niami, kre­tyń­skimi wymy­słami nasto­lat­ków. Gdy­bym to, co tu napi­sa­łem, opo­wie­dział wtedy moim rodzi­com, praw­do­po­dob­nie nie potrak­to­wa­liby mnie poważ­nie, powie­dzie­liby, że mam sie­dzieć cicho i pil­nie się uczyć, bo tylko nauka naprawdę ma zna­cze­nie – wysłali mnie prze­cież do tej szkoły kosz­tem poświę­ceń i ocze­ki­wali, że okażę wdzięcz­ność i wyna­gro­dzę ich dobrymi wyni­kami w nauce, któ­rych ni­gdy nie osią­gną­łem przez wszyst­kie te trzy lata ciem­no­ści, naj­gor­sze chyba w moim życiu.

Odda­li­łem się wów­czas od reli­gii i od księży jesz­cze z innego powodu. Mój ojciec, nauczy­ciel mate­ma­tyki, prze­niósł się do innej szkoły. Nasz dom zaczęło regu­lar­nie odwie­dzać wielu jego nowych kole­gów i ich przy­ja­ciół. Byli to bez wyjątku arty­ści i inte­lek­tu­ali­ści żyjący zgod­nie z hasłami wol­no­ści, anty­kon­for­mi­zmu oraz sys­te­ma­tycz­nej nega­cji drob­no­miesz­czań­skich kodek­sów i war­to­ści, któ­rym przed­tem hoł­do­wała moja rodzina. Zbędne byłoby pod­kre­ślać, jak bar­dzo pod wpły­wem tego nie­zno­śna i nie­na­wistna wydała mi się szkoła, do któ­rej musia­łem uczęsz­czać. Do owej róż­no­barw­nej grupy zapeł­nia­ją­cej nasz dom nale­żał także ksiądz – czło­wiek nie­tu­zin­kowy, inte­li­gentny, iro­niczny, dow­cipny, zdolny prze­ciw­sta­wić się róż­nym kon­wen­cjo­nal­nym poglą­dom. Don Fede­rico stał się dla mnie waż­nym doro­słym, czło­wiekiem, któ­rego szcze­rze lubi­łem przez wiele lat aż do jego śmierci. Raz tylko doszło mię­dzy nami do spię­cia. Latem 1975, może 1976 roku rodzice wysłali mnie na krótki wypo­czy­nek do ple­ba­nii w jego para­fii, w zapa­dłej wiej­skiej miej­sco­wo­ści. Był z nami także jego sio­strze­niec Vale­rio, który po kilku dniach zapro­sił mnie do obej­rze­nia tego, co nazy­wał „skar­bem”, czyli ogrom­nego zbioru pism por­no­gra­ficz­nych, nale­żą­cego do wuja księ­dza. Zbiór ten znaj­do­wał się w sta­rej sza­fie ścien­nej obok jego łóżka. W ten spo­sób odkry­łem seks przed­sta­wiony i opo­wie­dziany. Nieco póź­niej kilka z tych pise­mek prze­cho­wy­wa­nych przez nas pod mate­ra­cem zna­la­zła gospo­dyni i donio­sła o tym księ­dzu. Kapłan obrzu­cił nas wyzwi­skami i zagro­ził ode­sła­niem do rodzi­ców. Raz jesz­cze spo­tka­nie z księ­dzem ozna­czało spo­tka­nie z ero­sem, a zara­zem ukry­wa­nie się, zakazy i repre­sje.

Opu­ści­łem tę szkołę z rado­ścią w 1977 roku. Dwa lata póź­niej – mia­łem już wtedy pięt­na­ście lat – zetkną­łem się z don Pie­trem, moim nauczy­cie­lem reli­gii. Był czło­wie­kiem wykształ­co­nym, obda­rzo­nym żywym umy­słem, ale szpet­nym, fizycz­nie odra­ża­ją­cym, tłu­stym, czę­sto śmier­dział, nosił brudne ubra­nia, miał długą, szorstką, zmierz­wioną brodę pra­wo­sław­nego popa, pełną resz­tek pokarmu i śliny. Pra­wi­co­wiec, zażarty tra­dy­cjo­na­li­sta, zawzięty kon­ser­wa­ty­sta. Ja zdą­ży­łem już cał­ko­wi­cie stać się ate­istą oraz akty­wi­stą komu­ni­stycz­nym, więc czę­sto toczył ze mną zacięte boje – jego lek­cje zamie­niały się nie­raz w słowne poje­dynki mię­dzy nami dwoma, szybką i ostrą wymianę zdań, która z pew­no­ścią pozwa­lała mi pogłę­biać zna­jo­mość dia­lek­tyki, uczyć się prze­ciw­sta­wia­nia „nie­przy­ja­cie­lowi”. Don Pie­trowi te dys­ku­sje ze mną przy­pa­dły do gustu tak dalece, że zaczął zapra­szać mnie do domu – deli­kat­nie, ale upo­rczy­wie. Mówił mi: w sobotę po szkole niech pan (zwra­cał się zawsze per pan do nas wszyst­kich) do mnie zaj­rzy, zjemy razem, pokażę panu moje książki, poroz­ma­wiamy wresz­cie do woli o spra­wach naj­waż­niej­szych, któ­rymi obaj się pasjo­nu­jemy. Ustą­pi­łem wresz­cie, ale pod warun­kiem, że zaprosi także mojego kolegę. Nie chcia­łem zna­leźć się z nim sam na sam, coś mi pod­po­wia­dało, żeby zacho­wać ostroż­ność. Pamię­tam dosko­nale wszyst­kie szcze­góły tego dnia. Wspa­niały apar­ta­ment w śród­mie­ściu, wielki, okrą­gły przed­po­kój z wej­ściami do co naj­mniej sze­ściu pokoi, ogromny księ­go­zbiór tego boga­cza, skromny posi­łek – nie­wiele ponad por­cję sałatki – który spo­ży­li­śmy w prze­strzen­nym salo­nie. Po obie­dzie don Pie­tro popro­sił mnie i kolegę, aby­śmy usie­dli na trzy­oso­bo­wej kana­pie. „Trzeba się zdrzem­nąć” – powie­dział. Usa­do­wi­li­śmy się, a on przy­łą­czył się do nas, pozo­sta­wia­jąc mnie pośrodku. Nasze nogi przy­krył weł­nia­nym kocem. Potem zamknął oczy, ale na pewno nie spał, gdyż jego prawa ręka się­gnęła mojego uda i zaczęła łagod­nie je gła­skać, prze­su­wa­jąc się coraz wyżej. Dwu­krot­nie sta­wi­łem opór i odsu­ną­łem się na kana­pie w stronę przy­ja­ciela. Za trze­cim razem wsta­łem i powie­działem, że nie­stety musimy już iść, bo zro­biło się późno i w domu cze­kają na mnie rodzice. Kiedy myślę dzi­siaj o tym epi­zo­dzie, jestem doprawdy skon­ster­no­wany, bo nikomu nie wspo­mnia­łem o nim nawet sło­wem – ani ojcu, ani matce, ani żad­nemu kole­dze (może z wyjąt­kiem tego, który mi towa­rzy­szył, ale tylko w pośpie­chu i „na gorąco”, zaraz po tym zda­rze­niu), ani nikomu innemu. Mało tego: ja, hete­ro­sek­su­alny komu­ni­sta i ate­ista, zada­wa­łem się na­dal z tym pod­łym i odra­ża­ją­cym księ­dzem jakby ni­gdy nic, jak­bym ni­gdy nie poczuł jego ręki prze­su­wa­jącej się wolno po moim udzie w poszu­ki­wa­niu geni­ta­liów dość naiw­nego jesz­cze pięt­na­sto­latka w sta­nie dzie­wic­twa. Dys­ku­to­wa­łem i spie­ra­łem się z don Pie­trem przez wszyst­kie moje lata w liceum, aż do matury. Dopiero o wiele póź­niej, wła­ści­wie nie­dawno, uświa­do­mi­łem sobie w pełni strasz­liwe zna­cze­nie owego ruchu ręki, wagę tego, co mogłoby się zda­rzyć, gdy­bym nie dość szybko zare­ago­wał lub tylko oka­zał się bar­dziej psy­chicz­nie pod­po­rząd­ko­wany księ­dzu. Kiedy dziś usil­nie zasta­na­wiam się nad tym, czego dowie­dzia­łem się z tak wielu zasły­sza­nych histo­rii o nad­uży­ciach duchow­nych wobec nasto­lat­ków, uświa­da­miam sobie, że w rze­czy­wi­sto­ści wsty­dzi­łem się opi­sa­nego zda­rze­nia i że w sto­sunku do don Pie­tra zła­ma­łem regułę, którą przy­swo­iłem sobie wcze­śniej w szkole sale­zja­nów: być nie­wi­dzial­nym, znik­nąć w ano­ni­mo­wo­ści. Na jego lek­cjach zbyt czę­sto wysu­wa­łem się na pierw­szy plan, sta­jąc się natych­miast celem jego pra­gnień, pocią­ga­ją­cym obiek­tem sek­su­al­nym. Postę­po­wa­łem tak, ponie­waż praw­do­po­dob­nie myśla­łem, że jestem już sil­niej­szy, niż kiedy uczy­łem się w niż­szych kla­sach. Byłem prze­cież star­szy, byłem otwar­cie ate­istą i komu­ni­stą, inte­re­so­wały mnie kobiety, a ponadto uczęsz­cza­łem do szkoły pań­stwo­wej. Czu­łem się więc pew­nie. Dziś myślę, że nie byłem wtedy dość silny, aby pójść do mojej matki lub do dyrek­tora i donieść o zacho­wa­niu księ­dza – a robiąc tak, nie oszczę­dzi­łem innym nasto­lat­kom podob­nego losu, w wielu przy­pad­kach może nawet gor­szego.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

We Wło­szech szkoła pod­sta­wowa obej­muje okres od 6. do 11. roku życia; śred­nia niż­sza albo po pro­stu śred­nia – od 11 do 13 lat; śred­nia wyż­sza, czyli odpo­wied­nik gim­na­zjum i liceum – od 14 do 19 lat. [wróć]

Don – od łac. domi­nus, pan; tytuł grzecz­no­ściowy przy­słu­gu­jący we Wło­szech księ­żom. [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

W odróż­nie­niu od opi­sy­wa­nych fak­tów wszyst­kie imiona wła­sne w niniej­szej książce są wytwo­rem wyobraźni, zostały cał­ko­wi­cie zmy­ślone. [wróć]