Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Ta książka nie analizuje alternatywnych scenariuszy działań Polski w 1939 roku – ani porozumienia z Hitlerem, ani kapitulacji po klęsce wrześniowej, ani odstąpienia od akcji „Burza”.
Porusza ona znacznie głębszą i ważniejszą kwestię: zdolność Polaków do samodzielnego bytu państwowego.
Wydanie drugie, zaktualizowane o najnowsze ustalenia historyków, podkreśla wpływ wzajemnej nienawiści obozów politycznych na upadek wolnej Polski. Kluczowym aspektem jest tu teza, że polityczne zacietrzewienie i wewnętrzna „wojna polsko-polska” dominowały nad strategicznymi działaniami międzynarodowymi, co ostatecznie doprowadziło do tragicznych konsekwencji dla Polski, w tym zdrady ze strony zachodnich aliantów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 389
Kiedy Don Kiszot wędrował przez świat…Akacja – jabłoń – czarne wąsy w winie –Wciąż świszczał za nim okrutny bat,Mszczący się srogo na chudej oślinie.
Don Kiszot przebył wiele, wiele dróg…Kobiety, dzbany, rude włosy nocą –A Sanczo osła tłukł, tak jak mógł,Osioł zaniemógł. A Pansa szedł boso.
I wtedy rycerz napotkał Ją –Biodra – księżyce. Oczy – ostre piki…Sanczo żarł kiszkę z bydlęcą krwią,Oczyszczał gnaty zagiętym nożykiem.
I wreszcie rycerz obumarł. Klap!…Trumna i wieńce. Świece do nieba,A Pansa spłodził szesnaście bab,Pięciu chłopaków do tego, co trzeba.
I ten, co domy – i ten, co cię wiezie,I ta, co idąc, nie idzie, a tańczy –I nawet w sklepie obwiną ci śledzieW moje liryki – wnuka Sanczo Pansy.
Stanisław Grochowiak
Nie należę do ludzi, którzy łatwo się załamują i którym często opadają ręce. W całej mojej trzydziestopięcioletniej karierze publicysty zdarzyło mi się to bodaj jeden jedyny raz – jedenaście lat temu, w roku 2014, po pierwszym wydaniu tej właśnie książki.
Osądźcie Państwo sami.
Już w pierwszych zdaniach wstępu do tamtej edycji pisałem przewidująco: „czuję się zmuszony rozpocząć książkę nie od zapowiedzi, o czym ona będzie traktować, ale właśnie przeciwnie – czemu poświęcona nie jest. Otóż nie jest to […] książka o tym, że trzeba było w 1939 roku dogadać się z Hitlerem”.
Mało co zostało gdziekolwiek i kiedykolwiek zignorowane bardziej niż ten wstęp. Już pierwsze recenzje – zamieszczone w moim własnym, rodzonym tygodniku „Do Rzeczy” przez moich redakcyjnych kolegów Bronisława Wildsteina i Piotra Semkę, a więc nie mogło tu zadziałać żadne osobiste uprzedzenie do mnie redakcji i autorów – były pełnymi pasji filipikami przeciwko sugestii, że lepiej byśmy wyszli w 1939 roku, sprzymierzając się z Hitlerem, niż rzucając się pierwsi do walki z nim w imieniu całego wolnego świata. Nie, nie i nie, powtarzali z pasją recenzenci, przed wrześniem 1939 roku nie było możliwości żadnego sensownego ułożenia sobie relacji z III Rzeszą, a nawet gdyby była, nie należało tego w żadnym razie próbować.
I obaj wymienieni, i szereg kolejnych w ogóle nie recenzowali mojej książki, nie odnosili się do żadnej z naprawdę postawionych w niej tez, nie cytowali jej ani nie przywoływali żadnego konkretnego mojego twierdzenia, choćby nawet po to, by je zmiażdżyć albo ośmieszyć. Wszyscy z zapałem polemizowali z wydaną nieco wcześniej książką Piotra Zychowicza „Pakt Ribbentrop-Beck”.
Bardziej lub mniej do rzeczy, czasem merytorycznie, choć częściej histerycznie, wywodzili polemiści, że myśl, jakobyśmy mogli w 1939 roku wspólnie z Hitlerem ruszyć na Sowiety, rozbić je, a potem zmienić sojusze, jak to zrobiły pod koniec wojny Rumunia czy inne państwa naszego regionu, i ukończyć wojnę w gronie zwycięskich państw zachodnich, jako regionalne środkowoeuropejskie mocarstwo, to myśl szalona, chora i całkowicie bezsensowna. Gorzej jeszcze, że w obecnej sytuacji międzynarodowej jest to myśl antypatriotyczna i krańcowo szkodliwa, uwiarygadnia bowiem kłamliwą propagandę wrogich Polsce ośrodków, wmawiających całemu światu wbrew oczywistym faktom, jakobyśmy dziewięćdziesiąt lat temu sami zaprosili do siebie Hitlera, a w każdym razie łatwo go do siebie wpuścili, by ochoczo kolaborować z nim w Holocauście.
Ktokolwiek zada sobie trud przeczytania niniejszej pracy, będzie musiał przyznać, że te pryncypialne pohukiwania mają się do niej zupełnie nijak.
Mam swoje zdanie o książce Zychowicza, cenię ją bardzo za odwagę przysłowiowego włożenia kija w mrowisko, za sprowokowanie dyskusji niezwykle naszej zapyziałej debacie publicznej potrzebnej, czego najlepszym dowodem jest zajadłość, z jaką wspomniani wyżej polemiści się przed nią bronili i nadal bronią. Ale patrzę na polską tragedię sprzed lat inaczej. Poza wszystkim, choć ten i ów krytyk mógł słyszeć o mnie jako o autorze kilkunastu książek fantastycznych, ostatnią rzeczą przecież, jaka mnie w tej pracy interesowała, było wymyślenie historii alternatywnej, w której Polska wygrywa drugą wojnę światową, zamiast, jak w rzeczywistości, doznać zagłady państwowości i hekatomby narodu. Dla recenzentów i publicystów nie miało to jednak żadnego znaczenia: sami sobie taką historię wymyślili (a właściwie znaleźli u Zychowicza) i przypisali mi ją, by móc z pasją powtarzać, że musiało się stać tak, jak się stało, że nawet jeśli Beck, Rydz i Sikorski popełnili jakieś tam błędy, to nie miały one znaczenia, bo Zagłada była nam pisana, nie do uniknięcia, a heroiczny sposób, w jaki ją przyjęliśmy, przynosi nam chwałę i winien być po wiek wieków czczony.
Doprawdy z każdym polemicznym głosem, z każdą dyskusją odbytą z pogrobowcami politycznego romantyzmu ręce opadały mi niżej i niżej, a w głowie coraz mocniej rozbrzmiewała opowieść Dmowskiego o sławnym spotkaniu z Piłsudskim i Filipowiczem w Tokio, gdzie na konkretne pytania i rzeczowe argumenty usłyszał od „panów socjalistów” tylko „procesję frazesów” tyleż wzniosłych, co mętnych.
I to Dmowski właśnie uchronił mnie przed popadnięciem w głębsze zniechęcenie. Uczynił to inną ze swych cennych wypowiedzi: że pierwszą i podstawową czynnością każdego, kto chce zmieniać świat, jest próbować usilnie wczuć się w sposób myślenia przeciwników i starać się zrozumieć, czym się kierują i dlaczego rozumują tak, a nie inaczej.
Uświadomiłem sobie dość szybko, skąd ta „odmowa wiedzy” i ucieczka od dyskusji z tezami mojej książki w jałowe intelektualnie, ale rozdzierające emocjonalnie dytyramby na cześć przelanej krwi i dziejowej nieuchronności męczeństwa poprzednich pokoleń. Wekslowanie polemiki z Ziemkiewiczem na polemizowanie z bluźnierczą tezą książki Zychowicza (czy może raczej: rzucanie na nią gromów) pozwalało uniknąć mierzenia się z tezami faktycznie przez Ziemkiewicza sformułowanymi, znacznie bardziej bluźnierczymi, a zarazem dużo trudniejszymi – jeśli w ogóle możliwymi – do odparcia.
Skorzystajmy z okazji, jaką jest wznowienie, żeby wyartykułować je od razu, na początku, na wzór Anglosasów, hołdujących zwyczajowi, by zasadnicze myśli publikowanej książki streszczać w przejrzysty sposób na samym wstępie.
Więc jasno i wyraźnie: ta książka jest, przeciwnie, między innymi o tym, że kilkuletnie pomaganie Hitlerowi było ze strony Józefa Becka i sanacji brzemiennym w skutki błędem – choć wobec postawy mocarstw zachodnich decyzja, by dystansować się od ich prób powstrzymania roszczeń Hitlera i żeby dać jego pierwszym podbojom zielone światło, w kategoriach słuszności, moralności i ludzkiej przyzwoitości mogła wydawać się zrozumiała. Ponieważ polityka nie ma nic wspólnego ze słusznością, moralnością i przyzwoitością i jeśli nie umiesz w tej grze sformułować własnych interesów i zadbać o nie, to inni użyją cię do zrealizowania swoich. A ostatecznie, post factum, to, co się zdarzyło naprawdę, będzie i tak mniej ważne od narracji zbudowanych przez zwycięzców pod potrzebę opowiedzenia tego, co z ich współczesnego punktu widzenia zdarzyć się było powinno. Bo przecież mimo całej wylanej przez Polaków krwi i w Poczdamie, i we współczesnej opowieści o drugiej wojnie zostaliśmy potraktowani jak współsprawcy wojny i Holocaustu, choćby nas to nie wiem jak oburzało. O tym jest ta książka.
O czym jeszcze?
Można między innymi znaleźć w niej tezę, że choć nie powinniśmy byli kumać się z Hitlerem, to skoro już się skumaliśmy, nie należało z nim zrywać akurat w najgorszym dla Polski momencie i w najbardziej nieodpowiedzialny sposób (przez samego Becka porównany do „zmiany w pełnym biegu kierunku o 180 stopni”).
To jest dopiero, przyzna czytelnik, prawdziwe obrazoburstwo, prawdziwe bluźnierstwo przeciw romantyczno-heroicznemu wyobrażeniu o naszej historii. Jak to? Polska była w jakimkolwiek momencie w sojuszu z Hitlerem? Jak można coś podobnego sugerować po tych wszystkich ofiarach i cierpieniach, przecież to hańba, to woda na młyn kłamliwej putinowskiej propagandy, mającej czelność wpierać nam – nam, najbardziej w tej wojnie poszkodowanym! – współodpowiedzialność za jej rozpętanie. Polska nigdy niczego Hitlerowi nie podpisała, w żadnym archiwum nie znajdzie nikt ani skrawka dokumentu, w którym polscy politycy zobowiązywaliby się do najbłahszych nawet cesji bądź przysług na rzecz III Rzeszy!
To ostatnie jest prawdą. Ani marszałek Rydz-Śmigły, ani minister Beck, ani prezydent Mościcki, ani Składkowski bądź którykolwiek inny z sanacyjnych premierów i ministrów nie podpisali nigdy niczego takiego.
Ale prawdą jest też, że polityka, jaką prowadzili, sprawiła, iż do kwietnia 1939 roku wszyscy uważali Polskę za państwo z własnego wyboru satelickie względem III Rzeszy, mające z Hitlerem dogadany już sojusz i tylko z powodów taktycznych na razie nieprzyznające się do tego otwarcie.
„Polska wybrała dla siebie rolę szakala pożywiającego się przy niemieckim lwie” – pisał na rok przed wojną wpływowy amerykański tygodnik „Life”. I podobnie widziała nas prasa innych krajów. Przede wszystkim zaś tak nas widzieli politycy. I Hitler, który do wiosny 1939 roku wszystkie przygotowywane plany uderzenia na Francję opierał na założeniu, że życzliwa mu Polska zasłoni go na ten czas od ewentualnej agresji Sowietów, i Stalin, który w tym samym czasie zatwierdzał swoim sztabowcom plany wojny z koalicją niemiecko-polską, i Brytyjczycy oraz Francuzi, którzy dlatego właśnie odmawiali polskim prośbom o kredyty i dozbrojenie w nowoczesne samoloty i czołgi, że nie chcieli w obliczu zapowiadającej się wojny przekazywać broni państwu, które jak sądzili, wystąpi w niej po stronie przeciwnej. Ale też na przykład Włosi, doceniający ten gest, że jako bodaj jedyny oprócz Niemiec kraj Europy poparliśmy dyplomatycznie ich agresję w Abisynii, i niemal do ostatniej chwili traktujący nas z wielką życzliwością właśnie jako niebawem już oficjalnego sojusznika w Osi.
Dziś możemy znaleźć wiele przekonujących powodów, iż rządząca Polską sanacyjna junta absolutnie nie miała planu trwałego wiązania się z III Rzeszą i paktem antykominternowskim. Ale wyżej wspomniani nie siedzieli przecież w głowie Becka ani Rydza. Widzieli ich konkretne działania, analizowali je na bieżąco w kontekście sytuacji międzynarodowej oraz powszechnie znanych zasad rządzących geopolityką i wychodziło im jak dwa a dwa: skoro Beck tak gra, to jego sojusz z Hitlerem jest oczywisty. Inaczej przecież kolejne polskie posunięcia wiodłyby ku samobójstwu!
W istocie – one wiodły ku samobójstwu, tylko rządzący Polską tego nie rozumieli. W ogóle nic z polityki międzynarodowej nie rozumieli. Bujając w obłokach urojonej mocarstwowości, odmawiali przyjęcia do wiadomości rzeczy tak oczywistych jak posiadane zasoby finansowe, surowcowe i produkcyjne, jak potencjały militarne, demografia i geopolityka, a kierowali się iluzjami i uroszczeniami. Powszechne przekonanie o cichym sojuszu Rydza-Śmigłego z Hitlerem brało się stąd, że nikt z uczestników wielkiej rozgrywki nie wierzył, by Polacy mogli robić to, co robią, bez żadnego „drugiego dna” i chytrego, ukrytego planu, by, mówiąc krótko, naprawdę byli tak bezdennie głupi.
Rządząca Polską sanacja zdołała ich co do tego przekonać dopiero w ostatnich miesiącach przed katastrofą – a wtedy wszyscy wykorzystali nas bezlitośnie, bo w polityce dla naiwnych głupców litości nie ma i być nie może. Skoro, myślano w obcych stolicach, Polacy wtedy, gdy był czas, by Hitlera powstrzymać, pomagali mu i sabotowali wszystkie dyplomatyczne próby zablokowania rewizji traktatu wersalskiego, a rzucili się do szarży przeciwko III Rzeszy dopiero w chwili, gdy, między innymi dzięki nim, doszła ona do takiej siły, że musiało się to dla Polaków skończyć katastrofą – to ich problem. Jeśli gotowi są teraz ściągnąć na siebie jego pierwsze uderzenie, dając Francji i Anglii czas na nadrobienie zaniedbań w przygotowaniu do wojny, te doprawdy musiałyby zdurnieć, by rozwiewać Polakom złudzenia co do możliwości udzielenia im pomocy, jakiej oczekują! Sami sobie są winni.
Do dziś odmawiamy przyjęcia tych faktów do wiadomości. No może i nie należało włazić na Zaolzie, no może Beck był naiwny, Rydz-Śmigły nadęty, Kwiatkowski uwięziony w ekonomicznych teoriach, a Mościcki rozumu miał w sam raz tyle, ile go trzeba do wznoszenia toastów i przecinania wstęg – ale to wszystko przecież wobec skali zbrodniczych planów Hitlera i Stalina nie miało znaczenia. Tak czy owak, stałoby się, co się stało, bo się stać musiało, i po co drążyć temat!
W ten sposób udaje nam się od dziesięcioleci uniknąć refleksji nad przyczynami, dla których prowadziliśmy politykę księżycową i absurdalną, dla których zmarnowaliśmy z takim trudem odzyskaną niepodległość i w dziejowej tragedii ponieśliśmy największe możliwe straty, jakie tylko ponieść było można, ochoczo dążąc do biologicznej zagłady i wyświadczenia maksymalnych usług innym maksymalnym kosztem własnym.
W ten sposób udaje nam się również uniknąć przyjęcia do wiadomości, że błędy, jakie się popełnia, mają konsekwencję. Mniejsza już o to, że recenzenci pierwszego wydania mojej książki, wekslując dyskusję na pomysł hipotetycznego paktu Becka z Ribbentropem, jak jeden mąż zignorowali z wdziękiem wszystko, co dotyczy w niej polityki zagranicznej sanacji przed kwietniem 1939 roku. Ale polityka Becka i tromtadracja Rydza były tylko jednym ze skutków choroby, która doprowadziła przedwojenną Polskę do zagłady. Dlatego stanowią one tylko część, nie najobszerniejszą wcale, tego, o czym tu piszę. Wziąwszy pod uwagę, że pierwsze rozdziały poświęcam wytłumaczeniu źródeł polskiej niepodległości i zawartych w niej zarodków przyszłej katastrofy – okoliczności niewypowiedzianego sojuszu z Hitlerem i jego późniejszego zerwania oraz militarnej i politycznej klęski we wrześniu 1939 roku zajmują mniej niż jedną czwartą całej pracy.
Ponad połowa tej książki dotyczy natomiast tego, co działo się już po internowaniu liderów piłsudczykowskiej sitwy w Rumunii i po ich definitywnym zejściu z historycznej areny. Opisuje działanie tych toksyn, którymi zatruły społeczeństwo Brześć i Bereza, skrytobójcze mordy i pobicia przeciwników politycznych, krwawa pacyfikacja protestów chłopskich, buta sanacji, brutalne poniżanie i wypchnięcie na uchodźstwo działaczy opozycji, w tym nawet współojców niepodległości, Witosa i Korfantego… Słowem, skutki całej tej przedwojennej polityki, w doktrynie utożsamiającej „mocarstwowość” Polski z niepodzielnymi, „państwowotwórczymi” rządami kliki, którą „sam Komendant nam dał”, a w praktyce czyniącej utrzymanie panowania sanacji celem samym w sobie; bo przecież Rydz i Beck z przyczyn, które zostaną tu wyjaśnione, nie byli zdolni zaakceptować myśli o podzieleniu się rządami w wyzwolonej Polsce jeszcze i u żałosnego schyłku swego życia, uwięzieni jeden w Stanesti, a drugi, prawdopodobnie, w konspiracyjnej ciemnicy Polski Podziemnej.
Lista analizowanych tu błędów przedwojennej polityki ani się nie zaczyna, ani nie kończy na tym, że jej uczestnicy, zajęci wyłącznie populistycznym ściganiem się w obietnicach, kto bardziej buńczucznie tupnie na Hitlera, stracili z oczu wszystko inne. Trzeba dodać do niej dopuszczenie do sytuacji, w której o tym, kto i jak zarządzać ma polskim uchodźstwem i siłami zbrojnymi na Zachodzie, decydowali nieliczący się z nami za grosz, cyniczni do bólu alianci. Trzeba dodać nieustanne odwoływanie się do nich w intrygach i donosach, stanowiących główną metodę prowadzenia wojny polsko-polskiej, nieprzygasającej nawet w momentach najgorszej narodowej tragedii, do której nas przywiodła. Obłęd zemsty, „rozliczeń”, których symbolem stał się quasi-obóz koncentracyjny dla piłsudczyków na angielskiej Wyspie Węży, wiecznie skłócone koterie, odwołujące się jako do arbitra do obcych, a przez to szeroko otwarte na agenturalną penetrację, i przy tym wszystkim – niewiarygodna łatwość przywódców w szafowaniu krwią Polaków dla przysłużenia się obcym politycznym protektorom oraz niewiarygodna gotowość Polaków do przelewania krwi na każde ich skinienie…
Nie chce się o tym wiedzieć, nie chce się o tym rozmawiać, odnosić do tych haniebnych i żałosnych szczegółów naszej narodowej katastrofy. O ileż łatwiej tokować z zapałem, że wszystko musiało się stać, jak się stało, i chwała wszystkiemu, co się stało, bo przecież nie mogliśmy być po stronie Hitlera!
○
Choć od złożenia pierwszej edycji niniejszej książki minęło dziesięć lat, nie znalazłem powodu, by dokonywać w niej większych zmian. Uzupełniam w niektórych miejscach wcześniejszy tekst, uwzględniając nowe ustalenia historyków, usuwam kilka fragmentów, które w świetle owych ustaleń okazały się nietrafne bądź anachroniczne.
Jest tylko jedna kwestia, która, uznałem, w pierwszym wydaniu nie wybrzmiała należycie mocno i wymagała poważniejszych ingerencji przy opracowaniu obecnej edycji: to, jak wielki wpływ na samobójstwo wolnej Polski miała wzajemna nienawiść obozów politycznych, stopień ich skłócenia, wyczerpujący znamiona prowadzonej z bezprzykładną brutalnością wojny domowej, i determinacja sitwy piłsudczykowskiej, by całkowicie wyeliminować jakąkolwiek opozycję. Zanadto, jak dziś sądzę, skupiłem się na opisaniu mocarstwowych urojeń tej sitwy, jej ignorancji w sprawach międzynarodowych i myślenia życzeniowego, a nie dość pokazałem, iż praprzyczyną późniejszej hekatomby Polaków, całkowitego „zamiecenia” sprawy polskiej na arenie światowej i zdrady zachodnich aliantów było podporządkowanie wszystkich polskich posunięć na arenie międzynarodowej owej wewnętrznej wojnie i jej potrzebom propagandowym, a także niespotykanemu w innych krajach politycznemu plemiennemu zacietrzewieniu, które zawężało horyzont polskich polityków do zmagań z innymi polskimi politykami i kazało im podporządkowywać wszystko potrzebom wojny polsko-polskiej.
Dekada, która minęła od pierwszego wydania niniejszej pracy, pokazała, jak sądzę, szczególnie dobitnie, jak nagląca jest potrzeba rozprawienia się z tym dziedzictwem, a przynajmniej jego intelektualnego przepracowania, zanim znowu doprowadzi nas ono do tragedii i katastrofy.
grudzień 2024
Wielkie dni małej floty” Jerzego Pertka – to jedna z książek mojego chłopięctwa, pochłaniana wielokrotnie i łapczywie, podobnie jak opowieści o polskich lotnikach Meissnera, Arcta i Króla czy szkice spod Monte Cassino Wańkowicza. Do dziś pamiętam taką relację z bohaterskich walk niszczyciela ORP „Garland” w obronie konwoju do Murmańska:
„W kabinach oficerskich na rufie pełno było rannych. Ostry zapach krwi wiercił nozdrza. Idąc do kabiny dowódcy, usłyszałem wołanie »Wody!«. Nalałem do szklanki wody destylowanej i zaniosłem rannemu. Z cienia koi spojrzały na mnie oczy zgorączkowane, błyszczące.
– Dziękuję – rzekł pomimo to przytomnie marynarz – czy widzi pan, co napisałem krwią na ścianie?
Zapaliłem ręczną lampkę elektryczną. Na białej ścianie kabiny, nad łóżkiem widniały niezdarne, krzywe litery: »Polsko, jak słodko dla ciebie umierać«.
Zgasiłem światło, a skurcz chwycił mnie za gardło”.
Pamiętam, że też czułem ten skurcz, ilekroć wracałem do tej poruszającej opowieści. Czuję go nadal. Ale już z innych przyczyn. Z czasem, z wiekiem dopiero, dotarł do mnie prawdziwy sens tej relacji wojennego korespondenta na „Garlandzie” Bohdana Pawłowicza o heroicznej walce toczonej przez polskich marynarzy w obronie transportu angielskiego i amerykańskiego zaopatrzenia dla ZSSR. Jest to przecież maj roku 1942. Ciała kilkunastu tysięcy polskich oficerów, głównie rezerwy, a więc w cywilu naukowców, prawników i inżynierów, ciała tysięcy policjantów i urzędników, słowem, ciała elity przedwojennej Polski, gniją od dwóch lat w Katyniu, Miednoje, Charkowie i innych masowych grobach. Kilkaset tysięcy innych Polaków – w pierwszej kolejności rodzin wymordowanych przez NKWD w marcu i kwietniu 1940 roku przedstawicieli elit – zesłanych w głąb „nieludzkiej ziemi” cierpi tam niewyobrażalne męki, dziesiątki tysięcy umierają z głodu, z chorób, z trudów transportu w bydlęcych wagonach.
Marynarze obsługujący „Garlanda” – podporządkowanego rozkazom brytyjskiej admiralicji i wydzierżawionego od Anglików, którzy po wojnie skrupulatnie odliczą sobie za to z polskiego złota, bohatersko wywiezionego z kraju w 1939 roku – nie wiedzą oczywiście nic konkretnego o Katyniu, choć niemożliwe, żeby o dokonywanych na Polakach sowieckich zbrodniach nie słyszeli nic w ogóle. Natomiast przywódcy państwa na uchodźstwie, dowódcy polskiej armii, elity, które każą im przelewać krew dla Stalina – wiedzą i aby „nie jątrzyć” i nie komplikować sytuacji naszym aliantom, gorliwie zakazują Polakom rozmawiać nawet między sobą o szczegółach „wyzwoleńczego marszu” po 17 września, o losach bliskich, którzy trafili na Kresy, o stosach polskich trupów znajdowanych przez Niemców w opuszczanych przez Sowietów więzieniach na Ukrainie i Białorusi.
Tym bardziej wiedzą o wszystkim, informowani przez swoje wywiady, Churchill i Roosevelt. Nie są jeszcze w polskich sprawach „po słowie” ze Stalinem, ale w ich głowach dojrzewa już, jaki dil zrobią, aby odciągnąć go od myśli o zawarciu z III Rzeszą separatystycznego pokoju albo, nie daj Boże, odnowienia z nią sojuszu sprzed czerwca 1941 roku. Doskonale wiedzą, że częścią tego dilu musi być danie mu wolnej ręki wobec Polski i Polaków.
I właśnie w tej sytuacji, w tym dziejowym momencie, gdy polski interes geopolityczny nakazuje ratować ile się da z narodowej substancji, gdy wszelkie wzmacnianie Stalina oznacza wzmacnianie siły jego przyszłej okupacji Polski, gdy, prawdę mówiąc, z naszego punktu widzenia lepiej by było te konwoje do Murmańska topić, niż je chronić – nieszczęsny polski marynarz, ginący, by dostarczyć Stalinowi broń, pisze własną krwią na ścianie, jak słodko umierać… dla Polski?
Trudno rzeczywiście nie czuć skurczu gardła. Oto cały absurd naszych ofiar w tej strasznej wojnie w jednym wymownym skrócie.
Możemy do woli wypierać to pytanie ze świadomości, ale ono przez to nie znika. Jak to się stało, że Polska, choć była pierwszą ofiarą Hitlera, choć pierwsza powiedziała mu „stop” i poniosła z tej racji ogromne straty, choć nie było frontu, na którym by Polacy nie przelewali krwi w walce z nazizmem i nie padali ofiarą jego zbrodni – do grona zwycięzców nad Hitlerem się nie załapała? Garstka polskich żołnierzy w maju 1945 roku wzięła wprawdzie z łaski Stalina symboliczny udział w szturmie na Berlin, ale jako jego niewolnicy, jako przepuszczone przez krwawą maszynę łagrów i egzekucji mięso armatnie Armii Czerwonej. A polskich żołnierzy na Zachodzie, równie symbolicznie, na niewypowiedziane głośno żądanie tegoż Stalina do londyńskiej defilady zwycięstwa zwyczajnie nie dopuszczono. Polska straciła miliony obywateli, zwłaszcza społeczne elity, połowę swego rdzennego terytorium, niepodległość i przynależność do cywilizacji zachodniej.
Alianci, którym swój straszny los zawdzięcza, musieli i nadal muszą to w jakiś sposób uzasadniać. Muszą tę Polskę, dziwnie zawieszoną między stronami zmitologizowanego konfliktu, między jego zwycięzcami i przegranymi, odrzeć ze współczucia, z zasług i wytłumaczyć, że sobie na taki los zasłużyła. Inaczej potrzeba morału doznałaby uszczerbku i, jako się rzekło, młode pokolenia Amerykanów, Anglików i innych, karmione opowieścią o zwycięskiej, heroicznej walce dobra, reprezentowanego przez zachodnie demokracje i sprzymierzonych z nimi komunistycznych idealistów, ze złem, uosabianym przez Hitlera, mogłyby doznać przykrego uczucia dysonansu poznawczego.
○
To nie jest tak, że historii nie da się zmienić. To znaczy jej samej może nie – ale przecież historia istnieje dzięki opowieści, inaczej mówiąc: narracji. A tą już można zarządzać zgodnie z bieżącymi potrzebami.
Belgowie – sięgnijmy po ten przykład, gdyż opowieść o ich historii podczas pierwszej wojny światowej znacząco wpłynęła na postępowanie polskich przywódców w czasie wojny następnej. U schyłku XIX i na początku XX stulecia dopuścili się oni potwornego ludobójstwa w Kongo. Faktem jest, że nie byli wiele gorsi od innych kolonizatorów, ale zamorskie imperium króla Leopolda ustanowione zostało na nader kruchych podstawach ekonomicznych i właśnie dlatego gdy kraje od Belgii potężniejsze zaczęły się zbrodni dokonywanych na czarnych „podludziach” wstydzić, Belgowie nadawali się idealnie na modelowy wzorzec do publicznego rozliczenia. Zaczął się wzbierający na sile ruch antykolonialny, w końcu doszło nawet do publicznego procesu, wskutek którego oburzona i zdumiona Europa oraz jeszcze bardziej zdumiona i oburzona Ameryka dowiedziały się o potwornościach dokonywanych w „jądrze ciemności” (czy raczej „sercu mroku”, bo tak sławny Conradowski tytuł noweli nawiązującej do zbrodni w Kongo należałoby tłumaczyć). No i już, już Belgowie staliby się na wiele lat ucieleśnieniem zła kolonializmu, gdyby nie wybuchła wojna światowa. Wojna, w której niesprowokowane w żaden sposób Niemcy pogwałciły brutalnie belgijską neutralność, co było pretekstem do przystąpienia do zmagań na kontynencie Wielkiej Brytanii, a pośrednio i USA.
Obywateli krajów anglosaskich trzeba było jakoś przekonać, że muszą iść masowo ginąć w okopach, a tych, którzy już dali się na to namówić, wprowadzić w bojowy szał. Rozpętano więc na Zachodzie istną propagandową histerię wokół szalonych okrucieństw, jakich dopuszczali się Niemcy na biednych Belgach. Niemcy oczywiście, jak to Niemcy, faktycznie, gdziekolwiek weszli, rozstrzeliwali cywilów, szczególnie z warstw wyższych, z zimną krwią i jak na owe czasy, na skalę masową, aby podbity kraj sterroryzować – ale anglosaska i francuska propaganda zwielokrotniły ich zbrodnie do absurdu, karmiąc społeczeństwa andronami o dzikich Hunach pożerających żywcem belgijskie dzieci.
Skoro zaś Belgowie potrzebni byli zachodniej propagandzie jako ofiary ludobójstwa, to przecież nie mogli być sami sprawcami innego, wcześniejszego ludobójstwa. Kto by szedł na wojnę ginąć za jakichś morderców, nawet jeśli sami są teraz mordowani? Więc z dnia na dzień problem zbrodni w Afryce zniknął. Wyparował. Osiem czy tam dziesięć milionów zabitych Afrykanów, wyniszczonych głodem i pracą nad siły, konających z obciętymi dłońmi, nie mówiąc o torturowanych i gwałconych, musiało się pójść czochrać – w końcu zresztą byli to tylko Murzyni. I po wojnie tak już zostało, także dzięki staraniom samych Belgów. Adam Hoschild, który po latach zrekonstruował cały ogrom Leopoldowego ludobójstwa w Kongo, zdumiewając naszą współczesność tą na śmierć zapomnianą historią, pisze, że gdy po kilkunastu latach starań o wpuszczenie go do belgijskich archiwów wreszcie uzyskał dostęp, był pierwszym – pierwszym! – który przeczytał dotyczące ludobójstwa dokumenty i zeznania, od czasu gdy je tam złożono.
Belgowie mieli fart, po prostu. Geopolityczny i historyczny. Nikt im niczego nie zarzuca, a król Leopold ma do dziś pomnik przed głównym wejściem do gmachu Europarlamentu. A na przykład my, Polacy, ściągnęliśmy sobie na łeb potwornego geopolitycznego i historycznego pecha, wskutek którego na podstawie paru nader wątpliwych oskarżeń cały świat chętnie sobie dziś opowiada o Polakach jako o ciemnych antysemitach, którzy wcale z Hitlerem nie walczyli, tylko gorliwie z nim kolaborowali.
„Kiedyś w Karlowych Warach byłem zaproszony na obiad z amerykańskim aktorem Rodem Steigerem. W pewnym momencie Rod wzniósł toast: »za bohaterską Czechosłowację, która jako jedyna w Europie stawiła tak długi opór faszystowskiemu najeźdźcy«” – wspominał Jerzy Stuhr. Można się śmiać, że to tylko hollywoodzki głupek, który wiedzę o wojnie czerpał z filmu „Casablanca”, ale kto zna Amerykanów, ten wie, że jest on reprezentatywnym przykładem stanu wiedzy ich elit intelektualnych. Wiedzy, która jest dla nich wygodna, przydatna do zachowania dobrego samopoczucia i przekonania, że historia ma sens, a ich kraj zawsze odgrywał w niej rolę szlachetną i − jak wbija się do głowy każdemu amerykańskiemu dziecku – „nigdy nie zdradził swych sojuszników”.
Mit. Dawniej powiedziano by „bajka”, „fabuła” – dziś mówi się na to „narracja”. Opowieść przykrojona do potrzeb tych, dla których jest przeznaczona, mająca coś uzasadnić, coś zilustrować. W świecie masowej komunikacji wszystko opędza się narracjami. Także historię wojny, która ukształtowała współczesny świat. I o tych narracjach, produkowanych na Zachodzie i Wschodzie, będzie w dużej części traktowała ta książka.
○
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
COPYRIGHT © by Rafał A. ZiemkiewiczCOPYRIGHT © 2014 by Fabryka Słów sp. z o.o.
WYDANIE I
ISBN 978-83-8375-244-0
Kod produktu: 4000689
Wszelkie prawa zastrzeżoneAll rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
REDAKTORKA PROWADZĄCAJoanna Orłowska
REDAKCJARafał Dębski
KOREKTAMagdalena Byrska
PROJEKT OKŁADKISzymon Wójciak
W KOLAŻU UMIESZCZONYM NA OKŁADCE WYKORZYSTANO CYTATY ZE ZDJĘCIA:Wikipedia: Mural of the painting „Guernica” by Picasso made in tiles and full size. Location: GuernicaZdjęcie: Jules Verne Times Two / julesvernex2.com / CC-BY-SA-4.0
SKŁAD WERSJI [email protected]
PRODUCENTFabryka Słów sp. z o.o.ul. Poznańska 9105-850 Ożarów [email protected]
DANE DO KONTAKTUFabryka Słów sp. z o.o.ul. Chmielna 28B/400-020 Warszawawww.fabrykaslow.com.plbiuro@fabrykaslow.com.plwww.facebook.com/fabrykainstagram.com/fabrykaslow/
WYDAWCARobert Łakuta
DYREKTORKA WYDAWNICZAIzabela Milanowska
MARKETINGLuiza Kwiatkowska Urszula Słonecka
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
ZAMÓWIENIA HURTOWEDressler Dublin sp. z o.o.ul. Poznańska 9105-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32www.dressler.com.pl [email protected]