(Jeszcze) nie umrzesz - Kari Hautamäki - ebook

(Jeszcze) nie umrzesz ebook

Kari Hautamäki

4,1

Opis

Podobało Ci się „Będzie bolało” Adama Kaya? Sięgnij po „(Jeszcze) nie umrzesz”!

Wszyscy zaczytują się w skandynawskich kryminałach. Seryjni mordercy, wyrafinowane zbrodnie, wciągające śledztwa. Ale co się faktycznie dzieje, gdy na miejsce przestępstwa przyjeżdża w końcu karetka? Co widzi ratownik medyczny i jakie problemy napotyka?

Szczególnie że w sztokholmskich ambulansach brakuje kamizelek kuloodpornych, ratownicy sami muszą czyścić swoje samochody ze śladów krwi, a w sytuacji awaryjnej robią bandaże z własnych koszul.

Ten reportaż przeniesie Cię z fińskiego Lahti do mrocznych dzielnic Sztokholmu. Ze spalonego domu w sam środek rodzinnej tragedii, od nożowników o skłonnościach samobójczych do nastoletnich ćpunów. 

Kari Hautamäki pracował jako ratownik medyczny w Finlandii i Szwecji przez ponad dwadzieścia lat. W tej książce zebrał najbardziej pamiętne historie, których był świadkiem. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 260

Rok wydania: 2023

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (38 ocen)
16
14
4
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zolwblotny

Nie oderwiesz się od lektury

Warto czytać książki, które pokazują rzeczywistość.
00
Lucy1993

Dobrze spędzony czas

Ciekawa, ale mam niedosyt. Miałam wrażenie, że sporo rzeczy było niedokończone. Jednak jest interesująca i szybko się czyta.
00
WojciechGadek

Nie polecam

słabe i nudne
00
tomaszkargul

Nie oderwiesz się od lektury

lekko napisana, świetna lektura
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Et sinä (vielä) ku­ole

Prze­kład z ję­zyka fiń­skiego: Ar­tur Bo­bo­tek

Co­py­ri­ght © Kari Hau­ta­mäki, 2023

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Re­dak­cja: Krzysz­tof Grze­go­rzew­ski

Ko­rekta: Anna No­wak

ISBN 978-87-0238-691-2

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Sło­wem wstępu

Po­mysł na tę książkę zro­dził się już kilka lat temu, kiedy pra­co­wa­łem w wyż­szej szkole za­wo­do­wej w Fin­lan­dii jako wy­kła­dowca-spe­cja­li­sta dla stu­den­tów pie­lę­gniar­stwa. Uczy­łem pod­staw ra­tow­nic­twa me­dycz­nego, faz pracy serca, a także elek­tro­kar­dio­gra­fii, czyli EKG. Poza teo­rią stu­denci ćwi­czyli z wcze­śniej przy­go­to­wa­nymi sy­mu­lo­wa­nymi przy­pad­kami, a inni ob­ser­wo­wali po­czy­na­nia ko­le­gów na ekra­nach w są­sied­nim po­miesz­cze­niu. Wspa­niały po­mysł i funk­cjo­nu­jąca na­dal me­toda na­ucza­nia. Moim zda­niem pro­blem po­le­gał jed­nak na tym, że ob­szerne te­maty prze­ra­biano w za­le­d­wie kilka go­dzin i od razu po tym urzą­dzano ćwi­cze­nia sy­mu­la­cyjne. Do tego raz za ra­zem szli­fo­wano jedną i tę samą sy­tu­ację, w któ­rej pa­cjent do­staje za­wału serca. Wy­ko­nu­jąc wstępną dia­gnozę, ko­rzy­sta się ze zna­nego pro­to­kołu. Okre­śla się go skró­tem ABCDE: Air­ways, czyli drogi od­de­chowe, Bre­athing – od­dy­cha­nie, Cir­cu­la­tion – krą­że­nie krwi, Di­sa­bi­lity – przy­tom­ność i Expo­sure, czyli do­kład­niej­sze ba­da­nie ciała pa­cjenta. Po­stę­po­wa­nie po wstęp­nej dia­gno­zie w przy­padku za­wału serca jest więc dzia­ła­niem typu mon­key see mon­key do. Ale w re­al­nym ży­ciu za­wały serca sta­no­wią tylko pięć pro­cent wy­jaz­dów ra­tow­ni­ków me­dycz­nych. Po­zo­stałe dzie­więć­dzie­siąt pięć pro­cent to wszystko inne, co można so­bie wy­obra­zić, na przy­kład za­pa­le­nie dróg mo­czo­wych, sa­mot­ność, ból palca albo ko­niecz­ność zga­sze­nia ko­muś lampki noc­nej. A z dru­giej strony wy­jazdy do strze­la­nin, za­bójstw, sa­mo­bójstw, na­pa­ści no­żow­ni­ków i tym po­dob­nych. Chciał­bym więc też uczyć, jak po­stę­po­wać w ta­kich przy­pad­kach. Bo wy­ma­gają one wy­obraźni i umie­jęt­no­ści roz­wią­zy­wa­nia pro­ble­mów, a także wy­jąt­ko­wej zdol­no­ści szyb­kiego re­ago­wa­nia.

Od mo­ich wy­kła­dów mi­nęło kilka lat i wiele się w tym cza­sie wy­da­rzyło. Wy­je­cha­łem z Lahti do Szwe­cji i wró­ci­łem do pracy na pe­łen etat jako pie­lę­gniarz spe­cjalny w ka­retce. Czy – jak mówi się w Fin­lan­dii – ra­tow­nik me­dyczny. Pra­wie na­tych­miast za­uwa­ży­łem, że praca w Szwe­cji wy­gląda ina­czej. Wy­jazdy wią­zały się nie­mal za­wsze z prze­stęp­stwami, prze­mocą i nie­bez­piecz­nymi oko­licz­no­ściami. Po­sta­no­wi­łem na­pi­sać książkę o praw­dzi­wych prze­stęp­stwach z punktu wi­dze­nia za­łogi am­bu­lansu. Książki z se­rii true crime czę­sto kon­cen­trują się albo na spraw­cach i ofia­rach, albo na pracy po­li­cji, ale rzadko opo­wia­dają o do­świad­cze­niach ra­tow­ni­ków me­dycz­nych. Chcia­łem opi­sać bar­dziej skom­pli­ko­wane i – moim zda­niem – cie­kaw­sze sy­tu­acje. By­łoby wspa­niale, gdyby na­uczy­ciele pie­lę­gniar­stwa ko­rzy­stali z ta­kich praw­dzi­wych przy­pad­ków jako przy­kła­dów do na­uki.

W Sztok­hol­mie wy­da­rza się obec­nie zna­cząco wię­cej wy­jaz­dów zwią­za­nych z dra­ma­tycz­nymi sy­tu­acjami – zwłasz­cza z prze­stęp­stwami – niż w Lahti, moim dru­gim ro­dzin­nym mie­ście. W sto­licy Szwe­cji żyje prze­cież dwa mi­liony czte­ry­sta ty­sięcy lu­dzi, a w Lahti – sto dwa­dzie­ścia ty­sięcy. Lahti można przy­rów­nać do Söder­tälje, mia­sta na przed­mie­ściach Sztok­holmu, które jest po­dob­nej wiel­ko­ści, ale zde­cy­do­wa­nie bar­dziej ru­chliwe, i w do­brym, i w złym zna­cze­niu. Prze­waż­nie w złym, bo rzadko ka­retka jest tu wzy­wana, kiedy wszy­scy świet­nie się ba­wią, a czę­ściej wtedy, gdy z tej lub in­nej przy­czyny ra­dość za­mie­nia się w płacz. To drugi po­wód, dla któ­rego chcia­łem na­pi­sać tę książkę.

Ostat­nimi laty tak w me­diach, jak i mię­dzy pie­lę­gnia­rzami w cza­sie przerw na kawę to­czą się oży­wione dys­ku­sje na te­mat bez­pie­czeń­stwa ra­tow­ni­ków me­dycz­nych. I nie bez po­wodu. W trak­cie pi­sa­nia tej książki za­strze­lono w Szwe­cji po­li­cjanta, każ­dego dnia am­bu­lanse i wozy stra­żac­kie są ob­rzu­cane ka­mie­niami. Pod­czas gdy ra­tow­nicy zaj­mują się pa­cjen­tami, za­par­ko­wane ka­retki stają się ce­lem ak­tów wan­da­li­zmu. A ani ra­tow­nicy, ani stra­żacy nie mają ka­mi­ze­lek ku­lo­od­por­nych, jak to jest na przy­kład w Lahti. Na­prawdę, wszy­scy stra­żacy i ra­tow­nicy me­dyczni w Lahti no­szą ka­mi­zelki ku­lo­od­porne, cho­ciaż w Fin­lan­dii jest – przy­naj­mniej na ra­zie – dużo spo­koj­niej niż w Szwe­cji. Kiedy po­ru­szy­łem ten te­mat na szko­le­niu pra­cow­ni­czym, otrzy­ma­łem bar­dzo ty­pową dla Szwe­cji od­po­wiedź: „W ra­zie za­gro­że­nia ucie­kaj”. Zda­niem Szwe­dów ka­mi­zelki stwa­rzają złudne po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa i za­chę­cają ra­tow­ni­ków do wy­sta­wia­nia się na kule, jakby na­śla­do­wali fil­mo­wego Rambo. Po­słu­gu­jąc się tą lo­giką, można by po­my­śleć, że pasy bez­pie­czeń­stwa w sa­mo­cho­dzie za­chę­cają kie­row­ców do roz­myśl­nego roz­bi­ja­nia się o drzewa, a naj­lep­szym spo­so­bem walki z prze­kra­cza­niem pręd­ko­ści by­łoby usu­nię­cie tego za­bez­pie­cze­nia z po­jaz­dów.

Ta książka mówi przede wszyst­kim o naj­bar­dziej za­pa­da­ją­cych w pa­mięć wy­jaz­dach, które w ja­kiś spo­sób wiążą się z prze­mocą i prze­stęp­stwami. To hi­sto­rie o we­zwa­niach za­koń­czo­nych nie­sku­tecz­nymi re­su­scy­ta­cjami, o kan­dy­da­tach na sa­mo­bój­ców i nie­spo­dzian­kach w sy­pialni. Po­nadto opo­wiem o po­li­cjan­tach, za­ło­gach straży po­żar­nej, mo­ich ko­le­gach i in­nych pra­cow­ni­kach opieki zdro­wot­nej. Wszyst­kim im na­leżą się po­dzię­ko­wa­nia. Do­ty­czy to rów­nież pa­to­mor­fo­loga, który trzy­mał ka­napki w chłodni z nie­bosz­czy­kami. Na za­wsze po­zo­sta­łeś w mo­jej pa­mięci.

Nie po­słu­gi­wa­łem się w książce nie­po­trzeb­nym me­dycz­nym żar­go­nem, bo chcia­łem, żeby mo­gli ją zro­zu­mieć rów­nież czy­tel­nicy spoza mo­ich krę­gów za­wo­do­wych. Wy­star­czy, że ktoś przy oka­zji na­ro­dzin od­wie­dził od­dział po­łoż­ni­czy i na­stęp­nie po­siadł sztukę czy­ta­nia, przy­naj­mniej w stop­niu umiar­ko­wa­nym. A z dru­giej strony – mój wy­dawca był zda­nia, że trzeba zro­bić z książki rów­nież au­dio­book, więc za­po­mnij­cie o tym ostat­nim. Je­śli więc prze­stęp­stwa wi­dziane oczami ra­tow­nika z tyl­nego prze­działu am­bu­lansu wy­dają się wam in­te­re­su­jące, mo­że­cie tu o nich po­czy­tać lub też po­słu­chać.

Cho­ciaż pro­wa­dzi­łem wy­kłady dla stu­den­tów szkoły pie­lę­gniar­skiej, książka ta nie jest pod­ręcz­ni­kiem, w któ­rym wy­kła­dam, jak za­cho­wy­wać się w kon­kret­nych przy­pad­kach. Nie­jed­no­krot­nie sy­tu­ację udało się opa­no­wać pra­wie wy­łącz­nie dzięki far­towi. Zda­rzały się też błędy i wiele spraw można było za­ła­twić dużo le­piej i po­praw­niej. Szczę­śli­wie nie zro­bi­łem ni­czego tak fa­tal­nego, żeby z tego po­wodu zmarł pa­cjent, krewny lub zna­jomy. Je­śli je­steś moim ko­legą lub uczysz się za­wodu, to po­wiem po sta­remu: nie po­stę­puj tak, jak ja po­stę­puję, tylko tak, jak ra­dzę.

Mam też na­dzieję, że cho­ciaż jed­nemu fiń­skiemu po­li­ty­kowi ta książka da po­ję­cie o tym, z czym przez lata mu­szą mie­rzyć się w pracy fiń­scy ra­tow­nicy me­dyczni. I oby po­mo­gło to lu­dziom spra­wu­ją­cym wła­dzę po­dej­mo­wać wła­ściwe de­cy­zje za­wczasu, a nie do­piero wtedy, kiedy sprawy się już dzieją.

Zmie­ni­łem imiona i na­zwi­ska pew­nych osób wy­stę­pu­ją­cych w książce, żeby chro­nić ko­le­gów, je­śli chcieli po­zo­stać ano­ni­mowi. Po­mi­ną­łem rów­nież in­for­ma­cje, które po­mo­głyby ich zi­den­ty­fi­ko­wać. Ze względu na zwią­zany z moją pracą obo­wią­zek za­cho­wa­nia ta­jem­nicy za­wo­do­wej zmo­dy­fi­ko­wa­łem też część oko­licz­no­ści, zmie­nia­jąc miej­sca ak­cji, drobne fakty czy iden­ty­fi­ka­tory ka­re­tek.

Do więk­szo­ści opi­sa­nych tu przy­pad­ków do­szło w sto­licy Szwe­cji, Sztok­hol­mie, ale do­kładne dane są fik­cyjne. Zro­bi­łem tak, żeby chro­nić pa­cjen­tów i ich bli­skich.

Wspo­mniane w książce sy­tu­acje z Fin­lan­dii wy­da­rzyły się głów­nie w Lahti, ale i tu zmie­ni­łem miej­sca i na­zwi­ska.

Nie za­mie­rzam też za­sy­py­wać czy­tel­nika szcze­gó­ło­wymi da­nymi. Chcia­łem przed­sta­wić pracę ra­tow­nika me­dycz­nego od strony, któ­rej nie znają zwy­kle osoby po­stronne.

Ta książka nie jest jed­nak prze­zna­czona dla lu­dzi prze­sad­nie po­waż­nych i wraż­li­wych.

Opi­suję naj­pierw wła­sne po­czątki, a po­tem za­bie­ram was do miejsc, w któ­rych po­peł­niano naj­bar­dziej dra­styczne zbrod­nie, i opo­wia­dam o szo­ku­ją­cych wy­da­rze­niach, ale też o tych wy­jaz­dach, w cza­sie któ­rych le­dwo po­wstrzy­my­wa­li­śmy się z ko­le­gami od śmie­chu.

Sztok­holm, 28.3.2022Kari Hau­ta­mäki

Po­czą­tek wszyst­kiego

Mój oj­ciec w wieku dzie­więt­na­stu lat prze­pro­wa­dził się z Va­asy do Szwe­cji od razu po od­by­ciu służby woj­sko­wej. Był rok 1968. Wy­je­chał z kraju wy­łącz­nie z przy­czyn fi­nan­so­wych. W Fin­lan­dii nie było wtedy za wiele pracy ani pie­nię­dzy, co zro­zu­miałe, bo działo się to tro­chę po­nad dwa­dzie­ścia po za­koń­cze­niu wo­jen zi­mo­wej i kon­ty­nu­acyj­nej. Póź­niej do mnie do­tarło, że nie chciał wy­jeż­dżać, bo cho­ciaż uro­dził się i wy­cho­wał w Va­asie, wcze­śniej nie zwra­cał na­wet uwagi na osoby szwedz­ko­ję­zyczne. Wy­ru­szał do Szwe­cji, prak­tycz­nie w ogóle nie zna­jąc ję­zyka. W dziale me­ta­lo­wym szkoły za­wo­do­wej nie uczyli bo­wiem pod­staw szwedz­kiego. Z po­wodu po­ryw­czego na­uczy­ciela oj­ciec po­rzu­cił też na­ukę gry na skrzyp­cach, cho­ciaż był zdol­nym uczniem. Ro­botę w Szwe­cji do­stał od razu, kiedy tylko wszedł do fa­bryki. Pra­co­wał w róż­nych miej­scach na krót­kich kon­trak­tach, w Vo­lvo, Sca­nii i in­nych szwedz­kich fa­bry­kach, które funk­cjo­no­wały głów­nie dzięki fiń­skim ro­bot­ni­kom. W 1975 roku wy­je­chał z si­łami po­ko­jo­wymi ONZ do Egiptu i ozna­czało to dla niego praw­dziwe pie­nią­dze, a nie sa­mo­chody zwol­nione z cła albo zmniej­sza­nie rat kre­dytu miesz­ka­nio­wego. Opo­wia­dał, że kiedy inni ku­po­wali ta­nie auta i spro­wa­dzali je bez po­datku do Fin­lan­dii, on in­we­sto­wał w złoto, które w Egip­cie było tań­sze niż w Skan­dy­na­wii. Prze­my­cał je po­tem w nie­do­zwo­lo­nych ilo­ściach przy każ­dym lo­cie do Szwe­cji i sprze­da­wał dro­żej. Nie cho­dziło mu wła­ści­wie o samo złoto, a bar­dziej o sta­bil­ność fi­nan­sową i po­dróże. W ciągu ca­łego ży­cia udało mu się od­wie­dzić sześć­dzie­siąt kra­jów. Pod­czas jed­nej z wy­cie­czek, w 1978 roku, po­znał w Hel­sin­kach moją matkę. Miała wtedy osiem­na­ście lat i była do­słow­nie dziec­kiem ulicy.

Już w wieku trzech lat tra­fiła pod opiekę sądu i od tej pory żyła w ro­dzi­nach za­stęp­czych. Prze­rzu­cano ją z jed­nej do dru­giej. Żadna nie była lep­sza od po­przed­nich, a tym bar­dziej stała. Tak więc w wieku pięt­na­stu lat, znu­żona cią­głymi prze­no­si­nami, matka ucie­kła i po­sta­no­wiła już ni­gdy nie ko­rzy­stać z opieki spo­łecz­nej i in­nych ob­cych do­mów. Przez trzy lata żyła na ulicy, ra­dząc so­bie, jak się dało. Dla­tego ła­two mi uwie­rzyć, że nie miała pro­blemu, żeby wy­je­chać z moim oj­cem na­za­jutrz po tym, jak się po­znali. Moja matka była osie­ro­co­nym dziec­kiem ulicy, a oj­ciec prze­my­cał złoto do Szwe­cji. Oboje ro­bili jed­nak dla mnie wszystko, co mo­gli, po­słu­gu­jąc się kar­tami i na­rzę­dziami, jaki da­ro­wało im ży­cie. Nie ży­wię za to do nich urazy.

Uro­dzi­łem się w 1981 roku w szwedz­kim mie­ście Gävle, w fiń­skiej ro­dzi­nie. W tym cza­sie uprze­dze­nia w sto­sunku do Fi­nów można było w Szwe­cji za­uwa­żyć i usły­szeć.

Pod­łoże tej dys­kry­mi­na­cji i jaw­nego ra­si­zmu ma długą hi­sto­rię. W la­tach dwu­dzie­stych ubie­głego wieku Szwe­cja była pre­kur­so­rem eu­ge­niki. Dy­rek­tor In­sty­tutu Bio­lo­gii Rasy w Up­psali chciał po­wstrzy­mać na­pływ Fi­nów do kraju i ich mie­sza­nie się ze Szwe­dami. Rów­nież szef sztok­holm­skiej po­li­cji pu­blicz­nie stwier­dził, że Fi­no­wie to zły ma­te­riał ge­ne­tyczny. Sam nie miesz­ka­łem w Szwe­cji w okre­sie naj­gor­szej dys­kry­mi­na­cji. Ale jesz­cze w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych w wielu szwedz­kich szko­łach za­bra­niano w cza­sie wy­cie­czek mó­wie­nia po fiń­sku. Ta­kie po­dej­ście pań­stwo­wych szkół w ten czy inny spo­sób wpły­wało na ży­cie wszyst­kich fiń­skich dzieci w Szwe­cji. Z dru­giej strony w dzi­siej­szej Szwe­cji z Fi­nami ko­ja­rzy się wiele cech god­nych sza­cunku. Jak to po­wie­dział mój ko­lega, który w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych do­ra­stał w Söder­tälje: „Bez Fi­nów to mia­sto prze­sta­łoby już ist­nieć”. Bar­dzo do­brze po­wie­dziane, zwa­żyw­szy na fakt, że Söder­tälje to nie byle wio­ska – mieszka w nim sie­dem­dzie­siąt ty­sięcy lu­dzi. W la­tach sie­dem­dzie­sią­tych cały tam­tej­szy prze­mysł funk­cjo­no­wał w du­żej mie­rze dzięki fiń­skim łzom i po­towi – po praw­dzie też dzięki wódce. Lecz funk­cjo­no­wał. Działo się tak nie tylko w Söder­tälje. Mało kto wie i pa­mięta, że w Szwe­cji mieszka po­nad sie­dem­set sie­dem­dzie­siąt ty­sięcy Fi­nów. To pra­wie dzie­sięć pro­cent ca­łej lud­no­ści Szwe­cji i wcale nie je­ste­śmy wszy­scy upa­ko­wani w Söder­tälje. Prze­ciw­nie, przed­mie­ścia i getta za­miesz­kane przez imi­gran­tów zna­leźć można w ca­łej Szwe­cji, rów­nież w Gävle. W każ­dym ra­zie to, że zo­sta­łem pie­lę­gnia­rzem, a po­tem ra­tow­ni­kiem me­dycz­nym, jest w du­żym stop­niu wy­ni­kiem po­czu­cia wy­ob­co­wa­nia, któ­rego do­świad­cza­łem w Szwe­cji jako dziecko.

Nie wiem, czy wszyst­kie dzieci imi­gran­tów re­ago­wały tak samo, ale mnie już w wieku pię­ciu lat draż­nił suk­ces szwedz­kich ze­spo­łów Ro­xette i Eu­rope. Nie dla­tego, że nie po­do­bała mi się ich mu­zyka, wręcz prze­ciw­nie. Kiedy Fi­nal Co­unt­down ze­społu Eu­rope w 1986 roku roz­brzmie­wał wszę­dzie na świe­cie jako nu­mer je­den na li­ście prze­bo­jów, dud­nił też na okrą­gło w moim po­koju. Czę­sto w cza­sie za­bawy uda­wa­łem wo­ka­li­stę Jo­eya Tem­pe­sta i dar­łem się, ile sił w płu­cach, śpie­wa­jąc wzmian­ko­waną pio­senkę po an­giel­sku tak, jak tylko umia­łem. Joey miał może naj­wspa­nial­szy i naj­droż­szy ma­ki­jaż, ale poza tym czu­łem się rów­nie świetną i wielką gwiazdą rocka jak on. Jed­nak jako dziecko imi­gran­tów do­ra­sta­jące na przed­mie­ściach są­dzi­łem – i to nie z po­wodu ma­ki­jażu Jo­eya – że za­równo mnie, jak i wszyst­kim in­nym imi­gran­tom nie wie­dzie się tak do­brze jak Szwe­dom.

W tym po­czu­ciu wy­ob­co­wa­nia po­cie­sze­nie przy­no­sił mi Matti Ny­känen. By­łem z niego nie­sa­mo­wi­cie dumny. Me­dia opi­sy­wały tego nie­ustra­szo­nego skoczka nar­ciar­skiego jako śmiałka, który szy­buje w chmu­rach choćby z za­wią­za­nymi oczami, a po­tem, jak to się zda­rzyło w 1982 roku, spo­koj­nie wkra­cza na za­pro­sze­nie pary kró­lew­skiej do po­miesz­czeń dla VIP-ów skoczni Hol­men­kol­len w Oslo. W naj­trud­niej­szym cza­sie suk­ces Mat­tiego był dla mnie praw­dzi­wym ra­tun­kiem po­mię­dzy co­dzien­nymi wal­kami na pię­ści.

A do bó­jek przy­zwy­cza­iłem się od naj­młod­szych lat. Szcze­gól­nie do­brze pa­mię­tam zda­rze­nie z pew­nej zimy. Ba­wi­łem się san­kami na po­dwó­rzu koło na­szego bloku, kiedy szwedzki chło­pak z są­sied­niej klatki, star­szy ode mnie o parę lat Pa­trik, po raz ko­lejny pod­szedł do mnie, po­pchnął i ude­rzył. Zo­sta­wi­łem sanki na górce i po­bie­głem z pła­czem do domu. Nie ro­zu­mia­łem, dla­czego znowu do­sta­łem po gę­bie. By­łem na dwo­rze sam i ni­komu nie prze­szka­dza­łem. Wie­dzia­łem, że zo­sta­łem źle po­trak­to­wany, ale nie mia­łem po­ję­cia, jak ten pro­blem roz­wią­zać. Wi­no­wajca był prze­cież ode mnie star­szy i sil­niej­szy.

Kiedy do­tar­łem do domu, usia­dłem z pła­czem w przed­po­koju. Tym ra­zem ro­dzice na­wet nie pró­bo­wali mnie po­cie­szać. Oj­ciec był zły i sfru­stro­wany. Wście­kał się na mnie, bo zo­sta­wi­łem wi­no­wajcy sanki i ucie­kłem do domu. Po­czu­łem, że to strasz­nie nie­spra­wie­dliwe. Znowu do­sta­łem po py­sku, a w na­grodę oj­ciec wy­darł się na mnie, że nie po­tra­fi­łem obro­nić się przed star­szym chło­pa­kiem.

W tym mo­men­cie wtrą­ciła się matka. Jej zda­niem oj­ciec był dla mnie zde­cy­do­wa­nie zbyt su­rowy, więc pró­bo­wała krzy­kiem wbić mu tro­chę ro­zumu do głowy. Za­częli się kłó­cić o me­tody wy­cho­waw­cze, a ja wciąż pła­ka­łem, te­raz już z dwóch po­wo­dów: po pierw­sze – bo do­sta­łem w gębę, po dru­gie – bo czu­łem się winny kłótni ro­dzi­ców. Po­wi­nie­nem się za­mknąć i prze­ły­kać łzy, wtedy awan­tura by nie wy­bu­chła. Kłót­nia trwała ja­kiś czas i skoń­czyła się tak, że oj­ciec ru­szył z sa­lonu do mnie do przed­po­koju.

– No, to te­raz chło­pak na­uczy się bro­nić – mruk­nął.

– Nie pró­buj go uczyć się bić! – krzyk­nęła za nim matka.

– Je­śli te­raz nie na­uczy się bro­nić, to po­tem w ży­ciu wszy­scy będą mu wcho­dzić na głowę – od­po­wie­dział oj­ciec.

Wszedł do przed­po­koju, gdzie wciąż sie­dzia­łem w ubra­niu na pod­ło­dze.

– Wyj­dziesz te­raz, pój­dziesz do tego chło­paka, nie bę­dziesz nic mó­wił ani o nic py­tał i od­po­wia­dał na żadne py­ta­nia. Po­dej­dziesz do niego i wal­niesz go w gębę naj­moc­niej, jak mo­żesz – po­ra­dził mi oj­ciec.

Po­twor­nie się prze­ra­zi­łem. Zdą­ży­łem już prze­łknąć łzy, ale znów za­czą­łem la­men­to­wać ze stra­chu, że po­now­nie będę mu­siał sta­nąć przed chło­pa­kiem, który był od mnie o głowę wyż­szy, dwa razy sil­niej­szy, szyb­szy i poza tym wy­raź­nie bar­dziej per­fidny z cha­rak­teru.

– Nie pójdę. Nie dam rady, nie pójdę i już! – upie­ra­łem się, po­wstrzy­mu­jąc płacz.

– A wła­śnie, że pój­dziemy – po­wie­dział oj­ciec, nie da­jąc mi szans na ja­ki­kol­wiek sprze­ciw. Za­ło­żył buty, zła­pał mnie za kark i pod­niósł z pod­łogi. W tej chwili wy­da­wał mi się nie­spra­wie­dliwy, ale za bar­dzo się go ba­łem, żeby mu od­mó­wić. Z dru­giej strony może na swój wła­sny, su­rowy i szczery spo­sób pró­bo­wał za­szcze­pić we mnie wiarę i pew­ność sie­bie. Kiedy wy­cią­gnął mnie za koł­nierz z miesz­ka­nia i za­wlókł aż do drzwi wej­ścio­wych na klatkę scho­dową, udzie­lił mi jesz­cze ostat­nich wska­zó­wek.

– Idziesz pro­sto do tego chło­paka i ani przez chwilę nie za­sta­na­wiasz się, co się może wy­da­rzyć. Za­trzy­mu­jesz się kilka me­trów przed nim, nic nie mó­wisz i nie od­po­wia­dasz na py­ta­nia. Za­ci­skasz rękę w pięść, po­patrz, o tak – po­wie­dział i po­ka­zał na wła­snej dłoni, jak fa­chowo za­ci­snąć rękę w pięść. – Pod­bie­gasz i wa­lisz go z ca­łej siły mię­dzy oczy, a po­tem jesz­cze je­den cios za uchem, o tu, po­patrz.

I znów oj­ciec po­ka­zał mi od­po­wied­nie miej­sce za uchem. Miało to za­kłó­cić zmysł rów­no­wagi prze­ciw­nika.

– Po­tem za­bie­rasz sanki i wra­casz do domu – na­ka­zał.

– Tato, nie dam rady. A co, je­śli nic mu nie bę­dzie i znowu do­stanę w gębę?

– Po­słu­chaj, zro­bisz tak: pod­cho­dzisz spo­koj­nie bli­sko niego i cze­kasz na wła­ściwy mo­ment, po­tem pod­bie­gasz i wa­lisz pierw­szym cio­sem za uchem, a póź­niej jesz­cze raz w gębę. Uwierz, to za­działa. Sam w szkole przy­wa­li­łem w taki spo­sób o po­łowę więk­szemu ko­le­siowi. Je­śli rąb­niesz go za uchem, to na pewno się wy­wróci. Pa­mię­taj, o, tu­taj. – I jesz­cze raz po­ka­zał mi miej­sce za uchem, gdzie znaj­duje się na­rząd rów­no­wagi.

– Jak mu tam przy­su­niesz, wy­wali się bez dwóch zdań.

Na­dal pró­bo­wa­łem ja­koś tego unik­nąć i grać pła­czem na uczu­ciach ojca. W tym mo­men­cie nie chcia­łem już sa­nek i nie ob­cho­dziła mnie na­wet nie­spra­wie­dli­wość, ja­kiej do­zna­łem. Chcia­łem tylko wró­cić do domu i żeby ro­dzice nie kłó­cili się już z mo­jego po­wodu. Ale oj­ciec czy­tał mi w my­ślach i za­czął mnie po­now­nie za­chę­cać:

– Słu­chaj, nie mo­żesz ni­komu po­zwo­lić wcho­dzić so­bie na głowę. Je­śli te­raz nie na­uczysz się bro­nić i wal­czyć o swoje, nie po­ra­dzisz so­bie ni­gdy w praw­dzi­wym ży­ciu. Wszy­scy będą ci wcho­dzić na głowę. Mu­sisz mi te­raz uwie­rzyć. Zro­zu­miesz póź­niej.

Nie po­czu­łem przy­pływu od­wagi, ale strach przed do­sta­niem w twarz wy­da­wał mi się w tam­tej chwili mniej­szym złem niż utrata sza­cunku ojca. Nie mo­głem mu przy­nieść wstydu. Wy­pa­dłem z klatki scho­do­wej na po­dwó­rze i ru­szy­łem, by po­ko­nać około czter­dzie­sto­me­trowy dy­stans, co zda­wało się trwać wieki. Do­tar­łem do wznie­sie­nia na końcu po­dwórka, gdzie Pa­trik z są­siedz­twa na­dal ba­wił się ra­do­śnie mo­imi san­kami, które so­bie wziął. Nie mó­wiąc ani słowa, za­trzy­ma­łem się u stóp wzgó­rza. Chło­pak pod­szedł do mnie z groźną miną.

– Czego? – wark­nął.

Nic nie od­po­wie­dzia­łem, sta­łem tylko bez ru­chu w mil­cze­niu. A jed­no­cze­śnie wie­dzia­łem i pra­wie czu­łem, że przez drzwi na dole lub z okna oj­ciec ob­ser­wuje, jak roz­wija się sy­tu­acja. Zda­wa­łem so­bie sprawę, że naj­waż­niej­sze nie było dla niego to, czy do­stanę znów w twarz, tylko czy się po­sta­ram.

Sta­łem na­dal bez słowa i prze­ły­ka­łem łzy. Sta­ra­łem się nie trząść i nie oka­zy­wać stra­chu, ale Pa­trik na pewno to za­uwa­żył. Tak długo się nie ru­sza­łem i nic nie mó­wi­łem, że w końcu się znu­dził.

– Wie­dzia­łem – fuk­nął i od­wró­cił się z po­wro­tem w stronę wzgó­rza cią­gnąc sanki za sobą.

Zro­zu­mia­łem, że nad­szedł wła­ściwy mo­ment. Kiedy chło­pak zdą­żył zro­bić ja­kieś pięć me­trów w górę zbo­cza, za­ci­sną­łem za ple­cami prawą rękę w pięść i ru­szy­łem za nim. Bie­głem naj­szyb­ciej, jak umia­łem, i nie my­śla­łem o ni­czym in­nym niż jego uszy. „Jak mu tam przy­su­niesz, wy­wali się bez dwóch zdań” – roz­brzmie­wały mi w gło­wie słowa ojca. Kiedy bie­głem, do­tarło do mnie, że będę mu­siał wy­sko­czyć, żeby do­się­gnąć głowy wyż­szego chło­paka. By­łem już bar­dzo bli­sko, kiedy ze szczytu górki roz­legł się głos:

– Uwa­żaj! – wrza­snął ja­kiś inny chło­pak do Pa­trika.

Ten od­wró­cił się w chwili, kiedy się za­mach­ną­łem, by ude­rzyć go w ucho, więc tra­fi­łem pro­sto w twarz. Upa­dli­śmy obaj – Pa­trik po­le­ciał na plecy, a ja od razu na niego. Wie­dzia­łem, że już nie zdo­łam ude­rzyć go tam, gdzie chcia­łem, więc in­stynk­tow­nie za­czą­łem okła­dać go dwiema rę­kami tak szybko, jak umia­łem. Bi­łem go do mo­mentu, kiedy skoń­czyło mi się po­wie­trze w płu­cach. Spła­ca­łem w ten spo­sób wszyst­kie długi – w jed­nej chwili wy­bu­chły we mnie lata nę­ka­nia, aż w końcu za­uwa­ży­łem, że Pa­trik nie usi­łuje się już na­wet bro­nić, tylko pła­cze i pró­buje wo­łać o po­moc.

Wtedy zro­zu­mia­łem, że wy­gra­łem ze star­szym, sil­niej­szym i bar­dziej per­fid­nym chło­pa­kiem. Od­zy­ska­łem sza­cu­nek do sa­mego sie­bie. By­łem te­raz we wła­snym prze­ko­na­niu naj­sil­niej­szy w oko­licy, od tej pory będę miał już spo­kój i nikt nie od­waży mi się do­ku­czać. Ude­rzy­łem jesz­cze kilka razy. Po­tem wsta­łem, za­bra­łem sanki i po­sze­dłem w stronę domu.

Cho­ciaż wy­gra­łem tę walkę, strach wciąż ści­skał mi wnętrz­no­ści. Oj­ciec nie po­ja­wił się w drzwiach, a ja zer­ka­łem za sie­bie, żeby się upew­nić, że Pa­trik na­dal leży na ziemi i nie bie­gnie za mną. Sze­dłem żwa­wym kro­kiem, nie chcąc oka­zy­wać lęku.

Opo­wie­dzia­łem tę hi­sto­rię, bo ma nie­ro­ze­rwalny zwią­zek z tym, dla­czego zo­sta­łem po­tem pie­lę­gnia­rzem. Na­bra­łem po tej bi­ja­tyce praw­dzi­wej pew­no­ści sie­bie, ale z dru­giej strony od­kry­łem nieco wy­pa­czony spo­sób na roz­wią­zy­wa­nie pro­ble­mów, co spo­wo­do­wało, że mia­łem póź­niej pro­blemy w szkole. Ucier­piały na tym moje wy­niki w na­uce, ale oj­ciec zda­wał się nie dbać już o to, ja­kie do­sta­wa­łem oceny, bo uznał, że naj­le­piej bę­dzie za­chę­cać mnie do sportu. Był za­do­wo­lony tak długo, jak tre­no­wa­łem i trzy­ma­łem się z da­leka od nar­ko­ty­ków i in­nych środ­ków odu­rza­ją­cych. Nar­ko­ty­ków uni­ka­łem z obawy przed te­stami an­ty­do­pin­go­wymi, ale al­ko­hol, ow­szem, lu­bi­łem. To wła­śnie al­ko­hol – obok Mat­tiego Ny­känena – spra­wił, że zo­sta­łem ra­tow­ni­kiem me­dycz­nym. Ni­gdy za młodu nie ma­rzy­łem jed­nak o ka­rie­rze po­li­cjanta, stra­żaka czy ra­tow­nika. To, że wy­bra­łem taki za­wód, było wy­ni­kiem wielu zbie­gów oko­licz­no­ści, jed­nego głu­piego żartu i za­kładu. Z bie­giem czasu na­uczy­łem się cie­szyć tą pracą, ale nie było to żadne po­wo­ła­nie.

Prze­pro­wadzka do Fin­lan­dii

Moje ma­rze­nie o prze­pro­wadzce do Fin­lan­dii speł­niło się na po­czątku lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Nie znam do­kład­nego po­wodu, dla któ­rego się prze­nie­śli­śmy. Ro­dzice wy­ja­śnili mi, że nie chcieli mię­dzy in­nymi, że­bym za­po­mniał swo­ich fiń­skich ko­rzeni. By­łem bo­wiem tak na ba­kier z ję­zy­kiem oj­czy­stym, że po prze­pro­wadzce mu­sia­łem trzy lata z rzędu zda­wać po­prawkę z fiń­skiego, żeby przejść do na­stęp­nej klasy. Nie zo­sta­łem ani razu na drugi rok, ale naj­wy­raź­niej w wy­ja­śnie­niach ro­dzi­ców było ja­kieś ziarno prawdy.

Choć chcia­łem tej prze­pro­wadzki, prze­ży­łem spory szok kul­tu­rowy. Nie ła­go­dził go na pewno fakt, że prze­nie­śli­śmy się w cza­sie naj­gor­szego kry­zysu, na do­da­tek do Lahti, mia­sta zwa­nego fiń­skim Chi­cago. Póź­niej stało się moim do­mem i przy­sta­nią w Fin­lan­dii, ale po­czątki były trudne.

Wła­dze mia­sta przy­dzie­liły nam miesz­ka­nie w bloku na Muk­kuli, która już wtedy była mocno nie­spo­kojną dziel­nicą. Pierw­szym wspo­mnie­niem, ja­kie zo­stało mi z na­szego no­wego miej­sca za­miesz­ka­nia, był słynny fiń­ski prze­stępca Ilpo Larha i dra­mat z wzię­tymi przez niego za­kład­ni­kami. Po trwa­ją­cym pięć­dzie­siąt pięć go­dzin ob­lę­że­niu Larha się za­strze­lił. Po­szli­śmy z oj­cem oglą­dać to wy­da­rze­nie, bo wszystko działo się w są­siedz­twie, pięć mi­nut spa­ce­rem od nas.

My­śla­łem wtedy, że zna­leź­li­śmy się w ja­kiejś in­nej rze­czy­wi­sto­ści – nie w są­sied­nim kraju, tylko na in­nej pla­ne­cie. Bra­ko­wało nam zna­jo­mego oto­cze­nia, pie­nię­dzy i pracy, bo w tym cza­sie kry­zys od­ci­snął silne piętno na fiń­skiej go­spo­darce i rynku za­trud­nie­nia, a ro­dzice nie mieli w kie­szeni ak­tu­al­nych CV. Gdyby na­wet je mieli, to nie by­łyby za dłu­gie.

Oj­ciec był po­cząt­kowo bez­ro­botny, a matka uczyła się na wska­za­nych przez urząd pracy kur­sach do­sko­na­le­nia za­wo­do­wego dla imi­gran­tów. Sta­tus imi­granta mocno mi do­piekł. W Szwe­cji by­łem tym fin­n­jäveln, fiń­skim bę­kar­tem, a kiedy przy­je­cha­łem do Fin­lan­dii, oka­zało się, że je­stem „tym Szwe­dem”, a nie jed­nym z nich – czy z nas – jak się spo­dzie­wa­łem. Nie umia­łem po­go­dzić się z ta­kim przy­ję­ciem i czę­sto wie­czo­rami pła­ka­łem, że mój wła­sny na­ród tak mnie za­wiódł. Z po­czątku nie mia­łem żad­nych ko­le­gów i włó­czy­łem się sa­mot­nie to tu, to tam. Kum­ple po­ja­wili się póź­niej – jak na iro­nię dla­tego, że umia­łem się bić. Już w pierw­szych ty­go­dniach inni ucznio­wie się zo­rien­to­wali, że je­stem do­bry w bój­kach, a po­nie­waż by­łem dość od­ważny, ro­bi­łem to czę­sto. Póź­niej rów­nież, jak to się mówi, za wy­na­gro­dze­niem.

Na szczę­ście osta­tecz­nie wcią­gnęło mnie nowe hobby. Je­den z ko­le­gów tre­no­wał skoki nar­ciar­skie i po krót­kich na­mo­wach udało mi się na­kło­nić matkę, żeby za­brała mnie do cen­trum spor­to­wego Kar­palo na tre­ning. Do­łą­czy­łem do nie­ist­nie­ją­cego już dziś klubu mło­dych skocz­ków Lah­den Mäki-Po­jat. Od razu za­ko­cha­łem się w tej dys­cy­pli­nie i wkrótce by­łem już cał­kiem do­bry. My­ślę, że wpływ na to miała moja nar­ciar­ska ak­tyw­ność w Szwe­cji. Dzięki temu jeż­dże­nie i ska­ka­nie na nar­tach nie były mi obce. Szybko awan­so­wa­łem z po­ziomu okrę­go­wego do kra­jo­wego, naj­pierw do ju­nior­skiej, a po­tem do se­nior­skiej ka­dry. Dziś my­ślę, że to naj­lep­szy okres w moim ży­ciu. My, mło­dzi chłopcy wy­brani do re­pre­zen­ta­cji i na zgru­po­wa­nia ka­dry, by­li­śmy uprzy­wi­le­jo­wani w po­rów­na­niu z więk­szą czę­ścią ró­wie­śni­ków. Jeź­dzi­li­śmy na tre­ningi i kon­kursy po ca­łej Fin­lan­dii i po świe­cie, głów­nie jed­nak po Eu­ro­pie. A poza tym upra­wia­nie sko­ków nar­ciar­skich spra­wiło, że w moim ży­ciu za­pa­no­wały po­rzą­dek i sys­te­ma­tycz­ność.

Dzięki suk­ce­som w sko­kach także służbę woj­skową od­by­łem w od­dzia­łach spor­to­wych, czego we­dług lu­dzi z ar­mii w ogóle nie na­leży na­zy­wać woj­skiem. Można mieć na ten te­mat inne zda­nie, ale taka jest prawda i nie ma się co spie­rać – zwol­nie­nie z trwa­ją­cej rok służby to przy­wi­lej.

Sport na różne spo­soby nadał memu ży­ciu rów­no­wagę, a jed­no­cze­śnie po­czu­łem, że do cze­goś przy­na­leżę – do fiń­skiej dru­żyny. Pierw­szy raz w ży­ciu by­łem czę­ścią więk­szej ca­ło­ści.

Ale z cza­sem za­częło mi iść sła­biej. Ist­niało ostre współ­za­wod­nic­two w dru­ży­nie i na are­nie mię­dzy­na­ro­do­wej. Spon­so­rzy ocze­ki­wali suk­ce­sów, ja też ich chcia­łem i ile­kroć mi się nie udało, czu­łem się, jak­bym wszyst­kich za­wiódł.

Szcze­gól­nie było mi żal ro­dzi­ców, któ­rzy – zwłasz­cza na po­czątku mo­jej ka­riery – ze swo­ich ogra­ni­czo­nych za­so­bów wy­da­wali spore sumy na obozy, za­wody, sprzęty i wszyst­kie te do­dat­kowe hi­sto­rie zwią­zane ze spor­tem. Oczy­wi­ście z cza­sem co­raz rza­dziej mu­sieli się­gać do port­fela, bo za­częli po­ja­wiać się spon­so­rzy, ale i tak czu­łem się winny, w moim prze­ko­na­niu bo­wiem nie umia­łem od­po­wied­nio zre­wan­żo­wać się za ich fi­nan­sowy wkład.

Ta zła passa trwała parę lat. I jak ty­powy głup­ko­waty młody, choć niby to do­ro­sły czło­wiek, który nie mu­siał ni­gdy wcze­śniej brać za sie­bie praw­dzi­wej od­po­wie­dzial­no­ści, wy­my­śli­łem, że naj­lep­szym le­kar­stwem i spo­so­bem na po­ra­dze­nie so­bie z sy­tu­acją bę­dzie al­ko­hol. Przez ostat­nie dwa lata przy­gody ze sko­kami mocno po­pi­ja­łem, a w 2003 roku się­gną­łem dna.

Wie­czo­rem w dniu po­prze­dza­ją­cym za­wody po­sta­no­wi­łem wy­sko­czyć na jedno, może dwa piwa. Oczy­wi­ście nie skoń­czyło się tylko na tym, dość szybko wy­pi­łem ko­lejne bu­telki, a rano w ho­telu kon­ty­nu­owa­łem już wó­deczką. Ra­czy­łem się nią jesz­cze parę go­dzin przed kon­kur­sem i za­nim wy­je­cha­li­śmy na miej­sce za­wo­dów, po­spa­łem pew­nie nie wię­cej niż dwie go­dziny.

Do dziś nie wiem, jak do­tar­łem na wieżę, bo kiedy kon­kurs się za­czy­nał, by­łem jesz­cze kom­plet­nie pi­jany. Pierw­sze wspo­mnie­nie mam z chwili, kiedy przy­szła moja ko­lej i po­my­śla­łem so­bie, że mu­szę sko­czyć, bo nie od­ważę się zejść. By­łem wciąż tak pi­jany i zmę­czony, że do­słow­nie nie mo­głem utrzy­mać się na no­gach, więc po skoku roz­ło­ży­łem się tylko u stóp góry, cze­ka­jąc na ka­retkę.

Kiedy wy­sze­dłem ze szpi­tala, je­den z kum­pli po­wie­dział mi, że z tego mo­jego jeż­dże­nia ka­retką można by już mieć ja­kieś pie­nią­dze. Na­wią­zy­wał do mo­ich ostat­nich dwóch lat na skoczni, bo w tym okre­sie z po­wodu braku mo­ty­wa­cji tro­chę czę­ściej upa­da­łem i lą­do­wa­łem na po­skła­da­nie. Po ostat­nim po­by­cie w szpi­talu za­ka­zano mi sko­ków, ale już wcze­śniej, kiedy po pierw­szym szoku do­sze­dłem do sie­bie, od­wa­ży­łem się wy­znać ojcu, że chcę po­rzu­cić ten sport.

No cóż, nie cał­kiem z tym skoń­czy­łem, bo wciąż cią­gnęło mnie do sko­ków, więc przez rok tre­no­wa­łem sam, bez żad­nego wspar­cia. Kiedy na wio­snę na­stęp­nego roku skoń­czył mi się za­kaz uczest­nic­twa w za­wo­dach, wzią­łem jesz­cze udział w mi­strzo­stwach Fin­lan­dii. Wy­ska­ka­łem sre­bro, ale to było wszystko. Zo­sta­wi­łem na miej­scu narty i cały sprzęt, po czym wró­ci­łem do domu.

Po­ja­wiły się jed­nak nowe pro­blemy, bo nie ukoń­czy­łem żad­nej szkoły. W cza­sie ka­riery spor­to­wej ni­g­dzie nie wy­trwa­łem na­wet przez rok. My­śla­łem so­bie: „Na próżno się­gam po pod­ręcz­niki, skoro ni­gdy mnie nie ma”.

Nie mia­łem też zie­lo­nego po­ję­cia, co chciał­bym ro­bić, aż do mo­mentu, kiedy przy­po­mnia­łem so­bie rzu­coną bez­tro­sko sar­ka­styczną uwagę mo­jego kum­pla na te­mat mo­ich prze­jaż­dżek ka­retką.

Nie wie­dzia­łem, do ja­kiej szkoły pójść, żeby zdo­być taki za­wód, więc za­py­ta­łem matki.

– Cho­dzi ci za­pewne o pie­lę­gnia­rzy – od­po­wie­działa.

I tak bez dłuż­szych na­my­słów zło­ży­łem pa­piery i stwier­dzi­łem, że mogę spró­bo­wać, skoro ni­czego in­nego nie wy­my­ślę. Po­tem uczy­łem się da­lej, by zo­stać ra­tow­ni­kiem me­dycz­nym. Pi­sząc tę książkę, stu­diuję, żeby zo­stać na­uczy­cie­lem.

Men­tor du­pek

Kilka mie­sięcy po wy­sła­niu pa­pie­rów do­sta­łem za­pro­sze­nie na eg­za­miny wstępne. Skła­dały się z za­dań pi­sem­nych, te­stów psy­cho­lo­gicz­nych i roz­mów. Za­py­tany o mo­ty­wa­cję, od­po­wie­dzia­łem, że za­wsze ma­rzy­łem o pracy w ka­retce. Nie wspo­mnia­łem na­to­miast o na­ło­żo­nym na mnie rocz­nym za­ka­zie udziału w za­wo­dach. Do­sta­łem się do szkoły. To była świetna wia­do­mość, bo jak wielu eks­spor­tow­ców mo­głem rów­nie do­brze zo­stać bez­ro­botny. Na szczę­ście udało mi się wejść w rytm i co­dzien­ność nor­mal­nych lu­dzi.

Pierw­sze ty­go­dnie w szkole były dla mnie praw­dzi­wym szo­kiem. Przy­jęto dwa­dzie­ścia pięć osób, w tym tylko trzech męż­czyzn. Z nas trzech tylko ja zja­wia­łem się każ­dego cho­ler­nego ranka i wy­sia­dy­wa­łem swoje. Drugi zja­wiał się, kiedy miał ochotę, trzeci jesz­cze rza­dziej – zdaje się, że póź­niej w ogóle prze­rwali na­ukę. Nie mia­łem nic prze­ciwko tylu pa­niom w na­szej kla­sie, ale nie mie­li­śmy wspól­nych te­ma­tów.

Sama na­uka też oka­zała się szo­kiem, zwłasz­cza przez pierw­sze dwa lata, kiedy to prze­ro­bi­li­śmy całe pod­stawy pie­lę­gniar­stwa. Pierw­sze prak­tyki wy­zna­czono nam na od­dziale miej­skiego szpi­tala. By­łem wtedy o krok od re­zy­gna­cji ze szkoły. Nie cho­dzi o to, że prze­szka­dzali mi starsi lu­dzie, wręcz prze­ciw­nie, ale mu­sia­łem bar­dzo zmie­nić styl ży­cia – od sportu do my­cia i do­glą­da­nia wie­ko­wych pa­cjen­tów.

Za­ci­ska­łem zęby i na trze­cim roku było mi już ła­twiej. Tym bar­dziej że te­maty wy­kła­dów i prak­tyki za­częły co­raz bar­dziej łą­czyć się z ra­tow­nic­twem me­dycz­nym.

Po stu­diach do­sta­łem pierw­szą pracę w Hel­sin­kach, w sta­cji po­go­to­wia ra­tun­ko­wego w Töölö. Po­tem na rok prze­nio­słem się na salę ope­ra­cyjną w Lahti. Po tym okre­sie przez kilka lat pra­co­wa­łem jako pie­lę­gniarz fre­elan­cer. Nie za­grza­łem ni­g­dzie miej­sca, zmie­nia­łem spe­cja­li­za­cje i pra­co­daw­ców. Zda­rzało mi się mieć kilka miejsc pracy jed­no­cze­śnie.

Póź­niej tra­fi­łem na od­dział ra­tun­kowy szpi­tala w Päi­jät-Häme jako ra­tow­nik me­dyczny w ka­retce. To tam po­zna­łem Vilk­kiego.

Nie był to ktoś, do kogo ła­two się zbli­żyć. Tak na­prawdę cza­sami za­cho­wy­wał się w sto­sunku do no­wych pie­lę­gnia­rzy jak praw­dziwy du­pek. Ale już z da­leka bił od niego na­byty przez lata pro­fe­sjo­na­lizm, a ja go so­bie ce­nię. Vilkki ni­gdy nie był mę­czą­cym bes­ser­wis­se­rem i nie pró­bo­wał za­drę­czać no­wych mło­dych ko­le­gów wie­dzą i umie­jęt­no­ściami. Wy­da­wał się dup­kiem głów­nie z po­wodu do­no­śnego głosu i cią­głego, bez­u­ży­tecz­nego mie­le­nia ozo­rem. Gdy po­znało się go jed­nak tro­chę bli­żej, w tym, co ga­dał, można było zna­leźć sens i do­strzec życz­li­wego czło­wieka o do­brych in­ten­cjach. Je­śli tylko umie­jęt­nie się go słu­chało, za­wsze można było się od niego cze­goś na­uczyć.

Co wraż­liwsi oba­wiali się przy­pusz­czal­nie nie tylko do­no­śnego głosu Vilk­kiego, ale też jego wy­glądu. Nie był brzydki, ale mógł się wy­da­wać prze­ra­ża­jący i po­ryw­czy. Ja się go nie ba­łem. Dla mnie jest tylko pach­ną­cym ole­jem i tłusz­czem fa­ce­tem z dłu­gimi wło­sami, który ma na udzie, tuż przy ją­drach, wy­ta­tu­owa­nego pre­zy­denta Kek­ko­nena z kłami wy­sta­ją­cymi z ust (a na dru­gim udzie, też przy klej­no­tach, po­tęż­nego wie­prza). Je­śli prze­bić się przez tę ze­wnętrzną po­włokę, w Vilk­kim można zna­leźć praw­dzi­wego przy­ja­ciela. (Na mar­gi­ne­sie: uro­dziny Kek­ko­nena wy­pa­dają tego sa­mego dnia co moje. Tak więc moja przy­jaźń z Vilk­kim nie była może za­pi­sana w gwiaz­dach, ale już w ją­drach – jak naj­bar­dziej).

Kiedy za­tem pra­co­dawca po­wie­dział nam o pro­gra­mie men­to­rin­go­wym, Vilkki był moim pierw­szym i je­dy­nym wy­bo­rem. Na moje szczę­ście nikt inny nie zdą­żył po­pro­sić go o men­to­ring, a on sam nie chciał być ni­czyim men­to­rem. Z da­leka dało się za­uwa­żyć, że z pew­no­ścią nie tę­skni do kuli u nogi w po­staci nie­opie­rzo­nej mło­dzieży.

Vilkki był już na ta­kim eta­pie ka­riery, kiedy pra­cuje się w mil­cze­niu, z wy­jąt­kiem rzu­ca­nia kur­wami, a po­tem moż­li­wie jak naj­szyb­ciej idzie się do domu czy gdzie­kol­wiek in­dziej, byle tylko wyjść z ro­boty. A że jesz­cze się nie zna­li­śmy i by­łem dla niego jed­nym z wielu żół­to­dzio­bów, to wie­dzia­łem, że je­śli zła­pię go za rę­kaw i za­py­tam: „Hej, zo­sta­niesz moim men­to­rem?”, z miej­sca mi od­mówi. Ale mia­łem do­sko­nały plan.

Przy­ją­łem pracę ko­or­dy­na­tora roz­kładu zmian, bo ro­bi­łem to już wcze­śniej, a nikt inny nie chciał się tym zaj­mo­wać. Ow­szem, wzią­łem na wła­sne barki naj­bar­dziej sa­do­ma­so­chi­styczne za­ję­cie pod słoń­cem. Nie sły­sza­łem ni­gdy, żeby ko­or­dy­na­tor zmian zo­stał za­pro­szony na ja­kąś im­prezę albo się z kimś za­przy­jaź­nił. Prze­ciw­nie, wszy­scy wcho­dzą mu w ty­łek tylko co trzy lub cztery ty­go­dnie przed ogło­sze­niem no­wego roz­kładu zmian. Po­tem, kiedy znów nie udaje się speł­nić wszyst­kich ży­czeń – na przy­kład gdy nie do­sta­nie się na­wet jed­nego wol­nego ty­go­dnia na wy­jazd do Hisz­pa­nii na imie­niny ra­so­wego kota dziew­czyny ku­zyna – na­stroje zu­peł­nie się zmie­niają.

Wła­ści­wie to na­wet się za­sta­na­wiam, czy nie ura­to­wa­łem wię­cej lu­dzi jako ko­or­dy­na­tor roz­kładu zmian niż jako ra­tow­nik me­dyczny. Bo kiedy Fin je­dzie do Hisz­pa­nii, by spę­dzić ty­dzień na im­pre­zie imie­ni­no­wej ra­so­wego kota, szcze­gól­nie ta­kiego na­gra­dza­nego, to na ta­kiej wy­cieczce po­ja­wią się jedne czy dru­gie zwłoki, a co naj­mniej ja­kieś al­ko­ho­lowe za­pa­le­nie wą­troby. Tak więc prze­pra­szam was, moi dro­dzy eks­ko­le­dzy, a jed­no­cze­śnie: bar­dzo pro­szę, nie ma za co.

Pod­stępny plan, który po­wzią­łem w związku z Vilk­kim, był w du­żej mie­rze za­sługą jego sa­mego. W tym cza­sie nie ukła­dało mu się za do­brze z byłą żoną, co nie­mal zmu­szało go do trzy­ma­nia się z dala od domu. Po­pro­sił mnie, że­bym uło­żył mu długą zmianę na ty­dzień bez prze­rwy, do tego moż­li­wie da­leko od cen­trum Lahti. No i tak zro­bi­łem, ow­szem, tyle że wpi­sa­łem sa­mego sie­bie jako jego part­nera na cały ty­dzień w Kär­köli.

Kär­kölä jest pra­wie tak ci­chym i le­żą­cym na ubo­czu miej­scem, jak rzeka Ca­hu­la­was­see w fil­mie Uwol­nie­nie – ni­gdy nic się tam nie dzieje. Vilkki mógł so­bie po­le­żeć przez dwu­na­sto­go­dzinny dy­żur, a po­tem po­je­chać do domu czy do­kąd­kol­wiek by chciał. Kär­kölä leży w ta­kiej głu­szy, że by­li­śmy z Vilk­kim je­dy­nym per­so­ne­lem w tam­tej­szej ba­zie cen­trum ra­tow­ni­czego. Co ja­kiś czas by­wał u nas do­wódca stra­ża­ków, ale nie spra­wiał pro­ble­mów, szcze­gól­nie je­śli wpa­dał, kiedy by­li­śmy w sau­nie albo na si­łowni. W Kär­köli jed­nak wpro­wa­dzi­łem w ży­cie mój nie­cny plan.

Kiedy nad­szedł pierw­szy dzień pracy tego dłu­giego ty­go­dnia, obaj przy­je­cha­li­śmy rano do bazy w Hol­loli. Ode­bra­li­śmy ka­retkę i po­je­cha­li­śmy da­lej, do bazy w Kär­köli, jesz­cze około dwu­dzie­stu ki­lo­me­trów w stronę lasu.

A tak to wy­glą­dało. Sta­łem na po­dwó­rzu przed bazą w Hol­loli może mi­nutę, kiedy usły­sza­łem pie­kielny ha­łas i ło­skot. Od­wró­ci­łem się i zo­ba­czy­łem zbli­ża­ją­cego się zie­lo­nego peu­ge­ota. Z okien auta bu­chał dym, więc by­łem pe­wien, że ja­kiś cy­wilny oso­bowy sa­mo­chód się pali, a jego kie­rowca, za­miast dzwo­nić na sto dwa­na­ście, po­sta­no­wił skrę­cić do naj­bliż­szej re­mizy, li­cząc, że stra­żacy mu po­mogą.

Sa­mo­chód za­trzy­mał się cał­kiem równo na miej­scu par­kin­go­wym, więc to nie ha­mulce dy­miły. Po­tem zaś, jak gdyby ni­gdy nic, z auta wy­gra­mo­lił się Vilkki. We­szli­śmy do bu­dynku i ru­szy­li­śmy pro­sto do ka­retki. Vilkki za­py­tał, czy z sa­mo­cho­dem wszystko w po­rządku, i za­nim zdą­ży­łem od­po­wie­dzieć, rzu­cił „świet­nie”, a na­stęp­nie ostro ru­szył do Kär­köli.

Po­sta­no­wi­łem wcie­lić w ży­cie swoją in­trygę. Te­raz nie mógł mi uciec.

– Vilkki, zo­sta­niesz moim men­to­rem? – spy­ta­łem z sie­dze­nia pa­sa­żera.

Grało ra­dio Rock, a Vilkki nie od­po­wia­dał. Ści­skał kie­row­nicę w po­zy­cji za dzie­sięć druga i uda­wał, że słu­cha dys­ku­sji mię­dzy oso­bami pro­wa­dzą­cymi au­dy­cję. Nie po­ru­szał głową, nie prze­su­wał rąk, po pro­stu je­chał, bez słowa wbi­ja­jąc nie­ru­chomy wzrok przed sie­bie. Wie­dzia­łem, że usły­szał moje py­ta­nie, ale był tak wy­ku­rzony, że nie mógł wy­do­być z sie­bie głosu. Nor­mal­nie za­cząłby pie­przyć coś w stylu: „Po­bzy­ka­łeś so­bie?” albo ja­koś po­dob­nie.

Na ra­zie da­łem mu ode­tchnąć. Po­my­śla­łem, że dy­żur pój­dzie nam ła­twiej, je­śli po­zwolę Vilk­kiemu trwać w prze­ko­na­niu, że po pro­stu za­po­mnia­łem o spra­wie.

Na­stęp­nego ranka sy­tu­acja się po­wtó­rzyła: ten sam stary zie­lony peu­geot wje­chał w chmu­rze dymu na po­dwó­rze. Trzeba tu wspo­mnieć, że ogól­nie Vilkki woli mo­to­cy­kle. Po ja­kimś cza­sie za­mie­nił auto na now­szego dwu­miej­sco­wego merca, ale i ten po­jazd w rę­kach Vilk­kiego wy­buchł i za­czął dy­mić w trak­cie jazdy. Nie wiem, czy wy­jąt­kowo ła­two orżnąć Vilk­kiego przy sprze­daży auta, czy to on trak­tuje sa­mo­chody jak swo­ich kum­pli, któ­rych ta­tu­uje po pi­jaku w cze­lu­ściach wła­snej piw­nicy.

– Vilkki, zo­sta­niesz moim men­to­rem? – za­py­ta­łem znów od razu z rana.

Znów w tle grało ra­dio Rock, a Vilkki w dro­dze do Kär­köli nie ode­zwał się ani sło­wem. Tym ra­zem tro­chę za­częło mnie to już iry­to­wać, bo za­cho­wy­wa­li­śmy się, jak­by­śmy byli ma­lut­kimi dziećmi, które za­po­mi­nają o swo­ich spra­wach, je­śli o nich nie mó­wią. Czy fa­cet na­prawdę chciał uni­kać od­po­wie­dzi przez cały ty­dzień? Po­sta­no­wi­łem, że coś jed­nak z niego wy­cią­gnę, choćby to miała być od­po­wiedź od­mowna. Kiedy do­je­cha­li­śmy do Kär­köli, prze­bra­łem się w ubra­nie tre­nin­gowe i po­sze­dłem do si­łowni. Po­ćwi­czy­łem około go­dziny, po czym za­czą­łem da­lej mę­czyć Vilk­kiego. Le­żał na ka­na­pie w po­koju te­le­wi­zyj­nym i prze­glą­dał coś w te­le­fo­nie.

– No to zo­sta­niesz…? Sam wi­dzia­łeś mejla od szefa: każdy nowy musi mieć ja­kie­goś men­tora. To co mam mu po­wie­dzieć? Bę­dziesz moim men­to­rem czy nie?

W końcu od­po­wie­dział:

– Po­py­ta­łem kum­pli i dzwo­ni­łem do szefa. To nie bę­dzie ła­twe, dla mnie, a tym bar­dziej dla cie­bie. Zo­stanę twoim men­to­rem, ale trzy­masz gębę na kłódkę i koń­czysz z całą tą gów­niar­ską ner­wówą. Po pro­stu ob­ser­wu­jesz i ro­bisz to, co ja.

Taki był po­czą­tek na­szej przy­jaźni.

Lahti – spor­towcy i am­fe­ta­mina

Kiedy po­ja­wia się te­mat Lahti, pierw­szym sko­ja­rze­niem po­winna być moim zda­niem Siiri „Äi­tee” Ran­ta­nen, po­cho­dząca z Toh­ma­järvi w środ­ko­wej Ka­re­lii le­genda bie­gów nar­ciar­skich. Z mia­stem tym zwią­zane są też inne sławy – pił­karz Jari Lit­ma­nen i gło­śni ki­bice klubu pił­kar­skiego FC Lahti. Ale w oczach czło­wieka z ze­wnątrz Lahti jest przede wszyst­kim ta­kie, jak w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych opi­sał je w pio­sence ze­spół Amu­let:

Wpa­daj do Lahti, fiń­skiego Chi­cagoWpa­daj do Lahti, tu sporo się dziejeŁo­try swo­bod­nie cho­dzą po mie­ścieMogą, bo gliny za kratą sie­dzą Gdy w nocy bar­dzo na­pić się ze­chceszNie mu­sisz ster­czeć w ko­lejce na me­cie

Mia­sto rze­czy­wi­ście pró­bo­wało po­pra­wić swój wi­ze­ru­nek i w 2021 roku zo­stało wy­brane Zie­loną Sto­licą Eu­ropy. Niby jest tam Seu­ra­hu­one i inne luk­su­sowe re­stau­ra­cje. Prawda jest jed­nak taka, że lo­kale, w któ­rych miej­scowa śmie­tanka lan­suje się w ele­ganc­kich ciu­chach, nie róż­nią się w ża­den spo­sób od zwy­kłych fiń­skich knajp. Ja też już w wieku pięt­na­stu lat by­łem z kum­plami w Seu­ra­hu­one, gdzie szyb­ciutko urzą­dzi­li­śmy so­bie małą, pół­go­dzinną po­pi­jawę. Do tej pory się za­sta­na­wiam, jak udało nam się po­tem do­trzeć do szkoły i do tego jesz­cze unik­nąć roz­mowy z dy­rek­to­rem.

Tej su­ro­wej rze­czy­wi­sto­ści nie zmie­niają nie­szczę­sne re­monty ele­wa­cji i zmiany nazw, kiedy to raz w roku ude­rza w firmę ban­kruc­two lub coś in­nego. Na­zwy są nowe, ale klienci i wła­ści­ciele ci sami i nie da się tego ukryć, zmie­nia­jąc wy­strój i ta­pety. Ale też nie ma po­trzeby. Lahti jest na swój spo­sób piękne. To pro­sty, su­rowy, piękny dom.

Mało kto jed­nak zdaje so­bie sprawę, że na­zwa­nie Lahti fiń­skim Chi­cago nie miało po­cząt­kowo związku z prze­stęp­czo­ścią, tylko z fak­tem, że tak jak Chi­cago w la­tach dwu­dzie­stych ubie­głego wieku, Lahti było znane z du­żej liczby rzeźni.

Złą sławę fiń­skiego Chi­cago z po­wodu sta­ty­styk kry­mi­nal­nych zy­skało póź­niej, w la­tach sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych, na co ist­nieje dość na­tu­ralne i zu­peł­nie lo­giczne wy­tłu­ma­cze­nie. Kiedy w 1905 roku Lahti otrzy­mało sta­tus mia­sta, miesz­kało w nim mniej wię­cej dwa ty­siące osiem­set osób. W wy­niku uprze­my­sło­wie­nia w la­tach dwu­dzie­stych liczba miesz­kań­ców za­częła gwał­tow­nie wzra­stać. Ro­bot­nicy na­pły­wali ma­sowo z ca­łej Fin­lan­dii i z róż­nych czę­ści ów­cze­snego Związku Ra­dziec­kiego. Rdzenni miesz­kańcy Lahti na­le­żeli więc do nie­licz­nych, a star­cia mię­dzy przed­sta­wi­cie­lami róż­nych kul­tur stały się nie­unik­nione. W la­tach sie­dem­dzie­sią­tych w Lahti było już dzie­więć­dzie­siąt pięć ty­sięcy miesz­kań­ców, więc kon­flikty przy­bie­rały na sile. Po­zy­cja mia­sta jako ru­chli­wego punktu tran­zy­to­wego i miej­sca o du­żym przy­ro­ście lud­no­ści oka­zały się do­brym grun­tem dla roz­woju nie­po­ko­jów spo­łecz­nych i prze­stęp­czo­ści.

Miesz­kańcy Lahti nie ukry­wają tej hi­sto­rii, prze­ciw­nie, są dumni z re­pu­ta­cji swo­jego mia­sta i w pełni wy­ko­rzy­stują fakt, że przy­rów­nuje się je do Chi­cago. To prawda, że o Lahti opo­wiada się wiele hi­sto­rii i le­gend, ale obec­nie ośro­dek ten nie do­rów­nuje już swo­jej sła­wie. Prze­stęp­czość jed­nak ist­nieje, zwłasz­cza zwią­zana z nar­ko­ty­kami. Prze­moc na­prawdę była i jest, ale my­ślę, że zmie­niła się jej forma, a przy­naj­mniej cele.

Gdy cho­dzi­łem do spor­to­wej klasy w gim­na­zjum, też cza­sami czu­łem praw­dziwy strach przed śmier­cią. Chwi­lami na­prawdę ogar­niało mnie prze­ra­że­nie, czy uda mi się prze­żyć dzień i wró­cić do domu. Bo albo ko­goś po­wie­sili za spodnie na wie­szaku, albo ja­kiś nie­szczę­sny pa­pla le­ciał po dzie­się­ciu stop­niach głową w dół. Ciosy się otrzy­my­wało i roz­da­wało.

Od­bie­ra­łem to jako pod­bi­ja­nie przez chło­pa­ków stawki w roz­grywce o to, który ko­gut rzą­dzi w kur­niku i kto ustala re­guły gry. Obec­nie te na­sze bójki i bu­do­wa­nie hie­rar­chii uznano by za szkolną prze­moc – i istot­nie tak było. Ale wtedy tak na to nie pa­trzono. Gdy ktoś z nas mó­wił o tym na ze­wnątrz, po szkol­nym aresz­cie do­sta­wał dwa razy gor­sze la­nie. Le­piej więc było sie­dzieć ci­cho, zma­gać się z sy­tu­acją da­lej i wy­ko­rzy­sty­wać atuty, które udało się do­tych­czas na­być. Prawda jest jed­nak taka, że to drę­cze­nie sta­wało się po­cząt­kiem kło­po­tów nie­jed­nego z nas i z tego punktu wi­dze­nia by­łoby le­piej, gdyby wła­dze szkolne i na­uczy­ciele mieli wię­cej wie­dzy i lep­sze środki, by wtrą­cić się w to, co się działo w pla­cówce.

W żad­nym wy­padku nie za­chę­cam ni­kogo do prze­mocy, szcze­gól­nie te­raz, kiedy sam mam dzieci. Nie wiem, jak re­ago­wał­bym jako ro­dzic, gdy­bym do­wie­dział się, że moje dziecko do­świad­cza ta­kich sa­mych nie­bez­pie­czeństw, z ja­kimi kie­dyś się zma­ga­li­śmy. Czasy na szczę­ście się zmie­niły. Gdy­bym wtedy wspo­mniał w domu o tych spra­wach, oj­ciec nie za­te­le­fo­no­wałby do dy­rek­tora, tylko z miej­sca po­ra­dził mi, jak się bro­nić i od­pła­cać tym sa­mym.

Do­brym przy­kła­dem są moje dwa pierw­sze ty­go­dnie w gim­na­zjum. Po­zna­łem wtedy ta­kiego jed­nego Ant­tiego. Po­cząt­kowo zu­peł­nie się nie do­ga­dy­wa­li­śmy. Ko­leś był cho­ler­nie uciąż­liwy, dużo ga­dał i za­dzie­rał nosa. Zo­stał wy­brany do klasy spor­to­wej jako je­den z naj­lep­szych za­pa­śni­ków w swo­jej gru­pie wie­ko­wej, więc nikt nie chciał mieć z nim na pieńku.

Aż do pew­nego nie­szczę­snego po­ranka za­raz po za­koń­cze­niu wa­ka­cji, kiedy to w szkol­nej auli słu­cha­li­śmy mowy po­wi­tal­nej dy­rek­tora. Sie­dzia­łem z kum­plami w ostat­nim, naj­wyż­szym rzę­dzie, a Antti z kil­koma in­nymi za­pa­śni­kami zaj­mo­wał miej­sce parę rzę­dów ni­żej. Wku­rzało mnie jego okrop­nie wiel­kie i ha­ła­śliwe ego, ga­dał tyle, że za­głu­szał dy­rek­tora. Nie wy­trzy­ma­łem – po­wo­do­wany im­pul­sem pod­nio­słem się i prze­ska­ku­jąc parę dzie­lą­cych nas rzę­dów, rzu­ci­łem się pro­sto na Ant­tiego.

Za­czę­li­śmy się sza­mo­tać i okła­dać na oczach ca­łej zszo­ko­wa­nej szkoły i osłu­pia­łego dy­rek­tora. Na na­sze szczę­ście bójkę prze­rwano, za­nim do­szło do więk­szych strat w lu­dziach, a po tym in­cy­den­cie sta­li­śmy się przy­ja­ciółmi. Póź­niej Antti wie­lo­krot­nie ra­to­wał mi skórę na noc­nych uli­cach Lahti. Kiedy w cza­sie służby woj­sko­wej przy­jeż­dżał na prze­pustki, za­wsze wi­ta­łem go na dworcu, oczy­wi­ście z torbą pełną piwa. By­li­śmy nie­roz­łączni, cho­ciaż Antti zo­stał w ar­mii. Po ja­kimś cza­sie od­szedł ze służby i stra­cił zęby na sku­tek za­ży­wa­nia nar­ko­ty­ków, ale po la­tach zma­gań ze­rwał z na­ło­giem i z bez­dom­nego stał się sze­fem. Obec­nie ma też nowe zęby, które można wy­jąć z ust i w nocy mo­czyć w szklance. To bar­dzo prak­tyczne, są prze­cież biel­sze, rów­niej­sze i czyst­sze niż moje, prze­siąk­nięte ty­to­niem.

Antti po­ra­dził so­bie z na­ło­giem nar­ko­ty­ko­wym, ale ogól­nie rzecz bio­rąc, sy­tu­acja w Lahti nie roz­wi­nęła się pod tym wzglę­dem w do­brym kie­runku. Od dłu­giego czasu mia­sto jest uzna­wane za fiń­ską sto­licę am­fe­ta­miny, bo ba­da­nia ście­ków wska­zują, że tej sub­stan­cji używa się tam w prze­li­cze­niu na głowę miesz­kańca wię­cej niż w in­nych du­żych mia­stach.

Mało jed­nak praw­do­po­dobne, żeby ktoś padł w Lahti ofiarą bru­tal­nej prze­mocy zu­peł­nie przy­pad­kowo, na przy­kład w ko­lejce do po­stoju tak­só­wek, cho­ciaż cza­sem stra­szy się tym za­błą­ka­nych w mie­ście tu­ry­stów.

Je­śli czło­wiek sam za­cho­wuje się nor­mal­nie, ma duże szanse wieść w Lahti spo­kojne, zwy­kłe ży­cie.

Lii­pola – raj po­dat­kowy

Je­śli cho­dzi o pracę ra­tow­nika me­dycz­nego w Lahti, to szcze­rze mó­wiąc, ja­kichś więk­szych tur­bu­len­cji nie prze­ży­wa­łem. Raz do mnie strze­lano, ale z re­pliki, czyli za­bawki po­dob­nej do praw­dzi­wej broni. Ni­gdy nie mia­łem pro­ble­mów z po­waż­nymi prze­stęp­cami i gan­gami, je­śli już, to ra­czej z awan­tu­ru­ją­cymi się pi­ja­kami. Jest jed­nak w Lahti oko­lica, która wy­róż­nia się na tle in­nych miejsc – Lii­pola. Z Mo­naco, tego raju po­dat­ko­wego, zo­stały mi w pa­mięci zwłasz­cza dwa wy­jazdy, które na swój spo­sób bar­dzo do­brze opi­sują ucie­ki­nie­rów po­dat­ko­wych z Lii­poli, a także mo­jego men­tora Vilk­kiego i jego me­tody pracy. Jesz­cze sło­wem wy­ja­śnie­nia: Mo­naco to po­pu­larne okre­śle­nie Lii­poli, dziel­nicy miesz­ka­nio­wej Lahti, którą za­miesz­kuje spora liczba klien­tów miej­skiej po­mocy spo­łecz­nej. Pie­nią­dze krążą tu z ręki do ręki, rów­nież z dzia­łal­no­ści wszel­kiej ma­ści di­le­rów nar­ko­ty­ko­wych, oczy­wi­ście bez pa­ra­gonu. To je­dyna dziel­nica w Lahti wolna od po­dat­ków.

To wła­śnie w Lii­poli za­czy­na­łem ka­rierę ra­tow­nika me­dycz­nego w ka­retce. Czu­łem wtedy praw­dziwy en­tu­zjazm. By­łem tak pod­eks­cy­to­wany, że za wła­sne pie­nią­dze ku­pi­łem w sieci mar­kowy ste­to­skop Lit­t­manna. Kosz­to­wał po­nad trzy­sta euro, ale na to nie zwa­ża­łem, bo po­my­śla­łem, że le­piej za­pła­cić z wła­snych środ­ków za przy­zwo­ity sprzęt niż za­do­wo­lić się znacz­nie tań­szym i gor­szej ja­ko­ści ste­to­sko­pem, który ca­łemu per­so­ne­lowi za­pew­nia pra­co­dawca. Oszu­ki­wa­łem sam sie­bie, że te stra­cone pie­nią­dze do­brze po­służą pa­cjen­tom. W rze­czy­wi­sto­ści za­mó­wiony przez ze mnie ste­to­skop był po pro­stu bar­dziej ele­gancki i wy­po­sa­żony w do­dat­kowe funk­cje, z któ­rych w ra­tow­nic­twie wła­ści­wie się nie ko­rzy­sta. Póź­niej zro­zu­mia­łem, że w tej pracy są dwa nie­odzowne na­rzę­dzia: za­pew­niany przez pra­co­dawcę dłu­go­pis i etui na kaj­danki, w któ­rym jed­nak nie trzyma się kaj­da­nek, a pu­dełko z ty­to­niem. Bo fu­te­rał jest jakby spe­cjal­nie za­pro­jek­to­wany, żeby po­mie­ścić ty­toń, i na­prawdę świet­nie chroni pu­dełko przed uszko­dze­niem w spodniach i roz­sy­pa­niem się ty­to­niu po ca­łej kie­szeni. To wska­zówka dla przy­szłych po­ko­leń ra­tow­ni­ków.

W każ­dym ra­zie pra­co­wa­li­śmy z Vilk­kim w jed­nym am­bu­lan­sie. Przez pierw­sze go­dziny dy­żuru nie wy­da­rzyło się nic cie­ka­wego. Zwy­kłe wy­jazdy, ta­kie jak za­pa­le­nie dróg mo­czo­wych u star­szych osób. W ta­kich przy­pad­kach czę­sto wy­star­cza po­trzy­ma­nie za rękę w cza­sie trans­portu do szpi­tala. Pa­ro­krot­nie na po­kaz osłu­cha­łem pa­cjen­towi płuca i serce swoim no­wym ste­to­sko­pem. Mo­głem nim zro­bić dzie­się­cio­se­kun­dowe na­gra­nia, na przy­kład bi­cia serca, i po­zwa­la­łem po­tem „klien­tom” po­słu­chać tych od­gło­sów. Vilk­kiego wy­raź­nie śmie­szyło, kiedy młody sta­rał się wy­ka­zać przed bab­ciami.

Gdy przy­wieź­li­śmy ko­lejną osobę z za­pa­le­niem dróg mo­czo­wych na izbę przy­jęć Szpi­tala Cen­tral­nego okręgu Päi­jät-Häme, po zda­niu ra­portu i prze­ka­za­niu pa­cjenta pie­lę­gnia­rzom po­je­cha­li­śmy w kie­runku na­szej bazy. Na wy­so­ko­ści wzgó­rza Kär­päsen­mäki do­sta­li­śmy we­zwa­nie na re­ani­ma­cję do Lii­poli. Wstępne dane były nie­kom­pletne, bo poza ad­re­sem wie­dzie­li­śmy tylko tyle, że pa­cjent nie zdra­dza oznak ży­cia i że osoby to­wa­rzy­szące pod­jęły już re­ani­ma­cję. Nie mie­li­śmy in­for­ma­cji na przy­kład o tym, co się stało, ile osób jest na miej­scu, jak długo pa­cjent nie da­wał znaku ży­cia, kiedy za­częto re­ani­ma­cję albo cho­ciażby czy pa­cjent zo­stał zna­le­ziony już w tym sta­nie, czy stało się to, kiedy tra­cił wła­śnie przy­tom­ność. Po otrzy­ma­niu we­zwa­nia Vilkki włą­czył sy­renę i ko­guta. Droga z Kär­päsen­mäki do Lii­poli za­jęła nam około pię­ciu mi­nut.

Gdy wje­cha­li­śmy na po­dwó­rze bloku miesz­kal­nego, z któ­rego dzwo­niono, wy­sia­dłem z sa­mo­chodu i od razu ru­szy­łem na miej­sce. Vilkki zo­stał, żeby za­brać z tyłu am­bu­lansu po­trzebny sprzęt: de­fi­bry­la­tor, ple­cak z tle­nem i ple­cak z le­kar­stwami. Ja mia­łem ze sobą tylko ste­to­skop. Za­pu­ka­łem, a ra­czej za­ło­mo­ta­łem do drzwi miesz­ka­nia, które się otwo­rzyły i pra­wie w tej sa­mej chwili mniej wię­cej pięć­dzie­się­cio­let­nia ko­bieta zła­pała mnie za nad­garstki i wcią­gnęła do kuchni. Wszystko trwało nie dłu­żej niż parę se­kund. Ko­bieta po­wa­liła mnie na pod­łogę, usia­dła na mnie i wy­krę­ca­jąc rękę, pró­bo­wała wci­snąć ją so­bie w kro­cze.

Nie za­bo­lało mnie to, by­łem ra­czej po pro­stu zszo­ko­wany. Usi­ło­wa­łem się pod­nieść, ale wła­śnie wtedy owa pani, pró­bu­jąc za­trzy­mać mnie na pod­ło­dze, chwy­ciła za wi­szący mi na szyi ste­to­skop. Była pi­jana w sztok i usi­ło­wa­łem moż­li­wie naj­grzecz­niej, nie spra­wia­jąc jej bólu, ja­koś się spod niej wy­do­stać. Wy­szarp­ną­łem ręce z jej uści­sku, a wtedy ko­bieta, wciąż na mnie sie­dząc, przy­warła do mnie ca­łym cia­łem i za­częła się ze mną mo­co­wać. Szar­pa­li­śmy się na pod­ło­dze i ja­kimś cu­dem mój ste­to­skop o coś się za­cze­pił. Le­ża­łem sple­ciony z tą ko­bietą w po­zy­cji nie­mal em­brio­nal­nej.

Wła­śnie wtedy po­ja­wił się Vilkki z na­szymi gra­tami, zro­bił parę kro­ków w głąb miesz­ka­nia i zo­ba­czył nas si­łu­ją­cych się na pod­ło­dze w kuchni.

– A tu co się od­pier­dala! – krzyk­nął, śmie­jąc się ra­do­śnie. Zo­ba­czył oczy­wi­ście na­tych­miast, że nic mi nie grozi pod wzglę­dem fi­zycz­nym. Je­śli już, to mo­głem od­nieść uraz psy­chiczny.

– Chodź tu i za­bierz ze mnie tę wa­riatkę! – krzyk­ną­łem w od­po­wie­dzi.

Vilkki znowu się ro­ze­śmiał i po­szedł da­lej.

– Gdzie jest pa­cjent? – za­wo­łał i wszedł do sa­lonu, z któ­rego do­bie­gały ja­kieś ha­łasy.

Tam zo­ba­czył le­żą­cego na pod­ło­dze męż­czy­znę, naj­wy­raź­niej na­szego pa­cjenta. Obok niego sie­dział na krze­śle drugi męż­czy­zna, który na prze­mian jadł pullę, wtła­czał od­dech w usta le­żą­cego, uci­skał mu kilka razy klatkę pier­siową, po­tem znów za­gry­zał pullą i kon­ty­nu­ował nie­udolną re­ani­ma­cję. Vilkki zo­rien­to­wał się, że pa­cjent żyje. Z punktu wi­dze­nia po­szko­do­wa­nego te ama­tor­skie próby oży­wia­nia były więc zu­peł­nie nie­po­trzebne. Uci­ska­jąc klatkę pier­siową ży­ją­cego czło­wieka, można go wręcz za­bić, ale tym ra­zem nie było ta­kiego nie­bez­pie­czeń­stwa z po­wodu nie­wiel­kiej siły uci­śnięć i jed­no­cze­snej kon­sump­cji pulli. W tym miesz­ka­niu moc miały je­dy­nie hor­mony i al­ko­hol.

Vilkki nie zro­bił do­ku­ment­nie nic, żeby ko­muś po­móc.

– No nie, kurwa, idę się wy­szczać – stwier­dził i rze­czy­wi­ście zdjął z sie­bie wszyst­kie sprzęty, po­szu­kał ła­zienki i wszedł do niej.

Kiedy za­ła­twił po­trzebę, wró­cił do kuchni, ode­rwał ode mnie ko­bietę i w zde­cy­do­wany spo­sób wska­zał jej wła­ściwe miej­sce – dla jej wła­snego do­bra i po to, by oswo­bo­dzić mnie z po­trza­sku. Na­stęp­nie po­ma­sze­ro­wał z po­wro­tem do sa­lonu i wy­mie­rzył so­lidny po­li­czek bo­ha­te­rowi, który na­dal dużo po­waż­niej zaj­mo­wał się je­dze­niem pulli niż ra­to­wa­niem ko­go­kol­wiek.