Jak oni pracują 2 - Agata Napiórska - ebook

Jak oni pracują 2 ebook

Agata Napiórska

4,3
29,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jakie rytuały towarzyszą pracy twórczej Moniki Brodki, Agaty Bogackiej, Katarzyny Kozyry czy Zygmunta Miłoszewskiego?

Już jesienią ukaże się druga część arcyciekawej i inspirującej książki Agaty Napiórskiej Jak oni pracują 2. Kilkudziesięciu niezwykle utalentowanych polskich twórców w rozmowie z Agatą Napiórską opowiada o zwyczajach, które towarzyszą „przekształcaniu pomysłu w dzieło sztuki”. Tym razem wśród rozmówców znaleźli się nie tylko pisarze, ale także artyści, muzycy i kucharze. O ile w pierwszej części mieliśmy do czynienia często z twórcami starszego pokolenia, o tyle tu autorka koncentruje się na artystach młodszych, na fali wznoszącej. Rozmowy są nieco dłuższe i dotyczą także samego zjawiska pracy twórczej jako głównego źródła utrzymania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 493

Oceny
4,3 (13 ocen)
7
4
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Agata Napiórska

JAK ONI PRACUJĄ 2

Rozmowy o pracy, pasji i codziennych sprawach polskich twórców

Copyright © by Agata Napiórska, MMXIX

Wydanie I

Warszawa MMXIX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Wstęp

Druga część zbioru rozmów z polskimi twórcami pt. Jak oni pracują jest bezpośrednią kontynuacją i poszerzeniem książki, która ukazała się w 2017 roku. Zależało mi na tym, aby w obu tomach zebrać i przedstawić czytelnikom reprezentatywną grupę stu przedstawicieli różnych obszarów kultury, którzy łączą pasję z pracą zarobkową. Tym razem teksty są bardziej jednorodne w formie i zdecydowanie dłuższe. Inaczej niż w części pierwszej na warsztat biorę głównie twórców młodszych pokoleń, wśród bohaterów tej książki jest też zdecydowanie więcej kobiet.

Wspólnym mianownikiem doboru rozmówców pozostaje fakt, czy sami organizują swój czas pracy. To, w jaki sposób planują rozkład dnia czy mają jakieś wyraźne przyzwyczajenia, było jednym z ważniejszych wątków przewijających się w wywiadach. Sporo rozmawiamy także o pieniądzach. Okazuje się, że źródło utrzymania nie zawsze tożsame jest z pracą twórczą.

Druga część zbioru jest też odpowiedzią na pytania i reakcje czytelników, które pojawiły się po premierze pierwszego tomu Jak oni pracują – wiele osób było zaskoczonych tym, że praca twórcza potrafi być żmudna i momentami nudna, a natchnienie i sukces bez względu na talent i predyspozycje magicznie nie pojawiają się same, oraz jak ciężką pracą bywa samodyscyplina – zmuszenie się do siedzenia przed biurkiem czy stania przy sztaludze przez kilka czy kilkanaście godzin dziennie.

Obydwie części pokazują okoliczności powstawania książek, wierszy, komiksów, obrazów, ilustracji, rzeźb, filmów, kilimów, piosenek i innych dzieł sztuki i kultury. Wierzę, że twórca poprzez swoje wytwory pokazuje odbiorcom swoje poglądy i stosunek do otaczającego świata. W tym sensie okoliczności i narzędzia są ważne.

Trzymacie w rękach zbiór rozmów o tym, jak, gdzie i kiedy powstawały najróżniejsze prace. I choć po publikacji, sprzedaży, oddaniu w ręce odbiorcy, dzieło poniekąd przestaje być własnością jego twórcy, pokazanie procesu jego powstawania przyczynia się do głębszego zrozumienia przekazywanych treści. A uwarunkowania i tło, czyli polskie realia XXI wieku, dostęp do nowych technologii, zarazem ułatwiających i utrudniających pracę, a także warunki rodzinne i bytowe są równie istotne co wrodzone umiejętności.

Katarzyna KozyraCiągle muszę być w ruchu

Katarzynę Kozyrę zastaję w koszu na śmieci przed jej domem na Mokotowie – skacze po plastikowych opakowaniach, żeby je dobrze pozgniatać. Wspólnie pakujemy worki do koszy i przechodzimy do domu. Duża przestrzeń wypełniona jest roślinami i lampami przywożonymi przez Katarzynę z podróży. Pijemy czarną kawę i nim przejdziemy do rozmowy, Kozyra wymienia artystki, które także mogłyby się znaleźć w mojej książce. Na koniec dostaję jeszcze instrukcję, jak przygotować domowy kompostownik.

Zacznijmy od kobiet w sztuce.

Teraz odgrzebuje się wiele życiorysów i prac artystek, przynajmniej pośmiertnie się je docenia. Kobro, Berezowska, Stryjeńska… Żeby jakieś nazwisko funkcjonowało, musi być stale obecne w przestrzeni publicznej. Wdowy po artystach dbają o spuściznę po swoich mężach. W drugą stronę to rzadko działa. Faceci tak nie robią. Oczywiście nie można generalizować, ale kobiety częściej obtańcowują facetów. Poza tym męskie nazwiska są bardziej w cenie, mają większą wartość społeczną.

Czy to się zmienia?

Zmienia. Ale faceci nie muszą tak strasznie walczyć o pieniądze. Wystarczy obejrzeć rankingi. To, co dotyczy kobiet, przez męskie gremia na uczelniach artystycznych zostaje zepchnięte na drugi plan, bo nie jest uznawane za powszechne ludzkie doświadczenie. Babskie sprawy nie mogą przebić się przez barierę tego, co faceci uważają za ogólnoludzkie.

Powiedziałaś, że do czterdziestego piątego roku życia utrzymywała cię matka.

Zawsze sama zapewniałam sobie tak zwaną podstawę – miałam za co zjeść, ubrać się, kupić książki. Ale matka pomagała mi, dając pieniądze potrzebne na prace i wystawy. To dzięki niej mogłam robić takie prace, jakie robiłam, i zajmować się sztuką. Nie wiem, jak bym sobie bez niej poradziła. Nie nadaję się do zarabiania pieniędzy. Powstałaby jedna praca, powiedzmy: Piramida zwierząt, a potem nie miałabym za co żyć. Przechodziłam różne kryzysy. Szukałam sobie zajęć. Nie miałam jednak przygotowania w innym kierunku. Chciałam czuć się potrzebna. Jak nie wiesz, co masz robić w życiu, czujesz się jak śmieć. Musiałam zajmować się sztuką, żeby udowadniać sobie, że nie jestem śmieciem.

Jakiej pracy szukałaś w tych chwilach zwątpienia?

Różnych. Przeglądałam oferty, na przykład jakaś obróbka skrawaniem… Na sekretarkę się nie nadawałam – nie umiem załatwiać spraw papierkowych, nawet własnych. Próbowałam być tłumaczką z niemieckiego na polski i z polskiego na niemiecki, ale tak się denerwowałam, że nie byłam w stanie. Potem się rozchorowałam i zostałam rencistką. Sztuka jest mi potrzebna, bo potrzebuję akceptacji.

Od ludzi z zewnątrz?

Tak, nie wystarczy mi, że matka mnie akceptuje. Potrzebuję czuć, że nie jestem kimś, kto żyje, potem umiera i go nie ma.

Czyli żeby coś po tobie zostało.

A zostanie tylko, jeśli ktoś się tym zaopiekuje. Tyle było niesamowitych kobiet, którymi po śmierci nikt się nie zajął. Trzeba mieć szczęście, żeby cię potem odgrzebali.

Nie możesz zająć się sobą za życia? Masz fundację.

Jeśli fundacja przetrwa, to tak. Wszystko się zmienia ze względu na sytuację polityczną. Chyba każdy człowiek myśli o tym, co po nim zostanie. Ty nie?

Dużo myślę o śmierci.

Ja kiedyś myślałam dużo więcej niż teraz. Czułam, że mogę zejść w każdej chwili i mając tę świadomość, byłam szczęśliwa. Nie musiałabym różnych spraw układać. Teraz chciałabym trochę jeszcze pożyć.

Muszę dbać o ogród. Od pięciu czy sześciu lat mam ten cholerny ogród i muszę robić wszystko, żeby to nie zdechło. Bez ogrodu nie miałabym żadnej struktury. Struktura pojawia się, kiedy ktoś do mnie przyjeżdża na parę dni – patrzę, co ten ktoś robi, i wpadam w pewien rytm.

A jak jesteś sama?

Zaniedbuję się. Jem byle co, aby się zapchać. Siedzę w ogrodzie tak długo, aż zacznie mnie boleć kręgosłup. Jak muszę gdzieś wyjechać, staram się uporządkować wszystkie sprawy: rachunki, śmieci, lodówkę, podłogę, kota.

Wszystko robisz sama?

Raz na tydzień czy dwa tygodnie przychodzi mi pomagać przyjaciółka.

Jak często siedzisz w ogrodzie?

Codziennie. Jeśli tylko jestem w Warszawie. Zbieram liście kasztanowców, sprzątam. Miałam pomidory, ogórki, różne inne warzywa. Trzeba to wszystko pozrywać i nawozić kompostem. Cholerna trawa cały czas rośnie – trzeba ją ściąć, nim śnieg spadnie, żeby nie zgniła, trzeba przedmuchać nawadnianie. Teraz muszę pochować wszystkie rośliny, które w ogrodzie były na wakacjach. I je podlewać, bo szybko wysychają. Brzmię jak paranoica.

Kiedy ogród cię tak wciągnął?

Dopiero po mojej pracy Summertime. Odpierdzieliło mi. Zaczęłam poznawać rośliny. Jestem na takim etapie, że znam wszystkie rośliny, które mam – zrozumiałam, dzięki dedukcji i organoleptycznie, czego one potrzebują. A ten ogród mam zapierniczony różnymi roślinami i każda potrzebuje czego innego. Ja wiem czego, więc już mi nie zdychają.

To ile godzin dziennie spędzasz w ogrodzie?

Prawie cały dzień. Ale ciało nie wyrabia, muszę dawkować. Kiedy za dużo siedzę przy komputerze, przeskakuję do ogrodu. Dotleniam się i wracam do komputera.

Czyli ogród zapewnia ci aktywność fizyczną.

Dopóki nie miałam ogrodu, codziennie chodziłam na basen. Pomagało głowie. W ogrodzie zapominam o innych sprawach.

Dłubiąc w roślinach, nie myślisz o swoich pracach, projektach?

Myślę o wszystkich rzeczach, które się wydarzyły i zostawiły jakieś znaki zapytania. Rozwiązuję problemy: kto i dlaczego coś powiedział i jak to powinno być powiedziane.

A przy komputerze jak często siedzisz?

Codziennie. Ciągle coś muszę robić: odpisuję na cholerne maile, wysyłam zdjęcia. Mam w tym bałagan. Wiele rzeczy, które wcześniej cedowałam na kogoś innego, teraz robię sama, a ponieważ nie potrafię, wszystko odkładam na ostatnią chwilę. Dzisiaj na przykład wiem, że przyjedzie śmieciarka. W ostatniej chwili zmieniam umowę, bo pojawiła się nowa firma obsługująca śmieci.

Czyli ogarnianie życia, a nie praca.

Jak zabieram się za projekt, skupiam się tylko na nim i zaniedbuję wszystko inne. Przychodzą pisma, wezwania do zapłaty – muszę sobie przypominać, o co w ogóle chodzi. Ogród zdycha, koty chodzą niedopieszczone, jest syf, nie myję się.

Kiedy mam inne rzeczy w głowie, nie myślę też o jedzeniu. Jem orzechy i to, co jest pod ręką.

Długo tak możesz?

Dopóki nie muszę wyjść z domu. Parę dni. A włosów mogę nie myć nawet przez dwa miesiące. Zęby myję codziennie.

Jak wygląda proces twórczy? Powiedzmy, na przykładzie jednej z ostatnich twoich prac – Szukając Jezusa.

Początek projektu jest cholernie stresujący. Zastanawiam się, czego potrzebuję: kamery, wiedzy, jak nią nagrywać – i że niekiedy trzeba z ukrycia… Dobór sprzętu przy każdym projekcie jest trudny. Zdarzają się pomyłki. W przypadku Jezusa pierwszy raz jechałam z zawodowym operatorem, którego wcześniej nie znałam. Nie wiedziałam, jak będzie się układała współpraca i czy w ogóle kogoś w Jerozolimie spotkam. Czułam się odpowiedzialna za pieniądze, które dostałam na ten projekt. Czułam, że powinnam wrócić z czymś.

A pomysł na ten projekt?

Wszystko mam w głowie. Konspekt nie ma sensu. Wiem, że jadę do Jerozolimy spotkać współczesnego Jezusa. Nic więcej nie wiem, wyjazd traktuję jako research. Jadę w paranoi, niepewna, czy mi się uda zrobić parę wywiadów. Na miejscu mam dźwiękowca. Obsługi sprzętu muszę się też nauczyć sama. Chodzę więc po ulicach Jerozolimy i czuję się jak idiotka. Podchodzę do ludzi i pytam: „Czy widział pan kogoś, komu może się wydawać, że jest Jezusem?”. Na szczęście spotkałam trzy właściwe osoby. Potem kolejny etap: przesłuchuję wywiady i niewiele z tego rozumiem, jest inaczej, niż mi się wydawało. Przeglądając materiał, zaczynam rozumieć, co oni tak naprawdę powiedzieli. Mówią w sposób niepoukładany, w dodatku w innym języku, mylą im się wątki.

Ile razy jeździłaś do Jerozolimy?

Od 2012 roku dziewięć razy. Każdy wyjazd pchał mnie w inny krąg ludzi i inny krąg kulturowy. Drugi wyjazd był starotestamentowy: otworzyły się inne ścieżki. Dopiero po dziewiątym stwierdziłam, że żadne kolejne napotkane osoby nie wniosą do projektu nic nowego.

Jak wygląda montaż i technikalia po nagraniach?

Segregowałam i przeglądałam materiał po każdym wyjeździe. Gdybym tego nie robiła, byłoby ciężko. Dopiero podczas segregowania potrafię wydobyć z tego słowotoku jakiś konkretny sens. Siadam, wgrywam do komputera, przesłuchuję, podkreślam wszystko to, co mnie interesuje. Projekt powstaje po angielsku, choć z kilkoma osobami rozmawiałam po niemiecku, a z kimś po rosyjsku. Wybieram z projektu te osoby, które wnoszą do niego coś niepowtarzalnego. Przy tym projekcie pierwszy raz pracowałam z tekstem. Przy każdym staram się pracować tak jak nigdy wcześniej. Mój mózg nastawia się na konkretny sposób pracy i działam mechanicznie, dlatego ważne, żeby każdy kolejny projekt był inny od poprzedniego i z poprzedniego mnie oczyścił. Do nowego trzeba znaleźć nowe rozwiązanie i nową strukturę.

Co jest deadline’em?

Umowa, projekcja filmu, wystawa. Deadline jest ważny, bo motywuje. To coś narzuconego z zewnątrz. Jestem kompletnie nieuporządkowana. Kiedy nie mam deadline’u, w pewnym momencie po prostu czuję, że nie mam już z pracy podniety, nic nowego z niej nie wyciągam, osiągnęłam limit. Wtedy rzecz jest zamknięta.

I co wtedy? Odpoczywasz? Masz jakieś sposoby na zrelaksowanie się poza ogrodem?

Generalnie – czy pracuję, czy nie pracuję – mam problemy ze snem. Zasypiam nieomal na stojąco i budzę się po paru godzinach. Jeśli jest jasno, lecę do ogrodu albo siadam do komputera. Odpoczywać nie potrafię. Ciągle mi się wydaje, że coś jeszcze muszę zrobić i wszystko inne jest ważniejsze niż to, żebym się zrelaksowała i poczuła dobrze. Lubię gdzieś jechać. Moim odpoczynkiem mimo wszystko były wyjazdy do Jerozolimy, to było genialne. Sześć lat tam jeździłam. Brakuje mi tego. Oderwanie od codzienności i możliwość skupienia na jednej tylko rzeczy to najlepszy odpoczynek. Życie, praca, odpoczynek. Uwielbiam moment, gdy kładę się do wyra z książką. Lubię pójść do kina, do teatru albo na koncert i wyciągnąć z tego coś dla siebie. Potem trybię i przetwarzam. Paranoja.

O której wstajesz?

W ciągu ostatnich paru lat nie mogłam spać. Teraz kładę się o dziesiątej, budzę o siódmej, ósmej. Nigdy z własnej woli nie siedziałam nocami. Mój organizm dyktuje mi taki rytm. To, co ludziom daje praca w nocy, dawał mi okres, w którym nie mogłam spać – jest wtedy spokój, żadnych rozpraszaczy, cisza w ogrodzie.

Gdzie przebiega granica między pracą a pasją? I czy w ogóle istnieje?

Święto wiosny było pracą najbardziej upierdliwą i ciężką – spędzałam całe dnie w białym namiocie, na kolanach, przesuwając ludzkie ciała. Praca jest wtedy, kiedy muszę coś robić, ale nie ma kto mi pomóc i muszę to robić sama – to nie robota koncepcyjna, ale fizyczne odrabianie czegoś dawno ustalonego.

Czy za pracę musisz dostawać pieniądze?

Pieniądze człowiek powinien dostawać w momencie, gdy nie robi czegoś dla siebie. A ja wprawdzie robię to dla siebie, coś z tego mam – mój komunikat jest zauważalny – ale inni też coś dostają. Sztukę tworzę z myślą o widzach. Nie miałabym samozaparcia, żeby robić coś tylko dla siebie. Nie wytrzymałabym tego.

Masz jakieś sposoby na to, żeby poczuć się jak w pracy?

Nie mam. Przez dwa tygodnie mogę chodzić w jednym stroju, ale gdy wychodzę, lubię się ładnie ubrać. Odpierdzielić się dla ludzi. Przygotowuję sobie zestawy ubrań, wieszam na wieszakach i wiem, że są. Mam parę takich ciekawych zestawików.

Będziesz pracowała do końca życia?

Jeśli uszczęśliwiłoby mnie niepracowanie i nierobienie niczego, mogłabym przestać. Ale ja ciągle muszę być w ruchu i coś robić. Głowa mi tak dyktuje. Nie usiedzę na miejscu, chyba że jestem u psychoterapeuty. Regularność w życie wprowadza choroba – trzeba stawiać się na badania, pobranie krwi, wlewki chemiczne. To mnie uregulowało i rozwiązało cholernie dużo problemów. Okresu choroby nie wspominam więc źle.

Podczas autoryzacji tekstu Katarzyna Kozyra stwierdziła, że pewnie po przeczytaniu tej rozmowy niejednej osobie odechce się zostać artystą czy artystką.

Październik 2018

KATARZYNA KOZYRA, urodzona w 1963 roku w Warszawie – rzeźbiarka, fotografka, autorka performansów, filmów, instalacji wideo oraz akcji artystycznych. Absolwentka Wydziału Rzeźby warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. W 1998 roku odbyła studia podyplomowe w Hochschule für Grafik und Buchkunst w Lipsku, w pracowni Nowych Mediów u prof. Helmuta Marka. W 2011 roku uzyskała stopień doktora na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Laureatka m.in. nagrody Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego (2011) i Paszportu „Polityki” (1997). Stypendystka DAAD (Berlin 2003) oraz Fundacji Kościuszkowskiej (Nowy Jork 2000). W 1999 roku otrzymała honorowe wyróżnienie na 48. Biennale Sztuki w Wenecji za prezentowaną w Pawilonie Polskim instalację wideo Łaźnia męska. W 2013 roku „Huffington Post” zaliczył Katarzynę Kozyrę do grona dziesięciu najważniejszych artystek nowego milenium. Laureatka czwartej edycji Nagrody Filmowej Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej i Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie za pomysł filmu eksperymentalnego Projekt X (2014). Współpracuje z galeriami Zak Branicka (Berlin), Postmasters (Nowy Jork), Capsule (Szanghaj) oraz Christophe Gaillard Galerie (Paryż). Mieszka w Warszawie.

Barbara FalenderUrządziłam sobie piękną starość

Spotykamy się w pracowni rzeźbiarki na warszawskiej Starówce. Wyłożona kocimi łbami ulica stromo schodzi do Wisły. Barbara Falender wita mnie w drzwiach. Na jej pracownię składa się kilka pomieszczeń: wąski korytarz, który kończy się małą kuchnią i w którym na półkach aż po sam sufit stoją rzeźby, odlewy i narzędzia, mniejszy przechodni pokój, w którym przy oknie stoi duży stół (to tutaj rozmawiamy), oraz trzecie pomieszczenie, największe – pokój z fortepianem, regałem i biblioteką. Jemy chleb z domowej roboty konfiturą zimową (na koniec dostanę dwa słoiki i przepis), pijemy kawę, a Barbara Falender co jakiś czas zapala papierosa. Rzeźbiarka nie zgadza się na nagrywanie, zapisuję więc naszą rozmowę w notesie.

O pracy

Kiedy pytam, czym jest dla niej praca, przewrotnie mówi, że nie pracowała w swoim życiu ani dnia.

Uczyć nie mogę, bo sama nic nie umiem, ciągle się uczę. Na przykład grać na fortepianie – mam prywatne lekcje dwa razy w tygodniu przed południem. Chodzę też na angielski. Rozwój jest najważniejszy, nie można się do niczego przyzwyczajać.

Z fortepianem związana jest zresztą od dziecka. Rodzice starali się zrobić z niej pianistkę. Jednak wtedy bardziej niż dźwięki interesowało ją piękno bryły instrumentu. Rysować potrafiła od najmłodszych lat, a kiedy skończyła muzyczną podstawówkę, dowiedziała się o istnieniu liceum plastycznego. Czuła, że w graniu na flecie i fortepianie jest dobra, ale w rysowaniu lepsza.

O pływaniu

Kręgosłupem mojego życia jest teraz basen. Chodzę pływać codziennie o szóstej rano, a w weekendy o ósmej. Dlaczego? Bo pewnego dnia umarłam ze wstydu we włoskich Dolomitach. Byłam już wtedy po pięćdziesiątce, wybrałam się z najmłodszym synem na basen, żeby odpoczął od szaf grających na pieniądze i trochę popływał. Sama pływałam wtedy jak każda polska kaczka, czyli z głową na wierzchu. I tam, na tym basenie, zobaczyłam grupę starszych ludzi o obwisłych, pomarszczonych skórach. Piękna trenerka uczyła ich pływać kraulem. A ja nie umiałam oddychać pod wodą! Kiedy wróciłam do Warszawy, zapisałam się na lekcje pływania – i oddychania pod wodą nauczyłam się w dziesięć godzin. Zrozumiałam, że można całkowicie zanurzyć głowę. Kiedy nie mogłam nad ranem spać, wstawałam o piątej, a o szóstej już byłam w basenie. Po powrocie rach-ciach wyprawiałam dzieci do szkoły. Pływam po to, żeby się nie zastanawiać, czy sobie radzę w życiu. Żeby nie myśleć, czy jestem kochana i szczęśliwa. Idę pływać, żeby tego wszystkiego nie roztrząsać. W ten sposób uwolniłam się od głupich, niepotrzebnych rozmyślań. Potrafię je wypływać. W basenie nauczyłam się nie planować, skupiać jedynie na tym, co robię. Myślę więc tylko o moim ruchu, czy ręka jest w wodzie, czy nad wodą. I jak się układa. To genialna terapia. Pokonuję kolejne długości basenu, biorę udział w zawodach, stanęłam nawet na podium. Jeśli z jakiegoś powodu nie mogę pływać, idę szybkim marszem nad Wisłę, bo przyroda też dobrze na mnie działa. Kiedyś potwornie bałam się skakać na główkę, pokonałam ten strach, mając pół wieku na karku. Dziś pływam stylem total immersion. Karnet na pływalnię kosztuje dwieście złotych i mogę pływać, ile chcę. Każdy stres da się wypływać. Gdybym wydała te pieniądze na fryzjera, czułabym, że wyrzucam je w błoto.

Ma długie, mocne, siwe włosy, które związuje w niskiego koka lub puszcza luźno.

O pięknie

Lubię lustra – nie upiększam się i nie pobrzydzam. Widzę, jaka jestem, wiem, że mam zmarszczki na twarzy. Im szczęśliwsza kobieta, tym piękniej wygląda.

O stroju

Ma na sobie lnianą sukienkę, czarne drewniane korale i delikatne okulary w złotych oprawkach. Na stopach espadryle.

Ta sukienka ma jakieś sześć lat. Niczego nie wyrzucam. Jak coś jest już zużyte, robię z tego ubranie do pracy. Stare rzeczy są dla mnie sacrum, uwielbiam je i przenoszę z miejsca na miejsce. Te, których już nie noszę, z sentymentem odkładam do szafy. Najważniejszy jest luz – pracując, pod spodem mogę być naga, aby ciało było wolne od ucisków. Każda rzecz niesie ze sobą jakąś historię – mam golfik przywieziony z sympozjum w Chinach, koszulę, którą na stypendium w Carrarze podarował mi kamieniarz. Niedawno od sanitariusza na anestezjologii w Nowym Jorku dostałam spodnie i koszulę. Nie lubię kupować nowych rzeczy. Po sklepach w ogóle nie chodzę. W Nowym Jorku weszłam tylko do jednego i kupiłam tanie espadryle. Rzeczy w sklepach są mi obojętne, lubię takie, które uszył dla mnie lub podarował mi ktoś, kogo lubię.

O rzeźbieniu i miłości

Podobne podejście jak do pływania Barbara Falender ma do rzeźbienia.

Kiedy się rzeźbi, trzeba myśleć, jak kuć kamień, a nie o tym, czy facet cię kocha, czy nie – inaczej można rozpłatać sobie brzuch ostrym narzędziem. Podobnie mam z fortepianem: myślę i słucham. Grając, wskakuję na główkę w moje dzieciństwo, które było szczęśliwe, spokojne i piękne. Urządziłam sobie także piękną starość.

„Kocham rzeźbę, która daje mi swobodę wypowiadania swoich uczuć poprzez ruch, bryłę i przestrzeń” – pisała w podaniu o przyjęcie na warszawską Akademię Sztuk Pięknych. Zdała. Przy jej nazwisku na liście przyjętych ktoś dopisał: „Brawo!”. Na drugim roku studiów Grzegorz Kowalski, wówczas asystent Oskara Hansena, zaprosił ją na wystawę do Zachęty. Wkrótce stali się nierozłączni. Po dyplomie wzięli ślub.

Nie przyjęłam nazwiska męża, bo uważałam, że już raz zostałam nazwana, nie ma powodu, dla którego kobieta powinna zmieniać nazwisko.

Wkrótce zadebiutowała zmysłowymi pracami, które ukazywały istotę namiętności. Ona to tors kobiecy w kształcie wielkiej waginy. On – falliczny tors męski. Poduszki erotyczne to cykl przedstawiający piękno i dynamikę miłosnego aktu. Były lata siedemdziesiąte. Wiedziała, że przekracza tabu.

O Drzewie życia

W 1981 roku, kiedy mój najstarszy syn miał sześć lat, wyrzeźbiłam Drzewo życia. Rzeźba przedstawia objętych nagiego mężczyznę i kobietę. Są do siebie zwróceni plecami. Rzeźbiłam to w biednych czasach, nie mieliśmy kiełbasy, masła, chleba. Kręciliśmy sobie ajerkoniak z jajka, cukru i najtańszej wódki z czerwoną kartką i udawaliśmy szczęśliwych. Gdy rzeźbę przywiozłam do swojej pracowni w Warszawie, przyjechał dyrektor najbardziej znaczącego wówczas muzeum sztuki – Ryszard Stanisławski, mąż Aliny Szapocznikow – i kupił ją za niemałe jak na owe czasy pieniądze.

Dzisiaj rzeźba jest własnością Muzeum Sztuki w Łodzi.

O kamieniu i dzieciach

Wybór kamienia nigdy nie jest przypadkowy. Każdy kamień ma swoją nazwę. W Orońsku, miejscu, w którym pracowałam przez czterdzieści lat, rzeźbiarze pisali na kamieniach „zajęte” i już do nich nie wracali. Pozbawiali kamień dziewictwa, kaleczyli go i porzucali. Kiedy zjawiłam się tam na plenerze w 1973 roku, wiele kamieni było napoczętych.

Potem wielokrotnie przyjeżdżała do Orońska z dziećmi. Nawet gdy były niemowlętami. Profesor Kucz zastanawiał się wtedy, jak ona to robi, że przyjeżdża na plener z wanienką i pieluchami, a wyjeżdża z rzeźbą.

To było całkiem proste. Wstawałam przed szóstą, ubierałam dzieci i podrzucałam do zaprzyjaźnionej rodziny we wsi. Rankiem, kiedy inni rzeźbiarze przewracali się na drugi bok, ja już pracowałam.

W wywiadzie, którego udzieliła pierwszemu polskiemu wydaniu magazynu „Elle”, mówi, że kiedy urodziła trzeciego syna, myślała, że już nigdy nie będzie rzeźbić, że pozostało jej tylko pranie pieluszek.

„A tymczasem dzięki dziecku moje życie stało się wielką przyjemnością. Propozycje wyjazdów, pracy i wystaw przyszły do mnie same. I co najzabawniejsze, myślę, że nie zrobiłabym tak wiele, gdybym nie wiedziała, że za dwadzieścia minut muszę być w przedszkolu”.

Na sympozjum we włoskiej Carrarze, o którym marzył każdy rzeźbiarz, pojechała, gdy jej najstarszy syn miał roczek. Mąż powiedział: „Jedź, zajmę się dzieckiem”. Pracowała jak w transie, rzeźbiąc w kararyjskim marmurze – takim samym, jakiego niegdyś używał Michał Anioł.

Najwyższa przyjemność, jaka mnie spotyka, to zmiana miejsca pobytu – podróż w nieznane. Podczas plenerów rzeźbiarskich wszyscy ciężko pracują, najważniejsza jest wtedy dobra komunikacja między ludźmi. Podróże to niespodzianki, nigdy nie wiadomo, co się wydarzy w relacjach międzyludzkich.

O wytrwałości

Jak powiedziało się A, trzeba powiedzieć B. Zlecenia to wyzwania, nie mogę się z nich wycofać, ale udaje mi się z nich wywiązać z dużym trudem.

Twierdzi, że sukces to jeden procent talentu i dziewięćdziesiąt dziewięć procent ciężkiej pracy.

Nie uważam, żebym osiągnęła sukces zawodowy, ale mam poczucie, że poszłam dobrą drogą i umiałam – czy to w fabryce porcelany, czy w kamieniołomach, czy w odlewni brązu – porozumiewać się z ludźmi, których na niej spotykałam.

Wrzesień 2018

BARBARA FALENDER, urodzona w 1947 roku we Wrocławiu – rzeźbiarka. Studiowała w Akademii Sztuk Pięknych, w pracowni Jerzego Jarnuszkiewicza (1966–1972), studia skończyła z wyróżnieniem. Wykonuje prace w kamieniu, brązie, epoksydzie i porcelanie. Zajmuje się także rysunkiem oraz fotografią. Jej rzeźby znaleźć można w zbiorach najważniejszych polskich muzeów, m.in. w Muzeum Narodowym w Warszawie, Krakowie, Poznaniu i Szczecinie oraz w Muzeum Sztuki w Łodzi. Wystawiana w Polsce i za granicą, wielokrotnie nagradzana. Ma trzech synów. Mieszka w Warszawie.

Agata BogackaObraz nie musi się kończyć

Pracownia Agaty Bogackiej to nieduże mieszkanie na tyłach kina Luna. Podłoga cała przykryta jest folią, okna zasłonięte, farby poukładane na regale obok małego biurka w rogu. Prace stoją oparte o ściany. Jeszcze sztaluga, stołek, krzesło, radio – i tyle.

Mój dzień powszedni zmienia się okresowo, zależnie od tego, jak udaje mi się ogarnąć rzeczywistość. Rok temu zmieniłam plan pracy ze względu na moją suczkę Dusię, która jest już starsza. Wymaga więcej opieki i nie może siedzieć w oparach farb. Zajmuję się nią więc do godziny czternastej, a potem jadę do pracowni. W ten sposób pies jest tylko parę godzin sam, nim z pracy wróci mój partner. A ja siedzę w pracowni zwykle do dwudziestej drugiej. Tak minął ostatni rok. To jednak elastyczny plan. Chodzi o to, żeby wykroić z dnia pięć godzin ciągiem na pracę. Na jedną godzinę nie opłaca mi się przyjeżdżać, to za mało czasu, żeby ruszyć z malowaniem. Mam tu radio, na którym nie ustawiłam zegarka, ale jak podłączam je do kontaktu, wyświetla się stoper – widzę, ile czasu jestem na nogach.

Ile zwykle wychodzi?

Kiedy dobijam do pięciu, siedmiu godzin, jestem już zmęczona i wiem, że czas się wynosić. Niekiedy jednak nie czuję zmęczenia, a potem rano nie mogę wstać z łóżka. Ten stoper jest po to, żebym nie pracowała za długo, bo zarwę następny dzień. Bywa też, że mijają dwie godziny, a ja jeszcze nie zaczęłam, bo siedzę i patrzę w ścianę lub – co gorsza – w telefon.

Często zdarza ci się patrzeć w ścianę?

To jeden z etapów pracy. Przychodzę do pracowni z masą wątków z życia. Muszę je wyłączyć, wyciszyć się, oderwać, skupić, żeby zacząć malować. Czasami trwa to długo. Bywa, że zaczynam dopiero wtedy, kiedy muszę już wychodzić na ostatni autobus do domu. Najgorsze jest to, że wracam do domu autobusem, który kończy trasę na stacji o nazwie Utrata. Ma to wypisane na przodzie, a ja muszę do niego wsiąść. Ta utrata mnie dobija. Marzę, żeby zmienił ostatni przystanek na Zysk.

Siedem godzin pracy to twoje maksimum?

Taki limit jest kwestią rozsądku. Zdarza się i dłużej, ale malowanie jest wyczerpującą fizycznie pracą. Bywają tak duże formaty, że czuję się jak malarz pokojowy. Malowałam kiedyś obraz, który miał 3,60 metra długości i 2,40 metra szerokości – musiałam używać drabiny. Przemalowywałam ten format kilkanaście razy.

Boli cię ciało od stania przy sztaludze?

Kiedy maluję, nie myślę o tym. Powinnam uprawiać jakiś sport, ale teraz tego nie robię. Muszę zacząć. Niektóre regularności w moim życiu wynikają z choroby – od kilkunastu lat mam boreliozę. Podporządkowuję temu tryb życia, bo muszę cztery razy dziennie brać lekarstwa do posiłku, jem więc mało, a często. W gorszych momentach nie jestem w stanie zwlec się z łóżka. A jak tylko poczuję się lepiej, ruszam do pracy, aby wyrobić jakąś normę, bo przewiduję, że być może zaraz znowu odpadnę.

Jak wygląda u ciebie podział na pracę koncepcyjną i stanie przy sztaludze?

Kiedy zaczynałam pracować w zawodzie, malowałam obrazy figuratywne. Miałam pracownię w mieszkaniu. Wchodziłam do pokoju, realizowałam plan, kończyłam. Planowałam obrazy w każdym szczególe, pozostawało jedynie wykonanie. Potem mój styl zaczął się zmieniać. Prace abstrakcyjne, które maluję teraz, wymagają interwencji na bieżąco. Wymyślanie dalszego ciągu odbywa się co kilka kroków, w trakcie malowania. Ale zawsze, niezależnie od aktualnego stylu, mogłabym powiesić nad drzwiami tekst: „pracownia nie służy do wymyślania obrazów, wyjdź stąd”. Tematy bierze się z życia, nie z pracowni. To jest rodzaj pułapki, bo jeżeli mam mało czasu, przygotowuję wystawę, to wychodzę tylko do pracy. Ograniczam wszystko inne. Przychodzi moment, że koncepcje się wyczerpują, bo brakuje bodźców. Powinnam pójść do kina, do parku, rozejrzeć się – a to zmarnowane godziny pracy. Pozornie zmarnowane, bo właśnie z tego czasu powstają obrazy.

Czyli teraz już nie planujesz, malujesz bez wcześniejszych szkiców?

Robię mnóstwo szkiców, ale to są tylko wstępne pomysły, nie wiem, co wydarzy się na dalszych etapach.

Z czego wynikają te późniejsze zmiany?

Z reagowania na bieżąco. Właściwie każdy problem życiowy staje się problemem malarskim, i odwrotnie. Z malarską zmianą stylu wiązała się zmiana całego mojego trybu życia – to właśnie wtedy, jedenaście lat temu, przestałam pić i palić, weszłam też w stały związek.

I przestałaś udzielać wywiadów.

Tak, ale nigdy nie przestałam pracować. Miałam pracownię w moim panieńskim mieszkaniu. Cała przestrzeń mogła stać się pracownią, czasem zamieniałam kuchnię w ciemnię fotograficzną. To mi w zupełności wystarczało. W 2007 roku wprowadził się mój partner, potem jeszcze doszedł pies, a ja zmieniłam styl – potrzebowałam coraz większego odejścia, czyli możliwości spojrzenia na obraz z odległości. Tak jest przy abstrakcji. Jeszcze kilka lat pracowałam w tym pokoju, w mieszkaniu – ale coraz mniej i z potwornym wysiłkiem. Wtedy nie wiedziałam, dlaczego praca przychodzi mi z trudem. Dopiero kiedy zdobyłam pracownię i wróciłam do pracy na pełnych obrotach, zrozumiałam, o co chodziło. Potrzebuję mieć swoją zamkniętą, oddzielną przestrzeń.

Musisz być sama.

Większość życia spędzam sama. To mój naturalny stan. Ludzie na dłuższą metę mnie męczą, chociaż zawsze interesują. Mogę się z kimś spotykać, gdy jestem na to przygotowana, wtedy dobrze się dogaduję z ludźmi i sprawia mi to przyjemność, ale przez większą część życia nie jestem towarzyska.

Cisza w pracy jest ważna?

Często słucham radia Tok FM albo muzyki poważnej, którą mam w telefonie: Chopina. Jego kompozycje składają się ze sprzecznych elementów, uwielbiam go. Nie znam się zbyt dobrze na muzyce poważnej. Słucham jej przy pracy od dziesięciu lat. Najpierw było to bardzo zwodnicze, bo dzięki muzyce obrazy wydawały mi się świetne. Kiedy wracałam do pracowni następnego dnia, okazywało się to nieporozumieniem: muzyka tak wypełniała mi głowę, że patrzyłam na obraz przez jej pryzmat. Potem się osłuchałam i złapałam dystans, oddzieliłam muzykę od obrazów. Ale zawsze wydaje mi się, że muzykę poważną w równym stopniu słyszę i widzę.

Ile czasu średnio zajmuje ci namalowanie obrazu?

Pokażę ci. [Wstaje i pokazuje obraz przemalowywany latami – z tyłu poskreślane kolejne lata – 2016, 2017]. Obraz mogę malować jeden dzień albo jak ten – trzy lata.

Kiedy wiesz, że jest gotowy?

Nie wiem, czy obraz musi się kończyć, chyba wcale nie musi. Przychodzi jednak taki moment, kiedy już wiem, że jest gotowy. Wcześniej mogę rok cierpieć, codziennie na niego patrzeć i czuć, że to wciąż nie jest to. Wtedy go nie znoszę. Ale im bardziej obraz mi nie idzie, tym lepszy będzie na końcu. Albo może inaczej: obraz na każdym etapie jest skończony, trzeba tylko umieć podjąć decyzję, widzieć, kiedy się zatrzymać.

Czy to wielokrotne przemalowywanie wynika z perfekcjonizmu? A może z potrzeby zmian czy z wahań nastroju?

Obraz musi spełniać moje oczekiwania. To, że jest skończony, to kwestia decyzji.

Poszczególnym etapom robię zdjęcia. Miałam kiedyś wystawę w Jeleniej Górze, gdzie pokazywałam kolejne wersje, zachowane już tylko na zdjęciach. To było radykalne działanie. Wiem, że w niektórych momentach te obrazy były bardzo dobre – nie zatrzymując się, przegapiałam taki moment. Potem musiałam dochodzić do następnego. Teraz pracuję inaczej, to się ciągle zmienia. Powiedzmy, że całe życie się uczę. Uważniej badam sytuację. Ale obraz jest procesem i na wystawie widać tylko fragment tego procesu.

Jak teraz pracujesz?

Dużo szybciej. Rzadko zdarzają się zmiany. Kiedy zajdę z obrazem tak daleko, że nie mogę wybrnąć z sytuacji, kiedy nie jestem go pewna – robię mu zdjęcie, a potem chowam. Gdy znam obraz na pamięć, nie potrafię stwierdzić, czy jest dobry. Muszę zapomnieć, jak wygląda. Później, kiedy się czasem obudzę w środku nocy, patrzę na to zdjęcie w telefonie.

Budzisz się, żeby zobaczyć, jak wygląda twój obraz?

Muszę spojrzeć na obraz na świeżo. Zobaczyć go znienacka, z zaskoczenia, żeby móc ocenić. Inaczej patrzę na zdjęcie obrazu w domu czy na spacerze, inaczej, jak oglądam go na żywo w pracowni. To jest bardzo ważne. Mogę nie być przekonana do jakiegoś obrazu, a po dwóch miesiącach stwierdzić, że to jeden z moich lepszych i że dawno jest skończony. Bez ani jednego ruchu pędzlem.

Zapisujesz to, co chcesz zmienić?

Tak, szkicuję w zeszycie, a w telefonie mam specjalną aplikację Sketches. Używa jej David Hockney, ma ją na iPadzie i robi nawet z tych szkiców wystawy. W aplikacji można nakładać warstwy, mogę symulować kolejne etapy i się z nich wycofywać, nie niszcząc obrazu.

Trzeba mieć sprawne palce, żeby zrobić szkic w tak małym formacie. Kiedy używasz zwykłego szkicownika?

Szkicownik służy mi do bardzo wstępnych projektów. Robię szkice dopiero od dwóch lat, wcześniej tego nie potrzebowałam.

Gdzie powstają?

W głowie, a fizycznie w pracowni.

To znaczy, że poza pracownią nie pracujesz?

Pracuję cały czas. Praca ma wiele etapów. Są te, o których mówiłam wcześniej, ale też przygotowania techniczne. Muszę zamówić krosna w określonym formacie, płótno, farby w konkretnych kolorach – a przecież nie wiem, co będzie na obrazie. Poza tym od lat nie mam galerii. Wszystkim zajmuję się sama: reprodukcjami, sprzedażą, pracy jest nieskończona ilość, nie ma takiego momentu, żebym o niej nie myślała. To wykańczające.

Robisz sobie wakacje? Odpoczywasz?

Jest z tym ciężko.

Czy to dlatego, że twoja praca jest zarazem pasją?

Malowanie to moje jedyne źródło utrzymania, jestem potwornie ambitna i całe życie dążę do czegoś, czego może nigdy nie osiągnę. Moje cele są coraz bardziej dalekosiężne. Nawet nie chodzi o osiągnięcia zawodowe, ale na przykład techniczne. Żeby na tym jedynie zarabiać, mogłabym malować zupełnie co innego – na przykład, jak dawniej, obrazy figuratywne. Ale psychicznie nie mogłabym się z tym pogodzić, bo jestem nastawiona na rozwój i zmianę. I to mnie z jednej strony pcha do przodu, z drugiej wykańcza.

Czy poza obrazami bierzesz jakieś zlecenia?

Niedawno zrobiłam komiks, ale to była bardziej sprawa towarzyska. Chcę osiągać jak najwyższy poziom i dopiero wtedy te prace sprzedawać. Bez kompromisów.

Kiedy pracujesz nad obrazem trzy lata, jego cena jest wyższa?

Nie. Cena zależy od osiągnięć artystycznych, od kolekcji, w których znajdują się prace, od miejsc, gdzie się miało wystawy. To kształtuje ceny rynkowe.

Jak rozstać się z obrazem, nad którym pracuje się trzy lata?

Normalnie. W ogóle nie jestem nastawiona na zatrzymywanie swoich prac. Powinnam zostawić sobie przynajmniej po jednej z każdego etapu twórczości, ale zwykle mi się to nie udaje.

A tych obrazów figuratywnych sprzed dziesięciu lat nie tykasz? Czy też je przemalowujesz?

Na szczęście już ich nie mam, bo gdybym miała, mogłoby się to dla nich źle skończyć. Ale jeden taki obraz z wcześniejszych figuratywnych przemalowywałam pięć lat, miał być nieskończony z założenia i skończyć się w momencie, gdy ktoś zechciałby go kupić – to miało zamknąć proces. I tak się stało. To pokazuje, że najważniejszy jest właśnie proces, a nie to, co widać na końcu.

Jakich używasz narzędzi, skąd je bierzesz?

W Polsce jest strasznie trudno o materiały dla profesjonalistów, wielu droższych i lepszych farb nie ma u nas w ogóle albo są dostępne w małych pojemnościach – a ja potrzebuję wiader farb. Niektóre obrazy są potwornie ciężkie, tyle mają warstw farby. Maluję akrylami, zamawiam je zwykle przez internet, z Krakowa, z Łodzi. Pędzle też kupuję przez internet. Krosna z Poznania, płótno z Berlina…

Płótno nabijasz sama?

Ostatnio tak, bo nie znajduję gotowych, które by mi odpowiadały. Mój ulubiony producent splajtował, wielu malarzy zostało bez podobrazi. Artyści nie są w Polsce traktowani poważnie.

Nie sprowadza się farb, bo założenie jest takie, że nic się nie sprzeda. Może wynika to też z faktu, że artystów nie stać na dobre materiały.

Jakie znaczenie ma autokreacja i pokazywanie pracy w mediach społecznościowych?

Ja przyszłam do mediów społecznościowych, konkretnie na Instagram, dwa lata temu. Ale nie jestem znikąd, ludzie mnie znajdują, bo często znają już moje nazwisko. Uznałam, że dobrze będzie mieć Instagram, wrzucam tam wszystko, co mnie interesuje, uważam to za część mojej pracy. Same obrazy pojawiają się pomiędzy wieloma innymi moimi zdjęciami, obserwacjami. Rzeczy, które widzę, mają wpływ na prace. Lubię też wrzucać zdjęcia obrazów z pracowni, na podłodze, na sztaludze, w środowisku naturalnym, zanim ją opuszczą.

Okna są zasłonięte. Pracujesz przy sztucznym świetle?

Zawsze. Teraz są dobre żarówki. Ta imituje światło dzienne. Żarówki dają pewność, że światło będzie cały czas takie samo, a ostatnio przychodzę tu w drugiej połowie dnia lub wieczorem. Światło dzienne za często się zmienia, zależy od pogody, nie mogę na nim polegać.

Są w twoim planie tygodnia jakieś stałe elementy?

Niestety nie. Całe życie marzę o tym, żeby mieć coś stałego, ale sytuacja jest dynamiczna. Kiedy w domu utknę przy mailach, nie przyjeżdżam do pracowni.

A planujesz pracę?

Staram się. Jeśli czuję, że dobrze byłoby dla obrazu, żebym pięć godzin posiedziała w pracowni, a wiem, że mam tylko dwie, nie przyjeżdżam w ogóle.

Jak masz wystawę, to masz deadline. A co jest deadline’em, jeśli na horyzoncie żadnej wystawy nie widać?

Wiem, że muszę być przygotowana. Zawsze powinnam mieć dużo obrazów, które można komuś pokazać. Termin wystawy jest czynnikiem napędzającym i mobilizującym. Ale przez ostatnie lata nauczyłam się po prostu pracować regularnie.

To wynika z konieczności? A może z potrzeby przyjemności?

Kiedy myślę o malowaniu, przyjemność to ostatnia rzecz, jaka przychodzi mi do głowy. Ono w ogóle nie jest przyjemne. Efekt końcowy to światełko w tunelu. Sam proces jest ciężki, męczący fizycznie i jeszcze bardziej psychicznie.

Dlaczego musisz to robić?

Było kilka trudnych lat, kiedy marzyłam jedynie o pracy przy taśmie – żeby wstać, przykręcić dwieście śrubek i wrócić do domu. Żeby ktoś mnie zwolnił z myślenia. Odbiłam się od tego pomysłu, teraz czuję się bardzo dobrze ze swoją pracą. Ale polega ona na tym, że muszę wymyślić wszystko od zera: co namaluję, w jaki sposób, jakiej wielkości, czym, na czym, po co i jak się z tego wytłumaczę przed publicznością. Potem obraz sfotografować, bo jak wyjdzie do ludzi, zostanie tylko zdjęcie. Jestem w tym całym procesie zupełnie sama. Nikt za mną nie stoi. Mogłabym tego w ogóle nie robić. A przecież w dodatku z tego żyję.

Nic się nie stanie, jak zrobisz sobie dzień czy dwa przerwy.

Uczę się takiego podejścia. Zwykle dzień wolny wygląda u mnie tak, że od rana do wieczora mam wyrzuty sumienia, że nie pojechałam do pracowni i nic nie zrobiłam.

Ciężki kawałek chleba. Musisz się sama zmuszać.

Wiem, że wiele osób chętnie by się ze mną zamieniło. Do malowania muszę mieć dobry nastrój. Im większe mam problemy życiowe, tym trudniej mi malować. Najbliższe osoby powinny obchodzić się ze mną jak z jajkiem. Jest taki mit, że artysta musi cierpieć, żeby tworzyć. U mnie jest odwrotnie. Kiedy jestem szczęśliwa, mam motywację do pracy. Problemy natychmiast pochłaniają moją uwagę. Do całej listy rzeczy, które muszę po kolei wykonać, dochodzi jeszcze najtrudniejsza: ocena obrazu, czy jest dobry, czy jeszcze nie. Kiedy postanawiam, że jest, może zostać zauważony nawet za parę lat, muszę wytrwać w przekonaniu, że musi wyczekać na ten moment.

Dlaczego nawet za parę lat?

Bo wyprzedzam trendy – mówię to ironicznie. Na szczęście opatrzność sprawiła, że nigdy nie zabrakło mi pieniędzy. To kwestia przypadku. Nigdy nie wiem, kiedy obraz się sprzeda.

To nie wywołuje u ciebie lęków? Nie zastanawiasz się, co będzie, jeśli klient się nie zjawi?

Oczywiście, że wywołuje. Bywają sytuacje kryzysowe.

Ale przy taśmie nie musiałaś stawać.

Czysty przypadek. To moje wielkie szczęście.

Czy masz sprawdzone sposoby na relaks, na to, żeby choć na chwilę przestać myśleć?

Zawsze świetnie robiło mi oglądanie filmów, ale ostatnio rzadko mi się to zdarza. Systematyczne spotkania ze znajomymi, ale od jakiegoś czasu ta systematyczność oznacza raz na miesiąc. Poza tym zawsze mam coś do roboty: podpisać reprodukcje, uporządkować je w komputerze, napisać tekst, zamówić krosna w formatach przez siebie wymyślonych, wisi nade mną taka góra.

Dalej mówisz o pracy.

Bo ja cały czas pracuję.

I żaden z etapów pracy nie sprawia ci przyjemności.

Przyjemność jest na samym końcu, kiedy dojdę do punktu, o który mi chodziło. Albo gdy obraz kończy się w niespodziewanym dla mnie momencie. To są fajne chwile.

Świętujesz ukończenie obrazu?

Zaczynam następny. Przez ostatnie lata wymyśliłam sobie taki system: wysyłam zdjęcie obrazu do dwóch osób. Zawsze tych samych, godnych zaufania. Jedna z nich jest artystą, druga nie jest, a zawsze mają identyczne zdanie, raczej nie ma u nich rozbieżności. To osoby decyzyjne. Musiały spełniać moje wyśrubowane wymagania – w kwestii gustu mam wysoko postawioną poprzeczkę. Bo łatwo byłoby wysyłać te zdjęcia do ludzi, którym na pewno by się podobały. Ta możliwość skonsultowania obrazu świetnie mi robi, zdejmuje ze mnie część pracy i presji.

Masz jakieś hobby?

Jest we mnie ciekawość, lubię wszystko wiedzieć, rozkładać na czynniki pierwsze. Fascynują mnie sprawy techniczne, wiem, jak zrobić instalację elektryczną, jak działa instalacja wodno-kanalizacyjna. Uczę się takich rzeczy od ręki. Świat mnie interesuje, sytuacja polityczna.

Odpoczywasz w weekendy?

Zależy, ile jest do zrobienia. Jeśli mam termin wystawy, wizytacje kolekcjonerów, galerzystów lub kuratorów z instytucji sztuki, weekendy dla mnie nie istnieją.

Pracujesz do późna. O której wstajesz?

Zwykle koło dziewiątej. Ale zależy od dnia. Budzi mnie partner, który idzie wcześnie do pracy, a potem już nie zasypiam, tylko zajmuję się psem i mailami.

Czy posiadanie pracowni wiąże się z rytuałem wyjścia?

Tak, w domu jest zawsze dużo rzeczy do zrobienia i wszystkie rozpraszające. Trzeba mieć pracownię, żeby się odciąć na parę godzin. W pracy muszę mieć porządek. Kiedy pracowałam w domu, nie mogłam zacząć, dopóki nie posprzątałam i nie poodkurzałam. Gdybym dalej miała pracownię w domu i sprzątała jeszcze po drugiej osobie, musiałabym mieć drugie życie, a żeby nie widzieć bałaganu, musiałabym przytępić swoją wrażliwość. A kiedy maluję, widzę wszystko dziesięć razy bardziej.

Wspominałaś, że rzuciłaś alkohol.

Od wielu lat nie piję, jedenaście lat nie palę. Genialnie się z tym czuję, to moje największe osiągnięcia życiowe – większe niż sukcesy zawodowe. Niepoddawanie się wszechogarniającej presji konsumpcji alkoholu, z którego akcyzy utrzymuje się system.

I lepiej się czujesz fizycznie.

To najlepsza rzecz, jaką mogłam dla siebie zrobić. Nie piję też kawy. Piję zieloną herbatę, czystek, wodę. Prawie nie jem mięsa. W drugiej połowie dnia biorę coś wegańskiego po sąsiedzku, z knajpy obok, jem w przerwie. Staram się pilnować jedzenia, żeby być w formie.

Zmiany stylu życia wpłynęły mocno na twoją pracę?

Podobno w trakcie malowania obrazu pojawia się ogromne napięcie. Zamiast te emocje wrzucić w obraz, energię rozładowuje się, na przykład zapalając papierosa. Ja teraz nie mam tych ułatwień, więc bywa, że coś źle znoszę, odreagowuję psychicznie, kiedy nie potrafię wybrnąć z jakiejś kompozycji.

Malowanie to najważniejsza rzecz w twoim życiu?

Mam wielką nadzieję, że na starość będę zawodowo dalej i wyżej niż teraz. Ale może się tak wcale nie zdarzyć. W każdym razie maluję, bo jestem w tym bardzo dobra.

Sierpień 2018

AGATA BOGACKA, urodzona w 1976 roku w Warszawie – artystka, zajmuje się głównie malarstwem, ale również rysunkiem, fotografią, tworzy obiekty i instalacje. W 2001 r. ukończyła Wydział Grafiki na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Brała udział w wielu wystawach indywidualnych i grupowych w Polsce i za granicą. Jej prace znajdują się w licznych kolekcjach osób prywatnych oraz instytucji takich jak: CSW Zamek Ujazdowski, Zachęta – Narodowa Galeria Sztuki, Fundacja Sztuki Polskiej ING, Bank Austria Creditanstalt, Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Mieszka i pracuje w Warszawie.

Marcin WichaOdpoczywam, tracąc czas

Spotykamy się w biurze Marcina Wichy, na Grochowie, który niechętnie opuszcza. Siedzimy przy stole, przy którym przyjmuje interesantów swojej firmy projektowej. Kawałek dalej, za ścianką, stoją jego biurko i komputer. Przestrzeń uporządkowana: na jednym regale stoją opisane płyty, do drugiego – z segregatorami – przyklejone jest czarno-białe zdjęcie Astrid Lindgren z filmową Pippi. Rozmawiamy ponad dwie godziny, Wicha kilkakrotnie wstaje, przechadza się po pokoju, dolewa nam kawy albo wody.

Jesteśmy w pracowni spółki projektowej Frycz i Wicha. Prowadzimy ją z Tomkiem Fryczem od dziesięciu lat. Na początku uważaliśmy się za wielkich przedsiębiorców, ale to dwuosobowa działalność, pół szczebla wyżej niż freelancerka. Zawsze jednak mieliśmy pracownię, czyli miejsce, do którego wychodzi się rano, gdzie spotykamy się z klientami. Jednym słowem – jest to przestrzeń pracy, w której spędza się te osiem godzin, a czasem trochę więcej. Od początku ustaliliśmy, że pracujemy od do, że jest jakaś godzina, o której kończymy robotę, żeby się nie wpędzić w system pracy do czwartej nad ranem.

Godziny typowo biurowe?

Staramy się, ale zwykle przychodzimy później i wychodzimy później. Zazwyczaj siedzimy jakieś dziewięć godzin. W pewnym momencie wprowadziliśmy zasadę, że cztery dni pracujemy razem, a jeden w podgrupach, czyli każdy u siebie.

To znaczy, że przychodzisz tu od poniedziałku do czwartku?

W piątek też. Wspólnik pracuje gdzie indziej.

Ale w domu też masz biurko?

Przede wszystkim mam swój dołek w kanapie. Kanapa sąsiaduje z terrarium żółwicy. Ona ma lepiej, bo ma specjalną lampę i jest jej ciepło.

Na tej kanapie siedzisz z notesem i laptopem?

Moją pierwszą książkę dla dzieci pisałem wieczorami, siedząc na podłodze oparty o kanapę. Nikt w domu się nie zorientował. Myślały, że odpisuję na maile. To było przyjemne. Pisanie zawsze było dla mnie jakąś formą wagarów, dodatkowym zajęciem, któremu oddawałem się rano lub po godzinach. Raczej w domu, więc nie wpadało do przegródki „praca”.

Myślałeś o nim bardziej w kategoriach pasji, hobby?

Nie przyszło mi do głowy, że mam hobby. Kiedyś traktowałem pisanie jak odskocznię. Teraz mam z tym problem, nie wiem, czy pisać w biurze, czy w domu. Czy wszystkie te czynności związane z pisaniem – redagowanie, research, wymianę maili – mogę wykonywać w godzinach pracy, czy raczej powinienem po fajrancie.

Ale teraz piszesz sporo. I regularnie.

Piszę trzy rodzaje tekstów: felietony, teksty poza serią i rzeczy, które pewnie kiedyś staną się książką. Felieton do „Pisma” to zadanie rozpisane na miesiąc. Wiem, ile czasu minie, zanim tekst ukaże się drukiem, więc staram się unikać najbardziej aktualnych tematów. Czasem piszę w pracowni, czasem w domu. Zdarza się, że kradnę godziny z czasu graficznego.

Projektowanie jest już stricte pracą?

W projektowaniu wyróżniam dwie sfery, dwa etapy. Wykonawczy, który bardzo lubię: kiedy trzeba usiąść na pięć czy dziesięć godzin i coś zrobić. Złamać tekst. Nanieść korektę. Przygotować ilustrację. Wysłać okładkę do druku. Ale wcześniej jest mnóstwo kombinowania, wymyślania, kojarzenia. No i oczywiście najlepsze pomysły przychodzą do głowy po godzinach.

To może odwrotnie: co robisz, kiedy nie pracujesz? Nie piszesz, nie wymyślasz, nie projektujesz.

Nie znam takiego czasu [śmiech]. Patologia. Kompletnie nie umiem wypoczywać.

No chyba jak siadasz w domu na kanapie, nie myślisz tylko o tym, co tu napisać czy jak skonstruować znak graficzny?

Nie? [dalej śmiech]. Nie mam wypracowanego żadnego sposobu odpoczynku. Nie uprawiam sportów, nie podróżuję, nie śpiewam w chórze, nie mam i nigdy nie miałem żadnego hobby. W ramach odpoczynku tracę czas. Co zresztą bywa fajne.

A w jaki sposób najczęściej – i najchętniej – ten czas tracisz?

Czytam głupoty, oglądam idiotyzmy, idę gdzieś na piechotę, zamiast jechać tramwajem. Czasem, gdy szukam informacji, która jest mi potrzebna, znajduję coś innego. Podejmuję wtedy wysiłek, żeby zgłębić temat. Ostatnio szukałem materiałów do tekstu o awangardowej typografii i trafiłem na postać rosyjskiego futurysty, który był jednocześnie pionierem lotnictwa. Znalazłem jego wspomnienia, do niczego mi niepotrzebne, nawet przetłumaczyłem z rosyjskiego fragment o tym, jak rozbił swój samolot. To był jeden z pierwszych wypadków lotniczych na ziemiach polskich. Ta informacja również nie była mi do niczego potrzebna, ale postanowiłem zobaczyć, czy w gazetach z epoki znajdę wzmiankę na ten temat. Zacząłem poszukiwania. No i znalazłem ogromnie ciekawą reklamę kefiru. Reklamę zamieściła babcia architekta, którego biografię właśnie czytam.

Czyli napędza cię ciekawość i głód wiedzy.

Wiesz, to jak w starym haśle „Przekroju”: wszystko jest bardzo interesujące. Dlatego lubię pisać: pisząc, ciągle się czegoś dowiaduję. W projektowaniu czy pisaniu felietonów oderwane i przypadkowe informacje czasem okazują się przydatne, więc można przed sobą usprawiedliwić taką stratę czasu. Pewnie gdybym się uparł, mógłbym napisać felieton o tym lotniku. Albo o kefirze.

Czyli zachowujesz ciągłą czujność, cały czas działasz z myślą o pracy.

Czujność to w ogóle jest dla mnie ważne określenie. Dobrze być czujnym. Rozglądać się i nasłuchiwać.

Nie czujesz przesytu?

Gromadzenie informacji to nawyk. Przez wiele lat robiłem rysunki do „Tygodnika Powszechnego”. Dotyczyły aktualnych wydarzeń. Nosiłem przy sobie kajecik, żeby notować co lepsze pomysły. W piątek brałem kajet, coś wybierałem i majstrowałem propozycję dla redakcji. Taka jest zresztą geneza piątkowej pracy w podgrupach. Kiedy robiłem obrazki dotyczące polityki, zrozumiałem, że najśmieszniejsze są walki, które politycy toczą z językiem. Słowa ciągle podstawiają im nogę. Wystarczy tych biedaków chwilę posłuchać, a na pewno znajdzie się pomysł na dziesięciocentymetrowy rysunek na siódmej stronie.

Nadal prowadzisz kajecik?

Teraz notuję w telefonie i w komputerze. Telefon mam z androidem, komputer z Mac OS-em, więc są to zupełnie różne rodzaje notatek. Mam też pełne szuflady małych notatników, takich robionych z makulatury. Ze sprężyną zamiast grzbietu. Kiedyś sprzedawali je w supermarketach, ostatnio coraz trudniej takie dostać. W ogóle kapitalizm nie daje sobie rady z problemem zeszytów.

Stosujesz skróty myślowe czy pełne zdania?

Równoważniki zdań, czasami bardziej rozbudowane. Jestem też wielkim miłośnikiem aparatu w komórce, lubię robić zdjęcia wszystkiemu: listkom, płytom chodnikowym, tynkom. Potem część tych zdjęć trafia na Instagrama. Kiedyś malowałem i rysowałem. Długo myślałem, że właśnie tym będę się w życiu zajmował. W okresie, kiedy intensywnie malowałem, wychodząc z domu, widziałem tysiąc razy więcej rzeczy niż normalnie. To jest fantastyczne. Nagle widzisz liść, pokrywę od studzienki kanalizacyjnej i rzuconą ulotkę – i to wszystko się układa w całość, są w tym kolor i kompozycja. To żadna mistyka, tylko czujność. Nie brakuje mi malowania w sensie zapachu farby, płótna czy pędzla w ręce, ale brakuje mi tego wyostrzonego widzenia.

Dlaczego zrezygnowałeś z malowania?

Malowałem podczas studiów. Potem już nie. Nie wiem. Akurat malowanie to nie jest coś, co umiałbym robić po godzinach, w wolnym czasie.

Praca cię męczy czy przychodzisz do biura z ochotą?

To się chyba nie wyklucza. Przychodzę z ochotą, chociaż praca bywa trudna. Myślę, że wysiłek i porażki to też część pracy. Najgorsze bywa coś innego: poczucie, że ta praca nie ma sensu. Że jest zbędna, niepotrzebna, niedoceniana, marnowana. To bywa niszczące.

Boisz się czasem, że nie będziesz miał pracy?

Tak, bezustannie. Działamy przecież od zlecenia do zlecenia – to życie w stanie niepewności. Z czasem człowiek się przystosowuje, ale lęk nie mija.

Zdarza ci się odrzucać propozycje?

Czasami tak. Choć nie przebieramy w zleceniach. Grafik raczej nie wywiesza kartki „tych klientów nie obsługujemy”. Praca projektanta nie polega wyłącznie na eksponowaniu swojego ego, stylu, maniery. Trzeba za pomocą środków wizualnych opowiedzieć cudzą historię. Wystąpić w czyimś imieniu. Czasem to jest łatwe, jakiś temat pasuje do naszej melodii. A czasem – mimo wszystkich starań – wychodzi fałsz. Nie potrafimy się dostroić. Krótko mówiąc, czego byśmy nie wymyślili, klient i tak nam to odwali.

Wróćmy do pisania. Jak powstają dzisiaj twoje teksty?

Przez jakiś czas pisałem felietony do „Gazety Świątecznej”. Myślałem o rzeczach, które się dzieją na świecie, o polityce, kulturze, klimacie. Próbowałem zobaczyć, co z tego przenika do naszej najbliższej okolicy. Które z problemów moglibyśmy dostrzec, nawet wyłączając telewizję i internet. Pisałem o designie dnia powszedniego. A także o perskim sklepie na Kamionku, o gruzińsko-ormiańskiej piekarni, szatni w szkole naszych dzieci, nowym boisku. Praca nad każdym tekstem wygląda trochę inaczej. W przypadku „Literatury na Świecie” pretekstem jest omówienie książki, która się ukazała. Z kolei „Autoportret” zawsze zadaje jakiś temat.

A jak było z książkami wydanymi przez Karakter?

Za każdym razem pisałem wiele miesięcy. Głównie rano, między odprowadzeniem córki do szkoły a pracą. Wiem, że są prawdziwi pisarze, którzy siadają rano i zasuwają cały dzień jak w fabryce. W moim przypadku zdarzają się tygodnie, kiedy udaje mi się napisać trzy zdania, które się do czegoś nadają. Resztę wywalam. Czasem napiszę ogromne połacie tekstu, po czym stwierdzam, że to nic niewarte. Teraz mam mnóstwo rozsianych fragmentów i jeszcze nie wiem, jak je złożyć w całość. Brakuje mi pisarskiej rutyny.

Masz natomiast rutynę w projektowaniu.

Tak, ale w tym przypadku cykl jest dużo krótszy. Większość rzeczy musi być skończona w ciągu dwóch tygodni czy miesiąca. Projektów robi się więcej niż książek.

Jesteś w stanie zmusić organizm do pisania w określone dni tygodnia?

Z pisaniem jest tak, jak uczono nas w szkołach plastycznych: ani dnia bez kreski. W tym znaczeniu nie ma dnia, żebym czegoś nie zanotował.

Czytałam gdzieś, że nie lubisz podróżować.

Niespecjalnie. Zeszły rok, zwłaszcza jego druga połowa, był dla mnie kompletnie nierutynowy – podróżowałem więcej niż przez wszystkie lata mojego życia. Najpierw byłem w Moskwie, żeby napisać reportaż dla „Pisma”, w maju pojechałem do Amsterdamu, gdzie siedziałem w bibliotece, w październiku byłem na festiwalu Conrada w Krakowie, na spotkaniach autorskich w różnych miejscach. Do tego miesiąc spędziłem jako rezydent w krakowskiej Willi Decjusza.

Miesiąc? Opowiedz.

To właśnie miał być ten czas w moim życiu, kiedy mógłbym nie zajmować się niczym innym poza pisaniem. Pobyt tam był darem od miasta Krakowa. Wyglądało to bardzo śmiesznie. Miałem pokoik z pięknym widokiem na park, w którym liście zaczęły się przebarwiać na żółto. W pokoju stało biurko i łóżko. Jak w skryptorium. Wokół sami pisarze i tłumacze, pracowali po całych dniach. Szok dla organizmu. To miejsce skłaniało do koncentracji, ale miałem poczucie, że zaraz zostanę zdemaskowany jako oszust, który wkradł się do klasztoru i teraz całymi dniami się obija. Starałem się: wstawałem o szóstej.

Dają tam śniadania i obiady?

A skąd. Samemu trzeba zrobić. Pisarze mają takie kociołki i sobie gotują. Bataty i tym podobne.

A ty co sobie gotowałeś?

Ograniczyłem posiłki, bo się wstydziłem prawdziwych pisarzy. Nie chciałem się przepychać przy kociołkach, więc najczęściej potajemnie wymykałem się na pizzę. Jednak po paru dniach zacząłem wchodzić w tę pisarską rutynę. To był październik. Odnalazłem w sobie spokój, złapałem rytm. I wtedy dostałem Nike, musiałem jechać do Warszawy, potem wracać do Krakowa i znowu wyjeżdżać. Moja klasztorna mobilizacja wzięła w łeb.

Zdążyłeś się przekonać, czy mógłbyś być pełnoetatowym pisarzem?

Idea tych rezydencji jest taka, że nie musisz się niczym przejmować, możesz się zająć tą jedną rzeczą. W izolacji od wszelkich bodźców. Chyba jednak nie mógłbym pisać na pełen etat.

Co robisz, zanim zabierzesz się do pracy?

Staram się odgruzować przestrzeń. Głównie wirtualną. Mam mnóstwo nawyków związanych z plikami. Rozgałęzione systemy folderów, nazewnictwo plików. Mam nawet kod kolorystyczny. Każdy projekt ma swój folder, wszystko jest ponumerowane, żeby się nie układało alfabetycznie, bo to mnie irytuje. Używam dolnych podkreśleń zamiast spacji. Żadnych polskich znaków w nazwach plików. Nie znoszę plików, które mają w nazwie kropkę, przecinek lub średnik. A gdy piszę, zawsze używam tego samego fontu.

Jakiego?

Nie zgadniesz. Times New Roman [wybucha śmiechem], bo jest najbardziej generyczny.

Dłuższe teksty piszesz w jednym pliku?

Z reguły pierwszy folder nazywa się „materiały”, drugi „notatki”, trzeci „brudnopisy”, w czwartym siedzi gotowy tekst. Co jakiś czas zaczynam nową wersję brudnopisu. Potem drukuję i ręcznie wycinam akapity. Do wycinania mam specjalne redaktorskie nożyce. Mają długie ostrza, więc można za jednym zamachem przeciąć kartkę A4. Wycięte kawałki układam, aż uznam, że znalazłem odpowiednią kolejność. Potem łączę je w jedną długą taśmę. Używam zszywacza lub kleju. Następnie aktualizuję wersję w komputerze.

Wycinasz po to, żeby wyraźniej widzieć strukturę tekstu? Jest dla ciebie bardzo ważna?

Tak mi się wydaje. A kiedy mam kolejny brudnopis, przechodzę do czystopisu. I zaczynam czytać tekst na głos. Od etapu „zobaczyć” przechodzę do etapu „usłyszeć”. Czasem nagrywam teksty. Potem ich słucham i poprawiam, co trzeba. Niekiedy pomijam ten etap, ale później zawsze żałuję.

A czytasz komuś? Kto jest pierwszym czytelnikiem?

Moja żona. Ale nie czytam jej na głos. To już byłoby żenujące.

Na każdy tekst poświęcasz więc naprawdę dużo czasu.

Bardzo mało piszę. A i tak mam wrażenie, że w ciągu ostatniego roku napisałem więcej niż kiedykolwiek: trzy teksty gazetowe, reportaż, który objętościowo był mniej więcej połową mojej ostatniej książki, ileś tam felietonów. A ciągle mam poczucie, że zwlekam, piszę za mało, mam niską wydajność. Ale patrząc z dystansu, myślę, że nie chciałbym pisać więcej. Jest też inna forma wypowiedzi, którą bardzo lubię: prezentacja lub wykład.

Spory płodozmian. Mógłbyś zrezygnować z któregoś ze swoich zajęć na rzecz innego?

Umiem to sobie wyobrazić. Zrezygnowałem już z malowania. Potem przez długi czas robiłem rysunki do gazet. Teraz rzadziej się tym zajmuję. Pewnie mógłbym zrezygnować także z projektowania, ale chybabym nie chciał. Projektowanie mnie interesuje i jest pisarsko inspirujące. No i w końcu z tego żyję. Skoro jestem w stanie napisać jeden tekst miesięcznie, a pisanie felietonu zajmuje mi dwa tygodnie… Przecież nie wyżyłbym z pisania.

A gdybyś nie musiał zarabiać pieniędzy?

Rysowałbym i pisał. Ale czy to by mi wyszło na dobre? Nie jestem przekonany. Najbardziej interesuje mnie dostrzeganie szczegółów. Drobiazgów. I odkrywanie nowych rzeczy. Projektowanie bardzo w tym pomaga.

Na koniec zapytam o prokrastynację. Musisz poodkurzać, zanim siądziesz do projektowania?

To akurat nie, spójrz sama, jak wygląda ta wykładzina. Na pewno połowa mojego czasu to prokrastynacja. Problem polega na tym, że nie wiem która połowa. Mnóstwo rzeczy zaniedbuję, za późno się za nie zabieram. Mam poczucie, że wszystko robię za wolno, za późno. No i faktycznie, lubię myć podłogę w kuchni środkiem o zapachu kwiatów polnych.

Co te trzy cienkopisy robią w kieszeni twojej koszuli?

Ciągle je gubię. Wszyscy w domu podkradamy sobie czarne cienkopisy. Nauczyłem się, że bezpiecznie mieć całe ich stado przy sobie. Nie wyrzucam cienkopisów, jak się wypiszą – ciągle liczę, że jeszcze ożyją. Mam jedną koszulę bez kieszeni, strasznie w niej cierpię.

Styczeń 2019

MARCIN WICHA, urodzony w 1972 roku w Warszawie – grafik, pisarz, eseista i autor książek dla dzieci. Felietonista magazynu „Pismo”, współpracuje z „Gazetą Wyborczą”. Laureat Paszportu „Polityki” za rok 2017 w kategorii literatura oraz nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia 2018 w kategorii esej za książkę Rzeczy, których nie wyrzuciłem. Za tę samą książkę w roku 2018 otrzymał Nagrodę Literacką „Nike” i Nagrodę Literacką im. Witolda Gombrowicza. Mieszka w Warszawie.

Ewa WinnickaTrudny związek tyłka z krzesłem

Spotykamy się w Broadway Cafe tuż przy metrze na warszawskim Natolinie. Siadamy przy stoliku pod oknem. Ewa Winnicka zamawia dużą kawę.

Dlaczego z Konstancina przyjeżdża pani pracować do kawiarni na Natolinie?

Dlatego że jest w dobrym miejscu, blisko metra i niedaleko szkoły moich dzieci. Przychodzę tutaj po tym, jak je odwiozę. Czasem piszę, czasem czekam na jakieś spotkanie wyznaczone w centrum. Mają tu szybkie wi-fi i odpowiednią wysokość krzeseł i stołów, co umożliwia mi pracę w komfortowych warunkach. Nie potrafię pisać na kanapie, trzymając laptopa na kolanach, muszę mieć stół. Prawda jest też taka, że czasem uciekam do kawiarni, kiedy w domu pracuje mój mąż [Cezary Łazarewicz, także reporter – przyp. aut.]. Zerwaliśmy wszelkie nitki etatowe i oboje pracujemy z domu. Co z jednej strony jest fajne, a z drugiej niefajne – często gadamy, zamiast pracować. Rozmowy są ważne we wstępnych momentach pracy nad książką, gdy układa się ją jeszcze w głowie. Potem stają się niebezpieczne. Mąż rozprasza mnie, gdy chodzi po herbatę albo gdy głośno rozmawia przez telefon. Okropnie wrzeszczy. Często opowiada mi o nowych pomysłach albo że coś ciekawego przeczytał na Facebooku, albo mówi na przykład: „Ewka, musimy pomalować tę ścianę”.

I to rozprasza bardziej niż kawiarniany szum i rozmowy?

Tu jest dość cicho, ludzie przychodzą w podobnym celu co ja. Ale bywa, że rozmawiają tak głośno, że czasem mam ochotę podejść i wywrócić im stół do góry nogami. Słyszałam ostatnio parę, rozwiedzioną zapewne, która próbowała rozmawiać o podziale opieki nad synem. Popijali latte i sprawiali wrażenie cywilizowanych, ale facet z okropnym uśmiechem mówił kobiecie tak potworne rzeczy, że naprawdę byłam bliska zainterweniowania.

To czujność reporterska czy trudności z koncentracją?

Chyba czujność, pewnie gdyby rozmawiali o wystawionych fakturach, puściłabym to mimo uszu.

Zawsze to pani ucieka do kawiarni czy czasem robi to też mąż?

Kiedy mąż pisze, pije cysterny herbaty – zbankrutowałby tutaj. Więc to ja uciekam. Chcę być ze swoimi myślami, a nie jego. Chociaż swój pokój też lubię. Mam w nim mikroklimat – od pewnego momentu nawet już nie schodzę na dół po kawę, świat zewnętrzny przestaje mnie interesować. To wyższa szkoła jazdy – podnieść głowę znad komputera i zobaczyć, że minęły trzy godziny.

Trzy godziny skondensowanej uwagi to dużo?

Bardzo dużo. Nieczęsto mi się taka sztuka udaje.

Jak wygląda udany dzień pracy?

Mówimy o dniu pisania? Pisanie to dla reporterki etap końcowy i najmniej przyjemny.

Tak, poproszę o dzień pisarski.