Jak rzuciłem korpo - Mateusz Gradowski - ebook + książka

Jak rzuciłem korpo ebook

Gradowski Mateusz

0,0

Opis

Czy można w jednej chwili rzucić stabilną i dobrze płatną pracę i wyruszyć w podróż marzeń? Można i warto! Autor zabiera nas w odległe zakątki świata. Swą przygodę zaczyna w Izraelu, a kończy w Pekinie, a właściwie w polskim wojsku… Pokazuje kulturę różnych narodowości i przekonuje, że dobroć jest wpisana w ludzką naturę. Książka ta nie jest zwykłym dziennikiem z podróży, to opowieść o sensie życia i o tym, ile przeszkód jest w stanie pokonać człowiek, by dzięki temu odkryć, co to znaczy żyć naprawdę…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 226

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WSTĘP

Cześć, mam na imię Mateusz i ogromnie się cieszę, że jesteś dzisiaj ze mną.

Nie, nie jest to książka o tym, jak rzuciłem korpo, i całym procesie prowadzącym do zerwania z biurkiem i pracą od 8:00 do 16:00, choć pokrótce nawiązałem do tego. Tytuł wziął się od pierwszego wpisu na moim blogu, który opublikowałem po wyruszeniu w podróż, a zatytułowałem Jak rzuciłem korpo iwyjechałem do Izraela. W dzień po jego publikacji znajomy wysłał mi wiadomość o treści: „Stary, jesteś na głównej Onetu!”.

Możesz wyobrazić sobie moje zdumienie, bo blog nie był znany. Natomiast korzystałem wtedy z darmowej platformy Onetu, więc portal miał do mojego bloga dostęp i właściwie był jego właścicielem. Kiedy jednak zdałem sobie sprawę, że moja podróż naprawdę trwa, blog nabiera rozpędu, a ja zaczynam dostawać wiadomości uznania od zupełnie obcych mi osób, postanowiłem pójść o krok dalej i wykupić własną domenę.

I tak powstał www.mgradowskitrip.pl, na którym, nawiasem mówiąc, niewiele się dzieje, odkąd podróż zakończyłem. Opisy kolorowych miejsc i egzotycznych przygód przyciągały czytelników. Kiedy tego natomiast zabrakło, nie było już po co bloga odwiedzać. I dlatego też między innymi postanowiłem tę książkę wydać – aby można było do niej zawsze wrócić, ponieważ blog może wygasnąć/zostać zamknięty. Książka na półce natomiast może leżeć latami.

Chciałem ją mieć również w wersji fizycznej dla samego siebie. Aby nie zapomnieć, że życie to coś więcej.

Gotowy? Zaczynamy.

Poniżej znajdują się opis kilku historii, które przytrafiły mi się podczas wycieczki, która miała być podróżą dookoła świata, a która ostatecznie i skończyła się szybciej, niż planowałem, i wcale nie zakończyła się okrążeniem Ziemi.

Zanim do nich jednak przejdę, chciałbym na szybko wprowadzić Cię w małe tło, dzięki któremu lepiej zrozumiesz, dlaczego w ogóle podjąłem decyzję o wyjeździe. Otóż zależy mi, abyś dobrze zrozumiał pobudki, którymi kierowałem się, sprowadzając swoje życie na boczne tory. Jest to dla mnie ważne, gdyż ma to ogromny związek z tym, jak postrzegam otaczający mnie świat. Wczytując się więc w poniższe historie, spodziewaj się moich komentarzy odzwierciedlających stan psychiczny, jaki towarzyszył mi w każdej z nich. Chciałbym jednak równocześnie ostrzec, że zdaję sobie sprawę, iż ton niektórych, albo i wszystkich, moich wypowiedzi jest dość wyniosły. Nie oceniaj mnie negatywnie. W ten sposób chciałem oddać wyniosłość sytuacji, na które byłem wystawiany, oraz podkreślić wpływ, jaki wywierały na mój odbiór rzeczywistości, a bez wątpienia był on niemały. W zasadzie jest nadal. Bo to, czego ludzka dobroć i bezinteresowność nauczyły mnie wtedy, staram się przekładać na swoje życie codzienne do dziś. Nie myśl więc, że staram się nakłonić Cię do podążania moimi śladami, wyznawania tych samych ideałów oraz postrzegania życia w dokładnie taki sam sposób, w jaki postrzegam je ja. Możesz jednak potraktować moje słowa jako sugestie, a już na pewno jako jedną z dróg, którą możesz, ale absolutnie nie musisz podążać. Pozwól mi się ponieść.

Musisz też wiedzieć, że oczy potrafią mi się zaszklić podczas górskiej wędrówki w Tatrach, jazdy na rowerze w słoneczny dzień między polami oraz przy oglądaniu wschodu słońca. Zwłaszcza przy wschodzie słońca. Okazuje się, że najlepsze rzeczy w życiu faktycznie są za darmo. I na to chciałbym Cię wyczulić. Postaram się więc, aby moje opisy były na tyle żywe, aby pozwoliły Ci doznać tych samych uczuć, które zdominowały mój odbiór tamtych wydarzeń. Niezmiernie się cieszę, że udało mi się wybrać te najciekawsze i stworzyć z nich fizyczny zbiór, do którego możesz dzisiaj zajrzeć. Mówiąc „najciekawsze”, mam na myśli te, które wywarły na mnie największy wpływ oraz które niosą za sobą pewne życiowe lekcje. Sprawdź, może i Ty wyniesiesz z nich coś dla siebie.

POCZĄTEK

„Ciekawość wpisana jest w naturę człowieka” – przeczytałem kiedyś w jakimś artykule. Oznacza to, że jesteśmy ciekawi, interesujemy się, chcemy poznawać i dowiadywać się więcej. Niestety, jak doczytałem później, ta wrodzona ciekawość życia i świata wypala się w miarę upływu czasu. Im jesteśmy starsi, tym mniej ciekawi się stajemy. Przestajemy szukać, dociekać, interesować się, a to, co do nas przyszło do tej pory, zupełnie nam wystarcza. Wysiłek budowania takiego życia, jakie chcemy mieć, odkładamy na bok, poddając się temu, co los przyniesie. Mówimy często w towarzystwie: „Nie wiem, co będzie jutro. Zobaczymy”. Oznacza to nie mniej, nie więcej, tylko tyle, że poddajemy się i zdajemy na los. Pozwalamy, aby ważne decyzje zostały podjęte przez kogoś innego. Nie staramy się walczyć o lepszy byt, a o przetrwanie. Traktujemy życie jak coś, z czym należy walczyć poprzez ciężką pracę (najczęściej w miejscu, w którym pracować nie chcemy), widzimy głównie spłaty rachunków, kredytów, stresujące poniedziałki, krótkie weekendy, szybko uciekające popołudnia, za krótkie noce, wysokie ceny, niegodziwe zarobki…

Faktycznie, gdyby postrzegać życie w takich kategoriach, przedstawia się ono jako pole walki. Nierównej.

Artykuł ten głosił dalej, że winą za stopniowy zanik naszej wrodzonej ciekawości obarczyć możemy między innymi narastający pęd życia, gdzie nieustannej gonitwie zaczynamy ulegać w momencie, kiedy zaczynamy sami zarabiać na własne utrzymanie. Czyli krótko mówiąc, kiedy zaczynamy pracować. Otóż zaczynamy sobie wtedy zdawać sprawę, że pieniądze nie rosną na drzewach, że mieszkanie w domu kosztuje, a mama i tata co miesiąc za to płacą, że woda w kranie nie jest za darmo, a Internet nie płynie po prostu w kablach, docierając do każdego domu. Trzeba najpierw za niego również zapłacić. Niesamowite.

Złota myśl wypływająca z artykułu brzmiała mniej więcej tak: „Nie przestawajmy interesować się i dociekać. Nie przestawajmy marzyć i dążyć do realizacji tych marzeń”.

Odkąd wyprowadziłem się po studiach do Gdańska w listopadzie 2013 roku, zacząłem wchodzić coraz głębiej w tematykę samorozwoju i rozwijania własnej świadomości. Wyobraź sobie, że cztery lata zajęło mi budowanie w sobie energii, która ostatecznie doprowadziła mnie do wysnucia następujących wniosków: „Okej, mam dwadzieścia osiem lat, mam fajne życie, ale tak naprawdę nigdy z niego nie korzystałem. Nigdy do niczego nie dążyłem, więc nigdy nic nie osiągnąłem. Czas to zmienić. Czas zacząć działać i robić rzeczy duże, znaczące. Które odbijać się będą echem, które ludzie będą doceniać, a które może kiedyś zainspirują innych do działania”.

Myśl o wielkiej podróży rodem z książek Juliusza Verne’a, o przygodach Indiany Jonesa oraz o skarbach ukrytych w dżungli przemknęła przez głowę chyba każdemu choć jeden raz w życiu. Ja oczywiście wyjątkiem nie byłem. Filmy przygodowe, fantastyka i ucieczka w sferę marzeń stanowiły element mojego postrzegania rzeczywistości. Nie byłem nigdy z kolei tym chłopcem, który wiecznie mówił o Amazonce, rejsie przez Atlantyk czy zbudowaniu rakiety. Aczkolwiek wycieczka busem przez Europę czy też autostop w Azji zaczęły przewijać się częściej, odkąd zamieszkałem w Gdańsku. Myślę, że spowodowane było to między innymi tym, że moje horyzonty się najzwyczajniej w świecie poszerzyły, kiedy stałem się częścią dużego miasta. Poznałem tam wielu barwnych ludzi, pełnych pasji i energii do działania, z pokładami optymizmu i determinacji. Spotkałem ludzi, którzy pokazali mi, jak w tym dużym mieście się odnaleźć, jak w nim funkcjonować, aż wreszcie ludzi, którzy samą swoją obecnością pokazali, że jest coś więcej niż moje Działdowo, że jest coś więcej niż Gdańsk, coś więcej niż Polska oraz coś więcej niż Europa. Świat jest wielki, piękny i kolorowy, a ja nie musnąłem go nawet palcem.

Przeczytałem kiedyś inny artykuł, który mówił, że około 50% ludzi, którzy robią coś, co powszechnie jest uznawane za ekstremalne, to jest skok na bungee czy skok ze spadochronem, po około półtorej roku do dwóch lat nagle uświadamia sobie ogrom świata i kruchość życia, przez co zrywa z przeszłością/teraźniejszością, aby zacząć wreszcie żyć pełnią życia.

Ja swój skok na bungee oddałem w 2015 roku…

I tak miał się zrodzić szalony pomysł, aby w 2017 roku rzucić wszystko to, co do tej pory zbudowałem w Gdańsku, spakować plecak, śpiwór, namiot, trochę ubrań i wyruszyć w podróż, która miała być podróżą dookoła świata. Oprócz jednak samego odwiedzania nowych miejsc chciałem zacząć w końcu wystawiać się na prawdziwe doznania, doświadczać życia innego niż to, które znam. Po prostu poznać świat, zacząć żyć i odetchnąć pełną piersią.

Niemal każdy z nas pragnie „fajnego” i interesującego życia, pełnego przygód, ekscytujących historii, których jest się bohaterem, ale przede wszystkim życia, które przełamywałoby rutynę codzienności. Niemal każdy z nas ma marzenia i wyobrażenia na temat przyszłości. Chcielibyśmy zrobić w życiu tak wiele, ale kiedy jesteśmy już bardzo blisko podjęcia decyzji, zazwyczaj przypomina nam się, że mamy pracę, rachunki, nadchodzącą imprezę rodzinną, na którą trzeba już dzisiaj zacząć odkładać pieniądze, lub po prostu wymówkę w stylu: „NIE WYPADA”, albo co gorsza (moje ulubione) – za dużo czasu na to potrzeba. Uwielbiam, jak ktoś tworzy mi elaborat na temat braku motywacji, bo coś wymaga czasu. Nie będę wchodził teraz w szczegóły takiego postrzegania czasu (czy życia ogólnie), ale koniecznie chciałbym podkreślić grubą kreską fakt, że czasu nikt nie zatrzyma, więc będzie on cykał do końca naszych dni. Nie zatrzymamy go. Jeśli zatem ma się świadomość, że czas i tak upływa, zdania typu: „Nie chce mi się, bo coś wymaga czasu”, tracą tutaj sens, nie sądzisz?

Cegiełkę do moich wizji dołożyła książka, którą przeczytałem w czerwcu 2017 roku, Prowadził nas los (Kinga Choszcz i Radosław Siuda). Po jej przeczytaniu stwierdziłem: „Już czas”. Kolejnego dnia złożyłem wypowiedzenie z pracy, którą było typowe korpo, 8:00–16:00 za biurkiem z dwoma monitorami i robienie stron internetowych. Praca dawała mi pieniądze, ale nic poza tym. „Pociąg już ruszył”.

Nie mając żadnych oszczędności oraz niewiele myśląc, postanowiłem więc wyjechać na szybko do Holandii, gdzie już wcześniej dorabiałem w wakacje, spędzić tam dwa–trzy miesiące i z kapitałem, jaki uda mi się odłożyć przez ten czas, wystartować w podróż życia. Ostatecznie pracowałem tam od sierpnia do października, składając kanapki na taśmie. Praca jak praca, ale wypłaty cotygodniowe się zgadzały, a że dodatkowo nie mam problemu z odkładaniem pieniędzy, to trzy szybkie miesiące, podczas których odmawiałem sobie dosłownie wszystkiego (oprócz jedzenia oczywiście), wystarczyły, aby odłożyć zadowalający kapitał. Niestety jednak po powrocie do Polski przyszedł czas na zakupy typu plecak, namiot, śpiwór, milion akcesoriów i tym podobne oraz na imprezy pożegnalne w różnych zakątkach Polski z różnymi znajomymi, bo przecież miałem być w podróży ze dwa, trzy lata, a może i z pięć! Stąd też gdy nadszedł czas wylotu, zostały mi około 3 tysiące złotych…

„Nie ma odwrotu!”

Mając więc jasną wizję niejasnego celu, 13 listopada 2017 roku wsiadłem w samolot do Izraela, co stało się początkiem serii wydarzeń, których charakteru, choćbym się starał, nie będę w stanie oddać. Chciałbym jednak podjąć próbę, ponieważ wiem, jak ważne jest przekazywanie energii dalej. Czytając książki, blogi czy oglądając filmy ludzi, którzy przede mną zrobili coś podobnego, zrozumiałem jak bardzo. Był to bez wątpienia jeden z bodźców, który i mnie popchnął do spisania tych kilku historii. Ostatecznie sam energię tę pobierałem latami od ludzi dookoła. Sam jej latami szukałem, drążyłem i zadawałem setki pytań. Na większość na szczęście znajdowałem odpowiedzi w artykułach podobnych do tego, który przytoczyłem wyżej. Szybko jednak dotarło do mnie, że odpowiedzi na pytania najważniejsze nie są spisane, bo spisane być nie mogą. Nie da się ubrać ich w słowa. Nie da się ich też sfotografować czy sfilmować. Można nakierowywać na te odpowiedzi, można popychać do przodu i zachęcać, aby się ich szukało, ale ostatecznie nie da się ich poznać, siedząc wygodnie w fotelu.

To tak, jak z filmem Matrix. Główny bohater Neo chciał się dowiedzieć, czym jest. Aby mógł jednak tego dokonać, Morfeusz musiał mu pokazać na żywo.

Tak samo ja dzisiaj spróbuję nakierować Cię na sposób, w którym będziesz mógł otworzyć się na szersze spektrum doznań. Zostań ze mną do końca. Rusz ze mną ku przygodzie.

IZRAELSHANTARAMI MORZE MARTWE

18.11.2017, sobota

Tego dnia ruszyłem autostopem z Jerozolimy (w której spędziłem minione dwie noce) na południe, zmierzając już w kierunku Taby – miasta graniczącego z Egiptem. Nie wyznaczałem sobie ramy czasowej na dotarcie tam. Czas mnie nie gonił, z czego cieszyłem się niezmiernie, bo był to jeden z celów mojej misji – brak ograniczeń. W tym czasowych. Tak więc łapałem po kolei samochody, które powoli, aczkolwiek konsekwentnie, pozwalały mi poruszać się w upragnionym kierunku. Któryś z kolei kierowca tego dnia opowiedział mi, jak pięknie jest na plaży nieopodal miasteczka Mitzpe Shalem. Wspomniał o źródełkach ze słodką wodą, w których można zmyć sól po kąpieli w Morzu Martwym, i o tym, że jest to świetne miejsce na rozbicie namiotu. Bez zastanowienia więc wyrzuciłem z siebie: „Niech tak będzie. Jedziemy do Mitzpe Shalem i tam spędzę noc”.

Po niedługim czasie dotarłem na miejsce. A raczej na jakiś punkt terenu pustynnego, z którego rozciągał się widok na piaski, kamienie i totalne nic, jak okiem sięgnąć. Z lewej gdzieś tam prześwitywała tafla Morza Martwego, wzdłuż którego biegła główna droga, którą jechaliśmy na południe, z prawej opadające zbocza górskie Wyżyny Judzkiej, a za nami i przed nami daleko, daleko nic.

Na szczęście jakieś 2–3 km w głąb lądu, ku górom, znajduje się miasteczko Mitzpe Shalem, w którym jest sklep. Długo nie myśląc, pożegnałem się z moim kierowcą, podziękowałem grzecznie i udałem się w stronę sklepu.

Gdy już zostałem sam z całym ekwipunkiem (plecak główny 50 l oraz plecak mniejszy, zwykły, szkolny) i z 37-stopniowym upałem nad głową, zdałem sobie sprawę, że sceneria jest totalnie egzotyczna. Oto szedłem wśród palm, które wyłaniały się stopniowo, w miarę jak zbliżałem się do miasteczka, otoczony z jednej strony górami, z drugiej morzem, będąc w środku Pustyni Judzkiej, której bezmiar rozciągał się majestatycznie. Na domiar tego czułem absolutną wolność, która na tamten moment oznaczała brak jakichkolwiek zobowiązań, swobodę wyboru, brak elektryczności, zegarka, Internetu, a w szczególności spokój ducha. Bo choć wciąż byłem nieco zestresowany wizją jazdy autostopem po świecie oraz spaniem w namiocie w przeróżnych miejscach, to w głębi duszy wiedziałem, że misja ta zakończy się sukcesem, a jeśli tylko odpowiednio nastroję się na pożądane rezultaty oraz otworzę na możliwe doświadczenia, to nic mi nie grozi. Miałem w sobie ogromne pokłady dobrej energii, którą gotowy byłem oddać. W zamian oczekiwałem tylko tego samego.

Tak więc kupiłem na szybko 5-litrowy baniak wody, chleb, puszkę tuńczyka, kilka pomidorów i chyba masło orzechowe, które starałem się zawsze mieć przy sobie ze względu na dużą zawartość wartości energetycznej, której bez wątpienia potrzebowałem, i już po chwili wracałem na główną ulicę, skąd z kolei tym razem kierowałem się w stronę morza.

Niesamowite, ale niemal pamiętam smak przygody, jaki towarzyszył mi, kiedy kierowca zostawił mnie na tamtym pustkowiu. Byłem mocno podekscytowany, co skutecznie zwalczało poczucie wewnętrznego lęku i obawy. Nie miałem zielonego pojęcia, gdzie jestem, co robię, gdzie mnie to zaprowadzi, gdzie będę dzisiaj spał, gdzie jutro i czy w ogóle będę w stanie kontynuować podróż w takim charakterze. Wiedziałem natomiast, że na to się pisałem, i jeśli coś poszłoby nie tak, mógłbym mieć pretensje wyłącznie do samego siebie. Bardzo tego chciałem. Tego ryzyka, które mogło okazać się albo budujące, albo zgubne. Chciałem tego tak bardzo, że szybko cały wachlarz negatywnych emocji zastąpiony został przez silnie ukierunkowane emocje pozytywne. Przepełniłem umysł wizjami powodzeń i sukcesów. Wyobrażałem sobie wieczorami, co będę robił jutro i gdzie przyjdzie mi spać. Ilu kierowców zatrzyma się na widok mnie szukającego transportu oraz ile nowych historii usłyszę. Tak bardzo motywowały mnie one do działania, że chyba nauczyłem się słuchać, a bez wątpienia nauczyłem się patrzeć rozmówcy w oczy. Dotarło do mnie, jaka to ważna umiejętność, która automatycznie buduje więź z rozmówcą, co z kolei wpływa na polepszenie stosunków międzyludzkich.

Po niedługim marszu żwirowanym poboczem, podczas którego szukałem jakiegoś zejścia w dół, w stronę linii brzegowej, stała się rzecz, którą nie od razu wyłapałem. Im dalej oddalałem się od ulicy, tym wyraźniej słyszałem jakieś trudne do rozpoznania dźwięki. A im bliżej linii brzegowej się znajdowałem, tym wyraźniej słyszałem, że jest to muzyka. Szybka analiza i już wiedziałem, żeby kierować się właśnie muzyką. Trochę paradoks, bo w wieku trzynastu lat poznałem breaking (potocznie breakdance), który od tamtego momentu zagościł w moim życiu, czyniąc ze mnie tancerza.

Tak więc przyspieszyłem, aby czym prędzej znaleźć się u celu, bo i plecak dawał mi się już we znaki w tym upale, a im bliżej byłem, tym głośniejszą muzykę słyszałem i tym szybciej biło mi serce.

„Jakim cudem pośrodku niczego słyszę muzykę tak głośną, jakby za rogiem czekał mnie jakiś koncert albo głośniki na co najmniej metr wysokości?” – pomyślałem sobie pełen różnych emocji.

To, co zobaczyłem, kiedy dotarłem już na miejsce, przekroczyło moje najśmielsze oczekiwania i wprawiło mnie w totalne osłupienie.

Żebyś dobrze zrozumiał, opiszę jeszcze raz scenerię, w jakiej się znajdowałem – dosłowna pustynia, z prawej skaliste szczyty, z lewej morze, za którym w oddali widać zamgloną Jordanię, a poza tym po prostu nic. Suchy, nieurodzajny teren, stąd też ani centymetra zieleni.

I wyłaniam się nagle ja zza wzgórza, a tam na piaskowym brzegu rozstawiony duży biały namiot (właściwie to kilka wysokich tyczek, które stanowiły fundament dla rozwieszenia obszernej białej płachty będącej dachem), a pod nim DJ z muzyką i reflektorami i około dwudziestu–trzydziestu ludzi bawiących się do muzyki elektronicznej, jakiś house czy trance. Stoję i patrzę na obraz wycięty z filmu. Brzmi dosłownie jak coś, co zostało ustawione. „Ktoś wiedział, że tu będę, i zorganizował mi imprezę powitalną. Fajnie!” – pomyślałem. „To na pewno ten kierowca, który w ogóle polecił mi tutaj przyjechać”. Niesamowicie piękny widok, któremu woda, do której tak bardzo miałem ochotę wskoczyć, aby się ochłodzić, nadawała jakiś mistyczny układ energii.

Bez dłuższego namysłu postanowiłem więc minąć wszystko bokiem i dojść w końcu do wody, żeby czym prędzej zdjąć z siebie te spocone ubrania i pozwolić sobie na zasłużony relaks. Było około godziny 16:00, zbliżał się zatem czas i relaksu, i kolacji, a potem myślałem, że i snu, ale, jak widać, szczęście początkującego mnie nie opuszczało i na dzisiaj przewidziane zostały dla mnie innego typu atrakcje.

Zrzuciłem z siebie ciężki plecak na samym brzegu, odwracając się w stronę namiotu i nie dowierzając własnym oczom. „Oto mój mały Burning Man, na który zawsze chciałem wybrać się do Stanów” – powiedziałem do siebie w duchu, czując, że serce mi rośnie.

Burning Man to amerykański festiwal odbywający się na pustyni Black Rock w północnej Nevadzie, chociaż określany jest mianem „corocznego wydarzenia organizacji non profit zrzeszającego ludzi z całego świata, podczas którego wszelkie konwenanse, przyjęty podział płci, status społeczny, moda, metka czy inne znane nam prawa i zasady regulujące życie w społeczeństwie odchodzą na bok, dzięki czemu uczestnicy otwierają się na doświadczenie miejsca i czasu, aniżeli na sam fakt bycia częścią zwykłego festiwalu”. To tak swoją drogą, ale wobec tego nie powinno dziwić, że to była moja pierwsza myśl na widok namiotu.

Stojąc tak jeszcze przez chwilę, rozkoszując się momentem, słyszę nagle, że ktoś coś do mnie mówi. Odwracam się, a tam mężczyzna mający może z czterdzieści kilka lat, uśmiechnięty od ucha do ucha i widać, że w świetnym nastroju, wita się ze mną, trzymając piwo. Odpowiadam mu zadowolony, że ktoś w ogóle mnie zauważył, bo mam wrażenie, że jestem gościem na jakiejś imprezie.

Szybko streszczam mu, jak to przypadkiem się tutaj znalazłem, ale że jestem megazadowolony, że trafiłem właśnie na coś takiego, na co on gestem ręki i nadal z szerokim uśmiechem zaprasza, abym poszedł za nim i rozbił swój namiot zaraz obok jego. Myślę sobie: „Nie wierzę, że mam tyle szczęścia!”. Zbieram więc szybko plecak i czym prędzej podążam za swoim, jak się później okaże, gospodarzem.

Yossi, bo tak miał na imię, był Izraelczykiem mieszkającym w Tel Awiwie, jakieś półtorej godziny drogi samochodem na północ. Mówił, że co roku przyjeżdża tutaj na tydzień czy dwa, aby odetchnąć od zgiełku dużego miasta oraz po prostu odpocząć w miejscu, w którym nic nie musi.

Kiedy tylko dotarliśmy pod jego namiot, zobaczyłem, że nieźle się tam urządził. Z jednej strony samochód stanowił ścianę, z drugiej rosły jakieś krzaczki, na trzeciej postawił jakąś szafkę i powtykał kije w ziemię, a czwarta była wejściem na teren i rzucała idealnie światło na rozstawiony namiot, w którym muzyka nadal głośno grała, a ludzie dalej się bawili. „Niesamowite!” – pomyślałem po raz kolejny.

Po szybkim rozstawieniu namiotu obok Yossiego ten zaprosił mnie na rozłożone leżaki wokół małego stolika turystycznego, po czym otworzył lodówkę podróżną, z której wyjął puszkę zimnego piwa, i wręczył mi napój z uśmiechem, który nie schodził mu z ust. Oczywiście była chwila, w której pomyślałem: „Nie, nie, muszę zachować czujność, nikogo tu nie znam” i tak dalej, ale z drugiej strony szybko sobie to wyperswadowałem, karcąc się w duchu: „Zaraz, zaraz! Jesteś właśnie w podróży życia! Tego chciałeś – oddychać pełną piersią i chwytać byka za rogi!”. Z nieskrywaną ulgą wziąłem od Yossiego puszkę piwa, otworzyłem z błyszczącymi oczami, po czym miałem ochotę wypić ją na raz, ale dotarło do mnie, że to może być jedyna puszka piwa, jaką dziś wypiję, więc postanowiłem się delektować. Okazało się jednak, że mój przyjaciel Yossi był świetnie przygotowany na okoliczność poznania kogoś, kto okaże się zupełnie nieprzygotowany, i zanim się zorientowałem, na stole czekała już na mnie kolejna puszka piwa, a potem nawet kilka kieliszków wódki. „Świetnie! Przygodo, trwaj!”

Rozmawialiśmy, śmialiśmy się i piliśmy niemalże do rana. Dzieliliśmy się swoimi historiami życiowymi, wzlotami, upadkami, związkami. Opowiadaliśmy sobie o najlepszym seksie, jaki dotąd uprawialiśmy, o najlepszym związku, w jakim byliśmy, i w sumie głównie chyba gadaliśmy o dziewczynach. Otóż okazało się, że mój gospodarz to niezłe ziółko, szczególnie że miał już prawie pięćdziesiątkę. Zaczął chwalić się zdjęciami z telefonu, na których imprezuje z naprawdę gorącymi dziewczynami. „Z tą się przespałem kiedyś. Z tą dwa razy. Z tą byłem rok temu dokładnie w tym miejscu, w którym teraz jestem z tobą. Ta ma męża, ale widujemy się co jakiś czas. A ta jest tak szalona w łóżku, że nigdy nie wiem, czy mi się to podoba, czy nie, ale z jakiegoś powodu zawsze wracam po więcej”.

Historiom i zdjęciom nie było końca, a wszystko to przy alkoholu, muzyce dobiegającej nadal z namiotu, pod którym DJ dalej puszczał soczyste numery, oraz w świetnej atmosferze. Naśmiałem się co niemiara. Byłem wtedy naprawdę szczęśliwy, a jednocześnie zadawałem sobie pytanie: „Jak to możliwe, że dopiero co się poznaliśmy, a już rozmawiamy ze sobą w sposób, w jaki rozmawiają kumple ze szkolnej ławki?”.

Świetnie się rozumieliśmy, śmialiśmy się z tych samych rzeczy, ani na chwilę nie opuścił nas dobry nastrój i co rusz ktoś rzucał jakimś dowcipem. Kiedy teraz wracam myślami do Yossiego, wydaje mi się, że obaj po prostu byliśmy otwarci na nowe znajomości, na nowe doznania, nie zamykaliśmy się w sobie oraz byliśmy świadomi sytuacji. Otóż prawdopodobnie już nigdy się nie spotkamy, a nasze spotkanie będzie najbardziej przypadkowym spotkaniem, w jakim można brać udział, więc dlaczego mielibyśmy nie dać się trochę ponieść chwili, a przy okazji dobrze się bawić. Podświadomie obaj pewnie doszliśmy do wniosku, że jeśli istnieje wolność, to pewnie właśnie jesteśmy jej częścią.

Nie mam pojęcia, która była godzina, ale nadszedł czas, aby położyć się spać. Czułem się świetnie. Po upalnym dniu spędzonym na jeździe autostopem gdzieś na pustyni, z dala od domu, dotarłem do miejsca, które było idealnym, aby odpocząć, podładować baterie i uświadomić sobie, że moje marzenia o wielkiej przygodzie właśnie się urzeczywistniają. Każda minuta tej podróży, każda napotkana osoba oraz każdy kierowca, który zatrzymuje się na drodze i podwozi mnie choćby 5 km, jest częścią mojej własnej legendy i przyczynia się do jej powstawania i urozmaicania, każdego dnia na nowo. Z wrażenia nie mogłem zasnąć. Byłem mocno podekscytowany. Z wielkimi nadziejami wyczekiwałem kolejnego dnia. „Co przytrafi mi się następnym razem? Co jutro?”

19.11.2017, niedziela

Budzę się dość wcześnie, bo namiot w promieniach słońca szybko się nagrzewa, zamieniając się w piekarnik nie do wytrzymania. Wyczłapuję się zatem na zewnątrz, żeby sprawdzić, czy to, co działo się dnia poprzedniego, nie było aby snem. Na szczęście nadal byłem nad Morzem Martwym, a wokoło głównego namiotu kręciła się grupa ludzi, która rozmontowywała całą konstrukcję. Mój gospodarz jeszcze chyba spał, więc postanowiłem wykorzystać chwilę, aby dowiedzieć się, co to w ogóle była za impreza, bo nawet jeśli wczoraj o to pytałem, to kompletnie nie pamiętałem. Podszedłem do ludzi, którzy zbierali sprzęty, i zacząłem z nimi rozmawiać. Otóż okazało się, że pomysł na zorganizowanie tego typu wydarzenia zrodził się dość spontanicznie. Ktoś kiedyś wymyślił sobie, aby wyjechać ze znajomymi na weekend nad morze i zrobić fajną imprezę. Zaczęło się więc od mniejszych spędów ścisłej grupy znajomych, co z każdym rokiem powoli się rozwija i obecnie jest na takim poziomie, że duży głośnik przenośny przestał wystarczać, więc zwerbowano DJ-a. Nie sądzę, aby był jakimś znanym artystą, aczkolwiek nie umniejsza to faktowi, że jeśli chcesz zrobić imprezę na totalnym pustkowiu, to ją zrobisz. I tyczy się to dosłownie każdej sfery życia. Jeśli jesteś zdolny wykrzesać z siebie wystarczającą ilość determinacji i chęci, aby skupić się na jednej rzeczy i dążyć do niej, to z pewnością rezultaty zaczną mówić same za siebie.

Shantaram, bo tak ponoć nazywa się impreza, której poprzedniego dnia stałem się częścią, organizowana jest każdego roku w różnych miejscach. Inni mówili, że co roku w tym samym. Jeszcze inni, że są tu pierwszy raz i nic nie wiedzą. Sprzeczne informacje owiały więc imprezę pewną nutą tajemnicy, co sprawiło, że tym bardziej chciałem dowiedzieć się na jej temat więcej. Odpuściłem wtedy, kiedy ktoś podał mi jej nazwę, którą zanotowałem szybko na skrawku papieru i którą później obiecałem sobie znaleźć w Internecie. Podobno mieli grupę na Facebooku, więc nie mogło być ciężko. Niestety, kiedy kilka dni później miałem okazję skorzystać z Internetu, nie byłem w stanie znaleźć jakichkolwiek informacji. Zupełnie tak, jakby impreza nie istniała. Albo po prostu była za mała, aby mówiło się o niej. A szkoda, bo inicjatywa wydawała się bardzo ciekawa i gdyby tylko ktoś wypuścił szerszą informację na jej temat, mogłaby zrzeszyć większą liczbę ludzi. Ale z drugiej strony może właśnie ta kameralność sprawiała, że ta niewielka grupa ludzi bawiła się tak dobrze. A mnie tylko raz w życiu dane było znaleźć się na chwilę pomiędzy nimi. Może. Ale jeśli tak, to jestem wdzięczny za możliwość. Dowodziłoby to temu, że jeśli otworzymy się na nowe doznania, to takie właśnie zaczniemy odbierać ze świata zewnętrznego. Jeśli będziemy szukać, to znajdziemy. Aż w końcu jeśli zaczniemy robić nowe rzeczy, nowe efekty naszych działań będą nas spotykały. Bo jak mawiał Thomas Jefferson: „Jeśli chcesz zdobyć coś, czego nigdy nie miałeś, musisz być gotowy robić rzeczy, których nigdy nie robiłeś”. To jeden z moich ulubionych cytatów.

Kiedy Yossi wstał, ja już przygotowywałem sobie śniadanie składające się z chleba, tuńczyka i pomidora. Przywitał mnie od progu swojego namiotu szerokim uśmiechem, nie inaczej. Ucieszyłem się wtedy, że mam tu znajomego, chociażby miał być nim ktoś, kogo poznałem wczoraj. Obaj zaczęliśmy szykować sobie coś do jedzenia, ale mój gospodarz był oczywiście lepiej przygotowany. Miał owoce i warzywa, które nim się zorientowałem, były już pokrojone i ułożone dla mnie na talerzu. Zrobiło mi się niezręcznie, gdyż ja znowu nie miałem czym mu się odwdzięczyć. Ale Yossi ewidentnie niczego w zamian nie oczekiwał, a nawet wydaje mi się, że jemu też było na rękę, że ma kompana do rozmów i spędzania czasu.

Niestety tego dnia mój sąsiad wracał już do Tel Awiwu. Wczorajsza noc była więc jego imprezą pożegnalną, na którą się załapałem. Wszyscy zatem dzisiaj się zawijali. Zanim jednak Yossi zaczął się zbierać, zaproponował, że pokaże mi jeszcze uzdrawiające działanie Morza Martwego, o którym nie miałem pojęcia.

Dzień był słoneczny, nawet bardzo. Izrael w listopadzie nagrzewa się do 26°C i tego akurat dnia osiągnął chyba maksymalną możliwą temperaturę. Kiedy tak nadal siedzieliśmy przed swoimi namiotami, kończąc śniadanie, zobaczyliśmy kilka osób chodzących po plaży zupełnie nago. Nie ukrywałem zaskoczenia, które od razu przekazałem Yossiemu, na co on odparł z uśmiechem: „Tutaj tak jest. Nikt się nie wstydzi. Po to też między innymi ludzie tu przyjeżdżają, bo mogą poczuć się naprawdę wolnymi ludźmi”. Szybko zacząłem więc rozpatrywać to w przedstawionych mi właśnie kategoriach i dochodzić do wniosku, że ma to sens. Osobiście nigdy nie byłem na plaży nudystów, choć takie istnieją. Po prostu nigdy nie było mi po drodze. Ale nigdy też nie miałem problemów ze swoim ciałem. Nigdy nie miałem kompleksów na jego punkcie, a chyba każdy z moich znajomych widział mnie nago. Nigdy mi to nie przeszkadzało.

Yossi, widząc moją konsternację, zapytał jednak uprzejmie: „Nie masz nic przeciwko temu? Zanim przyjechałeś, przez ostatnie dni ja też ciągle tak chodziłem”. Uwierz mi lub nie, ale pomimo lekkiej niepewności niemal natychmiast podjąłem decyzję i odpowiedziałem: „Nie, skąd”. W ciągu kolejnych pięciu sekund, tak jak siedzieliśmy, tak nagle wstaliśmy z leżaków, opuściliśmy spodenki do samego dołu, wrzuciliśmy je do swoich namiotów, po czym usiedliśmy z powrotem.

To