34,99 zł
Wychowujemy nasze dzieci do posłuszeństwa, a zapominamy wychowywać je do buntu. Tymczasem porządny człowiek, a co za tym idzie – dobry obywatel, musi wykształcić w sobie zdolność do rebelii, jeśli okoliczności tego wymagają.
Dlatego też w książce tej opowiadam historię o chłopaku wychowywanym do posłuszeństwa, który potrafił się zbuntować. Chcę pokazać moralną doniosłość nieposłuszeństwa jako cechy obywatela – a więc każdego z nas, bo wszyscy żyjemy w społeczeństwie i żaden człowiek nie jest samoistną wyspą.
Ostatecznie książka o tym, jak wychować rapera, jest o tym, jak wychować obywatela. Ma mieć dzikie serce i empatię, wrażliwość i siłę. Ma być odważny i mówić prawdę, nawet jeśli głos mu drży.
To także książka o relacji ojca z synem, który się usamodzielnia i idzie własną drogą. Na tej drodze otrzymuje pełne wsparcie, choć jego wybory są inne niż wybory ojca. Ale czy na pewno inne? Może jednak niedaleko pada raper od profesora prawa?
Marcin Matczak (ur. 1976) – prawnik, wykładowca UW, filozof prawa, radca prawny specjalizujący się w prawie administracyjnym i konstytucyjnym. Publikuje . w „Gazecie Wyborczej”, „Tygodniku Powszechnym”, „Polityce”. Prowadzi popularny kanał na YT (Profesor Matczak). Od początku kryzysu wokół Trybunału Konstytucyjnego w 2015 regularnie występuje jako komentator i ekspert ds. konstytucyjnych. Tata słynnego rapera Maty.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 580
Data ważności licencji: 8/18/2026
Pamięci mojego Ojca
Nazywam się Marcin Matczak i ta książka jest w pewnym sensie o mnie. Pochodzę z małego miasta, z przeciętnej, niezamożnej rodziny. Obecnie mieszkam w Warszawie i prawdopodobnie jestem profesorem, co jest ważne dla tej historii. Wprawdzie od wielu lat jestem tak zwanym profesorem uczelnianym (a więc na przykład takim, jakim był Lech Kaczyński, którego się profesorem powszechnie nazywa), ale hejterzy zawsze podkreślali, że nie jest to profesura prawdziwa, bo Prezydent RP nie nadał mi jeszcze tytułu profesora belwederskiego. To akurat prawda, bo wniosek o nadanie mi tego tytułu Centralna Komisja Magów wysłała do prezydenta Andrzeja Dudy dopiero w listopadzie 2020 roku. Spodziewałem się, że wniosek ten dłuższą chwilę tam poleży, ponieważ prezydent Duda mnie najprawdopodobniej nie lubi. Być może dlatego, że przez ostatnie sześć lat bardzo go krytykowałem za łamanie konstytucji. A on nie lubi, jak się go krytykuje, przez co udowadnia, że nie ma w sobie energii prawdziwego, archetypicznego Króla.
Stało się jednak inaczej. Prezydent w lutym 2021 roku podpisał moją profesorską nominację, czym pokazał mi, że jestem człowiekiem małej wiary. Nie mam wprawdzie pewności, czy gdzieś tam nie skleiły się jakoś kartki albo czy prezydenta nie zmylił fakt, że na wniosku widniałem jako Marcin Stanisław Matczak, myślał więc może, że nadaje tytuł Stanisławowi, a nie Marcinowi. Mniejsza z tym. Mimo tego hojnego gestu prezydenta zdecydowałem się nie przychodzić na uroczystość w jego pałacu, nie przyjmować z jego rąk odpowiedniego dokumentu, nie ściskać jego dłoni i nie robić sobie pamiątkowego zdjęcia. Marzyłem o tej uroczystości i kiedyś robiłem nawet listę członków rodziny, których na nią zaproszę, ale uznałem, że zwyczajnie nie wypada – zostałoby to odebrane jako poparcie dla tego, co prezydent Duda zrobił polskiej konstytucji, a poważnie traktujący swój zawód prawnik nie może czegoś takiego popierać. I teraz nie wiem, czy prezydent nie cofnie tej nominacji. On przynajmniej zdaje się uważać, że może wszystko. Być może więc jestem profesorem Schrödingera – takim, o którym nie wiadomo, czy jest, czy go nie ma.
Drugim bohaterem tej książki jest mój Syn Michał, który jest raperem. I to dobrym – jego debiutancka płyta 100 dni do matury stała się najczęściej odtwarzanym albumem na platformie Spotify w 2020 roku. Nie wśród debiutów, nie wśród albumów hip-hopowych, nie wśród albumów polskich. Najczęściej w ogóle. Słuchano go w Polsce częściej niż albumu Thriller Michaela Jacksona, częściej niż albumów Queen, Eda Sheerana i Lady Gagi.
Aby dać wam jakieś wyobrażenie o skali wpływu Michała na młodych ludzi, podam kilka liczb. Łączny czas odtworzeń jego muzyki wyniósł w zeszłym roku dziewięć milionów godzin. Jak podaje Spotify, to tak, jakby ktoś zaczął go słuchać w roku 988 naszej ery i nigdy nie przestał. Wszystko to jednak blednie w obliczu faktu, że łączna liczba słuchaczy Michała w marcu 2021 roku była dziesięć razy wyższa niż liczba odsłuchań piosenek pani Maryli Rodowicz (milion do stu tysięcy). To dopiero robi wrażenie, co nie? Rozumiecie więc pewnie, dlaczego zdecydowałem się perfidnie wykorzystać jego popularność, żeby przez tę książkę podstępnie zindoktrynować młode i starsze polskie umysły w zakresie demokracji i praworządności.
Ponieważ ja jestem profesorem (chyba), a Michał raperem, ludzie różnego pokroju bardzo się tym ekscytują, że taka jest między nami różnica – ja profesor, on raper, ojoj, wojna pokoleń, bunt na statku i w ogóle szykuje się jakiś skandal. Jednym z powodów, dla których zdecydowałem się napisać tę książkę, jest chęć wyjaśnienia, że między muzykiem hip-hopowym a uczonym, który rzetelnie szuka prawdy, nie ma wielkiej różnicy, że – by tak rzec – niedaleko pada raper od profesora prawa.
Ta książka powstała, ponieważ pewne szacowne wydawnictwo zaproponowało, żebym napisał dzieło o tym, jak wychować dobrego obywatela. Byłoby ono zapewne znakomite, z jedną poważną wadą: nikt by go nie przeczytał, bo byłoby przeraźliwie nudne. Pomyślałem więc, że napiszę książkę o tym, jak wychować rapera. W tym zakresie mam chociaż pewne osobiste doświadczenie. Ostatecznie książka o tym, jak wychować rapera, jest o tym, jak wychować obywatela. Ma mieć dzikie serce i empatię, wrażliwość i siłę. Ma być odważny i mówić prawdę, nawet jeśli głos mu drży.
Główną tezą tej książki jest twierdzenie, że wychowujemy nasze dzieci głównie do posłuszeństwa, a zapominamy wychowywać je do buntu. Tymczasem porządny człowiek, a co za tym idzie – dobry obywatel, musi wykształcić w sobie zdolność do rebelii, jeśli okoliczności tego wymagają. Dlatego też poniżej opowiadam historię o chłopaku wychowywanym do posłuszeństwa, który potrafił się zbuntować. Na jego przykładzie chcę pokazać moralną doniosłość nieposłuszeństwa jako cechy obywatela – a więc każdego z nas, bo wszyscy żyjemy w społeczeństwie i żaden człowiek nie jest samoistną wyspą.
Jak pisze Susan Sontag, bunt wymaga moralnej odwagi i jest kluczowy dla utrzymania w sobie człowieczeństwa, a możemy się go nauczyć się z wielkich opowieści:
W centrum naszego życia moralnego i naszej wyobraźni moralnej znajdują się wielkie modele oporu: wielkie historie tych, którzy powiedzieli „nie”. Nie, nie będę służył.
Czasami jednak trudno jest nam się utożsamić z tymi wielkimi historiami: historią Martina L. Kinga, historią Rosy Parks, Nelsona Mandeli czy Gandhiego. Ich postaci wydają się zbyt wielkie, zbyt odległe, by się z nimi mierzyć. Dlatego serwuję wam tutaj małą historię buntu, lokalną i bliższą nam. Może w jakimś zakresie będzie ona dla was inspiracją.
Chcę od razu rozwiać jedną wątpliwość. W tej książce nie stawiam przed wami Michała jako wzoru cnót, w tym także cnót obywatelskich. Po pierwsze, bardzo daleko mu do wzoru czy ideału. Ma on, jak każdy z nas, ogrom wad, a nasza wspólna historia ma też ciemne strony. Nie piszę jednak o nich w tej książce, ponieważ książka, w przeciwieństwie do życia, może składać się tylko z rzeczy dobrych. Po drugie, nie wiem, dokąd zaprowadzi go życie. Wrażliwość, którą dał mu Bóg, jest i darem, i krzyżem. Może opadnie z sił – nie wyśmiewajcie mnie wtedy i nie mówcie, że ta książka nie miała sensu. Mój Syn może zostać, kim tylko chce, i choć mam najgłębszą nadzieję, że nie zostanie złym ani przegranym człowiekiem, wolność polega na tym, że to on może i musi swoją drogę wybrać. I w tę wolność wkalkulowany jest wybór zły. Jakkolwiek wybierze i kimkolwiek będzie, wiem jedno: mój Syn nigdy nie stanie się Faszystą, bo nie jest Potencjalnym Faszystą. Potencjalny Faszysta – negatywny bohater tej książki – to człowiek, który ma predyspozycje, aby sensem swojego życia uczynić nienawiść biorącą się albo z poczucia poniżenia, albo z bezkrytycznego przekonania, że ma rację. Chce on społeczeństwa bez wolności, bez buntu, bez spontaniczności, społeczeństwa, w którym kluczową wartością jest bycie takim samym jak inni. Mój Syn za bardzo kocha wolność i ma w sobie zbyt wielką potrzebę bycia innym. O tych wartościach jest ta książka.
Od razu także wyjaśnię jedną rzecz: to jest opowieść o relacji ojciec – syn i piszę tutaj o buncie chłopaka. Wynika to z prostego faktu: nie mam niestety córki, choć bardzo chciałbym ją mieć. Dlatego nie bardzo miałbym jak opowiadać o relacji ojciec – córka. Bez żadnego problemu jednak, jak sądzę, można to, co piszę, odnieść do wychowania dziewczynek. Dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek potrzebujemy silnych, odważnych kobiet, które potrafią powiedzieć „nie” złu w swoim świecie prywatnym i w naszym świecie publicznym. Także dlatego, że dziewczynki jeszcze bardziej niż chłopcy są tradycyjnie wychowywane do posłuszeństwa, nie do buntu. A wiem, jak wartościowa jest kobieta, która ma w sobie dzikie serce buntowniczki, bo taka jest moja Żona. I życzę wam wszystkim takich córek jak ona.
Historia buntu, którą tu opowiadam, jest jak rosyjska matrioszka. Nieurodzonym w PRL-u wyjaśniam, że jest to taka drewniana lalka, w której znajduje się mniejsza drewniana lalka, w której znajdują się jeszcze mniejsze drewniane lalki. Jest to historia o opowiadaniu historii – tych opowiadanych przez Michała w jego utworach, tych opowiadanych przeze mnie o Michale i tych opowiadanych przez innych ludzi o potrzebie buntu, wartości spontaniczności, odwagi zmierzenia się ze złem tego świata, wysiłku nazwania i uporządkowania chaosu. Wszystkie te historie łączy przekonanie, że dobry obywatel musi być najpierw w pełni ukształtowanym człowiekiem, który jest w stanie pokonać bądź opanować swoje demony. Bo to, co w nas prywatne, decyduje o tym, jak wygląda nasze życie publiczne. Niedojrzały człowiek tworzy niedojrzałą wspólnotę, człowiek dojrzały tworzy dojrzałe społeczeństwo. A jednym z podstawowych elementów dojrzałości jest niezależność myślenia, której nie ma bez umiejętności głośnego powiedzenia „nie”.
Jeszcze słowo wyjaśnienia co do tytułu. Można go rozumieć na dwa sposoby. Pierwszy: jak wychować kogoś na rapera. Tego niestety nie wiem, to stało się samo i prawdę mówiąc, trochę nas z Żoną zaskoczyło. Drugi: jak wychować kogoś, kto już jest raperem. Odpowiedź brzmi: nie da się, bo taki ktoś z definicji nie poddaje się obróbce wychowawczym skrawaniem. Raper nie poddaje się wychowaniu, raper obserwuje. I jeśli coś uzna za warte naśladowania, naśladuje. Nigdy się jednak do tego nie przyznaje, bo to by groziło niemal psychologiczną kastracją. I być może nawet się tego naśladowania wstydzi. Dlatego tak naprawdę ta książka nie jest żadną receptą na wychowanie – jest raczej opowieścią o naszej wspólnej historii i o wartościach, które grają w tej historii ważną rolę.
Co do struktury tego dzieła: poszczególne jego rozdziały noszą tytuły utworów Michała z jego dwóch pierwszych płyt. Nie są to jednak oficjalne interpretacje tych utworów zatwierdzone przez rodzinę Matczaków. Chodzi głównie o clickbait. Nikt by pewnie nie chciał czytać o praworządności, a tak w poszukiwaniu ciekawostek biograficznych będzie musiał. Są to więc raczej moje przemyślenia wynikłe z kilkunastu miesięcy słuchania tych utworów w samochodzie, którym jeździłem po Warszawie, dom – praca – dom, słuchania ich w różnych wersjach, na różnych etapach ich powstawania, przeplatane znienacka wykładem.
Do każdego z tytułów rozdziałów (które są tytułami piosenek) dodałem jeden wers z danej piosenki, który uważam za udany. W Nobocotelu Michał śpiewa: „dwadzieścia cztery karaty ma każdy mój wers”. Oczywiście gówniarz przesadza. W jego twórczości znajdziecie takie perełki, jak: „chuj, dupa, cycki”, czy też: „A ty myślisz, że twa suka nie sra?”, które wprawdzie – jak wykażę poniżej – są o wiele głębsze, niż się wydaje na pierwszy rzut oka, ale złote raczej nie są. Te, które wybrałem jako tytuły każdego z rozdziałów, można jednak uznać za niezłe. Tak przynajmniej sądzę, choć jako kochający ojciec oczywiście nie jestem obiektywny.
I jeszcze podtytuł. Oczywiście, miał to być poradnik. Ale nie udawajcie, że wszyscy dokładnie wiecie, jak wychować syna. Zwłaszcza przy pierworodnym to jest zawsze jedna wielka improwizacja. A ja innego nie mam. Przychodzę więc do was bez rad. I przychodzę także w dużej mierze bezradny. Życie jest zbyt skomplikowane, żeby się wymądrzać. Nie wiem – może ta książka nadaje się do czytania we dwóch/dwoje, wiecie, ojciec z synem lub córką, pogawędki przy połowie i patroszeniu leszczy czy przy rozpalaniu ogniska krzemieniem. Może. Zdecydujcie sami.
Tak na poważnie – myślę, że dobrym pomysłem na lekturę tej książki jest współpraca międzypokoleniowa: dziecko czyta część o piosenkach Michała i tłumaczy ją rodzicom, rodzice czytają część wykładową i tłumaczą dziecku. Z radością czytałem wpisy w mediach społecznościowych pojawiające się po publikacji Patointeligencji i Patoreakcji, które dowodziły, że hip-hopowa piosenka może być impulsem do poważnej rozmowy ojca/matki z synem/córką. Każda rozmowa między pokoleniami, do której zainspiruje was ten tom, będzie z pewnością dobrym uczynkiem. I moim, i waszym.
Na koniec tego wprowadzenia słowo do Michała. Najpiękniejsze momenty bycia Twoim ojcem to te, kiedy na mój telefon przychodzi od Ciebie nowy link do Dropboxa, pod którym kryje się nowe, jeszcze ciepłe, nieobrobione nagranie. Jeszcze nic o nim nie wiadomo, jest czystą potencjalnością, ale już jest i zaraz opowie jakąś prawdę o świecie, i nic już nigdy nie będzie takie samo. To bardzo ekscytująca chwila.
Czasami wiem, że jesteś w studiu, spodziewam się więc, że wyślesz nowy utwór. Czasami jednak nie wiem i wtedy zaskoczenie jest szczególne. Zwłaszcza że nigdy nic o tym utworze nie piszesz – po prostu wysyłasz link, a ja z nazwy tego linku, spośród kresek, kropek i gwiazdek jakiegoś komputerowego kodu, muszę odszyfrować tytuł (spróbuj kiedyś odczytać z linku do Dropboxa tytuł Żółte flamastry i grube katechetki, cwaniaku). Wiem jednak, że kiedy sam te linki wysyłasz, niepytany, to wysyłasz rzecz bardzo dobrą, z której jesteś dumny. I zawsze masz rację.
Słuchanie tych „pilotów” jest niezwykłą przygodą. Mogę zobaczyć, jak Twoje utwory się rodzą, ewoluują, jak zmieniają swoją formę, jak z prostych robią się złożone (tak było na przykład ze Schodkami, które najbardziej podobały mi się w wersji pierwszej, choć po wielu miesiącach, kiedy ją porównałem z ostatnią, uznałem, że się jednak guzik znam) albo ze złożonych – proste (jak Aspartam). Dodatkowo na tych nieobrobionych, surowych nagraniach jest mnóstwo szczegółów, które dają mi wgląd w Twoją pracę: szumy, komentarze, pomyłki, przekleństwa, pogawędki z realizatorem.
Na jednym z takich nagrań do nowej płyty słychać, jak zamykasz drzwi kabiny, nakładasz słuchawki, rozgrzewasz głos i robisz wprawkę wejścia do pierwszego wersu. Coś Ci jednak nie pasuje, wypowiadasz więc do realizatora słowa, które wprawdzie się nagrywają, ale za chwilę znikną, zostaną wycięte w montażu, przepadną na zawsze. Ja jednak je słyszę, wyobrażam sobie, że mówisz je do mnie, dlatego mogę zachować je w sercu i pamięci:
„Głośniej, proszę, głos swój!”.
Proszę bardzo. Niech ta książka będzie Twoim boomerskim wzmacniaczem. Niech usłyszą Cię ci, którzy Cię jeszcze nie słyszeli.
„Nie pozwolimy ani ja, ani całe grono nauczycielskie, aby jakieś nieodpowiedzialne elementy zniszczyły dobre imię naszej placówki”
Intro (do nauki) to właściwie nie utwór, ale cytat audio. To rozpoczynający debiutancką płytę Michała 100 dni do matury fragment z filmu Spona, będącego ekranizacją Sposobu na Alcybiadesa Edmunda Niziurskiego. We fragmencie tym dyrektor Bardzo Poważnej Szkoły z Tradycją głosem Krzysztofa Kowalewskiego mówi uczniom, prawdopodobnie na rozpoczęciu roku szkolnego, jakie jest ich miejsce w historii. Dość podłe, jak się zdaje, ponieważ muszą się oni mierzyć z cieniami przeszłości:
Na wszystkich polach bitew nowoczesnej Europy ginęli absolwenci szkoły imienia Lindego. Nasi wychowankowie budowali domy we wszystkich stolicach świata i zdobywali niedostępne szczyty. Sławę naszej szkoły budowały pokolenia pedagogów i uczniów.
Tu przemowę dyrektora przerywa dość bezczelne kichnięcie jednego z uczniów, które w pewnym sensie podsumowuje całą płytę – burzy podniosłą atmosferę akademii, mającą wywołać uczucie małości i nikczemności w uczniach, niezdolnych dorosnąć do poziomu swoich poprzedników. Wydaje się, że to kichnięcie jest symbolem nie bardzo poważnej choroby, na przykład patologicznego braku szacunku, ale raczej alergii (tak podobno tłumaczył się później ten uczeń jednej nauczycielce). Alergii na bucowatość, na sztuczną podniosłość, na niewiarę, że przyszłość może być większa od przeszłości.
Niestety, miejscem, gdzie przede wszystkim uczy się posłuszeństwa i często zabija się kreatywność, jest szkoła. Obrazuje to motto tego rozdziału – dyrektor zapowiada zero tolerancji dla nieodpowiedzialnych jednostek, które swoim nieposłuszeństwem skalają dobre imię „placówki”. Jak wiecie, te słowa okazały się prorocze, choć dotyczyły innego dyrektora i innej placówki niż ta, w której toczy się akcja Sposobu na Alcybiadesa. Ale na tę opowieść przyjdzie jeszcze czas (tu w wersji audio tej książki złowrogo mruczy w tle wiolonczela otwierająca Patointeligencję…, a może to tylko moja wyobraźnia, bo jeszcze nie ma wersji audio tej książki).
Muzyka Michała opowiada o obecnych w naszym społeczeństwie wielkich maszynach kształtowania ludzkich postaw, które mogą się stać – i często się stają – maszynami opresji. Taką maszyną jest prawo, które dotknęło życia mojego Syna w bagatelnej, wydawałoby się, sprawie obrazkowych ostrzeżeń na pudełkach papierosów. Stały się one tematem jego pierwszej tak zwanej epki, a więc krótkiej płyty wydanej jeszcze przed rozpoczęciem oficjalnej kariery. Taką maszyną jest także szkoła, którą uczynił tematem wiodącym swojego oficjalnego debiutu. Maszyny takie jak prawo, presja społeczna, działania wychowawcze czy edukacyjne mają oczywiście swoją jasną stronę. W wersji, w jakiej je znamy, są one wytworem oświecenia i rzeczywiście oświecają, pozwalając poszczególnym ludziom i całym społeczeństwom wyjść z mroku biedy, zabobonu i cierpienia spowodowanego głodem lub chorobą. Nie zapominam o tej jasnej stronie. Ale społeczne maszyny kształtujące serca i umysły mają także swoją ciemną stronę. Pisze o niej Michel Foucault w Nadzorować i karać, śpiewali o niej Pink Floyd w The Wall, pisał Ken Kesey w Locie nad kukułczym gniazdem. Maszyny wychowawcze mogą być źródłem opresji – zniewolenia, narzucenia jednym ludziom woli innych. Mogą zabić indywidualizm, zmielić człowieka na jednolitą papkę, wykorzystać go instrumentalnie do celów niegodnych, których sam świadomie nigdy by się nie zdecydował realizować, ale realizuje, bo został poddany propagandzie.
Dlatego 100 dni do matury i cała muzyka mojego Syna jest pochwałą buntu rozumianego jako sprzeciw wobec ślepego posłuszeństwa. Ten bunt jest moralnie wartościowy, ponieważ prawdopodobnie więcej zła w świecie wydarzyło się z powodu posłuszeństwa niż z powodu rebelii. Tymczasem Michał jest piewcą rebelii i właściwie zawsze nim był, co ukazuje opowieść o jego narodzinach (jak wiadomo, każda poważna opowieść powinna się zacząć od narodzin Cudownego Dziecka).
Michał urodził się 14 lipca 2000 roku w szpitalu przy ulicy Dyrekcyjnej we Wrocławiu. Mieszkaliśmy tak blisko tego szpitala, że kiedy zaczęły się skurcze, po prostu wyszliśmy z domu jak na letni spacer, z torbą na ramieniu. Był środek nocy, a Wrocław potrafi być nocą magiczny. Zupełnie nie wiedzieliśmy, w jaką podróż wyruszamy.
Jak to urodzony buntownik, pojawił się na świecie dokładnie w rocznicę zdobycia Bastylii. Co do minuty – sprawdziłem w źródłach. Oni atakowali około trzynastej dwadzieścia, on zaatakował świat dokładnie w tej samej chwili, dwieście jedenaście lat później. Wiecie, jak to jest: nie ma przypadków, są tylko znaki.
Zobaczyłem go pierwszy, co jest głęboko niesprawiedliwe, jeśli porównać nakład pracy, jaki włożyłem w to, by się pojawił na świecie, z nakładem mojej Żony. To, że urodził się w roku 2000, dawało mi dużą przewagę nad innymi ojcami, którzy panikowali, gdy lekarz pytał o wiek dziecka podczas wizyty, kiedy nie było akurat matki. Ja nie panikowałem. Jeśli wiedziałem, który aktualnie mamy rok, rachunek był równy.
Nie daliśmy mu drugiego imienia, bo nie mogliśmy się zdecydować. Potem nawet żałowaliśmy, bo może powinien dostać jakieś specjalne, wyróżniające go z tłumu. Moja Żona zawsze wspomina, że kiedy zobaczyła go zmęczonego wychodzeniem na ten świat, z noskiem jak bokser po walce, z zaciśniętymi piąstkami, pomyślała, że powinien mieć na imię Borysek. Nie wiadomo dlaczego. Ale chyba dobrze się stało, że nie poszliśmy tą drogą, bo dwóch Borysów (Borys-Bedoes i Borys-Mata) mogłoby się w tej samej wytwórni SBM nie zmieścić.
Pamiętam moment, kiedy wróciliśmy z nim do domu i położyliśmy go, a raczej posadziliśmy, na kanapie w środku pokoju. Patrzył na świat z wyższością. Kiedy po latach zobaczyłem zdjęcie, na którym stoi na tle szkolnej tablicy z napisem „Mata jest król”, przypomniała mi się tamta chwila. On zawsze był Król. Taki, co by podburzył lud do obalenia swojej własnej monarchii.
Właśnie: bunt. Kwestionowanie. Opór. To kwintesencja bycia sensownym człowiekiem. Zło nie ma wykrzywionej w grymasie twarzy Boruty, który zieje siarką – zło ma twarz znudzonego i kompletnie obojętnego jegomościa w okularach, który bardzo precyzyjnie robi to, co mu się każe. Jak mu się każe sortować kapustę, sortuje kapustę. A jak mu się każe sortować ludzi do gazu, sortuje ludzi do gazu, z takim samym metodycznym spokojem. Zło jest banalne – pisała Hannah Arendt, kiedy izraelscy komandosi uprowadzili Eichmanna z Argentyny i przywieźli do Jerozolimy, żeby go osądzić. Arendt spodziewała się zobaczyć potwora, w końcu to Eichmann był odpowiedzialny za śmierć milionów ludzi wysłanych do niemieckich obozów zagłady. Kiedy przybyła na miejsce, zamiast potwora zobaczyła księgowego – starszego pana w okularkach, który po prostu był bardzo dobry w wykonywaniu rozkazów.
Chodzi o to, żeby nie być jak ten pan. Umieć samodzielnie ocenić, co jest złe, a co dobre. To umiejętność kluczowa, a jednocześnie najtrudniejsza do nauczenia. Zło dzieje się wtedy, kiedy nikt nie zada prostych pytań: „Czy powinniśmy robić to, co robimy?”, „Jakie będą skutki tego, co robimy?”.
Co mają wspólnego narodziny pojedynczego człowieka z funkcjonowaniem dobrze zorganizowanego społeczeństwa? Mam wrażenie, że to niewidoczne na pierwszy rzut oka połączenie najlepiej ukazała Hannah Arendt w swojej Kondycji ludzkiej. Jak pisze, narodziny są obietnicą czegoś nowego, czegoś nieprzewidywalnego. Są zapowiedzią czyjegoś działania w świecie, działania, które może ten świat zmienić. Nowo narodzone dziecko będzie przecież wytwarzać stany rzeczy, których dotąd nie było, będzie wypowiadać zdania, których nikt jeszcze nie wypowiedział. Ktoś będzie te nowe sytuacje obserwował i słyszał te nowe zdania, ktoś będzie o nich opowiadał. Wszyscy będziemy publicznością, przed którą to dziecko wystąpi – najpierw mówiąc swoje pierwsze słowo, potem recytując wierszyk na szkolnej akademii, jeszcze później pisząc pracę maturalną czy magisterską, nawijając kolejny hip-hopowy kawałek albo publikując książkę profesorską z filozofii prawa. Niektórzy z nas, pisze Arendt, przyjmą rolę opowiadaczy historii, w której występuje to nowo narodzone dziecko. Taką rolę przyjął opowiadacz historii znalezionego w pływającym koszu Mojżesza czy urodzonego w betlejemskim żłobie Jeszui, ale taką rolę przyjmuje też każdy rodzic dokumentujący życie swojego malucha nagraniem wideo czy wpisem do pamiętnika. I ja przyjąłem taką rolę w tej książce.
Nie wiemy, jaką siłę oddziaływania będzie miała historia, którą opowiemy. Powinniśmy ją jednak opowiadać, bo – jak pisze Arendt – to jest nasz ludzki sposób radzenia sobie z rzeczywistością. Opowiadamy sobie wzajemnie historie w ramach wspólnoty, którą jesteśmy, i dzięki nim możemy się czegoś nauczyć o sobie i świecie. Zadaniem wspólnoty jest stworzyć przestrzeń publiczną, niczym w Epidauros, w której każdy z nas może podzielić się swoją indywidualną, unikalną opowieścią. Wszyscy możemy jej wysłuchać, a następnie ocenić, czy jest nam przydatna do zrozumienia świata. Nawet jeśli wiele z tych historii uznamy za nieprzydatne, bo będą powtarzalne, nawet jeśli z niektórych nie dowiemy się niczego fundamentalnego, te opowieści muszą wybrzmieć, aby dało się ocenić ich wartość. Dlatego podstawą naszej wspólnoty musi być wolność opowiadania historii – o nas, o innych, o dziejach, o przyszłości, o tym, co nam się nie podoba, i o tym, co dla nas ważne. Ta wolność opowiadania historii to inaczej wolność słowa, którą chronią nasze konstytucje. Nie jest ona zwyczajną wartością, bez której moglibyśmy się obyć. Jest fundamentem naszego funkcjonowania jako wspólnoty. Bez niej nie możemy się rozwijać, bo nie możemy się uczyć. Z tego powodu wolność słowa była zawsze znienawidzona przez ludzi, którzy myśleli po faszystowsku. Dlatego wprowadzali oni cenzurę, która jest po prostu zakazem opowiadania pewnych historii.
Michał występował przed rozmaitą publicznością od dziecka. Jeden z takich występów możecie zobaczyć w zakończeniu teledysku do Żółtych flamastrów i grubych katechetek. Wykorzystano w nim nagranie wykonane przez moją Żonę. Jej zawodowe powołanie zawsze polegało na inspirowaniu zmiany, podsycaniu ognia twórczości w dzieciach, na ciągłym działaniu i mówieniu, które zmienia świat. W tym małym rogatym diable, a może Batmanie, improwizującym do piosenki Pana Kleksa o „wyspach Bergamutach”, jest ten ogień twórczego dziecka, którego udało nam się nie zagasić.
Jak pisze Ursula Le Guin, w każdym kreatywnym dorosłym jest dziecko, któremu udało się przeżyć. Myślę, że Cudowne Dziecko przeżyło i siedzi w dużym Michale, czego możecie wszyscy doświadczyć, słuchając go i oglądając w ramach wspólnoty komunikacyjnej, którą tworzymy. Wraz z kreatywnością przeżyła w nim zdolność do buntu i kwestionowania tego, co jest. Bo bez kwestionowania nie ma nowości, a więc nie ma rozwoju. Prawdziwy raper zawsze kwestionuje, zawsze wątpi – dopiero kiedy sam stwierdza, że warto coś zrobić, robi to. Dzięki temu nigdy nie jest jak znudzony starszy pan w okularkach, który po prostu wykonuje rozkazy. Bardzo stara się także nie być banalny, a banalność – jak naucza Arendt – może przecież stanowić pierwszy stopień do najprawdziwszego piekła.
Michał nigdy nie był wzorcowo posłuszny. Co ja mówię! Już zapomniałem, że w ogóle kiedyś był posłuszny. W nagraniu z końca Żółtych flamastrów i grubych katechetek słychać głos mojej Żony („Michał!”), zapewne któryś z kolei raz przywołującej go, aby kończył i zbierał się do domu. On niewiele sobie z tego robi, bo jest w trybie „twórczość”. Nie jest to sytuacja idealna, bo posłuszeństwo jest ważne. Jak się jednak zdaje, łatwiej nauczyć posłuszeństwa niż kreatywności. Poza tym nauczanie posłuszeństwa może zabić kreatywność, a tego byśmy jako wspólnota nie chcieli. Od twórczości zależy innowacyjność naszych myśli, a od innowacyjności zależy nasza umiejętność radzenia sobie ze światem. Jak pisze Matt Ridley, innowacyjność jest dzieckiem wolności i matką dobrobytu. I choć nieposłuszeństwo może być czasem męczące, brak kreatywności jest jeszcze gorszy, bo niszczący dla człowieka i wspólnoty, w której żyje.
Mój własny bunt, wymuszony przez warunki zewnętrzne, zaczął się w roku 2015, kiedy w Polsce doszli do władzy ludzie, którzy zaczęli bezpardonowo atakować ważne dla mnie zasady. To łamanie nie było zwykłym łamaniem zasad. Nikt z nas nie jest święty – kto nigdy nie przejechał na późnym żółtym, niech pierwszy rzuci kamieniem. Ale normalny człowiek, który złamie zasadę, ma w sobie pokorę i nie jest dumny z tego, że to zrobił. A oni bezczelnie byli.
W 2015 roku premier polskiego rządu zachowała się jak przywódca republiki bananowej: odmówiła publikacji wyroku Trybunału Konstytucyjnego i była z tego bardzo dumna. Ten moment był symboliczny – był jak wypowiedzenie posłuszeństwa polskiej konstytucji przez reprezentantów polskiego narodu, którzy dodatkowo zagrali temu narodowi na nosie. To zachowanie ludzi Partii ironicznie chyba nazwanej Prawem i Sprawiedliwością z 2015 roku przypominało mi kolegę z podstawówki, nazwijmy go Pawłem, z którym w jednej grupie przygotowywałem się do Pierwszej Komunii Świętej. Oczywiście główną zasadą przystępowania do Pierwszej Komunii Świętej jest to, że jest ona pierwsza. Wszystkie grzeczne dzieci czekają na ten moment jak na moment wtajemniczenia i inicjacji, wiedząc, że dopóki rzeczy się nie dokonają, przystępować do komunii zwyczajnie nie wolno. Ale Paweł uznał, że w tym cała zabawa, aby – jak wojak Szwejk – powiedzieć sobie: nie wolno, ale można. I pewnego dnia, w czasie głównej niedzielnej mszy, na oczach nas wszystkich, przystąpił do Zerowej Komunii Świętej. Nie tylko przystąpił, ale kiedy wracał do ławki, triumfował i niemal potrząsał nad głową pięścią – kpił z zasad i kpił z nas, pokazując, że reguły są dla mięczaków. Ten obraz wrócił do mnie, kiedy zobaczyłem innych niedojrzałych chłopców, także ubranych w garnitury, którzy nieraz cieniutkimi głosikami oznajmiali, że są prawdziwymi macho, bo nie tylko mają odwagę złamać zasady, ale jeszcze są z tego dumni. A innych, którzy te zasady szanują, wyzywali od nieudaczników.
Zareagowałem na to bezczelne łamanie zasad przez Partię niemal bezwarunkowo. Mam na takie zachowanie alergię, być może od czasu, kiedy zobaczyłem tego małego gnojka wracającego z kpiącym uśmiechem spod ołtarza. Oczywiście zdarzało mi się wcześniej krytykować inne rządy. Sprzeciwiałem się publicznie, podpisując list otwarty, likwidacji otwartych funduszy emerytalnych (OFE) przez poprzedni rząd, co często przypominam krytykom, którzy uważają, że przeszkadza mi jedynie ta jedna Partia, a inne nie. Otóż przeszkadza mi bezczelne łamanie zasad i zapewniam was, że będę takie łamanie krytykował głośno bez względu na to, kto będzie się go dopuszczał.
Po tej pierwszej, niemal bezwarunkowej reakcji już jakoś samo poszło. Najpierw sprawa przed Trybunałem Konstytucyjnym, gdzie reprezentowałem Fundację Batorego. Miałem mówić pięć minut na samym końcu, a mówiłem najdłużej ze wszystkich pełnomocników, bo sędziowie upodobali sobie mnie przeegzaminować. Potem słynna konferencja w Oksfordzie, na której zapytałem profesora Morawskiego, wtedy sędziego dublera w TK, czy reprezentuje niezależny sąd, czy też polski rząd, a on odpowiedział: „I jeden, i drugi”, przez co potwierdził (bo to był intelektualnie uczciwy człowiek), że z podziału władz w Polsce niewiele zostało. Po konferencji pierwsze wystąpienie w telewizji, potem drugie – dotyczące ułaskawienia Mariusza Kamińskiego, i bon mot, że to, co zrobił prezydent, można porównać do dania rozwodu narzeczonemu. Coraz więcej obserwujących na Facebooku i Twitterze, coraz więcej spotkań. I nagle budzisz się w momencie, w którym jesteś osobą publiczną. Wszyscy klepią cię po plecach i gratulują odwagi, a ty wtedy właśnie zaczynasz się bać, bo to wszystko zaszło chyba za daleko.
A potem widzisz, jak autorytarna władza wjeżdża rano do domu twojego kolegi po fachu, mecenasa Giertycha, i widzisz, jak jego dziecko płacze, i wiesz, że zrobili to bez merytorycznego powodu i że tobie mogą zrobić to samo. I naprawdę zaczynasz się bać, i myślisz: „Po co mi to było?”. Tylu ludzi siedzi sobie przed telewizorami i wcina popcorn, bojąc się nawet wystąpić w mediach społecznościowych pod własnym nazwiskiem. Nieraz chcesz im wszystkim powiedzieć: „Are you entertained?”, i czymś w nich rzucić, jak Maximus w Gladiatorze, ale się powstrzymujesz. I dalej chodzisz na wiece, i mówisz, że rząd kłamie, i skandujesz, że cokolwiek mówi, jest odwrotnie. I mimo strachu zaczynasz czuć, że może dopiero teraz naprawdę żyjesz – że udawałeś życie przez te wszystkie lata, bo po pierwsze, walczysz o coś ważnego, a po drugie (i ważniejsze), możesz przegrać. To dziwne, ale w zagrożeniu zaczynasz odczuwać smak życia – poczułem to, kiedy pierwszy raz wróciłem z prokuratury, do której zostałem wezwany jako podejrzany, bo ponoć zniesławiłem notabla dobrej zmiany.
Dla mnie jako prawnika bycie przesłuchiwanym przez prokuratora, bycie podejrzanym, a potem oskarżonym, nawet w tak błahej sprawie, było jednak nowością i pozwoliło mi spojrzeć na sprawy z nowej perspektywy. Wyobraziłem sobie siebie w tej samej sytuacji, ale z o wiele gorszym oskarżeniem na karku. I to poczucie ze mną zostało, mimo że sprawę tę ostatecznie prawomocnie wygrałem (po ponad trzech latach).
Bunt Michała opiera się na emocjach, mój bunt jest bardziej intelektualny, ale na odpowiednio głębokim poziomie nie ma między nimi wielkiej różnicy, po prostu nieco inaczej postrzegamy świat: jeden bardziej sercem, drugi bardziej umysłem. Dlatego pozwólcie mi wyjaśnić umysłem, jak doszło do sytuacji, wobec której musiałem się zbuntować, a która oczywiście wywołała wiele różnych emocji.
W 2015 roku władze zapragnęły ujednolicić nam państwo w myśl pragnień Potencjalnych Faszystów. Zaczęło się wtedy od ataku na abstrakcyjny Trybunał Konstytucyjny, a pięć lat później zakończyło przymusowym ujednoliceniem światopoglądu Polaków w kwestii aborcji na skutek decyzji tegoż Trybunału. Oczywiście to ujednolicenie naszego życia publicznego było widoczne również w wielu innych obszarach. Dlaczego do niego doszło? Odpowiedź jest jednocześnie prosta i złożona: ludzie zagłosowali na populistyczną partię, która obiecała, że zredukuje różnice społeczne, a przez to obniży poziom konfliktu w społeczeństwie. Dlaczego jednak ta obietnica zyskała tak duże poparcie?
Żaden kryzys konstytucyjny nie jest wyłącznie kryzysem prawnym. To, co stało się w Polsce, ma głębokie przyczyny psychologiczne i społeczne, co powinno być częściej brane pod uwagę przez osoby, które chcą obecny kryzys zażegnać. Kryzys ten pokazał, że duża część polskiego społeczeństwa nie ma czasu na konstytucyjne rozważania. Ludzie chcą zmiany, która rozwiąże ich problemy, nawet jeśli niektóre z nich są wyimaginowane.
Partia demontuje polską praworządność i prezentuje ten demontaż jako lekarstwo na liczne społeczne problemy, w tym historyczną niesprawiedliwość oraz niebezpieczeństwa niesione przez globalizację. Ci, którzy w dobrej wierze sprzeciwiają się tej kuracji, są postrzegani jako zwalczający leczenie, a nie chorobę.
Jak to wyjaśnić? Badania przeprowadzone przez zespół Macieja Gduli (znane dzięki raportowi Dobra zmiana w Miastku) pokazują, że w polskim społeczeństwie pojawił się syndrom neoautorytarny. Przedrostek „neo” w tym autorytaryzmie odnosi się do jego nowego elementu: pozornej demokratyczności. Polega ona na tym, że polscy obywatele przyznają partii wygrywającej wybory niemal absolutne prawo do zmiany reguł gry, w tym reguł konstytucyjnych, nawet jeśli nie ma ona formalnej legitymacji, by to zrobić. Abstrakcyjny porządek prawny ma ustąpić woli ludu.
Ludzi cierpiących na syndrom neoautorytarny fascynuje dominacja nad słabymi i obcymi: mniejszościami etnicznymi, seksualnymi, uchodźcami i każdym, kto może być postrzegany jako wróg. Tacy ludzie preferują zdecydowane i proste rozwiązywanie społecznych problemów i mają silną potrzebę przynależności do wspólnoty narodowej. Wszystkie te elementy pokrywają się z cechami osobowości autorytarnej opisanej przez Ericha Fromma w Ucieczce od wolności. Fromm użył tego pojęcia, aby opisać zachowanie Niemców wspierających nazizm, ale jest ono – niestety – dobrym narzędziem diagnozowania współczesnego polskiego społeczeństwa. Bo osobowość autorytarna to problem nie historyczny, ale psychologiczny.
Osobowość ta uaktywnia się w czasach społecznych niepokojów, w naszym przypadku: zagrożenia terroryzmem i kryzysu uchodźczego, ale także kryzysu finansowego i pandemii. Niepewność i strach stają się powszechne, a populistyczne rządy umiejętnie te uczucia podsycają. Jak pisze Fromm:
Przerażona jednostka szuka czegoś albo kogoś, do kogo mogłaby się przywiązać, niezdolna jest już dłużej być swoim własnym, indywidualnym „ja”, desperacko usiłuje pozbyć się go i poczuć znowu bezpieczna, zrzuciwszy to brzmię własnego „ja”.
Fromm opisuje w ten sposób masochistyczny składnik osobowości autorytarnej. Nie ma on wiele wspólnego z seksualnym masochizmem. Polega na tym, że człowiek niezdolny do świadomego dokonywania swoich własnych wyborów pragnie zatopić się w czymś większym niż on sam – w idei narodu albo w wielkim planie przedstawionym przez charyzmatycznego lidera. Ten plan jest wyborem dokonanym przez kogoś innego, a więc zwalnia z trudu dokonania wyboru własnego. Dlatego wprowadza w życie ludzi porządek i spokój. Precyzyjnie definiując ich świat, wyjaśniając, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem, plan ten przywraca ludziom złudne poczucie kontroli nad ich własnym losem.
Populistyczny rząd, który przynosi ludziom spokój, ale odbiera im wolność, to poważny problem naszych czasów. Nie poradzimy sobie z nim, po prostu agresywnie krytykując Partię lub jej zwolenników. Wprost przeciwnie: jeśli przeciwnicy populistycznego rządu atakują jego liderów lub jego wyznawców, tylko zwiększają poczucie powszechnego zagrożenia. Potwierdzają, że wrogowie naprawdę istnieją, i wzmacniają zaufanie do lidera, który tych wrogów zwalcza. Tym samym leją wodę na młyn populistycznej propagandy: świat rzeczywiście wydaje się niebezpieczny, a więc silny lider, który obroni przed tym światem, staje się jeszcze bardziej potrzebny. Agresja wzmaga strach, a atakowani jeszcze głębiej zatapiają się w autorytarnym planie. Dlatego świat pełen agresywnych przeciwników to świat, w którym osobowość autorytarna wzmacnia się, zamiast słabnąć.
Neoautorytaryzm może być atrakcyjny dla ludzi młodych, którzy z różnych powodów są bardziej zainteresowani „wolnością do” niż „wolnością od”, aby użyć słynnego rozróżnienia Isaiaha Berlina. W przeciwieństwie do swoich rodziców i dziadków nasza młodzież nigdy nie musiała walczyć o „wolność od”, czyli wolność od przymusu. Uwolniona od tego obowiązku, mogła zorganizować swoje życie tak, jak chce. Problem w tym, że czasami nie wie, czego chce, a więc do czego ma użyć swojej wolności. Zamiast cieszyć się ogromem możliwości, ucieka od niej, dokładnie tak, jak przewidział to Fromm. Drogi ucieczki od wolności są chętnie wskazywane przez historyczny patriotyzm czy nacjonalizm, wyznaczające proste ścieżki dla myślenia i działania. Jak pisze Fromm:
Człowiek współczesny żyje w złudzeniu, iż wie, czego chce, gdy w istocie chce jedynie tego, czego się odeń wymaga. Aby zaakceptować tę prawdę, trzeba sobie uprzytomnić, że wiedzieć, czego się istotnie chce, nie jest – jak myśli większość ludzi – rzeczą łatwą, lecz jednym z najtrudniejszych zadań stojących przed każdą istotą ludzką. Jest to problem, który gorączkowo usiłujemy ominąć, przyjmując gotowe cele – za własne.
Dlatego mówienie ludziom, czego powinni chcieć, jak robią to liderzy Partii, może być dla wielu atrakcyjne. Atrakcyjna jest na przykład proponowana jako program na życie pewna wersja patriotyzmu, mimo że jest to patriotyzm porażki, poświęcenia i nienawiści, nie zaś patriotyzm zwycięstwa, triumfu rozumu i otwartości na innych.
Kryzys rządów prawa to także kryzys liberalizmu. W przeciwieństwie do nacjonalizmu liberalizm ze swoim naciskiem na „wolność od” jest doktryną dobrą dla ludzi, którzy dokładnie wiedzą, jak chcą przeżyć swoje życie. Wielu nie wie i dlatego czują ulgę, kiedy nieliberalne ideologie dostarczają im gotowe rozwiązania. W tym zakresie liberalizm nie ma nic do zaoferowania: kreowanie planów na czyjeś życie nie leży w jego DNA, ponieważ wykluczałoby ludzką wolność. Liberalizm przegrywa więc z konkurentami w tworzeniu atrakcyjnych planów dla ludzi, którzy nie chcą ich wytworzyć sami dla siebie. Przegrywa z ideologicznymi maszynami organizacji cudzego losu, które zapewniają ludziom jasne i całościowe pomysły na życie.
Jaką naukę możemy z tego wszystkiego wyciągnąć? Wolność nigdy nie jest dana na zawsze. Nawet jeśli moje pokolenie pamięta czasy, kiedy – jak głosi konstytucja – „podstawowe wolności i prawa człowieka były w naszej Ojczyźnie łamane”, nasze dzieci tych czasów nie pamiętają. Zagwarantowanie podstawowych wolności tym, którzy z historycznych powodów nie boją się, że je stracą, wymaga wyrażenia liberalnego ideału w języku, który do nich trafi. Nie jest to, niestety, łatwe zadanie.
Bez względu na to, jak głęboko wejdziemy w przyczyny tego, co stało się w Polsce w 2015 roku, zrozumienie ataku na ważne dla nas wszystkich wartości nie usprawiedliwia go. Tak jak Michał uznał, że ktoś ogranicza jego wolność, i zbuntował się przeciwko takiemu ograniczaniu, tworząc swoją muzykę, podobnie ja uznałem, że działania władzy w roku 2015 nakierowane są na ograniczenie mojej wolności, i zdecydowałem się z nimi walczyć. Ja jednak nie śpiewałem, tylko pisałem i mówiłem. Obaj walczyliśmy w obronie wartości, które są dla nas ważne. Źródła każdego buntu są podobne, choć metody mogą być różne. Dziwny zbieg okoliczności sprawił jednak, że nasze rebelie zbiegły się w czasie. W efekcie tych rebelii zbiegły się także momenty, w których obaj weszliśmy w życie publiczne, przestając być ludźmi anonimowymi. Czy to był przypadek? A może jakaś wzajemna inspiracja? Z całą pewnością osobą postawioną w najtrudniejszej sytuacji była Arletta – żona i matka dwóch chłopaczków, którzy nagle niemal razem wyszli na publiczną scenę. A ona nie wiedziała, o którego się bardziej martwić.
„Ich deficyt atencji przysłaniają mu wdzięki ich piersi”
Utwór Camel rozpoczyna pierwszą, krótką płytę Michała, Fumar mata, wydaną w tak zwanym podziemiu, a więc amatorsko. Autorem bitu (podkładu muzycznego) do Camela jest syn mojego dobrego kolegi, akademika, profesora na jednym z najlepszych uniwersytetów na świecie. Współpracujemy nad wieloma projektami od wielu lat, ale ponieważ on jest politologiem, a ja prawnikiem, nie mieliśmy nigdy okazji czegoś wspólnie opublikować. Nasi synowie znali się od dziecka i spotykali się często, bo i my spotykaliśmy się często, dopóki mój znajomy z rodziną mieszkał w Warszawie. Później, kiedy przeprowadzili się za granicę, kontakt chłopaków naturalnie osłabł, choć się nie urwał – odwiedzaliśmy ich na obczyźnie, a oni nas w Polsce. Wielkie było jednak nasze zdziwienie, kiedy się okazało, że mały Matczak szybciej doprowadził do współpracy ze starym kumplem niż Matczak stary. Chłopaki zdalnie ustaliły, co trzeba, i Krzyś, który zdążył już skończyć studia muzyczne i rozpocząć karierę jako producent muzyki, przygotował Michałowi podkład, który podbił serca wielu polskich fanów. A zwłaszcza wykorzystany w nim dźwiękowy motyw z Windows 95.
Po ukazaniu się tego wspólnego dzieła naszych Synów uznaliśmy z ojcem Krzysia, że trzeba dać młodym odpór i teraz już naprawdę musimy coś wspólnie napisać. Usiedliśmy, pogadaliśmy, zaplanowaliśmy kolejne kroki i… realizujemy je powoli od trzech lat, a efektu nie widać. Tłumaczymy to sobie w sposób przekonujący: powaga i rozsądek, charakterystyczne dla wieku średniego, nie pozwalają nam tworzyć w pośpiechu.
Fumar mata, czyli po hiszpańsku „palenie zabija”, to pozornie płyta o paleniu papierosów. Na głębszych poziomach to rozważania o ludzkiej wolności, a zwłaszcza wolności od paternalizmu. Bezpośrednią inspiracją do jej stworzenia była dla Michała zmiana prawa (ha!) polegająca na wprowadzeniu na opakowaniach papierosów ostrzeżeń obrazkowych ukazujących opłakane skutki palenia tytoniu. Obrazki te są celowo obrzydliwe – pokazują zepsute zęby, uszkodzone części ludzkiego ciała, grożą impotencją i ślepotą. Zostały one wprowadzone przez dyrektywę Unii Europejskiej i – jak się zdaje – skutecznie popsuły mojej latorośli przyjemność z palenia. Taki też był ich cel.
W efekcie powstała płyta złożona z utworów, które uzyskały nazwy marek papierosów (niestety nie ma wśród nich Popularnych, kultowej marki mojej młodości), a których tematyka jest szeroka jak pola tytoniu na Kubie. Znajdujemy tam przewrotne podejście do polskiej dumy narodowej, analizę młodzieńczych relacji damsko-męskich oraz rozważania na temat tego, że Unia Europejska ani żaden inny prawodawca nie powinien w zasadzie wtrącać się w indywidualne wybory wolnego człowieka, który ma przyrodzone prawo do zniszczenia swojego zdrowia i do swojego osobistego raka płuc. Nie można wykluczyć, że to ostatnie stanowisko, którego nie podzielam, jest pozostałością korwinowskiej kucowatości Michała, której ten doświadczył kiedyś na swojej drodze życiowej (fani wiedzą, że ma nawet zdjęcie z panem Januszem, zrobione kiedyś na placu Zamkowym w Warszawie).
Wszystkie te tematy zostaną w swoim czasie poruszone w tej książce, dla tego rozdziału ma jednak znaczenie początek utworu Camel, w którym Michał opisuje swojego bohatera w sposób następujący: „Ma na imię Kamil, a czuje się jak Albert Camus”. Wers ten jest, jak sądzę, odniesieniem do znanego zdjęcia Camusa, na którym w kąciku ust zawadiacko i niedbale trzyma on papierosa. W utworze Lucky z tej samej płyty Michał mówi do ukochanej: „Naucz mnie palić pięknie, bo nie umiem”. Można przyjąć, że Camus palił pięknie i dlatego pojawia się już na początku pierwszego utworu.
Skoro się już jednak pojawił, możemy o nim pogadać, bo przecież Camus niewątpliwie wielkim pisarzem był. Wiem, że Michał czytał (a przynajmniej trzymał w ręku, zasypiając) Dżumę i Upadek. Dla rozważań prowadzonych w tej książce ważniejsze jest jednak dzieło Camusa zatytułowane Człowiek zbuntowany, bo przecież, jak sygnalizowałem, o buncie i moralności buntu chcemy tu głównie rozmawiać. Za to, że Michał, tworząc Fumar mata, wiedział, co Camus napisał o buncie, rewolucji i rebelii, podobnie jak Fred z Chłopaki nie płaczą, nie dałbym sobie ręki uciąć, bo prawdopodobnie nie miałbym teraz ręki. Zadziwiające jest jednak to, jak Camus nam tutaj pasuje.
W Człowieku zbuntowanym wychodzi on od tego, że doświadczenie skończoności naszego życia, braku jego znaczenia, przepełnienia cierpieniem, słowem: doświadczenie absurdu życia normalnego moralnie człowieka popycha do buntu. I to jest generalnie OK, bo trzeba być naprawdę nieczułym skurczybykiem, żeby na to życie patrzeć i uważać, że nie ma się przeciwko czemu buntować. Bezwarunkowa afirmacja życia przy świadomości ogromu cierpienia, które jest jego elementem, świadczy o człowieku bardzo źle. Dlatego ludzie poszukujący sensu w życiu buntować się muszą. Jest to jedyna racjonalna postawa wobec cierpienia, okrucieństwa i opresji. Ale – i tu się zaczyna robić bardzo interesująco – mimo że buntować się generalnie trzeba, bunt często prowadzi do przemocy.
Camus odróżnia rebelię od rewolucji – pierwsza jest dobra, druga jest zła. Pierwsza jest dobra, bo dowodzi wrażliwości człowieka, chęci zmiany świata, niezgody na cierpienie. Rebeliant to ktoś, kto w świecie pełnym chaosu chce wprowadzić porządek, ale jednocześnie dać ludziom wolność. Problem w tym, że ten świat porządkowaniu nie chce się poddać. Wtedy rebeliant się wkurza i zaczyna zamieniać się w rewolucjonistę – uznaje, że jego cel, którym jest naprawienie złego świata, jest tak ważny, iż uświęca coraz bardziej przemocowe środki i ograniczenie ludzkiej wolności. Zamiast wolności wprowadza więc tyranię i dobudowuje do niej ideologię, która tę tyranię uzasadnia, a razem z tyranią uzasadnia przemoc. Według Camusa ludzie buntujący się przeciw cierpieniu i tyranii bardzo szybko sami stają się źródłem cierpienia i tyranami wobec innych. To poruszający paradoks – z chęci zwalczania zła rodzi się zło, z rebelii, która jest moralnie dobra, która – jak pisze Camus – stanowi wyraz naszej hojności wobec innych, rodzi się moralne zło. Z tym paradoksem musimy sobie jakoś poradzić i będziemy to robić na kartach tej książki.
Ponieważ Camus pisał Człowieka zbuntowanego, mając w świeżej pamięci totalitaryzm niemiecki i rozpoznając zło totalitaryzmu radzieckiego, był przeciwnikiem obu ekstremizmów – i prawicowego, i lewicowego. Rewolucjonista u Camusa to ktoś, kto staje się ekstremistą, ktoś, kto wprowadza tyranię swoich poglądów i może to zrobić zarówno z prawej, jak i z lewej strony. Takiego kogoś nazywam w tej książce Potencjalnym Faszystą. Potencjalny Faszysta to niewolnik ideologii, który pragnie ujednolicić różnorodny świat, uporządkować go według własnego, jednego, dość sztywnego pomysłu. Duchowym dziadkiem Potencjalnego Faszysty jest Tradycyjny Faszysta – ktoś, kto już próbował ujednolić świat etnicznie i poglądowo według swojego pomysłu, a co z tego wyszło, to możecie sobie przeczytać w książkach od historii. Tradycyjnym Faszystą był Benito Mussolini i Adolf Hitler, był nim Józef Stalin i Mao Zedong. Kluczową tezą tej książki jest twierdzenie, że Potencjalnymi Faszystami możemy być wszyscy: nie tylko ci, którzy lubują się w heilowaniu i zdmuchiwaniu świeczek z tortu w kształcie swastyki w środku lasu w dniu urodzin Hitlera, ale każdy z nas. I katolik, i ateista, i działacz pro-life, i działacz pro-choice, i weganin, i mięsożerca, i antyszczepionkowiec, i hipochondryk, zwolennik Partii i obrońca konstytucji, feministka i macho, chłopak i dziewczyna. Naprawdę każdy, kto w swojej pysze uwierzy, że „moja racja jest najmojsza” i że wszyscy tej racji powinni się podporządkować. Co więcej, czasami możemy zachowywać się jak Potencjalni Faszyści i zupełnie nie zdawać sobie z tego sprawy. Jak amerykańska policja, którą przyrównano do faszystów ze względu na jej brutalne działania w czasie protestów po śmierci George’a Floyda. Jej rzecznik zdecydowanie odrzucił te oskarżenia, mówiąc, że przecież policjanci po prostu wykonują rozkazy.
Jason Stanley w książce Jak działa faszyzm pisze, że nie trzeba być Realnym Faszystą, żeby po faszystowsku myśleć. Wielu współczesnych polityków myśli po faszystowsku i zaraża tym myśleniem innych. Podstawowym chwytem faszystowskiego myślenia jest opozycja „my – oni” i założenie, że pewni ludzie („my”) są dobrzy, a inni ludzie („oni”) są źli. Założenie to jest bardzo głupie, gdyż „oni” myślą dokładnie odwrotnie, a ponieważ nie ma nikogo, kto mógłby ten spór rozstrzygnąć, jedyne, co wynika z tego założenia, to nienawiść, agresja, a czasami wojna. Antyfaszystowska teza, której chcę bronić w tej książce, nie jest nowa i głosi, że każdy z nas ma w sobie pokłady zła i dobra, które ujawniają się zależnie od okoliczności. Okolicznością, w której najczęściej ujawnia się nasze wewnętrzne zło, jest uleganie faszystowskiemu podziałowi na „my – oni”. W tym sensie mądrzejsza od tej faszystowskiej bzdury jest muzyka disco polo, która śmiało głosi tezę: „Wszyscy Polacy to jedna rodzina, starsi czy młodsi, chłopak czy dziewczyna”, bo ta przynajmniej w ramach jednego narodu nie dzieli ludzi na „nas” i „ich”. Jeszcze lepiej byłoby jednak stworzyć muzykę globo polo, która założenie o tym, że ludzie są do siebie podobni, rozciągnęłaby poza granice na Bugu i Odrze, a także trochę bardziej na północ i mocno na południe.
Mamy więc naszego antybohatera – Potencjalnego Faszystę. Jego działania w świecie nie promują wolności i różnorodności, wprost przeciwnie: powodują cierpienie. Przeciwko temu cierpieniu należy się buntować. Prawdziwy buntownik, jak pisze Camus, jest jak artysta: czyni rzeczywistość piękniejszą, inspiruje innych, by udoskonalali świat, sławi wolność i chwali życie. Dlatego raper jako artysta jest urodzonym antyfaszystą i posłuży nam za modelowy przykład człowieka, który może tworzyć zdrowe społeczeństwo, gdzie ludzie mają swoje silne przekonania, żyją według nich, ale jednocześnie dają żyć innym.
Cechą Potencjalnego Faszysty jest to, że nie daje ludziom żyć inaczej, niż mówi mu jego sztywna ideologia. Tymczasem, jak pisze Camus, rebeliant buntujący się przeciw absurdowi życia nie może sięgać po przemoc w realizacji swojego celu, bo cel nie uświęca środków. I chodzi tu o każdą przemoc – oczywiście fizyczną, ale i o manipulację, której rodzajem jest propaganda, i o mowę nienawiści, i o dehumanizowanie, i o wiele innych działań przemocowych.
Moja własna rebelia przeciwko zmianom, które zaczęli wprowadzać w Polsce ludzie Partii, była spowodowana głębokim przekonaniem, że im o rebelię nie chodzi. Im chodzi o przemocową rewolucję, na której końcu jest drastyczne ograniczenie naszej wolności. Przekonałem się o tym dość szybko, chociażby po zmianie języka publicznego, w szczególności po wyjątkowo podłej propagandzie mediów publicznych, która była przemocą zamkniętą w słowach. Ale potwierdzeniem moich obaw była rozmowa z Bronisławem Wildsteinem przed programem, do którego mnie kiedyś zaprosił.
Zapytałem go wtedy, czy jego formacja polityczna nie może pomagać ludziom poprzez zwiększenie sprawiedliwości dystrybutywnej – tak, jak to robi na przykład przez program 500+ – bez jednoczesnego niszczenia państwa prawa. Wildstein odpowiedział, że nie jest to możliwe, ponieważ szerzenie sprawiedliwości dystrybutywnej musi iść w parze ze sprawiedliwością retrybutywną, czyli sprawiedliwością zemsty. Czy nie można pomagać ludziom, nie niszcząc państwa? Uważam, że Wildstein jest typowym przykładem sfrustrowanego rebelianta. To bez wątpienia bardzo odważny człowiek, który potrafił się sprzeciwić maszynie komunistycznego państwa. Jednocześnie ktoś, kto jest rozczarowany, że jego rebelia nie zmieniła świata całkowicie, a więc uważa, że trzeba podjąć bardziej radykalne środki. Tak zaczyna się rewolucja, a wraz z nią upadek racjonalności i zagrożenie dla wolności. We wspomnianym programie, broniąc niezależności sądów, powiedziałem, że nie ma na świecie państwa, w którym totalitaryzm wprowadzili sędziowie, jest natomiast wiele takich, gdzie zrobili to politycy. Na to Wildstein odpowiedział, że zna kraj, w którym sędziowie wprowadzili totalitaryzm, i są to Stany Zjednoczone. Z szacunku dla Orderu Orła Białego, który Wildstein słusznie otrzymał, wypada tę tezę przemilczeć.
W wersie wybranym jako motto tego rozdziału jest mowa o „deficycie atencji”. Deficyt ten okazuje się jedną z przypadłości Potencjalnego Faszysty. Na przykład brak uwagi i zainteresowania ze strony rodziców i rówieśników nierzadko popycha młodych ludzi do szukania tej uwagi w inny sposób. Często, jak pisze Fromm, poprzez mechanizm masochizmu społecznego, a więc przez zatracenie się w czymś większym niż oni sami, na przykład w utopijnej, ideologicznej wizji idealnego świata. A co do wdzięków piersi, o których także mowa w wersie rozpoczynającym ten rozdział – ten temat jest wart rozwinięcia, ponieważ relacje damsko-męskie są kluczowe dla ukształtowania zdrowego, silnego antyfaszysty.
Dzięki temu możemy wprowadzić do naszej dyskusji kolejnego myśliciela – Jordana B. Petersona. I tu wymagany jest komentarz. Mój pierwszy kontakt z Petersonem polegał na wysłuchaniu angielskiej wersji jego książki 12 życiowych zasad. Antidotum na chaos. Chociaż tytuł zapowiada średniej jakości poradnik życiowy dla przegrywów, książka ta spowodowała, że uznałem Petersona za jednego z najbardziej interesujących współczesnych myślicieli, a potwierdziła to późniejsza lektura jego Map sensu. Peterson jest psychologiem klinicznym i akademikiem z poważnym dorobkiem naukowym i historią pracy na Uniwersytecie Harvarda i uniwersytecie w Toronto. Ma dobre rozeznanie w badaniach religioznawczych i antropologicznych, jest kontynuatorem myśli Carla Junga, w szczególności jego koncepcji archetypów, która czeka w kuluarach, aby zająć poczesne miejsce w tej książce. Jednocześnie, czego na początku nie wiedziałem, Peterson jest głęboko nienawidzony przez środowiska lewicowe na całym świecie, ponieważ sprzeciwił się kiedyś regulacji dotyczącej używania zaimków odnoszących się do osób niebinarnych zgodnie z ich życzeniem (uznał ją za niekonstytucyjne ograniczenie swojej wolności wypowiedzi), trwa mocno przy przekonaniu o odmienności celów życiowych kobiet i mężczyzn oraz uznaje, że tradycja i religia mają do odegrania ważną rolę w kształtowaniu człowieka ku szczęściu.
W swojej naiwności szczerze pochwaliłem 12 życiowych zasad w mediach społecznościowych, co, jak sądzę, spowodowało poważne zawieszenie w mózgach wielu osób, które dotąd uważały mnie za porządnego człowieka. Jakże to bowiem możliwe, że prawnik krytykujący Partię, broniący konstytucji i opowiadający się za wolnością słowa nie trzyma się ustalonego raz na zawsze pakietu młodego miłośnika lewicy, do którego należy uznawanie Petersona za mizogina, piewcę patriarchatu i okropnego mięsożercę? Otóż jako ojciec rapera odmawiam przyjmowania jakichkolwiek pakietów myślowych na zasadzie „wszystko albo nic”, ponieważ pakiety takie są ograniczeniem mojej wolności i spontaniczności. Mam zamiar czytać Petersona, nawet jeśli racją byłoby, że jest mizoginem (nie mam takiego wrażenia), podobnie jak mam zamiar czytać Heideggera, choć ten był ewidentnym nazistą. Nie jestem bowiem wyznawcą człowieka, ale poszukiwaczem myśli, które mogą mi pomóc zrozumieć rzeczywistość.
Peterson może patronować utworowi o pierwszych kontaktach z kobietami, ponieważ jasno pokazuje, po pierwsze, jak wyjście młodego mężczyzny spod skrzydeł matki i zmierzenie się z oczekiwaniami innych kobiet jest kluczowe dla jego zdrowego rozwoju. Po drugie, w swoich analizach stosuje przydatną każdemu opowiadaczowi historii teorię archetypów Carla Junga, która – w zakresie, w jakim odnosi się ona do psychiki chłopca i mężczyzny – będzie nam również niezwykle pomocna.
W pierwszym rozdziale, kiedy pisałem o Cudownym Dziecku, wprowadziłem jeden z Jungowskich archetypów. Według Junga obok podświadomości indywidualnej każdego z nas istnieje także podświadomość zbiorowa. Archetypy są elementem tej naszej wspólnej, zbiorowej podświadomości. Są to pewne powszechnie rozpoznawane wzorce zachowań, typy psychologiczne, pewne – co brzmi dość enigmatycznie – modele energetyczne. Są one obecne w naszych opowieściach, mitach, w kulturze popularnej czy w snach, a ponieważ są elementem naszej zbiorowej podświadomości, szczególnie mocno na nie reagujemy.
Cudowne Dziecko to archetyp psychologii chłopięcej. Jak pokazują Robert Moore i Douglas Gillette w książce King, Warrior, Magician, Lover (Król, Wojownik, Mag, Kochający), archetyp ten znany jest z podstawowych tekstów ludzkiej kultury – z opisu narodzenia Mojżesza, Jezusa, Buddy czy też – odpowiednio przekształcony – narodzin totalitarnych przywódców, na przykład takich, jak rządzący Koreą Północną. Co ciekawe, pewną symptomatyczną cechą Potencjalnego Faszysty jest przypisywanie cudownych narodzin zwyczajnym politykom (pamiętacie ten plakat, który kiedyś witał prezydenta Dudę: „Błogosławione łono, które Cię wydało, i piersi, które ssałeś”?). Moją własną próbę opisania narodzin Cudownego Dziecka macie już za sobą – chodzi o ten fragment, w którym połączyłem urodziny Michała z atakiem na Bastylię. Możecie uznać, iż ta próba dowodzi, że jestem Potencjalnym Faszystą (każdy trochę jest), albo że jestem ironiczny. Wolałbym oczywiście ten drugi wybór. Cudowne Dziecko przynosi światu pokój i porządek, nawet jeśli tym światem jest jedna rodzina. Jest ono także obrazem kreatywności i piękna, nowości i świeżości. Ale uwaga – może łatwo przekształcić się w swój Cień: w Małego Tyrana (jeśli energii Cudownego Dziecka jest w nim za dużo), który w dorosłym mężczyźnie manifestuje się pod postacią socjopaty, albo w Chorowitego Księcia, słabeusza (jeśli tej samej energii jest w nim za mało). Każdy Jungowski archetyp ma bowiem swój Cień, ciemną stronę mocy, w którą każdy z nas może się stoczyć.
Obok Cudownego Dziecka pojawia się u Junga archetyp Dziecka Edypalnego. Dziecko Edypalne charakteryzuje się ciepłem, potrzebą i umiejętnością odczuwania bliskości z innymi oraz poczuciem jedności z ludźmi i światem. Cechą tego archetypu jest w szczególności odczuwanie bliskiej relacji z matką oraz tym, co ona w filozofii Junga symbolizuje: pięknem, intuicją, naturalnymi instynktami i generatywnością. Cieniem Dziecka Edypalnego jest Maminsynek albo Marzyciel. Pierwszy poszukuje ideału kobiecości na wzór matki i jest w tej kwestii skazany na porażkę, drugi odcina się od ludzi i zamyka w swoim świecie fantazji.
Dziecko Edypalne jest obdarowane, albo lepiej – przygniecione miłością matki i aby się w pełni rozwinąć, musi wyrwać się z jej opieki i stanąć na własnych nogach. Jest to wymóg absolutnie fundamentalny dla stania się niezależnym człowiekiem. A podstawowym testem tego, czy Edypalne Dziecko zdołało się wyrwać spod skrzydeł matki, jest umiejętność zbudowania relacji z innymi kobietami. Inna kobieta, nie matka, określa tożsamość mężczyzny poprzez akceptację albo odrzucenie. Jak mówi Peterson, szczególnie przez odrzucenie – wtedy Matka Natura mówi temu mężczyźnie ustami tej kobiety, że jego geny nie są wystarczająco atrakcyjne, by warto było je przenieść do następnego pokolenia. Kobieta staje się dla młodego mężczyzny sędzią – a on się jej osądu bardzo obawia, czego objawem jest postawa „boję się zagadać”, obecna zresztą w utworach Michała. Takiego surowego kobiecego sędziego chłopcy się z jednej strony boją (i podziwiają), z drugiej strony go (jej) nienawidzą, dokładnie dlatego, że się boją. I tak, jak wahadło, między tą miłością i nienawiścią się bujają.
Rebelia Camusa, a więc sprzeciw wobec absurdu świata bez uciekania się do przemocy, oraz bunt przeciwko zależności od rodziców, w szczególności matki, przez odważne wyjście do świata i niezależne odnalezienie miłości – to dwa zadania, które umożliwiają młodemu chłopakowi stanięcie na własnych nogach i znalezienie sobie celu. Te dwa zadania ma zrealizować w jednym z najtrudniejszych okresów w swoim życiu – w czasie dorastania. O nim opowiada kolejny utwór z Fumar mata.
Zanim jednak do niego przejdziemy, ostatnia uwaga. W tym rozdziale pojawiło się wiele nazwisk i myśli. Przywołałem je, żeby pomogły nam w zrozumieniu świata, ale wiem z rozmów z Michałem, że mogą być także przeszkodą. Michał mówił mi, że nie lubi czytać dalej, jeśli nie poznał dokładnie wszystkiego, co powiedziano wcześniej. Może więc powinienem skorzystać z rady zawartej bodaj w Koranie: „Panie, zbaw mnie od morza nazwisk”. Być może przywołanie nazwiska i tylko zarysu myśli będzie dla kogoś blokadą, powodem do pytania: „Czy mogę czytać tę książkę, skoro nie znam w całości twórczości Arendt czy Camusa?”. Odpowiedź brzmi: możesz. Ja też nie znam całości ich twórczości. Ale wiem, że tak jak wszystkie piosenki są w gruncie rzeczy o tym samym (a więc o miłości), tak wszystkie traktaty filozoficzne są o jednym – o prawdzie. Nie musisz wiedzieć, kto cię do niej doprowadził. Nie patrz na palec, patrz na to, co on wskazuje. I czytaj dalej.
„niewinne ofiary adolescencji”
Michał chodził w dzieciństwie do kilku szkół, i to nie dlatego, że go z nich wyrzucano. Kiedy miał pięć lat i był jeszcze w przedszkolu, wyjechaliśmy na stypendium do Oksfordu i tam – jako że w Anglii wcześniej zaczyna się podstawówkę – trafił do prawdziwej szkoły. Podczas przerw w zajęciach chyba po raz pierwszy znalazł się w sytuacji, w której nikt się nim nie opiekował. Dla chłopaka był to szok, że może wyjść na boisko bez czapki, wywalić się w błoto i nikt się tym zupełnie nie przejmuje.
Pewnie było to dla niego trudne doświadczenie: obcy kraj, obcy język i obca kultura, zwłaszcza że szkoła była położona we wschodnim Oksfordzie, a dzieci tworzyły wspaniały bukiet multi-kulti. Na początku po przyprowadzeniu go rano do szkoły musiałem dłuższą chwilę zostać za szklanymi drzwiami, tak, żeby mógł mnie widzieć. Po chwili, kiedy lekcja się rozkręcała, a Michał zaczynał brać w niej aktywnie udział, spoglądał na mnie i kierował do mnie bardzo powolne skinienie głową: znak, że już mogę iść. Szedłem więc, a on zdobywał swój oksfordzki akcent, który teraz specjalnie ukrywa, żeby nie wyjść na banana, z przekorą wymawiając ostre „r”, kiedy mówi w języku Churchilla.
Po powrocie do Polski Michał chodził do katolickiej szkoły prywatnej przy ulicy Ogrodowej w Warszawie. Tam zaczął śpiewać, o czym jeszcze opowiem w odpowiednim momencie. Kiedy jednak skończył podstawówkę, postanowiliśmy z Żoną nie zostawiać go dłużej pod kloszem prywatnego gimnazjum, gdzie w pierwszej klasie zostało zaledwie dziewięć osób (w tym sześć dziewczynek oraz kolega, który moim zdaniem z pewnością zostanie kiedyś biskupem, taki był święty). Nawet pobić się nie było z kim, po drugiej stronie ulicy mieścił się Sąd Okręgowy w Warszawie, więc strach coś przeskrobać, a człowiekiem o najdzikszym sercu w szkole był charyzmatyczny hiszpański zakonnik, padre Emilio. Na marginesie: ojciec Emilio z cudownym akcentem prawił po polsku fajne kazania (nie był jednak łysy – zaznaczam dla słuchaczy Żółtych flamastrów i grubych katechetek) i nad wyraz skutecznie uczył polskie dzieci swojego pięknego języka (na jednym z nagrań Michała w sieci możecie zobaczyć, jak pozdrawia swoich hiszpańskich fanów, kończąc zawołaniem: „Gombao tres tres!”).
Nie jesteśmy pewni, czy nasza decyzja, aby Michał rozpoczął naukę w Gimnazjum numer 33 przy liceum Batorego, była dobra. Pewnie spokojniej by się nam żyło, gdyby nigdy spod klosza nie wychodził. To wyjście skończyło się oczywiście ekspozycją na zło, ale tak musiało być, bo bez tej ekspozycji nie ma dojrzałości.
White Mint to utwór o pierwszych szaleństwach młodości: o wagarach, próbowaniu alkoholu, papierosów i o pierwszych poważnych kontaktach z kobietami. Dzięki Bogu i idei zwanej licentia poetica możemy dyskutować o tych wydarzeniach, jak gdyby odnosiły się do Kamila, którego historię opowiada Camel i cała Fumar mata, nie bezpośrednio do Michała – i dobrze, bo niektóre elementy tej historii nie są dla ojca łatwe do przełknięcia.
Mamy więc w tym utworze i „nikotynowe przerwy od algebry”, i „ciecze o smaku japońskiej czereśni”, i maskowanie zapachu tytoniu w ustach (przez gumę do żucia) oraz na palcach (przez oblewanie ich testerami perfum w sklepach Douglas bądź Sephora). Mamy też odległą zapowiedź ponurej wiolonczeli z dziedzińca Batorego – strach rodziców dających pieniądze i niewiedzących, do zakupu jakiego zła tego świata posłużą. Ale mamy tam także i pierwszą wrogość wobec nauczycieli, a nawet Pablo Escobara, jako że namiętnie oglądaliśmy z Michałem genialny serial Narcos.
Motto tego rozdziału stanowią słowa Michała o „ofiarach adolescencji”. Dlaczego ofiary, pomyślałem, kiedy pierwszy raz przesłuchałem ten utwór; czyżby dorastanie było wojną? Oczywiście, że tak. To trudna walka z sobą samym i z innymi – walka o prawdziwą wolność. Ponownie przyda nam się w tym miejscu Jordan Peterson i jego wielogodzinna, poruszająca analiza historii Pinokia z książki Collodiego. Wbrew potocznemu przekonaniu nie jest to historia o drewnianej lalce, której rósł nos, kiedy kłamała. Jest to wielowymiarowa opowieść o tym, jak przekształcić się z marionetki w prawdziwego, niezależnego człowieka i dlaczego, aby to zrobić, trzeba (symbolicznie) pochować ojca i skonfrontować się ze złem tego świata. Historia Pinokia jest historią Michała – historią stawania na własnych nogach i zrywania sznurków, za których pomocą inni chcieliby nim manipulować.
Może jesteście zawiedzeni, że aby opisać walkę o stanie się dorosłym, pełnowartościowym człowiekiem, nie sięgam po dzieła o wyższym statusie niż bajka – po jakiegoś Goethego czy Gombrowicza. Nie ma takiej potrzeby. Historia Pinokia jest nie tylko wystarczająca, jest wręcz lepszą historią, aby zilustrować dorastanie. Nie lekceważcie bajek. Wartością myśli Petersona jest umiejętność pokazania z wielką siłą, jak ważne dla zrozumienia nas samych jest zrozumienie dawnych historii: mitów, legend, wielkich utworów literackich, ale także historii opowiadanych dzieciom.
Oczywiście wielu z was powie, że mity to mity, a opowieści biblijne to fikcja, bajki dla niedojrzałych. Peterson przekonująco wyjaśnia, że fikcja może przekazywać więcej prawdy o człowieku niż nagranie dokumentalne – zestawmy fikcyjne sztuki Szekspira z dwudziestoczterogodzinnym nagraniem domową kamerą prawdziwego życia konkretnego człowieka. To nagranie, choć pokazujące prawdę, niewiele prawdy o człowieku nam przekazuje. Jak mówi Peterson, dobra fikcja jest metaprawdą, jest superprawdą, jest ukazaniem jakiejś hiperrealności naszego ludzkiego losu. Dotyczy to w szczególności naszych najstarszych opowieści – historii Gilgamesza, Hektora, Rolanda, historii upadku pierwszych rodziców – a także wielkich dzieł literatury: Don Kichota, Makbeta czy Braci Karamazow.
Analizy historii biblijnych i utworów kultury popularnej przedstawione przez Petersona były mi bardzo przydatne w zrozumieniu siebie, Michała i naszych relacji, więc chciałbym się tym z wami podzielić. Na przykład analiza opowieści o wygnaniu Adama i Ewy z raju jako opowieści o przekleństwie samoświadomości pozwoli nam zrozumieć, dlaczego wolność nie jest łatwa i dlaczego ludzie często z niej rezygnują, poddając się totalitarnym tyranom. Rozważania na temat opowieści o Kainie i Ablu, która jest metaforą ukazującą znaczenie poświęcenia w naszym życiu oraz walki dobra ze złem w nas samych, będą z kolei pożywką dla dyskusji o tym, jak łatwo stracić w życiu azymut.
Wróćmy jednak na razie do Pinokia. Akt wystrugania Pinokia przez Geppetta jest symbolem dania mu życia. Peterson, analizując tę historię, opiera się głównie na Disneyowskiej adaptacji Pinokia z 1940 roku i zaczyna od momentu, w którym Geppetto maluje na twarzy Pinokia usta. Ta czynność jest symbolicznym ofiarowaniem synowi jego własnego głosu, a Geppetto, dobry ojciec, jest szczęśliwy i uśmiecha się, gdy jej dokonuje. Jak jednak zauważa Peterson, animatorzy Disneya w tym samym momencie ukazują umieszczoną na ścianie pokoju wykrzywioną w grymasie twarz kogoś, kto wygląda jak zły król. Ten kontrast między szczęśliwą twarzą Geppetta a złą twarzą króla jest interpretowany przez Petersona jako odniesienie do Jungowskiego archetypu Króla i jego Cienia – Tyrana. Archetyp Króla jest w tej książce szczególnie ważny. Król to ktoś, kto w sensie metaforycznym panuje nad światem, dba o niego i wprowadza do niego porządek. Tak jak prawdziwy król wydaje prawa, które nadają rzeczywistości strukturę, tak osoba działająca jako archetypiczny Król jest w stanie porządkować świat przez ustalanie granic, nakładanie obowiązków i egzekwowanie uprawnień. Jedną z form porządkowania świata jest jego nazywanie, a więc obejmowanie elementów złożonej rzeczywistości pojęciami.
Dobry ojciec jest dla swoich dzieci jak Król. Pokazuje im świat, porządkuje go regułami, nazywa, kiedy uczy dzieci języka. Jest dla nich ostoją, stróżem pokoju, jest także sędzią. Jak mówi Peterson, dobry ojciec, jak dobry Król, chce, aby jego dzieci stały się samodzielne i kiedyś mogły go zastąpić w królewskiej roli. Dlatego, mimo że ogranicza ich wolność wymogami, dba jednocześnie, by nie zatraciły wolności, nie zatraciły swojego głosu. Geppetto jest dobrym ojcem-Królem – jego marzeniem jest, aby Pinokio z marionetki, a więc kogoś zależnego, sterowanego przez innych, stał się prawdziwym chłopcem. Prawdziwym także w sensie pełni człowieczeństwa, pełni samodzielności i pełni świadomej wolności.
Pełnia cech Króla jest rzeczą dobrą – nadmiar bądź niedomiar powoduje zejście w Cień. Nadmiar energii Króla powoduje przejście w Cień Tyrana. To jego twarz, jak mówi Peterson, widać na ścianie pokoju Geppetta. Tyran nie cieszy się z faktu, że Pinokio właśnie uzyskuje własny głos. Własny głos to umiejętność wyrażania swoich odrębnych myśli, to zdolność do nazywania świata po swojemu. Nic bardziej nie irytuje Tyrana niż odrębność myśli i zdolność nazywania świata po swojemu. Dlatego Tyran wykrzywia twarz w grymasie złości. W tej historii ja musiałem zdecydować, czy będę dobrym Geppettem, czy złym Królem-Tyranem, który nie chce, by Pinokio stał się prawdziwym, niezależnym chłopcem. Chciałem być Geppettem i chciałem, żeby Michał został wychowany w wolności, która pozwoli mu się uniezależnić.
Wolność dana dziecku niesie jednak ze sobą ryzyko. Pinokio na swojej drodze stawania się prawdziwym chłopcem trafia na Wyspę Przyjemności. Jest ona interpretowana przez Petersona jako symbol zmysłowych, hedonistycznych uciech. Grupa dzieci, która wraz z Pinokiem trafia na Wyspę Przyjemności, wykorzystuje swoją wolność, by zanurzyć się w przyjemności i uciec od prawdziwego, nieraz trudnego świata. Wyspa to jeden wielki lunapark, gdzie do woli można jeździć na karuzeli, jeść lody, palić papierosy i demolować szkołę. White Mint pokazuje, że nasz Pinokio trafił na taką wyspę, i to niejeden raz. Trochę też na niej pozostał, co miało swoje negatywne konsekwencje. W opowieści Collodiego dzieci, które zbyt długo pozostają na Wyspie Przyjemności, zmieniają się w osły, a następnie są sprzedawane przez złych ludzi do cyrku. Michał nigdzie sprzedany nie został, ale pod pewnymi względami w osła rzeczywiście się zmienił.
Wyspa Przyjemności jest ważnym symbolem. Symbolizuje to wszystko, w co uciekamy, aby nie skonfrontować się z trudem życia. To stępiające percepcję i uzależniające używki: alkohol i narkotyki. To zatopienie w przyjemnościach ciała, takich jak seks czy jedzenie. Ale to także zalewanie swojego mózgu hormonami przyjemności w czasie przeglądania niekończącej się serii zabawnych filmików w internecie: śmiesznej sceny z komedii, słodkiego kotka, bokserskiego nokautu, żartu z serii „ukryta kamera”, gaworzącego niemowlaka, pięknego gola – i tak w kółko, przez dwie, trzy godziny.
Moim celem jest podkreślenie, że w wychowaniu naszych dzieci, zajęci innymi ważnymi wartościami, możemy zapomnieć o potrzebie ocalenia w nich i rozwijania spontaniczności. Może nam się to wydać nieistotne – chcemy przecież, aby dzieci były przede wszystkim dobre, mądre, posłuszne. Spontaniczność nie jest na pewno pierwszą wartością, którą umieszczamy w planie na wychowanie naszych dzieci, co więcej, często jest ona dla rodziców bardziej ciężarem, którego by się z ulgą pozbyli, niż celem, który chcieliby realizować („Kochanie, Janek znowu namalował na lustrze twój portret pastą do zębów”).
Tymczasem spontaniczność, rozumiana jako umiejętność niestandardowego reagowania na nowe sytuacje, jest kluczowa nie tylko w naszym indywidualnym życiu, ale też w życiu społeczeństwa. Jak pisze Hannah Arendt w Korzeniach totalitaryzmu, zdławienie spontaniczności w jednostce i społeczeństwie jest głównym celem tych, którzy dążą do zdominowania drugiego człowieka. Zaskakujące, prawda? Nie moralność, nie mądrość, ale właśnie spontaniczność musi zostać zniszczona, aby władza totalna mogła zaistnieć. Arendt pisze, że walka ze spontanicznością ma na celu przekształcenie człowieka w psa Pawłowa. Taki ludzki pies Pawłowa to osobnik pozbawiony wszelkiej indywidualności: „sprowadzony do najbardziej elementarnych reakcji – wiązka reakcji, którą zawsze można zlikwidować i zastąpić innymi wiązkami reakcji, zachowującymi się dokładnie tak samo – jest wzorcowym »obywatelem« państwa totalitarnego”. Władza totalitarna chce wytropić indywidualność i ją usunąć z życia publicznego. Między innymi dlatego zawsze jest oparta nie tylko na przemocy, ale także na cenzurze i niechęci do sztuki, która ma czelność być oryginalna. W skrajnych formach totalitaryzmu ta tendencja przybiera formę oficjalnej, certyfikowanej sztuki państwowej. Jest ona jednak widoczna także w państwach preautorytarnych pod bardziej łagodnymi formami. Na przykład jako wejście w konflikt z niezależnymi artystami; zmniejszenie wsparcia finansowego państwa dla sztuki niezależnej, prawdziwie oryginalnej; nie tylko sympatia, ale systemowe wsparcie plastikowych, nieautentycznych i nieoryginalnych form ekspresji, takich jak choćby muzyka disco polo.
