Janion. Transe - Traumy - Transgresje. 1: Niedobre dziecię - Maria Janion, Kazimiera Szczuka - ebook

Janion. Transe - Traumy - Transgresje. 1: Niedobre dziecię ebook

Maria Janion, Szczuka Kazimiera

4,3

Opis

 

Owszem, prawda jest taka, że i ja, za romantykami, kreśliłam apologię polskiego, romantycznego szaleństwa. I ja idealizowałam Polaków jako naród jednolicie bohaterski. I ja widziałam w naszym mesjanizmie przede wszystkim słuszną gloryfikację polskiego cierpienia – mówi żywa legenda polskiej nauki, guru wiedzy o romantyzmie, znawczyni wampirów i guseł, żydowskich bohaterów polskiej historii i zapomnianych legend słowiańszczyzny, rewizjonistka polskich tradycji i Królowa Matka polskiego feminizmu.

 

Profesor Maria Janion w rozmowie z Kazimierą Szczuką opowiada o dorastaniu w okupowanym Wilnie, młodości spędzonej w bibliotekach, o wierze w socjalizm. A także o wielkich przyjaźniach, tytanicznej pracy – i o nieznośnym „wieńcu męczeńskim na skroni”, za którym nie mogą przestać tęsknić współcześni Polacy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 176

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (75 ocen)
38
28
6
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Amabilis1987

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawe rozmowy z największym geniuszem polskiej humanistyki i jednym z najwybitniejszych umysłów w XX wieku.
00

Popularność




MariaJanion

TRANSE – TRAUMY – TRANSGRESJE 1 NIEDOBRE DZIECIĘ

Rozmawia Kazimiera Szczuka

WYDAWNICTWO KRYTYKI POLITYCZNEJ

DOM I UCIECZKA

Trąbeczka, trąbunia... Mówi to coś Pani Profesor?

Trąbiczka. To chyba był sygnał fabryki. Kiedy, jako zupełnie małe dziecko, słyszałam syrenę fabryczną, mówiłam „trąbiczka”. Dobrze, że Pani to zapamiętała z rozmów z moją mamą, bo wspominanie tamtych najodleglejszych początków sprawia mi wielką trudność. W ogóle niechętnie oddaję się wspomnieniom. Nie lubię tego. Boję się. Męczy mnie to. Pewnie to cecha pokoleń straumatyzowanych przez historię. Ale w moim przypadku nie ma nawet tej poprzedzającej wojnę, idyllicznej wizji dzieciństwa, nie ma mitu „pięknego dwudziestolecia międzywojennego”. Zmierzę się tu pewnie z koszmarem wspomnień wojennych bo, mówiąc patetycznie, taka jest powinność ludzi, którzy jeszcze wojnę pamiętają. Ale niedobre, nieszczęśliwe dzieciństwo to rzecz, o której wolałabym nie opowiadać. Po co? Zresztą, to było tak dawno temu! Wszystko jest zatarte, zamazane...

Tylko z oddali trąbiczka gra. Wzywa do powrotu.

Oj, niech już Pani da spokój. W tej historii mamy chodziło o mojego ojca. W czasie okupacji został zesłany gdzieś za Ural i stamtąd wysłał do mnie trzy listy. W jednym wspominał to moje dziecinne słowo, tak mu drogie jakoby. Mama była bardzo zdenerwowana, że to ojciec się odzywa. Nie chciała żadnego z nim kontaktu.

Czemu?

Uważała, że jest bardzo podłym człowiekiem. Musiała od niego uciec.

Miała rację?

Tak. Był ciężkim alkoholikiem i naszym prześladowcą. W mojej pamięci zapisała się straszna scena, kiedy ojciec dobija się do drzwi domku, a może pokoju, w którym kryjemy się przed nim z bratem i z mamą.

Wilk rozwala siekierą drzwi domku, a w środku mama z dziećmi trzęsą się ze strachu...

No więc właśnie. Pamiętam doświadczenie wielkiego strachu. Okropnego. Na drzwiach była tak zwana zaszczepka, czyli haczyk. Pod wpływem tego walenia wszystko się trzęsie, a ja – zdrętwiała – obserwuję zaszczepkę. Puści czy nie puści?

Ile miała Pani wtedy lat?

Nie wiem. Kilka.

Gdzie ten domek się znajdował?

Na Wileńszczyźnie. Może w Baranowiczach? Ojciec pracował tam jako zawiadowca stacji. Przenieśliśmy się do Baranowicz z Moniek, z okolic Białegostoku. Mońki to miejsce mojego urodzenia. Kiedyś nawet jakiś prawicowy publicysta nazwał mnie z wielką ironią „uczoną z Moniek”, czy coś w tym rodzaju. Tak jakby słowo „Mońki” było w szczególny sposób uwłaczające. Może dlatego, że to mała miejscowość?

Może dlatego, że „Mońki” to Żydki?

Trudno dociec. Chociaż rzeczywiście, ubek, który przejrzał moje papiery w 1968 roku, twierdził, że jestem Żydówką, bo ojciec nazywał się Moniek. Ubek pracował bardzo nieuważnie albo celowo tak to poprzekręcał. Nie wiem. W każdym razie wszystko to były wschodnie tereny Rzeczypospolitej. Ojciec na początku pracował, potem już nie, bo się ciągle upijał. To był prawdziwy koszmar. Moja mama padła ofiarą oszustwa. Nie miała pojęcia, że mężczyzna, którego poślubia, jest alkoholikiem. W ogóle o takich rzeczach nie miała pojęcia, miała wtedy jakieś osiemnaście lat może. Była jedynaczką, na własne nieszczęście dość zamożną. Rodzina ojca uknuła intrygę, przekonała krewnych mamy do tego małżeństwa. Babcia, mama mamy, zmarła młodo, nie mogła już córki chronić. Taka historia ponura.

Ma Pani jeszcze jakieś wspomnienia z Baranowicz oprócz tego walenia w drzwi?

Coś pamiętam, ale bardzo słabo. Jakieś takie chodzenie po drodze.

Łąki, krowy, motylki, buciki, które Pani nosiła?

Być może.

Mama z domu była...

Kudryk. Ludwika, dlatego mój bratanek nazywa się Ludwik. Ale imienia babci nie pamiętam. Nie znałam jej przecież.

Czyli Ludwika z domu Kudryk wyszła za Janiona. Gdzieś w latach dwudziestych?

Tak.

Mama była zamożna, to znaczy odziedziczyła pieniądze, dom, ziemię?

Chyba tak. Babcia była dobrodziejką okolicy, działała na rzecz oświaty, założyła pocztę w Mońkach. Podejmowała rozmaite działania społecznikowskie.

Babcia umarła wcześnie?

Wkrótce po moim przyjściu na świat. Nie mogła być stara, skoro zostawiła niespełna dwudziestoletnią córkę. I to babcia nadała mi imię Misia. Dziadka w ogóle nie znałam, umarł wiele lat przed żoną.

Czyli dziadkowie byli zamożni i dobrzy?

Tak to wyglądało w matczynej legendzie. Babcia miała wielu braci, to oni mamę wydali za mąż za mojego ojca pijaka. Tak kiedyś śpiewano, bardzo wesoło: „przepijemy naszej babci domek mały...”.

„...żeby tylko drzwi i okna pozostały”. Na YouTube’ie ilustrują to wszystko fotografie szpetnej, bezzębnej staruszki.

Mogę sobie wyobrazić. Ale nam nie bardzo było do śmiechu.

Mama się zakochała w ojcu?

Tego nie wiem. Prawda dość szybko wyszła na jaw. Podczas świąt Wielkiej Nocy mama, przerażona, wezwała lekarza, bo ojciec strasznie się rozchorował. Tymczasem lekarz oświadczył, że to nie żadna choroba, że ojciec się upił, że jest alkoholikiem.

Pani mama opowiadała mi, jak jej zmarła matka ukazywała jej się po nocach.

Tak, to prawda. Mama tak opowiadała. Podobno babcia ciągle do niej przychodziła. Jakoś rozmawiały, ale mamę to strasznie męczyło i przerażało. Mama była sama w domu w Mońkach, z dzieckiem, nieprzygotowana do takiego ciężkiego życia. Mąż ciągle nieobecny, majątek przepity. Bieda i strach. Duch matki podobno przepraszał córkę za to, że doszło do tego małżeństwa. Ale moja mama, w pustym domu, strasznie się bała tych spotkań! Twierdziła, że w końcu padła przed duchem na kolana i powiedziała: „Błagam cię, przestań już do mnie przychodzić”. I babcia rzeczywiście przestała się ukazywać.

Ale jak można przepić cały majątek? Ojciec sprzedawał ziemię po kawałku?

Sprzedawał, dawał w jakąś dzierżawę.

Mama nie mogła się temu przeciwstawić? Stryjkowie jej nie ratowali?

Coś tam próbowali, ale nie za bardzo im to wychodziło. Mama była tylko żoną i to bardzo młodą. Chodziła do księdza, prosiła o ratunek, a ksiądz tylko kazał dźwigać krzyż i być pokorną. Ojciec zresztą mamę bardzo oszukiwał, nie orientowała się w tych wszystkich ciemnych sprawach przez dłuższy czas. W sumie to małżeństwo trwało przez jakieś siedem lat. Mam brata, Mirka, ale było jeszcze dwoje dzieci, które zmarły. Mama zawsze twierdziła, że to „przez niego”. Pod koniec bieda była już naprawdę straszna. Chleb z cukrem stanowił najwspanialszy przysmak. Mama się nie poddawała, nie ulegała rozpaczy. Zawsze była osobą nieprawdopodobnie dzielną. Walczyła, żeby nas utrzymać, nakarmić, uratować. Później objawiło się jej nieprawdopodobnie silne dążenie, żeby nas wykształcić, uchronić przed degradacją.

Ale mama czasami coś mruczała, że to „po Janionach ma Pani brzuch” i że to do „niego” jest Pani podobna.

Tego nie pamiętam. Mama sama była bardzo ładna, piękna wręcz. Wysoka, szczupła. Bardzo się podobała. Może mam brzuch po Janionach, ale widocznie wyparłam to dziedzictwo i jakoś nie pamiętam, że coś takiego mówiła.

A owszem. Twierdziła, że ten wygląd „krępego Litwina” ma Pani po ojcu.

Jest to całkiem prawdopodobne. Mój brat też jest podobny do ojca.

A te pozostałe dzieci umarły z chorób, z nędzy?

Starszy chłopiec podobno na coś zachorował. Ale młodsza dziewczynka, Ela, umarła już po tym, jak mama uciekła od ojca i znalazła się w bardzo, bardzo ciężkim położeniu.

Kiedy to było?

Gdzieś w latach trzydziestych. Słabo to pamiętam. Miałam wtedy jakieś sześć lat i mama mnie odesłała do ciotki. Nie była w stanie utrzymać siebie i naszej trójki, a potem już tylko dwójki dzieci.

A sam przebieg ucieczki?

Też jest bardzo zamazany w mojej pamięci. Wiem, że spakowała dzieci i pojechała z Baranowicz do Wilna. Nie miała tam żadnego oparcia, jedynie jakąś znajomą, która zresztą nie mogła nas przyjąć. Mama była zupełnie sama, zdana wyłącznie na siebie. Zdaje się, że po prostu siedzieliśmy na dworcu przez noc, może potem jeszcze dzień. Mama spotkała jakąś kobietę, która się ulitowała i zabrała nas do siebie, do domku na przedmieściach Wilna. Winnam dozgonną wdzięczność tej kobiecie – to był z jej strony prawdziwy akt miłosierdzia. Znam to z urywków opowieści. Pamiętam za to dość dokładnie, jak mama wyprawiła mnie z Wilna do ciotki do Siedlec.

O! To proszę opowiadać.

Mama zawsze strasznie mnie przepraszała za to, co po prostu musiała zrobić. To była kwestia fizycznego przetrwania, konieczność. Ale w jej własnych oczach wina pozostała niezmazana.

A w Pani oczach?

Jako dziecko bardzo cierpiałam, nie umiałam tego racjonalnie ocenić. Kiedy byłam starsza, podziwiałam mamę za heroizm. Tak to rozumiem, jako tragiczne, bezwyjściowe położenie. Sześcioletnia rozłąka z ukochanym dzieckiem była dla niej czymś strasznym. Ciotka z wujem nie chcieli przyjąć pod swój dach chłopca, tylko właśnie dziewczynkę, czyli mnie. Musiało to jakoś zostać ustalone listownie. Mama wysłała mnie w drogę pod opieką znajomego kolejarza. Zawiózł mnie do samych Siedlec. Pamiętam ten pociąg i tego kolejarza.

Był opiekuńczy? Troskliwy?

Tak, pewnie tak. Miał takie zadanie. Mama uszyła mi szalik na drogę. Zrobiła go z dwóch szarych pończoch zszytych wzdłuż, a na końcach były takie żółte pompony. Jak przyjechałam do Siedlec, to moi nowi opiekunowie od razu zaczęli wyśmiewać się z tego szalika. Ja oczywiście go bardzo kochałam, ale szybko został mi odebrany. A przedtem wyszydzony.

NIEDOBRE DZIECIĘ

To była bliska rodzina?

Wujostwo mojej mamy. Ona była dentystką, a on technikiem dentystycznym. Nie mieli dzieci. Wzięli mnie do siebie również dlatego, że wuj wszedł w posiadanie majątku w Mońkach. Twierdził, że w przyszłości odda to dzieciom, czyli nam. Tak się jakoś dogadał z moim ojcem pijakiem i mamą, której obiecał zadośćuczynienie. Mama zawsze miała do niego pretensje, bo oczywiście nic z tego nie wyszło.

Jakimi byli opiekunami?

Posłali mnie do szkoły, wychowywali dość surowo.

Ma Pani jakieś dobre wspomnienia z pobytu u nich?

Lektury przede wszystkim. Bardzo dużo czytałam, także „Mały Dziennik” ojca Kolbego, który ciocia prenumerowała. To była moja lektura codzienna. Co rano listonosz przynosił prasę i ja jako pierwsza zabierałam się do czytania. Z wielkim zapałem. Tam były straszne rzeczy popisane na Żydów. Na przekór wszystkiemu zrodziła się we mnie miłość do nich. Właśnie przez te wszystkie antysemickie teksty wypisywane w „Małym Dzienniku”. Ojciec Kolbe ma tu wielkie zasługi! Miałam poczucie powinowactwa w tym wyklęciu, moim wyklęciu i wyklęciu Żydów, które panowało w jego gazecie. „Mały Dziennik” był znacznie gorszy pod tym względem od „Naszego Dziennika”, który dziś wydaje ksiądz Rydzyk. Tamto było jeszcze przed Holocaustem; antysemityzm królował jawnie i niepodzielnie. Rozumiałam, że Żydzi mieli być tacy okropni jak ja. Źle się uczyłam, byłam bardzo nieposłuszna. Niedobre dziecko po prostu.

Dziś się już nie używa takich kategorii wobec dzieci, które są rozdzielone z rodzicami i cierpią.

A jakich się używa kategorii?

Mówi się, że dziecko ma problemy, że objawia poczucie osamotnienia, tęsknoty, braku akceptacji. Ale przed wojną jeszcze obowiązywała czarna pedagogika.

Wuj był dla mnie dość opiekuńczy, ale pracował, jako technik dentystyczny, tylko jesienią i zimą. Wiosną wyjeżdżał do Moniek i tam zajmował się majątkiem. Czasem nawet mnie zabierał. Potem, już jak wróciłam do mamy, to przyjeżdżaliśmy z mamą i z Mirkiem na wakacje do Moniek.

A wcześniej nie mógł Pani zabrać i pojechać w odwiedziny do matki?

Widocznie nie mógł, nie uważał tego za istotne.

Wuj z ciotką kochali się?

Zdaje się, że nie bardzo. Ciotka żyła swoim życiem, a wuj swoim. Ale ja się tym mało przejmowałam, bo byłam dzieckiem takim... Jak to nazwać? Zbuntowanym. Chciałam robić, co mi się podoba. Na przykład zadawałam się z dziecięcą bandą z podwórka. Chłopięcą właściwie, bo chyba byłam tam jedyną dziewczynką. Robiliśmy rzeczy całkowicie nielegalne. Gmeraliśmy w rynsztokach w poszukiwaniu skarbów. Z wielką pasją zajmowałam się zapuszczaniem ręki do rynsztoka i wyjmowaniem stamtąd powiedzmy, utopionego dziecięcego zegarka. Albo jakichś śmieci. To były nasze zabawki.

Dzieci z bandy były biedne?

Zdecydowanie tak. Za to ciotka była zamożna i twierdziła, że niczego mi u niej nie brakowało. Jednak największą przyjaźń utrzymywałam wtedy z Janową, służącą ciotki. Do Janowej byłam naprawdę bardzo przywiązana. Ciotka i wuj nie bardzo mnie przytulali czy całowali, a ona właśnie tak.

Najbardziej lubiłam używać kuchennych schodów. Stamtąd robiłam swoje wycieczki w świat.

Czyli do rynsztoka?

O, nie tylko. Banda chłopców z ulicy zajmowała się również kradzieżami. W kamienicy, w której mieszkaliśmy, ciotka miała swój gabinet dentystyczny, a na dole był jeszcze sklep spożywczy. Sprzedawano tam rozmaite przyprawy, słodycze, egzotyczne przysmaki. Poszliśmy tam pewnego razu całą grupą. Chłopcy z szajki zagadywali obsługę, a ja w tym czasie kradłam czekoladki. Bardzo nam wszystkim zależało na słodyczach. Potem nastąpił podział łupów. Dostałam swoją dolę i poszłam, jak zwykle, schodami dla służących do Janowej. Ona od razu zauważyła, że jestem posiadaczką czekoladek nie wiadomo skąd pochodzących, i po nitce do kłębka doszła, że były kradzione. Postanowiła jednak tego nie darować. Poszła do ciotki i powiedziała, że Misia ukradła w sklepie. Ciotka kazała mi się ubrać bardzo porządnie, zeszła ze mną do sklepu i tam musiałam pokazać to, co ukradłam. Z jakiego miejsca wzięłam, ile mniej więcej. Więc pokazywałam. Strasznie się wstydziłam. Rzeczywiście, to było okropne. No i ciotka wyjęła pieniądze i zapłaciła. Potem mi powiedziała, że jeżeli chcę słodyczy, to mogę z nią chodzić do specjalnego, najlepszego sklepu ze słodyczami w Siedlcach i tam będziemy kupować.

Była bardzo rozgniewana?

Pewnie tak, ale i przerażona. To była bardzo przykra afera, którą do dzisiaj bardzo dobrze pamiętam. Sam właściciel sklepu wyszedł z nami to załatwiać – ciotka była sławną dentystką w okolicy. Miałam wtedy może dziewięć lat. Wszyscy zeszli się, żeby mnie wpędzać w poczucie hańby. Ciotka chyba też się wstydziła. Mówiła: „Przecież masz wszystko, dlaczego kradniesz?”.

Wszystko oprócz miłości.

Być może. Ciotka postanowiła mnie już nie wypuszczać na podwórko, uciąć kontakty z tą bandą dzieciaków. Zaprowadziła specjalny, ceremonialny spacer, który kończył się kupnem czekoladek w sklepie przy głównej ulicy Siedlec. Pamiętam jedną z takich przechadzek środkiem ulicy. Było to strasznie nudne i męczące, ale musiałam w taki sposób odkupić swoją zbrodnię.

Ciotka chciała pewnie przede wszystkim pokazać światu, że dba o Panią.

Oczywiście. Że dba i że ma sposób na wyleczenie mnie czy spowodowanie odrodzenia moralnego. Sądzono powszechnie, że po prostu jestem złym dzieckiem. Może Janowa tak nie sądziła, ale inni tak. Tak myślę.

A co jeszcze to niedobre dziecię robiło?

Źle się uczyłam. Zbierałam znaczki pocztowe. Bardzo chciałam wzbogacać swoje zbiory. Czasem wujek mi dawał jakieś pieniądze, kupowałam wtedy w sklepie takie kopertki, inaczej rożki, w których były rozmaite znaczki. Marki. Dziś dzieci mają dużo innych ciekawszych rzeczy. Pewnie było w tym jakieś marzenie o egzotyce. Słabo dziś pamiętam moje znaczki, ale wiem, że wtedy byłam nimi bardzo, bardzo przejęta. Wymieniałam coś niecoś w szkole, ale szkoła mało mnie interesowała, jak mi się wydaje. Znaczki zdecydowanie częściej zbierali chłopcy niż dziewczęta. Miałam pewne poczucie niedopasowania, chciałam być chłopcem. Uważałam, że to dużo lepsza rola.

Dziewczynki recytowały wierszyki, porównywały kokardy?

Pewnie tak. Ja zajmowałam się swoimi sprawami. Znaczkami, czytaniem książek. Czytałam bardzo dużo. Ale to się w ogóle nie łączyło ze szkołą, to były różne światy. Pamiętam na przykład, że kiedy pochłaniałam powieść Zaginiona karawana, dostałam z wrażenia czterdziestostopniowej gorączki. Sam tytuł mówi, o czym była ta książka. Karawana zaginęła w drodze przez pustynię, potem jej szukano. To mnie szalenie fascynowało.

Ciotka myślała jakoś o Pani przyszłości?

Myślała, że odda mnie do szkoły dla krawcowych i że dobrze wyjdę wtedy za mąż. Taki był jej plan. Nie miałam żadnych manualnych zdolności, ale ciotka sądziła, że mnie do tego przyuczą. Książki nie miały dla niej znaczenia. Ponieważ byłam dzieckiem nieusłuchanym, zbuntowanym, myślała, że powinnam zostać utemperowana, a szkoła dla krawcowych będzie najlepszym rozwiązaniem dla mnie. No i małżeństwo. O tym też często była mowa.

Ale przecież ciotka sama ani nie była krawcową, ani nie była szczęśliwa w małżeństwie.

Ale dla mnie przeznaczała taki los. Nędzny bardzo. To było uderzające. Wujek się nie interesował specjalnie.

A czym się interesował?

Gospodarstwem w Mońkach. Siedział tam przez większą część roku. Na pewno żywił do mnie jakieś uczucia, ale nie interesował się moim losem. Pewnie uważał, że ciotka ma rację, że trzeba mnie w jakiś sposób utemperować.

Ciotka nie miała kochanka?

Miała przyjaciółkę.

A Pani? Miała Pani jakieś koleżanki, jakichś ulubionych nauczycieli, nauczycielki? Jakieś miłości?

Lubiłam polonistki, ale one chyba nie bardzo za mną przepadały. Jakoś nie miałam szczęścia w szkole podstawowej, ani do kolegów, ani do nauczycielek.

POWRÓT

Kiedy wróciła Pani do mamy?

W 1937 roku. Mama wtedy już na tyle okopała się w swoim bycie, że stało się to możliwe. Pracowała w sklepie, w spółdzielni jajczarsko-mleczarskiej, słynnej wtedy w Wilnie. Nie pamiętam oczywiście żadnych uzgodnień ani powiadomień co do powrotu, bo to wszystko rozgrywało się poza mną. Ciotka chyba była zadowolona, bo raczej chciała się mnie pozbyć. Chwała Bogu zresztą, że tak się stało. Nie wiem, jak by się potoczyły moje losy, gdybym została przy ciotce. Ona w czasie wojny nadal była w Siedlcach, ale na szczęście, kiedy to wszystko się zaczęło i trwało, ja byłam już przy mamie. Po wojnie nawet miałam jeszcze kontakt z ciotką, żywiłam do niej jakieś uczucie wdzięczności. W końcu wzięła mnie pod swój dach na sześć lat.

A samo spotkanie z mamą po rozłące?

Ujrzałam ją jako osobę niesłychanie piękną i obcą. Bardzo byłam w niej zakochana.

Mama płakała?

O, tak.

Jak przebiegały przenosiny?

Mama z Mirkiem przyjeżdża po mnie i wszyscy razem jedziemy do Wilna. Chyba jestem szczęśliwa. Ta podróż zlewa się jednak w mojej pamięci z inną podróżą we troje, z powrotem ze wspólnych wakacji w Mońkach, tuż przed wybuchem wojny. Wszyscy ludzie w pociągu nieustannie rozmawiali o tym, czy przyjdzie, czy nie przyjdzie to najgorsze. Bardzo silnie odczuwałam ich niepokój, czułam się kompletnie zaburzona tą atmosferą.

A te wspólne wakacje nie miały nic z idylli poprzedzającej katastrofę?

No, może i tak. Byliśmy na wakacjach w domu babci. Mońki to była wieś. Droga wysadzana drzewami, koszenie trawy i konie, do których ciągle chodziłam i nawet trochę zaczynałam na nich jeździć. I zaraz potem wciągnął nas ten potworny niepokój.

Więc wróćmy jeszcze na chwilę do idylli. Lubiła Pani jeść?

Nie wiem.