Janion. Transe - traumy - transgresje. 2: Prof. Misia - Maria Janion, Kazimiera Szczuka - ebook

Janion. Transe - traumy - transgresje. 2: Prof. Misia ebook

Maria Janion, Szczuka Kazimiera

4,2

Opis

Profesor Janion jako „poeta krajowy”, „kloszard metafizyczny”, Pluszkin z powieści Gogola, „pracownica morza” z Wiktora Hugo, wreszcie – niezłomny starzec trwający na stanowisku w romantycznej bibliotece.

Janion opowiada o życiu po katastrofie marca 68 tu, w kraju, na przekór projektowi emigracji.
Lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte to epoka gdańskich „Transgresji”, czas Güntera Grassa, Wernera Herzoga, czas „nowej prywatności”, przekuwanej w projekt polityczny.

Jarosław Iwaszkiewicz i – przede wszystkim – Miron Białoszewski pojawiają się w II tomie rozmów jako partnerzy tamtych poszukiwań. Duch zmarłego Kazimierza Wyki nawiedza mieszkanie Janion. Poczciwy język polonistyczny pęka pod naporem interpretacji demonicznych i wampirycznych. Powstaje nielegalne Towarzystwo Kursów Naukowych. Wybucha Sierpień.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 187

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (36 ocen)
19
8
6
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Amabilis1987

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawe rozmowy z najwybitniejszą polską humanistką wszech czasów!
00

Popularność




preludium

MIRON BIAŁOSZEWSKI

Pani Profesor Misi

Na gwiazdkę 1978

Miron Białoszewski

WYLOT

UTWÓR NAUKOWO-SCENICZNY

Ziemianie opuszczają Ziemię (coś grozi?)

Blok, w którym gości prof. Misia, odrywa się od

Ziemi bez zwłoki.

Lecą.

Dolatują do ciała niebieskiego.

Sprawdzają.

Lądują.

GŁOSAMI: jak na Ziemi!

Dobrze odrobili!

PROF. MISIA: gdzie inne grupy?

INNI: rozpierzchły się towarzysko

o, są

PROF. MISIA: piramidy wzięte, a papież?

KTOŚ: zapomnieliśmy papieża

PROF. MISIA: to nic, wybierzemy spośród siebie

KTOŚ: tak to dobry ustrój

PROF. MISIA: róbmy od razu conclave

RÓŻNI: ja głosuję na panią

Ja też

PROF. MISIA: dziękuję, przyjmuję

[wstaje]

„Papież — kobieta piorunem boskim osłodzony

zamiast pogrzebu, bić w koronacyjne dzwony”.

W takiej mniej więcej odwrotności, przynaglonej nie najzręczniej do pożytku okolicznością dzisiejszą, pisał Juliusz Słowacki, polski poeta — romantyk z pierwszej połowy dziewiętnastego wieku.

Ludzie!

To prawda, że jesteśmy niewierzące.

Ale nic tak nie popiera wierzącości, jak niewierzącość;

co może potwierdzić natychmiast profesor Maria Żmigrodzka inaczej

Ta-Ruda oraz Miron Białoszewski wieszcz z bloku i lotu.

Przeto my, papież Adam Juliusz Zygmunt Maria Maryna Małgorzata

Janiocentyna Pierwsza, zalecamy wam: rozejdźcie się spokojnie do

domów i żyjcie po ludzku, uważając tę sytuację za najzwyklejszą we

wszechświecie — w imię ojca i syna — i matki, i córki — pracowitości

z polotem. Amen.

Spisałam ten utwór z „Tekstów Drugich”, nr 5—4 1992. Dostała Pani Profesor oryginał na gwiazdkę, czyli na swoje urodziny? Tekst ukazał się drukiem dopiero po czternastu latach.

Trafił w moje ręce zgodnie z datą powstania. Miron go jakoś publicznie odczytał, w obecności gości, potem dokonał wręczenia rękopisu. Miałam ten oryginał w swoich zasobach, przekazałam potem bibliotece Instytutu Badań Literackich, tak samo jak Listy do Eumenid, które traktowałam jak bezcenne skarby, bo były to ostatnie pisane przez niego słowa. Pani Marianna Sokołowska, wielka specjalistka od Białoszewskiego, zajmująca się wydawaniem jego pism, kontaktowała się ze mną parokrotnie. Tadeusz Sobolewski stale jakoś nad tym czuwa, udało im się wydać Tajny dziennik, na końcu są właśnie Listy do Eumenid. No a ten utwór humorystyczny o mnie jako papieżycy oczywiście bardzo mnie rozbawił, Miron po swojemu zastosował parafrazy i parodie romantyzmu, tak na moją cześć, a imiona papieżycy to imiona wieszczów i moich przyjaciółek, Małgorzaty Baranowskiej i Maryny Żmigrodzkiej, z którymi wspólnie go odwiedzałyśmy.

Towarzyszy mu komentarz profesora Głowińskiego.

Tak, Głowiński wciągnął się w tę zabawę, przekazał mi wtedy swoje uczone uwagi w maszynopisie, sądząc, że druk będzie niemożliwy, bo spadkobierca, Leszek Soliński, znany z pism Białoszewskiego jako Le, wszczynał jakieś konflikty i domagał się od „Tekstów” odszkodowań za publikacje. Ale jakoś się to wszystko wtedy ukazało, i tekst Mirona, i komentarz.

Głowiński podkreśla, że prof. Misia jest tu zaprzeczeniem i papieżycy Joanny z legendy średniowiecznej, i słowiańsko-romantycznej królowej rażonej piorunem. „Bohaterka, która wraz z papieską godnością przyjmuje aż siedem imion, jest przecież zaprzeczeniem straszliwej Balladyny, jest prawdziwą kapłanką. Kapłanką w romantycznych pamiątek Kościele. Mimo że wśród tych siedmiu imion aż trzy są męskie, od wieszczów naszych pożyczone, kobietą być nie przestaje. A więc kobieta na najwyższy fotel wyniesiona — i to w dodatku wśród ciał niebieskich. […] A nasz papież kobieta jest przede wszystkim kapłanką w Kościele ludzkim”. Egzegeza Wylotuwskazuje na wpływy Gałczyńskiego — bo prof. Głowiński widzi tu dziedzictwo Zielonej Gęsi, Słowackiego rzecz jasna, no i Gombrowicza, orędownika Kościoła ludzkiego. Wskazuje też na wpływy feminizmu, bo przecież utwór opowiada nie tylko o „wyniesieniu kobiety do papieskiej godności”, ale feminizuje sakralne formuły, skoro obok „w imię ojca i syna” pojawia się „i matki, i córki”. Głowiński zastrzega w swojej ekspertyzie, że nie jest to jednak bluźnierstwo. Co za ulga!

A wcale nie wiadomo. Wkrótce może się tym zająć redaktor Terlikowski. Od roku 1992 bardzo się zaawansowała ta praktyka oskarżania artystów o nieprawomyślność, obrazę uczuć religijnych, nawet jeśli idzie o wypowiedzi zupełnie już potoczne, przypadkowe. Może Pani, podając to do druku, naraża nas w ten sposób na jakieś napaści. Mironowi przynajmniej już nic grozi.

A kto w ogóle nazwał Panią prof. Misią?

Misią byłam od najwcześniejszego dzieciństwa, babcia mnie tak nazwała, zawsze tak do mnie mówiła mama i Mirek, mój brat. No i przyjaciele różni, kilkoro jeszcze żyje: Hania Kirchner, Jurek Jedlicki, Samek Sandler, Rysieńko Przybylski. A prof. Misią nazwał mnie Henio Markiewicz. Jakoś tak zostało. On był prof. Heniem, ja prof. Misią, a Maryna i Alina były Maryną i Aliną. Ale w dawnych czasach, w instytucie, ludzie, którzy byli dalej, nie przyjaźnili się z nami, a może nawet mnie nie lubili, mówili na mnie Janionówna. Niektórzy używali tego chyba bez złych intencji, ale w zamierzeniu było w tym coś złośliwego, podkreślenie statusu kobiety niezamężnej, panny, czy starej panny, o to chyba chodziło. Najbardziej neutralne było po prostu Janion. Janion to, Janion tamto. I już.

W mojej generacji mówiliśmy czasem między sobą o Pani poufale Miśka, ale najczęściej po prostu „profesor”. Teraz istnieje też Pani jako Janionka, to dość popularne. Chociaż pamiętam, że Adam Michnik powiedział, że mu to nie przejdzie przez usta. Ma być profesor Janion i już. Wśród bliskich przyjaciół, tych nowych, Janionka się utrwaliła. Kasia Bielas czasami nawet mówi na Panią Janioneczka.

Czy to nie jakieś dziwactwo jednak? Chociaż dla mnie miłe. Czego najbardziej nie lubię, to kiedy zupełnie nieznane mi osoby, na przykład redaktorki z czasopism lub telewizji, nazywają mnie „panią Marią”. Akurat to wydaje mi się wyjątkowo już nietrafione, zupełnie nie wiem, kto to taki ta pani Maria.

A o Miłoszu była taka piosenka: „Stoję w kolejce, panie Czesławie. Bo pańskie wiersze dowieźli”.

Pan Czesław. Tak, Miłosz stał się panem Czesławem. Ale ja nie musiałam, nie byłam jednak poetą, wieszczem narodowym.

Henryk Markiewicz opowiadał, że koledzy w szkole nazywali Panią Napoleonem: „Widać już wtedy miała cechy przywódcze. Cechuje ją powaga i solenność, ale podszyte dziecinnym żartem, intelektualnym kaprysem”. Katarzyna Janowska cytowała go w „Polityce”, w tekście zatytułowanym Misia Napoleon.

To pojawiło się dopiero na kompletach w Wilnie, w czasie okupacji. Wcześniej mogłoby sugerować wrogość, bo jako to niedobre dziecię byłam w szkole jakoś wyobcowana, bardzo źle się uczyłam. Przyjaźniłam się raczej z chuliganami z podwórka niż z dziewczętami z klasy. Stąd może ta moja podwójność, kapryśność i niepowaga jakaś, jak twierdził Henio. Coś z dzikiego dziecka we mnie zostało na pewno. Ale na kompletach byłam już kimś ważnym, poważanym wręcz, bo uczyłam koleżanki łaciny. Więc stąd ten Napoleon. W późnym wieku, jak wiadomo, zamierzchłe wspomnienia bywają bardziej wyraziste od codzienności, na ogół dość monotonnej. Nie mam problemów z pamięcią, stale śledzę to w wielkim napięciu, wyjątkowo mnie denerwuje, kiedy nie mogę sobie przypomnieć jakiegoś nazwiska.

Mnie na pewno zdarza się to częściej.

Każdy się tym martwi, lecz starcy mają szczególne powody. Na razie specjalnie nie narzekam. Ale rzeczywiście, te wspomnienia z Wilna na przykład bywają bardzo wyraziste, bliskie. Rozmawiamy o tym z Mirkiem, moim bratem. Codziennie teraz do siebie dzwonimy. Na ogół nie aby wspominać dzieciństwo, najczęściej rozmawiamy albo o polityce, albo o kocie, który do niego przychodzi. Bardzo to jest zręczny kot, wszystko potrafi sobie u mojego brata załatwić. Codziennie dostaje łososia w galarecie i śmietankę. Jeśli coś idzie nie po jego myśli, na przykład pojawiają się kocie chrupki, bije mojego brata ogonem po nogach. Mirek mi to sprawozdaje z domu z ogródkiem w Łomiankach. Potem omawiamy wydarzenia międzynarodowe, krajowe, pogodę. Zgodnie z porządkiem programów informacyjnych. Zawsze szykuję na naszą rozmowę jakieś zagadnienie, temat do omówienia, więc prowadzimy dział wiadomości i komentarze publicystyczne. Ale jakoś obydwoje wiemy, że wspólnota dzieciństwa teraz przybliżyła się do nas, podpełzła całkiem blisko. To nas ku sobie popycha, dawny świat znany tylko nam. Poza tym Mirek stracił żonę, więc jest i to osamotnienie, które pojawia się na starość.

I brat wita Panią przez telefon słowami „hej, Misiu”?

Nie, mówi: „Misia?” — tak ze znakiem zapytania.

w gotyckim gnieździe

Po spotkaniu w Łodzi poświęconym pierwszej części naszych rozmów dwie miłe panie wręczyły mi karteczkę. Irena Draber, dawna koleżanka z polonistyki, karmelitanka bosa, modli się za Panią.

No właśnie. Irena Draber od pięćdziesięciu lat daje mi znać od czasu do czasu, że modli się za mnie, przebywając w zakonie. Niedawno dostałam od niej piękny list pocztą, napisany na maszynie, wedle starodawnej metody, teraz ta karteczka. Świat nie zmienia się aż tak bardzo, Irena trwa niezmiennie na swoim przyczółku, chociaż już bardzo schorowana. Ale wciąż, przynajmniej do niedawna, może czytać, pisać, no i modlić się. Teraz już za zmarłą panią Marynę, za moją mamę, która znała je oczywiście. W najdawniejszych latach studenckich w Łodzi trzymaliśmy się razem, bardzo blisko. Irena była zagorzałą katoliczką, my marksistami. Jej decyzję o wstąpieniu do zakonu potraktowaliśmy jako konsekwentne pójście własną drogą. Byłam nawet na jej obłóczynach, tym zakładaniu welonu, odchodzeniu od świeckiego świata na zawsze, musiało to być jakoś jeszcze w końcu lat czterdziestych chyba. Bardzo to było podniosłe i namaszczone. Raczej przygnębiające dla mnie, ale nie dawałam po sobie nic poznać. Teraz, wie Pani, zupełnie już ochłodłam wobec religii i katolicyzmu w szczególności. Pewnie to wpływ śledzenia życia publicznego. Irena chyba nie ma z tym takiej styczności. Karmelitanki to zakon kontemplacyjny, można powiedzieć, że czysty w swojej codziennej pracy modlitewnej. Polecała mnie też opiece ojca Pio, świętego kapucyna.

A, to był ulubiony święty mojego ojca, który na starość się nawrócił. Wszędzie porozstawiał sobie obrazki świętego stygmatyka od cudownych uzdrowień i bilokacji. Ojciec Pio w sposób czarodziejski opiekował się moim ojcem tracącym pamięć i rozeznanie w świecie.

Mój rozum jakoś trwa na posterunku, a wiara nie nadeszła. I dobrze mi z tym. Mam nadzieję, że Irenie nie robię teraz przykrości, taką mnie znała. Przyjaźniłyśmy się jak ateistka z żarliwą katoliczką. I niech tak pozostanie. Każda w swoim gnieździe. Czasami mi coś przypomina o jej klasztornym życiu, ale tak na co dzień jestem daleko od takich wyobrażeń. Na co dzień czytam gazety i książki. Różne sobie wyszukuję nowości wydawnicze po gazetach i albo pan Artur mi kupuje, albo Paniny pan Robert, jeśli mogę tak go nazwać, wypożycza z biblioteki Polskiego Radia.

Musimy w dwóch słowach te postaci scharakteryzować. Robert to mój partner, zrobiliśmy nawet rodzaj coming outu jakiś czas temu w kolorowym piśmie „Viva!”, przechwalamy się, że Pani lubi Roberta. A Artur? Bo czytelnicy nie wiedzą.

Rzeczywiście, pan Robert jest nadzwyczajny. Nie lubię, jak Pani wrzeszczy na niego w mojej obecności. Na ogół biorę jego stronę, mimo feminizmu. Pan Artur to z kolei miła znajomość pochodząca od pani Kasi Władyki, przystał do mnie w okresie wielkiego porządkowania biblioteki, jakieś siedem czy osiem lat temu. Kupuje mi gazety, jedzonka różne sobie zamawiam, pomidory, awokado i bułeczki, wszystko w pewnych dopuszczalnych transzach. Muszę się miarkować, bo robienie zapasów żywności to niebezpieczna mania. Kiedyś przyjęte było gromadzenie puszek, bardzo mi to odpowiadało, ale zapasów warzyw gromadzić się niestety nie da. Więc w takiej sytuacji pomoc pana Artura jest bardzo korzystna. Życie starca opiera się na takich pomocnikach, jak życie chorego. Moja nieżyjąca przyjaciółka, poetka Małgorzata Baranowska, opisała to zjawisko w książce To jest wasze życie, wznawianej jakoś od czasu do czasu. Chorowała przez całe lata, ciężko i strasznie. Zawsze miała koło siebie nie tylko rodzinę, matkę bardzo jej oddaną, ale także pomocników, no i różnych przyjaciół. Starych i nowych, młodych. Inaczej niż ja, postanowiła korzystać z poczty elektronicznej, więc się komunikowała z całym światem. A oprócz tego do ostatnich chwil bywali u niej różni ludzie, na przykład Tomek Żukowski i tak zwane Kasie, czyli Kasia Chmielewska i Kasia Nadana, młodsi chyba nawet od Pani nieco, nie orientuję się tak dokładnie, kto ile ma lat.

Młodsi, ale z tej samej generacji seminarium, tej, powiedzmy, przedostanio-ostatniej. Wszyscy teraz pracują w Instytucie Badań Literackich.

Kasie czuwały też przy pani Marynie, wtedy jeszcze trwało moje seminarium, istniał krąg, w którym różnica wieku nie miała znaczenia, jakieś bezinteresowne zupełnie więzi budowali młodzi ze starymi. Więc seminaryjne grono kobiece było przy pani Marynie, w domu i w szpitalu. Na przykład tak zwany Harry, czyli Magda Charytończyk, bardzo była w to zaangażowana; Kasia Bratkowska też. Pani Kasia Chmielewska, jakoś szczególnie to zapamiętałam, bardzo chyba przeżyła śmierć Maryny, skarżyła się, że pracuje nad opanowaniem tego oburzenia, tak mogę chyba powiedzieć, oburzenia skandalem śmierci. Wykładałam na seminariach, że dla romantyków śmierć była albo wyciszeniem, uspokojeniem albo właśnie skandalem. A Małgorzacie Baranowskiej pan Tomek i Kasie przynosili wieści ze świata, różne wycinki i papierki wymieniali z nią, może pocztówki, bo była wybitną kolekcjonerką pocztówek. W jej wypadku może było to w większym stopniu zaniknięcie niż skandal, chorowała na dziwną chorobę o nazwie lupus, wilk, już od wielu, wielu lat. Była zupełnie tym wykończona. Parę lat temu zmarła. To ostatnia osoba, do której chodziłam, na szczęście mieszkała tu, na Ochocie. No i była u niej winda, to było rozstrzygające.

No tak.

Wspominam to wszystko, bo jako starzec dostrzegam wreszcie, czym jest to ciążące poczucie niesamodzielności. W wypadku wielu starców także nieważności własnej, niepotrzebności. Ja jakoś tego nie odczuwam specjalnie. Przywdziałam wobec świata i wobec własnego samopoczucia ochronną zbroję, taką starczą obojętność. Bardzo mi z tym wygodnie. Od czasu do czasu muszę odmawiać udzielenia wywiadu, więc ludzie chyba jeszcze pamiętają o moim istnieniu.

Czytelnicy bardzo czekali na ten dalszy ciąg naszych rozmów. Meandryczny, ale jakoś i linearny, przynajmniej w zamierzeniu, „plan czasu” doprowadził nas dopiero do początku lat siedemdziesiątych. W „planie przestrzeni” naszego dzieła centrum jest u Pani w mieszkaniu, tu przy Niemcewicza, w Warszawie.

To moja twierdza, gniazdo gotyckie. Wie Pani, przykre jest odmawianie, zwłaszcza takim osobom wyjątkowo przeze mnie cenionym, jak Jacek Żakowski, ale po prostu nie miałabym siły na takie przeżycie jak wizyta czyjaś i udzielanie wywiadu. Z Panią to co innego, od tylu lat się stale spotykamy, rozmawiamy dwa razy dziennie. Pani Basia Smoleń też przez lata wpadała regularnie. No więc nie doskwiera mi poczucie bycia umarłą dla świata, ale lęk przed odcięciem od bułek i gazet. Zapewne irracjonalny, bo przecież nawet gdy Pani się udaje gdzieś dalej, jest pan Robert. W ogóle trwa przy mnie niewielka grupa, w pewnej odległości, ale trwa. Taka na przykład paczka kobieca: Małgosia Sadowska, Ania Kaplińska i Kasia Bielas — miały zwyczaj wpadać do mnie, nawet bez uprzedzenia, w Wigilię, tak w ciągu dnia. To moje urodziny, więc przyznały sobie takie prawo i bardzo były z tego zadowolone, że się nie boją. Świetne to były wizyty, naprawdę znakomite. Ale ostatniego roku już temu zapobiegłam telefonicznie, po prostu nie mogłam się zmobilizować, aby je przyjąć. Szalik Ani Kaplińskiej leży w korytarzu, na znak naszej rozłąki. Zdaje się, że w końcu mi go przekazała w darze.

Obawiam się, że będą się wbijać na Pani dziewięćdziesiątkę.

No zobaczymy, ale niech Pani nie wzywa gości, niepokoi mnie samo myślenie, gdzie mogłabym ich usadzić, skąd wziąć siły na rozmowę. Duża rozbieżność we mnie istnieje teraz między lubieniem i ciekawością, co słychać, a wolą mocy konieczną do urzeczywistniania tych zjawisk. Telefonują od czasu do czasu różne osoby niewidywane już na co dzień, pytają, czy mi czego nie brakuje, czy mogłyby przyjść. Uspokajam, że wszystko w porządku i że przyjście możemy odłożyć na później. Dorota Siwicka dzwoni, opowiada, co się dzieje w instytucie.

To chyba dobrze?

Oczywiście, że tak. Tłumaczę Pani przecież tę rozbieżność. Większość staruszków zna ją doskonale, jak sądzę. Oprócz tych staruszków wyjątkowo już dziarskich i wesołych, których jednak nie ma aż tak wielu. Nie byłoby łatwo ich naśladować, właściwie jest to niemożliwe w wypadku większości. Choćby odbieranie telefonów. Dawne pokolenie trwa jeszcze przy telefonach stacjonarnych. Ulga, kiedy nieoczekiwanie odzywa się ktoś bliski. Ale nieraz, niestety, dzwonią sprzedawcy jakichś towarów i usług, to mnie dosyć drażni, muszę ich prosić, żeby się odczepili, a na starość następuje utrata odporności, asertywności, jak się dziś mawia. Stąd, jak się dowiaduję z gazet, starcy padają ofiarą wymuszeń zakupowych, w wielkie kłopoty niekiedy popadają wskutek bezwzględności sprzedawców. Lekkomyślność, łatwowierność i bojaźliwość to typowe cechy kondycji naszej. Walczę z tym w sobie, ale walka bywa wyczerpująca. Cenię sobie porządek dnia, to pomaga znosić takie nieoczekiwane wypadki.

Zawsze Pani Profesor miała dzień dokładnie uregulowany. W ustalonych porach odbierała Pani telefony, odpoczywała, jadła. Godziny pracy były ściśle ustanowione. Tak jak teraz. Tylko praca ograniczyła się do najbardziej ulubionej, do czytania książek i gazet.

Staram się, jak powiadam. Ale chyba nie chce Pani przyjąć do wiadomości tej opowieści o zmianach, no trudno. Rzeczywiście, około szóstej po południu odbywam tę rytualną rozmowę z moim bratem Mirkiem, regularnie telefonuje też jego syn, Ludek. To stałe, jasne punkty. Oczywiście nie mogę tu nie wspomnieć o Pani rosołach i wszystkich książkach z Krytyki Politycznej przynoszonych w wielkich torbach. Wydawcy już mi nie przysyłają książek tak jak kiedyś, ale Krytyka Polityczna zawsze daje, co zechcę. To tłumaczy gorliwość mojego czytania tego, co wydają. Ale inne nowości też zdobywam, wytrenowałam tego rodzaju ambicję przez lata. À propos zup Pani, to bardzo je sobie chwalę, tylko może za dużo Pani opowiada o ich dobroczynnych skutkach. Matki niektóre tak opowiadają wszystko po parę razy. Moja mama tego nie robiła, chyba była i pod tym względem dosyć niezwykła. A w Pani przypadku to się pojawia! Opowieść o bezcennych właściwościach bulionów, oczywiście specjalnie przyrządzanych, wedle starodawnej metody, tak niestrudzenie potrafi Pani to snuć, po parę razy właśnie.

No wiem. Nie lubię tego u mojej siostry Maryśki, a sama to robię. Powiem, a zaraz drugi raz znowu. Ona mówi, że to wynika z kompleksu bycia niesłuchaną w dzieciństwie…

Jakoś to znoszę.

A Dorota Siwicka twierdzi, że można z Panią rozmawiać i o Kancie, i o kompocie.

No to przecież rozmawiam, ale jednak w stosownych proporcjach, nie tak jak w tym powiedzonku o pasztecie z konia i zająca, czyli, jak się okazuje, jeden zając i jeden koń.

Kant koniem, kompot zającem?

Raczej tak. A w każdym razie bez tych uprzykrzonych powtórzeń, jak u matki gastronomicznej.

No dobrze, w takim razie do rzeczy, bo o rosole rzeczywiście należy mówić krótko, chociaż długo go trzeba gotować, wedle chińskiej metody pięciu przemian, to specjalny bulion zalecany położnicom, chorym, rekonwalescentom…

Błagam… nieee!

niedobre dziecię i uczniowie

Trzeba w ogóle przypomnieć najważniejsze wieści od czytelników, niektóre przekazane tylko ustnie, inne także pisemnie. Na przykład Andrzej Franaszek, przychylnie oceniwszy Niedobre dziecię, dostrzegł jednak w pierwszym tomie nadmiar Krytyki Politycznej i Kingi Dunin, do której się ponoć ciągle odnosimy. A uczynienie Przewodnika po Miłoszu głównym źródłem refleksji też chyba mu się nie bardzo podobało.