39,99 zł
Tulia przez prawie 30 lat nie dostała prezentu urodzinowego.
Nie mogła nosić krótkich spódnic. Wyrażać głośno swojego zdania. Nie było jej wolno spotykać się z ukochanym chłopakiem. Bo nie należał do Świadków Jehowy.
Wiedziała, że ktoś od razu doniesie o jej „grzechach” i godzinami będzie musiała opisywać je przed komitetem sądowniczym. Wierzyła, że tak właśnie powinno być. Bo powinna być posłuszna Jehowie. Bo tak mówili jej wszyscy, którym ufała.
Czemu więc zaczęła wątpić? Co sprawiło, że w kloszu, pod którym żyła, pojawiły się pierwsze pęknięcia?
Osobista historia o życiu w świecie, gdzie radość jest grzechem, prywatność jest sprawą zboru, a odejście – zerwaniem ze wszystkimi, których się kocha. Opowieść o dziewczynie, która wybrała wolność.
Tulia Topa
Wychowana w rodzinie Świadków Jehowy. Przez większość życia wierzyła, że świat poza jej zborem jest zagrożeniem. Od najmłodszych lat chodziła po domach, ostrzegając przed zbliżającym się Armagedonem. Później kontynuowała swoją działalność religijną, pełniąc służbę misyjną.
Dziś nadal głosi, ale własną prawdę. Odkąd w wieku 27 lat odeszła od Świadków Jehowy, odkrywa świat na nowo i dzieli się swoimi przeżyciami na Instagramie. Opowiada o tym, jak – mimo lęku – zacząć nowe życie.
„To niebezpieczna książka. Ponad sto tysięcy osób w Polsce i łącznie osiem milionów na świecie nie ma prawa jej przeczytać. Nigdzie nie znajdziesz żadnego oficjalnego zakazu, a mimo to jestem niemal pewna, że ci znani z pukania do drzwi i głoszenia swoich przekonań wierni wyznawcy Świadków Jehowy posłusznie spalą tę książkę, jeśli trafi w ich ręce, a w księgarni przejdą obok niej z wymalowanym na twarzy soczystym obrzydzeniem. Wystarczy im, że rzucą okiem na tytuł na okładce.”
[fragment książki]
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 315
Data ważności licencji: 8/27/2030
Niniejsza książka zawiera jedynie subiektywne opinie oraz opisuje osobiste doświadczenia. Nie jest publikacją naukową, przedstawia wyłącznie punkt widzenia autorki.
Postanowiłam zachować w książce typową dla polskiego środowiska Świadków Jehowy męskoosobową formę słowa „Świadek”, odnoszącą się zarówno do kobiet, jak i do mężczyzn. Świadkowie w ogóle nie używają feminatywu „Świadkini” i nie zapowiada się, aby zaczęli to robić. Pozostawiłam również pewne określenia w typowej dla języka Świadków Jehowy formie, które uznaje się za niepoprawne gramatycznie, ale które są powszechnie stosowane, na przykład: „na przywileju”, „w służbie”. W książce zachowany został również zapis „Świadkowie Jehowy” (jako nazwa grupy wyznaniowej oraz jej członków) wielką literą, ponieważ takiej pisowni używają Świadkowie.
To niebezpieczna książka. Ponad sto tysięcy osób w Polsce i łącznie osiem milionów na świecie nie ma prawa jej przeczytać. Nigdzie nie znajdziesz żadnego oficjalnego zakazu, a mimo to jestem niemal pewna, że ci znani z pukania do drzwi i głoszenia swoich przekonań wierni wyznawcy Świadków Jehowy posłusznie spalą tę książkę, jeśli trafi w ich ręce, a w księgarni przejdą obok niej z wymalowanym na twarzy soczystym obrzydzeniem. Wystarczy im, że rzucą okiem na tytuł na okładce.
Jakim sposobem stworzono taki system kontroli nad milionami ludzi? Jak to możliwe, że zostały opracowane uniwersalne zasady, którym pozostają oni posłuszni? Jak głęboko można wejść w umysł drugiego człowieka i czy naprawdę da się kontrolować czyjeś myśli i zachowanie nawet wtedy, kiedy jest zupełnie sam? Czyż to nie jest niezwykłe, że można ograbić ludzi z intymności, sprawiając przy tym, że czują się wyzwoleni?
Rzeczywistość, w której dorastamy, kształtuje nas na całe życie. Definiuje nasze preferencje i wybory życiowe. Ja urodziłam się w 1994 roku jako pierwsza córka w rodzinie Świadków Jehowy. Nie byliśmy przeciętną rodziną Świadków. Od kiedy pamiętam, moi rodzice byli bardzo mocno zaangażowani w głoszenie i służbę na rzecz organizacji – w tej książce będę posługiwać się czasem tą nazwą, która nie jest oficjalna, ale używana powszechnie w środowisku Świadków Jehowy, odnoszącą się do ich struktury i zasad przekazywanych przez najwyższą grupę nadzorującą – Ciało Kierownicze. Mój tata był starszym zboru, czyli nadzorcą w lokalnym zborze Świadków Jehowy. Moja mama była wieloletnią pionierką. Każdy członek organizacji jest głosicielem, a głoszenie – czyli opowiadanie o Bogu i Świadkach Jehowy – stanowi podstawową i obowiązkową aktywność duchową Świadków. Pionierami nazywane są osoby, które szczególnie się wyróżniają ilością czasu spędzanego na głoszeniu. Stawia się ich za przykład do naśladowania i uznaje za dobre towarzystwo. Moja mama była pionierką, zanim pojawiłam się na świecie, i była nią również, gdy i ja, i moja siostra byłyśmy jeszcze małe. Zawsze bardzo dużo czasu poświęcała na pracę na rzecz organizacji. Myślę, że lubiła nauczać i była dobra w przekazywaniu wiedzy religijnej – miała ją naprawdę dobrze opracowaną. Od dziecka widziałam jej ogromne zaangażowanie i wiarę.
Mój tata również został starszym jeszcze przed moim urodzeniem. Takie stanowisko to wyjątkowy przywilej, dostępny tylko dla bardzo zaangażowanych i wyróżniających się silną wiarą mężczyzn. Starszy to przewodnik pierwszego szczebla – pierwszy nadzorca na poziomie zboru. Najczęściej przewodzi tak zwanej grupie służby, składającej się z około piętnastu osób. Ma za zadanie troszczyć się bezpośrednio o ich rozwój duchowy i zachęcać ich do głoszenia, na przykład poprzez organizowanie wspólnych głoszeń. Ponadto starszy wchodzi w skład grona starszych, czyli pierwszej jednostki zarządzającej u Świadków, sprawującej kontrolę nad zborem, czyli grupą kilkudziesięciorga – a czasem nawet większą, bo stu pięćdziesięciorga – wiernych.
Mój tata, poza tym, że był starszym, zawsze miał też pod opieką grupę służby, a do tego przez całe moje dzieciństwo i młodość był koordynatorem grona starszych. Ponadto trzy razy w tygodniu brał udział w nauczaniu zboru i odpowiadał za najważniejsze punkty organizacyjne w życiu zborowym. Jego zaangażowanie oraz głęboka miłość do ludzi i do wykonywanej pracy nie budziły żadnych wątpliwości. Był najprawdziwszym Świadkiem Jehowy, takim, który zawsze stawiał zasady organizacji na pierwszym miejscu – dokładnie tak, jak powinien robić każdy godny przywilejów mężczyzna.
Moje dzieciństwo różniło się od dzieciństwa moich rówieśników. Pod pewnymi względami wspominam je dobrze. Dorastałam nad Zalewem Wiślanym, w otoczeniu natury, wśród bogatych lasów. Bawiłam się z innymi dziećmi z wioski. Cieszę się, że wychowałam się tak blisko przyrody. Nie brakowało też jednak ciemniejszych stron. Mając trzydzieści lat, nadal zmagam się z konsekwencjami decyzji, które podjęłam jako dziecko.
Jeśli trzymasz w rękach tę książkę, to możliwe, że wiesz już, czym się zajmuję, i znasz niektóre szczegóły z mojego dzieciństwa w organizacji Świadków Jehowy, bo od jakiegoś czasu dzielę się swoimi doświadczeniami w mediach społecznościowych.
W świecie, w którym dorastałam, każdy aspekt życia był podporządkowany jasnym zasadom. Wybór znajomych, przyjaciół, szkoły, zawodu czy miejsca pracy, partnera życiowego, sposobu, w jaki spędzałam wolny czas – wszystko to zależało od instrukcji, które otrzymywałam od organizacji. Odejście z niej należało do najtrudniejszych decyzji w moim życiu, ale było konieczne, abym mogła spojrzeć na świat z nowej perspektywy i odpowiedzieć sobie w końcu na pytanie: „Kim tak naprawdę jestem?”.
Po opuszczeniu organizacji nauczyłam się doceniać wartość wolności i prywatności. Zrozumiałam, jak ważne jest, by każdy mógł podejmować własne decyzje i żyć zgodnie z własnymi przekonaniami. Dziś staram się nie ingerować w życie innych i skupiam się przede wszystkim na swoim rozwoju i zrozumieniu własnej przeszłości. Dla mnie jako byłego Świadka jest to zupełnie nowa rzeczywistość, bo wcześniej przez lata wpajano mi, że wzajemna kontrola i ocena służy wyższym, dobrym celom. Że istnieje tylko jedna prawidłowa droga w życiu – i jeśli ktoś jeszcze nią nie kroczy, to trzeba mu „pomóc”, ingerując w jego życie.
Obserwowałam zmianę, która zachodziła we mnie przez ostatnie kilka lat od momentu odejścia od Świadków Jehowy, kiedy to krok po kroku wyzbywałam się z podświadomości zasad obowiązujących w organizacji i kontrolujących każdy aspekt mojego życia. Rozmawiałam w tym czasie z setkami innych byłych Świadków, których doświadczenia były podobne do moich. Efektem tych rozmów jest ta książka, opowiadająca o kontroli, jaką organizacja sprawuje nawet nad intymnymi aspektami życia Świadków Jehowy.
Nasza intymność i seksualność to nieodłączna część życia – coś, co każdy z nas odkrywa na swój sposób. Chociaż dziś wiemy o niej więcej niż kiedykolwiek wcześniej, niektóre społeczności nadal próbują ją kontrolować i tłumić. Świadkowie Jehowy są tego doskonałym przykładem. Od najmłodszych lat nabywałam przekonania, że intymność i życie seksualne wiernych to coś, co trzeba podporządkować surowym zasadom. W rezultacie, zamiast naturalnego rozwoju i akceptacji, rodziły się we mnie wstyd, poczucie winy i lęk przed własnymi potrzebami i pragnieniami.
Historia pokazuje, że seksualność zawsze budziła zainteresowanie. W starożytnej Grecji i Rzymie analizowano ją z różnych perspektyw – od filozoficznych po medyczne. Średniowiecze przyniosło surowe normy moralne i podporządkowało ją religijnym nakazom i zakazom. Dopiero w oświeceniu zapoczątkowano bardziej racjonalne podejście, a prawdziwy przełom nastąpił w XIX i XX wieku, kiedy naukowcy zaczęli badać tożsamość płciową, orientację seksualną i psychologię człowieka.
Mimo postępu naukowego organizacje takie jak Świadkowie Jehowy trwają przy archaicznych poglądach. Intymność ich wiernych pozostaje pod ścisłą kontrolą, a jakiekolwiek odstępstwa od norm spotykają się z surowym potępieniem. Szczególnie kobiety są narażone na poczucie winy i zawstydzenie, ponieważ ich ciała i potrzeby traktuje się jako źródło grzechu. Brak edukacji seksualnej, ciągłe monitorowanie i wstyd, który mi wmawiano, miały ogromny wpływ na to, jak postrzegałam swoją seksualność i w jaki sposób budowałam relacje intymne. Zasady, które miały „chronić” moje pragnienia i emocje, w rzeczywistości rodziły tylko poczucie winy i strach.
W tej książce przedstawiam życie w społeczności Świadków Jehowy z perspektywy osoby, która dorastała w jej strukturach i od dziecka pięła się po szczeblach kariery, osiągając kolejne cele. Opowiadam o kontroli, jaką organizacja sprawowała nad moim życiem – od dzieciństwa i wpajanych od najmłodszych lat zasad przez surowe ograniczenia w okresie dojrzewania aż po reguły rządzące relacjami w dorosłości. Znajdziesz też tutaj historie osób, które anonimowo podzieliły się swoimi doświadczeniami – które przez lata żyły w strachu, podporządkowane, wierząc, że nie mają innego wyboru.
Wiem, że ta książka będzie zakazana dla aktywnych Świadków Jehowy. W ich oczach jestem odstępczynią – zdrajczynią, kłamczynią, popleczniczką Szatana. Świadkowie wierzą, że jeśli ktoś podejmuje decyzję o odejściu z organizacji – tak jak ja to zrobiłam – to został zmanipulowany przez diabła. Nie ma dla nich innego wyjaśnienia na opuszczenie jedynej prawdziwej religii i jedynej właściwej drogi życiowej. Nikt przecież nie odchodzi z „jedynie prawdziwej religii” z własnej woli, prawda? Zatem jeśli ktoś rezygnuje, to tylko dlatego, że jest pod wpływem Szatana.
Nie piszę tej książki z nienawiści. Wielu Świadków to nie źli ludzie, tylko ofiary manipulacji. Byłam jedną z nich. Do dziś wstydzę się rzeczy, które mówiłam i robiłam, wierząc, że „tak trzeba” i że to jest słuszne, bo zgodnie z propagandą Świadków miałam być prędzej czy później z tego rozliczona. Dopiero po odejściu zobaczyłam, jak głęboko sięgała kontrola i jak mało w tym wszystkim było mnie samej.
To książka o mechanizmach, które skutecznie więżą ludzi w społeczności Świadków Jehowy. O wychowaniu, które nie pozostawia miejsca na własne wybory. O tresurze od najmłodszych lat, by stać się idealnym członkiem zboru. Opisałam tutaj wiele szczegółów i wspomnień ze swojego życia, o których dotąd z nikim nie rozmawiałam. Niektóre z nich bardzo trudno mi było wyciągnąć na światło dzienne, bo wciąż budzą we mnie silne i trudne emocje.
Wielu byłych Świadków, którzy zgodzili się na rozmowę, wolałoby o tym wszystkim zapomnieć i nie wracać do przeszłości. Doskonale to rozumiem. Sama często myślę: „Może już wystarczy. Może lepiej po prostu zamilknąć…”, ale potem po raz kolejny dostaję prośbę o pomoc i radę od nastolatka czy nastolatki, których rodzice – Świadkowie Jehowy – zmuszają do chrztu, głoszenia i chodzenia na zebrania. Czują się uwięzieni w czymś, czego nie wybrali – i niestety wiem, przez co przechodzą. Wiem, jak silna jest ta presja. Dlatego postanowiłam nie milczeć.
Chciałabym, aby moja książka stała się cegiełką w nagłaśnianiu tego, co u Świadków Jehowy jest na porządku dziennym, choć nikt spoza tej społeczności o tym nie mówi.
Dzieci należy jak najwcześniej przyzwyczajać do towarzyszenia rodzicom w głoszeniu. Przed wyruszeniem do służby przygotujcie je do brania w niej udziału. Zawczasu ustalcie, czego będziecie od nich oczekiwać, gdy staniecie przed drzwiami. Bardzo małe dzieci mogą wręczać traktaty i zaproszenia na zebrania oraz zachęcać ludzi do przyjścia na salę Królestwa. Te, które umieją czytać, można poprosić o odczytywanie przy drzwiach wersetów. Mogą też proponować krótko czasopisma. Gdy nabędą doświadczenia, uczcie je prowadzenia rozmów na podstawie Biblii. Wielu młodych głosicieli samodzielnie pozyskało stałych czytelników i regularnie dokonuje odwiedzin ponownych. […]
Rodzice powinni swoim przykładem uczyć dzieci, jak cenny jest dobry plan regularnego udziału w służbie polowej. Muszą zaplanować cotygodniowy udział w służbie i konsekwentnie się tego trzymać, aby dzieci wiedziały, która część tygodnia zawsze jest zarezerwowana na głoszenie. Kiedy dzieci od najmłodszych lat uczą się kochać służbę i zaznawać w niej radości, będą w przyszłości chętniej ubiegać się o większe przywileje, takie jak służba pionierska*.
*Rodzice – uczcie swe dzieci głosić, „Nasza Służba Królestwa”, czerwiec 1997, nr 6, [online:] https://wol.jw.org/pl/wol/d/r12/lp-p/201997205 (data dostępu: 21.07.2025). W cytatach zachowano oryginalną pisownię i inter-punkcję.
Chociaż sami Świadkowie Jehowy w rozmowach między sobą szczycą się tym, że są lepsi niż Kościół katolicki, bo „nie decydują za małe dzieci” i nie chrzczą noworodków, to nie mają problemu z wczesną indoktrynacją ani przygotowywaniem materiałów indoktrynacyjnych do czytania i oglądania dla najmłodszych. Oczywiście te przechwałki to tylko odwracanie uwagi od tego, że wciągają małe dzieci w swoje szeregi i usidlają je na całe życie.
Pamiętam dokładnie moment, gdy w upalny letni weekend na corocznym dużym zgromadzeniu Świadków Jehowy w Trójmieście ogłoszono rozpoczęcie prac nad serią filmików dla dzieci o Piotrusiu i Zosi. Mimo że byłam poza grupą docelową – miałam już kilkanaście lat, a te materiały opracowywano dla najmłodszych, kilkulatków. Świadkowie Jehowy nauczają w nich dzieci między innymi, że nie wolno celebrować dnia swoich urodzin, bo wtedy obrażają Boga swoim zachowaniem. Wmawiają dzieciom, że Bóg Jehowa jest smutny jeśli dziecko bawi się zabawką czarodziejem (bo przecież – jak dowiadujemy się z animacji – to Szatan lubi czary, a Jehowa ich nienawidzi), albo że na zebraniach nie wolno się nudzić ani bawić, tylko trzeba uważnie słuchać. Przekazują też instrukcje, jak poprawnie przygotować się do głoszenia od domu do domu.
Indoktrynacja religijna u Świadków rozpoczyna się bardzo wcześnie. Od dziecka wmawiano mi, że mam ogromne szczęście i jestem wyjątkowa, bo „Jehowa mnie do siebie pociągnął”, oszczędzając mi życia w tym okrutnym świecie i dając mi od razu rodzinę, w której mogę się wychowywać „w prawdzie”. Byłam przekonywana, że dzięki temu nie muszę doświadczać życia w „szatańskim świecie”, który jest podły i bezlitosny. Kiedy byłam kilkuletnim dzieckiem, niebycie Świadkiem Jehowy kojarzyło mi się tylko z patologią, uzależnieniami, ciągłymi troskami, nieszczęśliwymi dziećmi z rozbitych rodzin, przemocą i życiem pełnym cierpienia. Do dzisiaj się zastanawiam, skąd u dziecka takie obrazy w głowie.
Takich niepokojących obrazów z dzieciństwa pamiętam znacznie więcej. Od najmłodszych lat byłam uczona strachu przed demonami – Świadkowie wierzą, że one naprawdę istnieją. Moje zabawki, bajki, które oglądałam, czy książeczki na dobranoc były wstępnie weryfikowane pod kątem obecności magicznych wątków, mogących mnie przybliżyć do tego demonicznego świata. Pamiętam, że gdy byłam już trochę większa i rodzice mieli dla nas mniej czasu (bo oboje pracowali), pod ich nieobecność razem z moją młodszą siostrą często oglądałyśmy bajki i programy dla dzieci, o których wiedziałyśmy, że mamie i tacie by się nie spodobały, bo zawierały wiele magicznych wątków. Poczucie obcowania z zakazanymi treściami było mi znane od dziecka.
Oczywiste było dla mnie to, że w każdej dziedzinie mojego dziecięcego życia są rzeczy dobre i złe. Silny podział na dobro i zło towarzyszył mi właściwie od początku, mój świat zawsze był czarno-biały i wiedziałam, że to nie do mnie należy decyzja, co jest dozwolone, a co nie. Oceniał to oczywiście Jehowa i komunikował mi tę ocenę za pośrednictwem zebrań Świadków Jehowy. Z wieloma zakazami było mi się jednak ciężko pogodzić, choćby z tymi, które dotyczyły stylu ubierania się. Wiedziałam też, że są bajki, które mogę oglądać tylko wtedy, gdy rodziców nie ma w domu. Rozumiałam absolutny zakaz oglądania horrorów – jednego z najsilniejszych źródeł demonicznego wpływu, któremu nie wolno mi było się poddawać. Za to muzyka stanowiła już częstą przyczynę kłótni pomiędzy mną a rodzicami. Jako nastolatka kilka razy ukrywałam również w swoim pokoju pod łóżkiem zakazane książki pożyczone od koleżanek – raz był to kryminał z dużą dawką przemocy (treści zawierające opisy przemocy także są objęte zakazem), innym razem erotyk. Starałam się nie przekraczać pewnych granic, ale często kierowała mną ciekawość – co się stanie, na przykład gdy obejrzę jakiś horror?
Świadkowie Jehowy nie obchodzą ani Bożego Narodzenia, ani Wielkanocy, ani oczywiście żadnych innych świąt, czy to katolickich, czy państwowych. Ale przecież nie żyłam w próżni. W okolicach świąt czułam świąteczną atmosferę, rówieśnicy mówili o prezentach, w sklepach pojawiały się piękne produkty. Czasami się zatrzymywałam, aby popatrzeć – i nawet to ukrywałam przed rodzicami. Nigdy nie przyszłoby mi nawet do głowy, aby powiedzieć na głos, że jakaś dekoracja świąteczna jest „piękna”. Uczono mnie, że celebrowanie takich tradycji jest „obrzydliwe dla Jehowy”, rozumiałam więc, że brzydzenie się zwyczajami ludzi „ze świata” należy do moich obowiązków. Już jako dziecko wiedziałam, że gdyby ktoś zapytał mnie o prezent świąteczny albo o to, czy nie jest mi przykro, że żadnego nie dostanę, to powinnam odpowiedzieć: „Mnie rodzice dają prezenty w różnych dniach w roku, a nie tylko na święta”. W głosie miałam wykazać dumę z bycia tą wyjątkową, tą dziewczynką, którą rodzice kochają, bo robią jej prezenty kilka razy w roku i z różnych okazji. To było podwójnie trudne. Po pierwsze, nie miało nic wspólnego z prawdą, a po drugie, naprawdę było mi przykro, a wiedziałam, że nie mogę dać tego po sobie poznać. Rodzice wbrew tej wyuczonej formułce nie dawali nam prezentów ani kilka razy w roku, ani przy różnych okazjach. Dla dorastającego dziecka świąteczny prezent to pięknie zapakowana niespodzianka, w której ważniejsze są nutka niepewności, oczekiwanie i piękne opakowanie niż faktyczna zawartość tego podarunku. Ale kiedy byłam mała, nigdy czegoś takiego nie dostałam i gdzieś głęboko we mnie moje kiełkujące ja czuło się z tego powodu osamotnione i pominięte. Doskonale jednak rozumiałam, że to nie są uczucia, które powinnam uzewnętrzniać.
Nie mam żadnego wspomnienia z dzieciństwa dotyczącego moich urodzin, bo nigdy ich nie obchodziliśmy. Ten dzień wyglądał jak każdy inny, najczęściej nikt nawet nie wspominał, że akurat wtedy się urodziłam. Wiedziałam, że obchody, nawet skromne, nie podobają się Jehowie. Rodzice tłumaczyli mi, że w Biblii są tylko dwa opisy urodzin – niestety, na obu imprezach zabito człowieka. Wniosek? Musi to oznaczać, że Jehowa nienawidzi urodzin. Przekonanie, że urodziny są złe, zakorzeniło się głęboko w moim sercu. Gdy w szkole ktoś przynosił cukierki w dniu swoich urodzin, wszyscy wstawaliśmy, aby zaśpiewać mu Sto lat. Ja nie śpiewałam. Bardzo się tego wstydziłam. Nie wolno mi było, zaciskałam wargi. Chciałam dołączyć, bo przecież życzyłam każdemu jak najlepiej, ale nie mogłam publicznie pokazać, że biorę udział w urodzinach, które – jak to wielokrotnie słyszałam – „są obrzydliwością dla Jehowy”. Nawet dziś jest mi z tego powodu przykro, pamiętam dokładnie, jaką toczyłam w sobie walkę i jaki wstyd odczuwałam za każdym razem, gdy ktoś przychodził do klasy z cukierkami. Z drugiej strony pamiętam, że naprawdę wierzyłam, że urodziny są złe, i pocieszałam się, że zrobiłam dobrze i Jehowa na pewno jest ze mnie dumny. Zawsze się starałam, aby był.
Nie pamiętam swojego pierwszego głoszenia. Jestem za to pewna, że mama głosiła, gdy była ze mną w ciąży, a potem, gdy jeszcze byłam malutka, szybko zaczęła zabierać mnie ze sobą. Pamiętam siedzenie w kuchni u różnych pań, pamiętam ich dziwne łazienki i swój łazienkowy stres. Nie lubiłam nowych przestrzeni i zawsze chciałam zachować się jak najciszej oraz jak najszybciej zwolnić toaletę. Każdą nową łazienkę u każdej nowej osoby dokładnie studiowałam, aby wykombinować najszybszy sposób na „ogarnięcie tematu” i powrót bez zwracania na siebie uwagi. Tak, ze służby pełnionej w dzieciństwie pamiętam głównie łazienki.
Do momentu, gdy zostałam głosicielką w wieku około jedenastu lat, towarzyszyłam mamie „nieoficjalnie”, co jednak nie znaczy: „nielegalnie”. Przeciwnie, rodzic ma oczywiście prawo zabierać ze sobą swoje dzieci i nawet powinien to robić, aby od najmłodszych lat wpajać im dobre zwyczaje. Dopiero jednak kiedy sama zaczęłam głosić, mogłam brać aktywny udział w nauczaniu oraz składać raporty, chociażby z liczby rozpowszechnionych publikacji.
Nie pamiętam dokładnie, jak doszło do tego, że zechciałam zostać głosicielką. Sam proces nie jest skomplikowany, polega na spotkaniu ze starszymi oraz z rodzicami i omówieniu kilku podstawowych pytań. Potem starsi oceniają, czy kandydatka na głosicielkę spełnia wymagania, czyli czy nie grzeszy ani nie robi rzeczy, które są zakazane dla Świadków. Nie grzeszyłam, więc jako jedenastolatka mogłam zacząć głosić. Z całego tego procesu pamiętam wyłącznie jeden moment: swoją pierwszą służbę z tatą. Tamtego dnia miałam już wszystko zrobić „oficjalnie” sama – samodzielnie podliczyć czas głoszenia i wypełnić swój pierwszy w życiu raport: pierwsza godzina, pierwszy traktat, który wrzuciłam do skrzynki domu, w którym nikt nie otworzył nam drzwi. Pamiętam moment, gdy wysiadłam z samochodu i szliśmy do czerwonych drzwi starego, drewnianego domu w lesie. W okolicy, w której się wychowałam, rosną najpiękniejsze lasy na świecie. Znajdowały się w nich czasami domy, w których wciąż ktoś mieszkał. Mój tata często brał ten rejon na siebie – każdy głosiciel może poprosić o przydzielenie obszaru w swojej okolicy, za którego „ogłoszenie” będzie odpowiedzialny. Tata wybierał te leśne wioski, bo były one dość trudne. Odległości między domami były spore, a do tego do niektórych miejscowości niełatwo było dojechać autem, dlatego musieliśmy chodzić pieszo.
Słońce grzało moją skórę, musiałam mieć na sobie tylko lekki sweterek. Mój tata był, jak zawsze, w garniturze. Płot był drewniany, pomalowany na ciemnoorzechowy kolor. Przez ogrodzeniowe przęsła przebijały się kwiaty. Pamiętam dokładnie te kilka sekund przed moim pierwszym prawdziwym głoszeniem.
Gdy wypełniłam swój pierwszy raport – od tamtej pory takie same sporządzałam co miesiąc przez następne szesnaście lat swojego życia. Publicznie ogłoszono mnie głosicielką na zebraniu zboru. Coraz częściej czułam też pewne napięcie, bo nowy głosiciel oczywiście oznacza również przyszłego kandydata do chrztu. Można powiedzieć, że etap „nieochrzczonego głosiciela” to taki okres próbny dla Świadka Jehowy. Zostałam głosicielką tak wcześnie najprawdopodobniej dlatego, że chciałam móc już raportować swoje głoszenie. Skoro i tak chodziłam z rodzicami, to czemu miałabym już nie „odkładać sobie skarbu w niebie”, jak określają to Świadkowie, łącząc głoszenie po domach z zyskiwaniem Bożej aprobaty.
Niestety szybko spełniły się moje najczarniejsze koszmary. Niedługo po tamtym pierwszym dniu drzwi jednego domu, do którego zapukaliśmy, otworzył mój kolega ze szkoły. Później zdarzyło się to jeszcze kilka razy, szybko jednak nauczyłam się mapy naszego miasteczka, wiedziałam, gdzie jest największe ryzyko spotkania kogoś ze szkoły. Głoszenie w tamtym wczesnym okresie wspominam jako niezwykle stresujące. Opracowywałam w głowie plan, tworzyłam różne scenariusze, przygotowywałam się na to, że otworzy ktoś znajomy, ćwiczyłam, co wtedy powiem. Modliłam się setki tysięcy razy, aby nie spotkać kilku konkretnych, najbardziej prześladujących mnie w szkole osób. Razem z drugim głosicielem na zmianę rozpoczynaliśmy rozmowę przy drzwiach i tak manipulowałam kolejnością, aby wypadło na tę drugą osobę, gdy docieraliśmy do potencjalnie niebezpiecznych drzwi.
Kiedy byłam nastolatką, Świadkowie Jehowy nie głosili jeszcze przy stojakach z pismami, na przykład na rogach ulic. Ta metoda jest dosyć nowa. Podczas mojego dorastania w grę wchodziło wyłącznie klasyczne głoszenie po domach oraz przez telefon, w wypadku gorszej pogody mogliśmy też głosić listownie. Szczęściarzom przypadały studia biblijne, czyli głoszenie i rozmowy z osobą już zainteresowaną naszymi materiałami. Dużo trzeba było się napracować, aby móc prowadzić studium, mnie się to w Polsce nigdy nie udało na dłuższą metę. Sporo Świadków zaprasza członków zboru na studium biblijne z ich dziećmi, bo te, zanim zostaną ochrzczone, również muszą przejść studium. Im bardziej zaangażowani rodzice, tym wcześniej zaczynają cotygodniowe studium biblijne z dzieckiem, czyli omawianie fragmentu wybranej publikacji wydanej przez organizację w celu nauki i indoktrynacji.
Głosiłam głównie, chodząc po domach. Służba telefoniczna niezwykle mnie stresowała i kompletnie nie umiałam się w niej odnaleźć. Niestety chyba w każdym zborze jest taka osoba, najczęściej pionierka, na siłę namawiająca innych do nowej metody głoszenia, którą sama opracowała na ostatnim kursie pionierskim. U nas w zborze była to kobieta, która bardzo lubiła służbę telefoniczną. Wprowadziła ją także do mojego harmonogramu. To miało miejsce oczywiście jeszcze przed wejściem przepisów RODO, numery telefonów ludzi pobieraliśmy z archaicznych już wytworów – książek telefonicznych. Czasami dostawałam jako „teren telefoniczny” jedną wioskę, czyli zdjęcie z książki telefonicznej ze wszystkimi numerami z pobliskiej miejscowości. Innym razem, jeśli mieliśmy obdzwonić większą miejscowość, otrzymałam na przykład numery osób, których nazwisko zaczynało się na K. Pionierka – mistrzyni głoszenia telefonicznego – pomagała mi przygotować wstęp, czyli pierwsze kilka słów po odebraniu telefonu przez mojego rozmówcę. Korzystałam też z pomocniczego drzewka, to znaczy notatek przeprowadzających przez całą rozmowę tak, aby zakończyć ją sukcesem, czyli umówić się na kolejny kontakt. Podczas następnej rozmowy z daną osobą omawiałam kolejny temat biblijny i umawiałam się na „za tydzień o tej samej porze”.
Celem głoszenia jest zawsze założenie „studium biblijnego”. To ono, czyli indoktrynacja, stanowi absolutną konieczność, aby zostać zakwalifikowanym do wstąpienia w szeregi organizacji. Rzadko udawało się dojść w rozmowie tak daleko, aby umówić się na drugie spotkanie lub drugi telefon, ale Świadkowie Jehowy nigdy się nie poddają. Poświęcałam na głoszenie kilka godzin w tygodniu przez całe swoje dzieciństwo i dorastanie i nigdy nie widziałam rezultatów, lecz system motywacyjny, o którym jeszcze opowiem, trzymał mnie w ryzach. Nigdy się nie poddawałam, dzwoniłam dalej i dalej, szłam do kolejnego domu i pukałam do kolejnych drzwi, nadal mając nadzieję, że może tu ktoś posłucha, może tym razem założę studium…
Najlepiej wspominam głoszenie listowne. Nic dziwnego, była to najwygodniejsza i najprzyjemniejsza służba, bo nie trzeba było z nikim rozmawiać bezpośrednio. W gorszą pogodę spotykaliśmy się w mieszkaniu któregoś z głosicieli i pisaliśmy listy – najczęściej były to identyczne kopie, które później podczas głoszenia po domach wrzucaliśmy do skrzynek tam, gdzie nikogo nie udało się nam zastać. Zazwyczaj dołączaliśmy jakąś ulotkę lub czasopismo. Bywało, że pisaliśmy listy celowe – na przykład do osób, które wcześniej przyjmowały nasze wizyty, ale teraz przestały odbierać telefon i otwierać drzwi. Najwięcej głosiłam w ten sposób w swoim pierwszym rodzinnym zborze, gdzie odległości między miejscowościami były spore i zimą czy późną jesienią często pogoda utrudniała nam pójście do służby po domach (lub, mówiąc otwarcie, dawała nam wymówkę, by tego nie robić).
Jeśli rodzina Świadków Jehowy jest na przywileju, czyli na przykład ojciec jest starszym w zborze albo przynajmniej jedno z rodziców jest wieloletnim pionierem, to dzieci są wychowywane bardziej restrykcyjnie. Przywilej w organizacji to nagroda za posłuszeństwo i zaangażowanie. Każdy ochrzczony Świadek powinien się o taką nagrodę starać, czyli poświęcać sporo czasu na głoszenie i dbać o swoją opinię.
W organizacji opinia jest najważniejsza. Często słyszałam, że „na przywilej starszego pracuje cała rodzina”. Nie inaczej było w naszym przypadku, zachowanie moje oraz mojej siostry było monitorowane i brane pod uwagę w kontekście taty. Starszy, który nie potrafi utrzymać w ryzach własnej rodziny, nie nadaje się do tego, by przewodzić zborowi – tak mnie uczono na zebraniach i bardzo wyraźnie odczuwałam to na własnej skórze. Jako nastolatka często uznawałam za niesprawiedliwość to, że dzieci Świadków niebędących na przywileju mogły sobie pozwolić na więcej. Organizacja pozostawia pewne kwestie – na przykład związane z rozrywką czy spędzaniem wolnego czasu – sumieniu swoich wiernych. I właśnie kwestia sumienia jest tym, co różni rodziny Świadków na przywileju od rodzin, które mniej się angażują. To, że rodzice Eugenii, „zwykli” Świadkowie, pozwolili jej pójść na dyskotekę szkolną, nie znaczyło jeszcze, że ja jako córka starszego też mogę. Na dyskoteki zatem nie chodziłam. Pamiętam tylko jedną, ale nie wiem, jak to się stało, że byłyśmy na niej z siostrą. Możliwe, że udało się nam wymknąć, czasami się to zdarzało. Podobnie było ze studniówką. Nawet jeśli rodzice Józefa, również Świadkowie, pozwolili mu iść na studniówkę, to wcale nie oznaczało, że ja jako córka starszego także na nią pójdę.
Sumienie to wyznacznik prawości w zborze. Ci, którzy sobie prawie na nic nie pozwalają i prawie we wszystkim widzą naruszanie zasad organizacji, są strażnikami czystości zboru, osobami prawymi nagradzanymi przywilejami. Nawet zwykłe, codzienne decyzje, chociażby dotyczące zakupu nowych ubrań, podszyte były wątpliwościami, czy coś jest zgodne z zasadami Jehowy, czy może niekoniecznie.
Od dzieciństwa wiedziałam dokładnie, co mi wolno, czego nie wolno i które kwestie są pozostawione sumieniu o których ewentualnie mogę dyskutować z rodzicami. Posłuszeństwo było oparte na stachu, zdawałam sobie przecież sprawę, że tuż za rogiem czeka Armagedon. Każda błędna decyzja mogła spowodować, że zacznę się oddalać od Jehowy i pochłonie mnie niegodziwy świat Szatana. Wtedy w Armagedonie czekałaby mnie zagłada. Moi rodzice oraz moja siostra i wszyscy, których znam i kocham, przeżyliby Armagedon, bo w czasie zagłady Jehowa ochroni ludzi, którzy byli mu posłuszni do końca. Po zagładzie miał się rozpocząć raj, którego Świadkowie Jehowy tak bardzo pragną. Raj na ziemi: spokój, młodość, brak chorób i śmierci, a co najważniejsze – wszyscy ludzie mieli być zjednoczeni w służeniu Bogu Jehowie. Każdy Świadek Jehowy się o to modli. Bardzo wcześnie w dzieciństwie zaczęłam snuć wizje tego raju – wyobrażałam sobie, jak będę się bawić z niebezpiecznymi zwierzętami, dzikimi tygrysami i niedźwiedziami, bo w raju będą już łagodne. Wszystkie zwierzęta będą jadły tam tylko trawę. Nie chciałam umrzeć w Armagedonie, czekały na mnie miłe tygrysy – wiedziałam więc, że muszę być posłuszna.
Świadkowie Jehowy stosują bardzo konsekwentny system przekazu, który od najmłodszych lat kształtował mój sposób myślenia. Stale mi przypominano, że świat zewnętrzny jest zły i skażony, że szczęście dają jedynie duchowe postępy, a każde odstępstwo od zasad Jehowy to grzech. Miałam idealne warunki, aby przyswoić ten surowy sposób myślenia, bo karmiono mnie nim każdego dnia. To nie była tylko edukacja – to forma propagandy. Toksycznej, bo bazującej na lęku, poczuciu winy i wstydzie.
Dalsza część w wersji pełnej
Copyright © by Tulia TopaCopyright © for the Polish edition by SIW Znak sp. z o.o., 2025
Projekt okładkiEliza Luty
Fotografia autorki na okładceWeronika Kuźma | WuKa Studio
Fotografie wewnątrz książki pochodzą z archiwum prywatnego Tulii Topy
Grafika wykorzystana na początku części© Scisetti Alfio | Adobe Stock
WydawczyniOlga Orzeł-Wargskog
Redaktorki prowadząceAdrianna Kapelak, Wiktoria Wermińska
RedakcjaSylwia Niemczyk
Opieka redakcyjnaSabina Wojtasiak
AdiustacjaMaria Zając
KorektaEwa Mościcka
Opieka produkcyjnaMaria Gromek, Dawid Kwoka
Opieka promocyjnaMarta Greczka
ISBN 978-83-8427-342-5
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2025
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
Okładka
Karta tytułowa
Spis treści
Wstęp
Część I. Mała pionierka
Pierwsze kroki „w prawdzie”
Karta redakcyjna
Okładka
Strona tytułowa
Spis treści
Wprowadzenie
Meritum publikacji
Strona redakcyjna
