Kanska. Miłość na Wyspach Owczych - Urszula Chylaszek - ebook

Kanska. Miłość na Wyspach Owczych ebook

Chylaszek Urszula

4,0

Opis

Kiedy Laila odkryła, że jest lesbijką, uciekła z Wysp Owczych. Chciała być jak najdalej od rodziny i nieprzychylnego otoczenia – wówczas nawet w gazetach pisano, że AIDS to kara, którą Bóg wymierza homoseksualistom za grzechy. Kiedy swoją orientację poznała Eva, została w kraju. Próbowała żyć, szukać szczęścia i walczyć o zmiany. Po latach Laila wróciła. Pod jej nieobecność kraj zmienił się nie do poznania. To już nowe Wyspy Owcze. Bardziej otwarte, odważne, wolne.

Urszula Chylaszek, reporterka i fotografka, opowiada o dynamicznie zmieniającym się kraju, portretując osobisty i społeczny wymiar rewolucji obyczajowej na Wyspach Owczych. Śledzi drogę, jaką ten niewielki naród – niespełna pięćdziesiąt cztery tysiące osób, z których większość jest ze sobą spokrewniona – przeszedł od religijnego konserwatyzmu do nowoczesnej swobody. Jak silne są więzy tradycji? Czy da się uwolnić od zwyczajowego systemu nakazów i zakazów? Jakie tajemnice kryją niewielkie społeczności? Co ryzykują ci, którzy chcą wyciągnąć je na światło dzienne? I wreszcie – jak szukać miłości, kiedy wszyscy znają się od przedszkola?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 237

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (30 ocen)
10
12
5
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MalFedas

Z braku laku…

Mikropowieść o nieielkim archipelagu
00
evicia49a

Dobrze spędzony czas

Bardzo ciekawa książka o różnych miłościach mieszkańców Wysp Owczych i nie tylko.. bardzo interesująco napisana.. świetnie się czyta..polecam.
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

Genetic Biobank, farerska instytucja zajmująca się badaniami genetycznymi, podaje, że większość Farerów pochodzi od jednego człowieka.

Baza danych obejmuje 158 tysięcy osób, które mieszkały na tych ziemiach w ostatnich stuleciach. Z tej grupy aż 149 tysięcy ma geny, które prowadzą do jednego mężczyzny, Duńczyka. Żył w XVII wieku. Nazywał się Clement Laugesen Follerup i był pastorem. Podobno chciwym. Na Wyspy Owcze przybył z Jutlandii, nie mając nic. Umierał jako najbogatszy ziemianin archipelagu. Mieszkał na ­Sandoy, miał 23 dzieci i 66 wnucząt w 27 wsiach. Archiwa nie podają, kto mu te wszystkie dzieci urodził. Żona Clementa, Ellen Cathrina Jensdatter Schiwe, według niektórych źródeł dała mu pięcioro, według innych dwoje, jeszcze inne piszą o piętnaściorgu. Ktoś musiał jej w tym pomóc.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

I

 

 

 

 

 

LA

 

 

Pamięta taką scenę: była mała i zasnęła w domu na kanapie. Obok leżał pies. Nagle czegoś się przestraszył; fuknął, warknął i ugryzł ją w rękę. Ojciec chwycił psa za kark, wyrzucił na zewnątrz i tam go zastrzelił. Wypominał jej później latami, że musiał go zabić z jej winy.

Laila mówi cicho, jakby się bała, że ktoś nas podsłuchuje. Włosy strzyże na krótko. Jest nie za wysoka i nie za szczupła. Na karku ma prawie pięćdziesiąt lat, na nosie okulary, a w głowie częściowy zanik pamięci. Tej odpowiedzialnej za czynności. Kluczyki od auta wkłada do prawej kieszeni spodni, bo jak je położy gdzie indziej, to potem nie znajdzie. Ale kluczyki to pestka. Często łapie się na tym, że po prostu nie pamięta. Spory kawałek dzieciństwa wyparła, nie jest pewna dat i miejsc. Wspomnienia wracają raz po raz, podchodzą do niej nieśmiało, jak głodne lisy.

Pamięta, jak stała na bramce podczas meczu piłki ręcznej, z trzema połamanymi palcami u jednej i dwoma u drugiej dłoni, a i tak nie przepuściła żadnego gola („Przyklejasz taśmą i trzymają się prosto”). Nic nie było w stanie oderwać jej od treningu. Ale najpierw był futbol. Zaczęła grać, kiedy na jej wyspie powstała pierwsza żeńska drużyna. Miała wtedy dwanaście lat i brakowało jej dwóch, żeby się do niej dostać, ale w rodzinnej Hvalbie nie było wielu kandydatek, więc ją przyjęli. Szybko się rozkręciła. W tym kraju[1] to nic dziwnego, grają prawie wszyscy, niemal w każdej wsi jest boisko. Piłka nożna to temat do rozmów tak samo dobry jak pogoda.

Do piłki nożnej doszła ręczna, a potem jeszcze siatkówka. Zatraciła się bez reszty. Miała za nic połamane palce, trzykrotnie zwichnięty bark i uszkodzone kolano. Dopiero trener musiał jej zabronić grać. Laila się rozsypywała. Po siedmiu latach sportowej kariery odłożyła piłkę na bok. Dziś ma w lewym ramieniu trzy śruby i piszczy na lotniskowych bramkach, a kiedy na chwilę się zapomni i wejdzie na boisko, to tylko po to, żeby zaraz z niego zejść i obłożyć ramię lodem.

Gdy sama już nie grała, trenowała młodszych od siebie. Zawsze miała w bagażniku parę korków. Pamięta, jak kiedyś pożyczyła je uczennicy, która akurat swoich zapomniała. „No kopnij tę cholerną piłkę!” – darła się do niej z daleka, kiedy ta zawahała się przed kałużą. Nie chciała pobrudzić butów trenerki.

Ojciec nie pogratulował Laili ani wtedy, gdy została zawodniczką sezonu, ani gdy jej drużyna, HB Tórshavn, wygrała ogólnokrajowe mistrzostwa w 1988 roku. Złote medale nie miały dla niego szczególnej wartości – podobnie jak sama Laila. Nie była córeczką tatusia. Dla niego nie była nawet córką. Pamięta, jak mówił wszystkim dookoła, że nie powinna była urodzić się dziewczyną. Jej też często to powtarzał. Bo od sukienek wolała spodnie, a od dziergania – łowienie ryb. Nie pasowała do jego świata, ale nie ona jedna. Wielu nie pasowało, a ojciec Laili rzadko im przepuszczał. Nie był miły – mówili zdawkowo ci, którzy go znali. Być może urodził się o dwieście lat za późno. Być może był złym człowiekiem. A może kryło się za tym coś jeszcze.

Zobaczył ją po raz pierwszy, kiedy miała sześć miesięcy. Nie mógł wcześniej, pracował na Grenlandii w przetwórni ryb. To ojciec podejmował wszystkie decyzje w domu. Mówił, co i kiedy miało być zrobione. Bez dyskusji. Z nikim nie rozmawiał, po prostu wydawał polecenia. Była też mama, choć tak dyskretnie, jakby jej nie było. W cieniu męża bała się nawet myśleć, a kiedy już zbierała się na odwagę, on zaczynał myśleć za nią. Laila ma rodzeństwo; trzy lata przed nią urodził się jej brat, czternaście lat po niej – siostra.

Wspomina każde święta jako zlepek kłótni i krzyków, więc do dziś ich nie znosi. Podsumowuje je krótkim: „Wrzód na dupie i tyle”. Dlatego w dorosłym życiu święta spędzała w pracy. Dzień jak co dzień.

Pamięta koledż w Tórshavn, wyjechała tam, gdy miała piętnaście lat. Na jej wyspie żadnego wtedy nie było, a nawet gdyby był, już wtedy zaczęło jej tam być duszno.

Pamięta, jak mieszkała u angielskich milionerów. Znalazła ich ogłoszenie w lokalnej gazecie. Potrzebowali opiekunki, choć dzieci mieli już duże. Mieszkali w Londynie i zapewniali możliwość nauki w trakcie pobytu, a Laila chciała się wyrwać za granicę i podszkolić angielski. Miała wtedy siedemnaście lat i pojechała do nich na półtora roku. Zajmowała się domem, przy okazji uczyła się na jednej z uczelni. Wspomina, jak jej angielski „tata” wracał z cotygodniowych zakupów i kładł na stole pleśniowe sery. Chwila w ciepłej kuchni i rozpływały się na talerzu, a ich aromat wędrował po całym domu. Kiedy mówiło się o jedzeniu, nikt nie używał słowa eat – to zarezerwowane było dla zwierząt. Dla ludzi były bardziej wyszukane: dine, have lunch, have breakfast. W garażu jej angielskich rodziców kurzyły się rolls-royce, lamborghini i jaguar. Ot, taka kolekcja. Sąsiedztwo też niczego sobie. Za żywopłotem mieszkał piosenkarz Paul Young, jego córką Laila też się czasem zajmowała. Po drugiej stronie drogi, kawałek dalej, stał dom Elvisa Presleya, ale zazwyczaj nikogo w nim nie było. No chyba że Priscilla, była żona króla rock and rolla, akurat wpadła na dzień lub dwa.

Kiedy poznawała życie londyńskich bogaczy, z całą pewnością wiedziała już to, czego od początku lat osiemdziesiątych jedynie się domyślała. Wolała dziewczyny i wcale nie było jej to na rękę. Przez długie lata żyła w przekonaniu, że tylko ona tak ma. Że jest jedyna w Hvalbie albo nawet na całej wyspie Suðuroy, choć prawdopodobnie była jedyna na całym świecie. Homoseksualność kojarzyła się wtedy z dwiema rzeczami; pierwszą było AIDS, drugą – grzech. Często szły ze sobą w parze, wiadomo, AIDS było karą za grzechy. O gejach mówiło się szeptem i niepochlebnie. Najczęściej wcale. Bo jak się o czymś nie mówi, to trochę tak, jakby tego nie było. W tych okolicznościach nikt przy zdrowych zmysłach nie chciał być homo, nawet jeśli był. A skoro już był, to udawał, że wcale nie jest. Laila też udawała. Trochę przed innymi, a trochę przed sobą. Bo może jednak da się coś z tym zrobić? Mówią, że kłamstwo powtarzane wiele razy staje się prawdą – może jak sobie wmówi, że chce mieć chłopaka, to rzeczywiście kiedyś go zechce?

Chłopaka nie zechciała, a grzechy i AIDS nie zniknęły. Zostało jej tylko jedno. To ona musiała zniknąć.

– Tu zawsze trzeba było uważać, co się mówi i robi. Widmo wykluczenia ze wspólnoty wisiało nad każdym, kto nie potrafił się wpasować. – Laila mówi do otwartego okna, klęcząc na kanapie tyłem do mnie. Wciąga dym z papierosa i wydmuchuje go na zewnątrz. Pali szybko, z okna do ciepłego pokoju wpada grudniowe zimno.

Miała dwadzieścia jeden lat, gdy uciekła do Danii. Bez konkretnego planu, poza tym, że znała tam chłopaka, u którego mogła się zatrzymać. Chciała po prostu żyć, zacząć się od nowa w innym miejscu. Nie musiała już udawać. Nikogo nie obchodziło, przy kim zasypia i co ją kręci. Miała dach nad głową, pracę i kolegów, z którymi po zmianie mogła wyjść na piwo, chociaż rzadko to robiła, bo od imprez w dużym gronie wolała spokój czterech ścian.

Jej spokój był pozorny. Bezsenność leczyła piwem. Z czasem przestała szukać pretekstu i butelkę przytulała już co wieczór. To trwało jakieś dwa lata. Z zewnątrz wszystko wyglądało dobrze, nawet bardzo. Nabrali się na to wszyscy oprócz Paula. Paul był szefem Laili i miał dar. Gdzieś na dnie jej jasnych oczu, pomiędzy żartami, które opowiadała w przerwie na fajkę, dostrzegł czarną dziurę. Rosła powoli, wciągając Lailę o centymetr z każdym dniem.

– Kiedy żyjesz w kłamstwie, to zabijasz sama siebie – mówi Laila, kończąc papierosa, zamyka okno i odwraca się do mnie przodem. – W którymś momencie musisz powiedzieć prawdę i wtedy masz dylemat, bo to uratuje ciebie, ale może zabić innych. Pamiętam, jak usiadłam naprzeciw Paula, a chwilę później usłyszałam swój głos, który mówił, że albo powiem o wszystkim rodzicom, albo popełnię samobójstwo.

Wreszcie nazwała rzecz po imieniu. Nie sądziła, że było z nią aż tak źle. Myśl o zmierzeniu się z rodziną niszczyła ją powoli, jak huba drzewo. Wnikała w nią po kawałku, zajmując coraz więcej miejsca i coraz mniej zostawiając na swobodny oddech.

To była pierwsza z wielu rozmów, które przeprowadzili. Paul przedstawił Lailę swojej żonie i dzieciom. Zapraszał na obiady do domu, żeby jak najrzadziej była sama. Bał się, że zrobi coś głupiego. Po raz pierwszy w życiu ktoś tak się o nią martwił.

– Rozmowa z rodzicami nie wchodziła w grę, nie miałam w sobie tyle siły. Napisałam list. Taki prawdziwy, wtedy jeszcze nie było mejli. Zapełniłam trzynaście stron. Zależało mi, żeby im przekazać wszystko, co chcę, zanim mi przerwą i nie dadzą skończyć.

No więc przekazała: że to nie ich wina, że jej homoseksualność nie ma nic wspólnego z wychowaniem i nie wynika z tego, że oni coś źle zrobili. Że zawsze taka była i nic na to nie poradzi. Że nigdy nie chciała ich skrzywdzić, ale musiała wyjechać, bo mieszkając na Wyspach Owczych, stale się oszukiwała. Że nie chce rozbić rodziny, tylko próbuje być sobą. Bo jest tym, kim jest, i nic tego nie zmieni.

Przed wysłaniem pokazała list Paulowi. „Tłumaczysz się”, podsumował. „Próbujesz się usprawiedliwić za to, kim jesteś”. Trafił w sedno, bo Laila obwiniała się o rozbicie rodziny. To ona nie potrafiła się do nich dopasować, a bycie lesbijką dopełniało obraz czarnej owcy, za jaką się uważała.

Przez kilka tygodni telefon milczał, listonosz nic nie przynosił. W końcu przyszła odpowiedź od mamy. Napisała, że to najgorsza wiadomość, jaką mogli od niej dostać, i że to dla nich ogromny wstyd, bo co sobie teraz inni pomyślą, kiedy się dowiedzą, że ich córka jest lesbijką. Brat Laili miał powiedzieć, że gdyby się z nią spotkał, toby ją zabił.

– Ich reakcja mnie zabolała, ale nie zaskoczyła – komentuje.

Kontakt się urwał. Laila wiedziała, że jeśli chce go utrzymać, to sama musi się o to postarać. Dzwoniła czasem do domu, żeby załagodzić spięcie po wymianie listów. Rozmawiała tylko z mamą, bo tata akurat wtedy zawsze był bardzo zajęty, na przykład oglądaniem telewizji albo owiec. Ale mama też nie chciała wiedzieć, co słychać u córki. Nie zadawała pytań, nie była ciekawa. Mówiła, że robi sweter na drutach, a za oknem śnieżyca. Ani razu nie zadzwoniła z własnej woli, to Laila musiała wykręcić numer. Ponad rok telefonów, które zmierzały donikąd.

– Dla nich byłam przestępcą, z którym nie wiadomo, jak rozmawiać. Najlepiej w ogóle. Nasze konwersacje były o niczym. Musiałam to przerwać.

Pomogła jej kolejna rozmowa z Paulem i kolejny list. Tym razem bez tłumaczenia i bez nadziei. Krótszy; o tym, że nie chce być częścią takiej rodziny i że lepiej jej będzie w życiu samej.

Na ten list nigdy nie dostała odpowiedzi.

I chociaż mogłaby na tym zakończyć, dziwna myśl nie dawała jej spokoju: a co, jeśli kiedyś ją znajdą i będą chcieli skrzywdzić? Najpierw zmieniła numer telefonu. Potem nazwisko. Jej rodzinne było zbyt oryginalne, nosiło je tylko siedem osób w kraju. Kiedy w urzędzie wyjaśniła, o co chodzi, od ręki dostała nowe. Z listy dostępnych wybrała najbardziej popularne, żeby jeszcze trudniej było ją zlokalizować. Kilka lat później pojawił się Facebook, więc kiedy już miała konto, wyszukała członków rodziny i ich zablokowała, żeby nie zaprosili jej do znajomych.

Zniknęła na osiem lat. Wymazała się gumką i zdmuchnęła wiórki.

 

 

 

ES

 

 

Kury były obowiązkowe. Jeżeli ktoś był rozgarnięty, to szybko przechodził na wyższy poziom; swetry i takie tam. Ale najpierw była kura. Dziergało się na zajęciach praktyczno-technicznych, z tą samą nauczycielką, z którą w innych godzinach biegało się po trawie. Eva nie znosiła robienia na drutach, a nauczycielka nie znosiła Evy. Kiedy klasowe prymuski skończyły już całego ptaka, Eva nie wyszła jeszcze poza dziób. Nie kumplowała się z nimi („Były dziwnie miłe, a jednocześnie takie suki, jeśli wiesz, co mam na myśli”).

Zbuntowała się, szkoda życia na wełniane kury. „Dzwonię do twojej mamy!” – postraszyła ją pani od dziergów. „OK, dzwoń” – rzuciła Eva. „Jak nie chce robić na drutach, to nie musi” – usłyszała w słuchawce zaskoczona nauczycielka i tym samym matka przypieczętowała los córki. Od tej pory grono pedagogiczne, które nie lubiło Evy, powiększyło się. To znacznie obniżyło jej frekwencję na lekcjach.

– Nie byłam dobra w chodzeniu do szkoły. Ale matmę zawsze lubiłam.

…mimo że pan od liczenia przyjaźnił się z panią od dziergania. Kiedyś chciał ośmieszyć Evę przed całą klasą i wezwał ją do tablicy, żeby rozwiązała zadanie, które przerabiał z uczniami, gdy jej nie było w szkole. Eva nie miała z nim problemu.

Kiedy liczby weszły jej do głowy, już tam zostały. Dziś sama uczy innych, jak najszybciej pomnożyć w pamięci te dwucyfrowe. Pracuje w szkole, opiekuje się klasą integracyjną. Szuka najprostszych rozwiązań i chętnie się nimi dzieli. Sama się o tym przekonuję, kiedy pyta, ile osób mieszka w moim mieście.

– Jakieś osiemset tysięcy – rzucam.

– To szesnaście razy więcej niż wszystkich Farerów – komentuje po dwóch sekundach, a ja nie kryję podziwu.

– Patrz na liczby jak na pieniądze. Pięćdziesiąt tysięcy to jakby pół korony, a więc jedna szesnasta ośmiu koron.

No tak.

 

Eva jest szczupła, jej twarz składa się z dużych oczu i uśmiechu. Do tego krótkie, ciemne włosy i donośny głos. Być może ma w sobie odrobinę tureckiej krwi. Takie podejrzenie pada na każdego, kto nie jest blondynem i ma temperament. A jeśli jest z Suðuroy, to już prawie pewnik. Właśnie do tej wyspy na przestrzeni wieków docierali piraci z Algierii oraz Imperium Osmańskiego i nie pytając o pozwolenie, zostawiali swoje geny.

Eva dla każdego znajdzie czas, dobre słowo, a nawet fajkę. Od kiedy rzuciła, pali tylko dwie dziennie. Lubi ludzi. Mama zawsze jej mówiła, żeby była miła dla każdego. Więc była. Wyłuskiwała z tłumu tych słabszych. „Przyłącz się do nas” – zachęcała, a na niebo słabszego nagle wychodziła tęcza. Może dlatego tak dobrze radzi sobie w pracy z dzieciakami, które mają w życiu pod górkę. Zdrowe nastolatki też uczyła, ale to nie to samo. Tutaj obserwuje małe postępy czterech chłopców i widzi, ile mają z tego radochy. Całymi dniami coś im nie wychodzi, a potem nagle przychodzi przełom. To, co większość bierze za pewnik, od jej uczniów wymaga ogromnego wysiłku.

W studium nauczycielskim specjalizowała się potrójnie: biologia, „ten przedmiot do pracy z drewnem” i sport. Ale swoją obecną klasę uczy matmy, farerskiego, języków obcych, pływania i życia. Za pozostałe zajęcia odpowiada jej kolega. Dzień zaczynają od czytania, każdy sobie, po cichu, przez pół godziny. To ich uspokaja. Potem piszą przez kwadrans, a po przerwie można już ruszyć z duńskim albo matmą.

Najważniejsze są lekcje życia: jak szanować innych, współpracować, być przyzwoitym człowiekiem. Przedmioty są trochę przy okazji. Eva przerabia z chłopcami program od piątej do siódmej klasy. Każdy wymaga indywidualnego podejścia. Dwóch ma zdiagnozowane ADHD, trzeci jest z problematycznej rodziny; ojciec go bije, matka ma bardzo niskie IQ, on sam jest do tyłu ze wszystkim. Czwarty ma dwanaście diagnoz, w tym uszkodzenie mózgu. Nie lubi, kiedy się go obejmuje, choć Eva i tak to czasem robi. Młody się wyrywa, ale po chwili czuje, że to nie takie złe.

Na basenie Eva wchodzi z uczniami do wody, tylko dzięki temu to działa. Sami baliby się pływać. Niedawno na ostatniej godzinie lekcji chcieli posłuchać muzyki, zaczęli wyszukiwać kawałki na YouTube. Ku zaskoczeniu Evy włączyli Twisted Sisters, jej ulubiony zespół z lat osiemdziesiątych.

Eva jest trochę na bakier z czasem, ale w tych stronach to nic dziwnego. Po co się spinać, skoro zaraz może spaść deszcz i z grilla nici? A że pada często, nie umawia się nigdy na sto procent, raczej na „może”, najczęściej na „zobaczymy”. Czas to dla niej pojęcie względne, mógłby nie istnieć. Mówi, że jest jak Pippi Langstrump. Może robić wszystko, zwłaszcza to, czego jeszcze nie robiła. A im bardziej czegoś nie robiła, tym bardziej może to zrobić. Na przykład malować. Kiedyś sądziła, że nie umie, aż tu nagle machnęła obraz, który teraz wisi nad kanapą i od razu przykuwa moją uwagę – wygląda jak wczesny Picasso. Obrazy to niejedyna odsłona zdolności manualnych Evy. Spełnia się też w mniejszych formach, takich jak kartki świąteczne albo rysunki dla dzieciaków w szkole.

– Spójrz. – Eva wyciąga z szafki pudło wypełnione kolorowymi pisakami. Niedawno kupiła dwa różne zestawy. – To do projektu, nad którym będę pracować z moją klasą.

Wydrukowała z internetu kilka gotowych obrazków, które posłużą jako baza do bajek. Wymyśli do nich historię i rozrysuje na sceny. Jak już ma pomysł, to wchodzi w niego bez reszty.

Robi też biżuterię z metalu i dzianiny na drutach. Jej nauczycielka byłaby dumna. Po latach Eva wróciła do wełny, ale kurę zamieniła na poduszki. Z biżuterią chciałaby na poważnie, ale to niezdrowe dla oczu, potrzeba dużo światła dziennego, no i nie można tego robić w domu. Do obróbki srebra musiałaby mieć osobny warsztat, opiłki metalu wszędzie się unoszą. W swoim domu nie ma na to miejsca. Jak kiedyś wygra milion, to założy pracownię.

Dom Evy stoi w Tvøroyri, największej miejscowości na wyspie, i widać go z daleka. Ma jaskrawozielone ściany i jest jednym z bliźniaków. Ten drugi, przyklejony do niego, jest przeciętnie bordowy, a w środku pewnie równie ciasny. Dekoracja wnętrza to ciągły proces, Eva co rusz wiesza nowe obrazy i zdjęcia, zdejmuje stare. Albo i nie, im więcej, tym lepiej. Pod sufitem dyndają suche gałęzie obwieszone ozdobami. Coś jak choinka, ale z gatunku liściastych. Na jednym z rysunków jest Kaczor Donald, jej ulubiona postać z ekipy Disneya. Półek pilnują drewniane słonie, a nad nimi czuwają postacie z rysunków Leonarda.

– Chciałam powiesić człowieka witruwiańskiego, ale ostatecznie stanęło na portretach, bo tylko one pasowały do tej ramki. – Eva kładzie mi na talerz swoją ulubioną drożdżówkę, kupiła kilka specjalnie na nasze spotkanie. – Spróbuj tej z marcepanem.

W jednym termosie kawa, w drugim herbata. Dookoła nas półmrok, grube czerwone świeczki i przyjemne światło z małych choinkowych lampek rozwieszonych po pokoju. Między nogami łasi się kot. Czasem dwa. Dopiero po trzech godzinach dostrzegam, że świeczki są sztuczne.

Eva spędziła dzieciństwo w Hvalbie. Tam też zakochała się w futbolu. Dobrze jej szło, chociaż nie znosi rywalizacji. Przed meczem była wybierana do drużyn jako jedna z pierwszych, ale nie robiło to na niej wrażenia. Najważniejsza była zabawa, której nawet brak korków nie potrafił jej popsuć. Któregoś dnia przyszła grać bez nich. Zapomniała. Na szczęście nowa trenerka zawsze woziła swoją parę w bagażniku. Nie wiadomo po co, bo nigdy ich nie wkładała, ale teraz były jak znalazł. Eva przymierzyła, trochę ciasne, ale to nic. Lepsze takie niż żadne. Gorzej, że były suche i czyste, a tu kałuża błota na trasie do celu… Strzelać czy nie strzelać? To w końcu nie jej buty. „No kopnij tę cholerną piłkę!” – wydarła się z ławki trenerka. Dobra ta nowa. Buty nieważne, ważna gra. Nie oszczędzała ani siebie, ani innych.

Na tym etapie Eva uciekała z lekcji dziergania, nosiła czerwoną grzywkę i fryzurę na punka. Pasowały do niej.

Kiedy miała czternaście lat, usiadła za kierownicą. Kolega ją uczył, jeździli sobie nielegalnie w tę i we w tę po bocznych drogach i świetnie się przy tym bawili, dopóki jej ciotka nie zobaczyła ich przez okno. Od razu poskarżyła jej mamie i przygoda się skończyła.

– Niby martwisz się, co powiedzą inni, ale to wybiórcze. O pewne rzeczy martwisz się bardziej, o inne wcale. Seks bez zobowiązań? To norma. Nikt nawet o tym nie mówi. Pewnie dlatego, że każdy to robi. I do tego pije.

Tak samo nikt nie mówił o Evie, kiedy i jej się zdarzało.

Przychodzisz, dobrze się bawisz i wracasz do domu – to jej zasada; w szkole, na boisku i w życiu.

W którymś momencie czas zwolnił, wrzuciła niższy bieg. Po ostatniej, dziesiątej klasie podstawówki wyjechała na wyspę Eysturoy. Dwa lata pracowała w tamtejszej przetwórni ryb. Potem przeniosła się do Vestmanny, gdzie zaczęła naukę w szkole przemysłu rybnego. W przerwach pomiędzy zajęciami pracowała w fabryce. Poznała chłopaka, świetnie się dogadywali. Dobrze im było ze sobą, więc razem zamieszkali. Sielanka trwała dekadę.

– To było dziesięć dobrych lat – mówi, kończąc ulubioną drożdżówkę. – Mieliśmy konie, jeździliśmy po górach na kempingi, oboje lubiliśmy dobrze zjeść. On mi zapewnił czas względnego spokoju. Potrzebowałam tego, żeby samą siebie lepiej poznać.

Nie tylko to ją przyhamowało. Kiedy Eva miała dwadzieścia osiem lat i szkoliła się na nauczycielkę, jej mama trafiła do szpitala. Zator w sercu, o mały włos nie wyszłaby z tego cało. Dostała bajpasy, a w głowie córki wszystko się nagle przetasowało. Jakby ktoś w jednej chwili zamienił miejscami bieguny. Do głosu zaczęły dochodzić uczucia, które wcześniej odzywały się tylko szeptem. Eva chowała je przez lata, bo myślała, że tak będzie lepiej. Udawała, że ich nie słyszy, odwracała głowę. Ale szepty były coraz bardziej nieznośne. Pojawiały się ciemną nocą, mościły wygodnie w jej łóżku, zabierały kołdrę. Eva stopniowo im ulegała, aż w końcu zasłoniła okna i przestała wychodzić z domu. Zapadła się w sobie na dobre.

 

 

 

[1] W książce używam słowa „kraj” w odniesieniu do Wysp Owczych. Politycznie ten region należy do Danii, ale wielu Farerów nie utożsamia się z nią, i kiedy mówią o swoim „kraju”, często mają na myśli tylko Wyspy.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

BÓG Z NAMI

 

 

 

 

 

 

 

 

„Cześć, Ula. Tak, chętnie opowiem tobie oraz wszystkim Polakom, jaka jest prawda na temat tej błędnej teorii, która pojawiła się w ostatnich czasach” – napisał do mnie Sjúrður w odpowiedzi na mejla, w którym zapytałam, czy chciałby ze mną porozmawiać na temat zmian społecznych w kraju, tradycji, religii i osób LGBT. Odpowiedź przyszła od razu. Ucieszyłam się, bo wśród tych, którzy go znają, Sjúrður uchodzi za osobę wyjątkowo konserwatywną, a rozmowa z wierzącym Farerem na temat seksualności ociera się o cud. Nie on jeden zgodził się spotkać, ale jako jeden z nielicznych nie miał problemu z moim dyktafonem (nawet włączył swój). Wiele osób zaznaczało co chwilę: nie pisz o tym, nie podawaj mojego nazwiska.

I tak: pewien baptysta nie chciał, żebym pisała o tym, że ma brata geja, którego wprawdzie wszyscy kochają i nikt nic do niego nie ma, ale jego religia jest przeciwna homoseksualności, więc po co o tym pisać. Inny mężczyzna, młody luteranin, nie pozwolił mi włączyć dyktafonu, kiedy opowiadał o swojej nie-żonie i ich dwójce dzieci. Na szczęście pozwolił notować. Zanotowałam więc, że ich związek miał swój początek w łóżku, bo przeważnie od tego się tu zaczyna, a dopiero później jest czas, żeby się lepiej poznać. Mówił też, że jedna z jego byłych okazała się krewną, więc musieli zerwać, i że w ogóle nierzadko się to zdarza, bo to jednak mała społeczność. Z kolei pewna kobieta, baptystka, nie chciała, żebym napisała o jej trzech mężach i dwóch rozwodach, bo nie jest z tego dumna. Najlepiej, żeby mąż był jeden, a tu już trzeciemu powiedziała, że na zawsze i dopóki śmierć ich nie rozłączy. Ma też nastoletniego syna, a żaden z jej mężów nie jest jego ojcem.

Więc o tym nie będę pisać.

Co innego Sjúrður. Uradowana jego odpowiedzią, pochwaliłam się znajomym.

„Uważaj, nie spotykaj się z nim sam na sam”.

„Umówiliście się? Jak chcesz, to pójdę z tobą do towarzystwa”.

„Słyszałem, że jest dobrze znany policji, bo bił swoją żonę”.

Mina mi zrzedła, ale przecież się nie wycofam. Umówiliśmy się w bezpiecznym miejscu – kawiarni – na siedemnastą, po jego pracy. Sjúrður jest grafikiem w agencji reklamowej.

Tego dnia lało jak z cebra. Przyszłam przed czasem, usiadłam na uboczu i zamówiłam herbatę. Cicho i spokojnie – pomyślałam. – W sam raz.

Sjúrður pojawił się punktualnie. Od razu złapaliśmy się wzrokiem. Miał na głowie modny kaszkiet i trzymał zawiniątko w żółto-różowej siatce ze sklepu Bonus. Podał mi ciepłą dłoń, po czym jak stał, tak usiadł na kanapie naprzeciw mnie. Nie zdjął nawet czapki. Wydawał się zdenerwowany i niepewny, jakby przyszedł do dentysty. Po krótkiej wymianie kurtuazji przeszedł do rzeczy.

– Może byśmy się przenieśli do mojej firmy? Tam będziemy sami, a tu jest trochę głośno.

Zmroziło mnie. Chyba to zauważył, bo szybko dodał:

– To w tym samym budynku, zaraz nad kawiarnią. Mamy salę konferencyjną, możemy tam usiąść i nikt nam nie będzie przeszkadzał.

Kiedy ja właśnie chcę, żeby nam ktoś przeszkadzał! – krzyknęłam w myślach. Tylko spokojnie. Piętro wyżej to niedaleko. W razie czego będę się drzeć, na pewno ktoś usłyszy.

– Zgoda, tylko dopiję herbatę. – Dałam sobie czas na oswojenie się z sytuacją.

 

Sjúrður dorastał w sercu farerskiego Pasa Biblijnego, w Rituvík, na wyspie Eysturoy. Z tej samej miejscowości pochodzi też mama Evy, ale nie byli jedynie sąsiadami. Są spokrewnieni. Mama Evy oraz ojciec Sjúrðura to dalecy kuzyni. Kiedy pytam o to Evę, jej twarz smutnieje. Mówi, że Sjúrður miał ciężkie dzieciństwo, wychował się w bardzo religijnym domu, a jego ojciec był tyranem. W rodzinnym albumie Evy jest jego fotografia sprzed lat; okrągła twarz, wielkie oczy. Rozkoszny chłopiec. Ponoć jak wyjeżdżał na studia do Islandii, wszystko było z nim w porządku, dopiero później zaczął się zmieniać.

 

Obeszliśmy budynek i weszliśmy po schodach do siedziby agencji. Wszystko się zgadzało; na drzwiach szyld, w środku kilka komputerów i sala z tablicą. Zdjęliśmy buty – to tutaj powszechne, nie tylko w domach. Sjúrður oprowadził mnie po firmie, uśmiechnął się przyjaźnie i zaproponował coś do picia. Wyraźnie się zmienił, nagle sprawiał wrażenie zrelaksowanego. Zdjął kurtkę i czapkę. W tym świetle mogłam się lepiej przyjrzeć; kozia bródka, szare oczy i krótko ostrzyżona głowa. Tajemnicze zawiniątko położył na stole, by po chwili wyjąć z niego Biblię, zaczytaną wzdłuż i wszerz, z mnóstwem podkreśleń. Ale nie była to ta sama Biblia, którą czyta się w farerskich kościołach, i nie tylko dlatego, że była po angielsku.

– Co miałeś na myśli, pisząc w mejlu: „błędna teoria”?

– Wspomniałaś o LGBT. Ludzie nie mają dzisiaj żadnych hamulców. Przyjmują, że nie ma Boga, a skoro tak, to nie wiadomo, co jest dobre, a co złe. Ja wierzę w Biblię, jej podstawą jest dziesięć przykazań. Siódme mówi „nie cudzołóż”[2]. To grzech, do którego zalicza się też sodomia. Niedawno wymyślono słowo „homoseksualność”. Nie ma go w słowniku Webstera z tysiąc osiemset dwudziestego ósmego roku. Pojawiło się pod koniec dziewiętnastego wieku. A sodomia w Biblii zawsze istniała, to przestępstwo wobec natury, własnego ciała i tego, jak zostaliśmy stworzeni.

– Gej powiedziałby ci, że właśnie tak został stworzony.

– Właśnie dlatego napisałem ci, że to błędna teoria, bo moim zdaniem to ich agenda! Przecież to nie jest zapisane w genach.

– Skąd wiesz?

– Bo wiem o raporcie Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa w Stanach Zjednoczonych. Naukowcy badali przez dwa lata, czy można się urodzić jako sodomita. I udowodnili, że nie. To tkwi w psychice[3].

Sjúrður jest pewny, że u podstaw sodomii leży załamanie rodziny i „ten cały feminizm”. Wszystkie kobiety pracują i żadnej nie ma w domu. Matki nie wychowują dzieci; rodzą je, trzymają przez chwilę, a potem wrzucają do przedszkola, bo robią karierę. Pamięta doskonale, że kiedy sam był dzieckiem, jego mama nie pracowała, dopóki nie opuścił domu w wieku piętnastu lat. To było normalne. Mężczyźni byli męscy, a kobiety kobiece. Nosiły sukienki, gotowały, zajmowały się domem i w całej wsi nie było ani jednego rozwodu. A teraz co drugie małżeństwo się rozpada. I to zazwyczaj kobieta zostawia mężczyznę.

– Na domiar złego ludzie jeszcze chcą być z kimś tej samej płci. Społeczeństwo wariuje! Wierzę, że ślub jest na całe życie. Przysięgasz przed Bogiem „póki śmierć nas nie rozłączy”.

– A ty masz żonę?

Sjúrður milknie na chwilę.

– Miałem. Serca kobiet w dzisiejszych czasach są zepsute.

– Jesteście rozwiedzeni?

– Tak, mamy syna. Widuję go dwa razy w roku, mieszka w Islandii z matką. Ożeniłem się, kiedy tam studiowałem. Zostawiła mnie już po trzech latach. Ale byłem też żonaty z Farerką.

– Miałeś dwie żony? – Moje oczy otwierają się coraz szerzej.

– Tak, druga też chciała rozwodu, po trzech i pół roku. Ludzie nie dotrzymują już słowa. Jak się coś obiecuje, to powinno się tego trzymać.

– Czekaj, ale skoro uważasz, że to złe, to dlaczego się dwukrotnie rozwiodłeś? Złożyłeś tę samą obietnicę dwa razy, dwóm różnym kobietom. I dwa razy ją złamałeś.

– To nie ja ją złamałem! One chciały odejść.

– To co innego?

– Oczywiście! To ma znaczenie, kto zerwie małżeństwo. Ja bym tego nigdy nie zrobił! Jak kobieta odejdzie od męża i weźmie, co się da, to słyszy: Good for you! Nienawiść do mężczyzn jest im dzisiaj wpajana.

 

Eva zna drugą żonę Sjúrðura. Pamięta, że poznali się w kościele na wyspie Sandoy. Oboje po rozwodzie. Pierwszy mąż ją bił, więc od razu spodobał jej się łagodny, uśmiechnięty Sjúrður. Wszyscy uznali, że do siebie pasują, i namawiali ich na ślub. Kiedy już się pobrali, zaczęło się psuć. Kontrolował ją na każdym kroku – tak pamięta to Eva. Ponoć uważał, że kobieta, a więc i jego żona, ma mniejszą wartość niż mężczyzna. Nie mogła nigdzie wychodzić, tyle co na spotkania w kościele. A nawet tam siadała z tyłu, jakby nie miała prawa podejść bliżej.

 

– A wracając do homoseksualności – kontynuuje Sjúrður – ja tego tak nie nazywam, bo nie ma czegoś takiego. To są dewianci, wodzeni na pokuszenie i werbowani.

– Przez kogo?

– Przez media, które bombardują sodomią. Nie da się włączyć telewizji, żeby nie usłyszeć o tolerancji. Gdyby się tego nie naoglądali, nawet by o tym nie pomyśleli. Każdy może zostać gejem, to kwestia woli. Dla męskich narządów płciowych naturalne jest, żeby łączyły się z żeńskimi. Bóg dał seksualność nie dla przyjemności, ale dla prokreacji! Dwóch mężczyzn, którzy się nawzajem liżą albo biorą od tyłu, to nie seks. – Sjúrður przechodzi swobodnie od Boga do stosunku analnego. – Nie ma takiego odbytu na świecie, który byłby organem seksualnym, nawet jeśli ludzie chcą go tak używać. Bóg za to karze, zsyła AIDS.

Sjúrður zdaje sobie sprawę, że jest bardziej konserwatywny niż inni. Może nawet najbardziej konserwatywny w całym kraju. Tłumaczy to tym, że kiedyś odszedł od Boga na kilka lat, bo za bardzo wsiąkł w pracę, więc odkąd do niego wrócił, nadrabia stracony czas.