Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Ocalał z Auschwitz. Po wojnie został katem Niemców.
Izaak Cederbaum – żydowski lekarz z Łodzi. W getcie i w Auschwitz traci całą rodzinę. Gdy wraca, zostaje wciągnięty w tryby powojennej zemsty: wstępuje do UB i trafia do obozu w Potulicach.
Ta powieść oparta na dokumentach, napisana w pierwszej osobie jak dziennik, prowadzi przez granicę, za którą ofiara może stać się oprawcą. To nie jest wygodna historia – to pytanie o cenę odwetu, o to, gdzie kończy się sprawiedliwość, a zaczyna przemoc, i czy da się ocalić siebie po przejściu przez piekło.
Autor nie wydaje wyroków. Oddaje głos Izaakowi. „Izaak. Ofiara i kat” zostaje w głowie na długo, bo burzy oczywiste podziały i zmusza do rozmowy, której przez dekady unikano.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 381
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wydawca:
Scriptor Sp. z o.o.
Białogardzka 14/49, 85–808 Bydgoszcz
www.WydawnictwoBrda.pl
ISBN 978-83-68425-51-2
Wydanie I
Redakcja i korekta: Iwona Niezgoda
Projekt okładki: Joanna & Grzegorz Japoł - LUNA Design Studio
Copyright © Paweł Skutecki, 2025
Copyright © Wydawnictwo Brda 2025
Bydgoszcz 2025
Dzieci straszy się diabłem,
dorosłych – ludźmi.
Przysłowie żydowskie
Piotrków Trybunalski
Piotrków Trybunalski. Z tego miasta pamiętam mniej, niż powinien pamiętać człowiek, który spędził tam całe dzieciństwo. Urodziłem się w 1909 roku i szybko zrozumiałem, że dla Żyda w Europie nigdy nie było dobrego czasu.
W Piotrkowie żyliśmy w koszernym kokonie: nasza kamienica, nasza ulica, nasz szabas. Za oknem zmieniali się żołnierze i języki, ale to mnie obchodziło mniej niż blask dwóch świec, śpiew ojca i ciężar jego dłoni kładzionej mi na głowie, kiedy prosił Boga o mądrość dla jedynaka. Tam pierwszy raz poczułem strach tak ostry, że serce chciało połamać żebra i wyskoczyć z klatki; tam też poznałem smak wstydu i wzruszenia – wszystkiego naraz.
Jestem jedynakiem. W żydowskiej rodzinie przełomu wieków nie zdarzało się to często, familie bywały zazwyczaj wielodzietne, z mocnym akcentem na „wielo”. Gromadka kilkanaściorga dzieci nie była w ortodoksyjnych rodzinach niczym wyjątkowym. Mnie wytykano palcami, mówiąc, że jestem inny. To prawda, byłem inny. W domach moich kolegów było wciąż gwarno, ludzie tłoczyli się w niewielkich izbach, dzieciaki ganiały się i rozrabiały. Ja pamiętam ciszę i spokój. Mój tata był dużo starszy od ojców moich kolegów z chederu. Kiedy się urodziłem, miał już trzydzieści lat. W tym wieku piotrkowskich Żydów uznawano za panów w średnim wieku, którzy powoli powinni już wypatrywać wnuków. Moi rodzice, jak się później dowiedziałem, wiele lat starali się o dziecko. Mama miała na imię Sara i podobnie jak żona Abrahama bardzo długo musiała czekać na potomstwo. Inaczej jednak niż w przypadku matki królów, moja doczekała się tylko mnie.
Przez pierwsze lata mojego życia byłem w zamkniętej, koszernej bańce. Trudno mi sobie przypomnieć to wszystko dokładnie, ale wydaje mi się, że nie byłem zbyt pewny istnienia świata pozażydowskiego, a przynajmniej nie gościł on praktycznie wcale w moich myślach. Wiedziałem oczywiście, że istnieją jacyś inni ludzie, ale bardzo rzadko pojawiali się w rozmowach moich rodziców, choć nie był to istotny temat tych dialogów. Dużo ważniejsze było to, czy „za rok spotkamy się w Jerozolimie”, jak życzyli sobie bogobojni Żydzi i czy Wielka Wojna wreszcie się skończy.
Piotrków Trybunalski był wówczas pod okupacją, czy we władaniu – jakbyśmy to mogli powiedzieć – rosyjskim. Nie przeszkadzało nam to w żaden sposób, Rosja wydawała się sprzyjać Żydom, a przynajmniej nie przeszkadzała nam w życiu. Czasy sprzed Wielkiej Wojny znam tylko z opowieści rodziców i starszych kolegów. Kiedy wybuchła, miałem raptem pięć lat. Tato, ze względu na wiek, miał już wówczas trzydzieści pięć lat, został zwolniony z zaszczytnego obowiązku oddania życia za cara, cesarza, czy kogokolwiek innego. Ojcowie kolegów nie wszyscy mieli tyle szczęścia, byli wcielani siłą do armii i ich los bywał okropnie smutny. Wciąż słyszeliśmy, że ten czy tamten zginął na polu walki. Ale nie to było jeszcze najgorsze. Czasem po prostu przestawały przychodzić od kogoś listy. Miesiąc, kwartał, pół roku, rok. Rodzina szalała z niepewności, pytała urzędników i w odpowiedzi przychodziła… cisza. Nikt nie wiedział co się stało: chyba zaginął, może uciekł, a może został zabity. O śmierci rozmawiało się codziennie, temat ten nie omijał nikogo, także nas, dzieci. Kiedy na podwórku bawiliśmy się w zabijanie i umieranie, rodzice krzyczeli na mnie, żebym wracał do domu. – Jeszcze się naoglądasz tych okropieństw – mówiła cicho mama, a ja jej nie wierzyłem. Marzyłem o przygodach.
Trzeba uczciwie przyznać, że wojna w naszym domu nie była na pierwszym miejscu. Kiedy do Piotrkowa wkraczali na zmianę żołnierze cesarza i cara, czasem udawało się dzieciarni z naszej kamienicy wymknąć z domu i zobaczyć maszerujących wojaków. Nie widziałem między nimi specjalnej różnicy. Żołnierze, jak żołnierze: zmęczeni, sponiewierani, zakurzeni, ze złym wzrokiem. Szukający wódki, kobiet i zegarków.
Mój tate, Israel Cederbaum, był mistrzem budowlanym. Dopiero później dowiedziałem się, że jego mistrzostwo oparte było głównie na tym, że był jedynym w Piotrkowie żydowskim majstrem zajmującym się budowlanką. Nikt inny nie umiał stawiać domów w nowoczesny sposób, choć podczas wojny mało kto miał komfort, żeby myśleć o takich inwestycjach. Zawsze jednak trzeba było coś podmurować, naprawić walącą się ścianę, wzmocnić jakiś mur, postawić szopkę czy wędzarnię, wymurować piec. Ojciec umiał to doskonale, a przy tym korzystał z faktu, że był jedynym Żydem w tym fachu, więc wszyscy go znali. Malarzy było wielu, stolarzy kilku, ale konkretny murarz – jeden! W Piotrkowie mieszkało wówczas jakieś siedem tysięcy starozakonnych, około tysiąc rodzin, a każdy wiedział, że jak miał potrzeby budowlane, to musiał się zgłosić do Israela, któremu Pan dał na stare lata upragnionego syna. Przychodzili więc, żeby porozmawiać o robocie, ale i pogratulować łaski Pana, choć miałem wtedy już kilka lat i byłem jednym z lepszych uczniów miejscowego chederu. W gminie wszyscy wiedzieli, że jestem wyjątkowy. Za moimi plecami dorośli rozmawiali o tym, co dalej ze mną zrobić, niektórzy chcieli żebym został kantorem, inni widzieli we mnie wybitnego rabina albo bogatego przedsiębiorcę, bo przecież zarabianie dużych pieniędzy to także łaska Pana. Rabin naciskał, żeby poczekać z decyzjami do końca wojny, a co powiedział rebe, to było w naszej rodzinie święte.
W domu mówiło się po żydowsku, ale ojciec powtarzał: „Jeśli nie nauczysz się języków, zginiesz”. Znałem więc kilka słów po rosyjsku i niemiecku, ale najważniejszy był polski. Mama znalazła dla mnie nauczycielkę, panią Helenę. Pewnego dnia przyszła z synem. Miał na imię Franek.
Od razu biegaliśmy razem po podwórku. On uczył mnie polskich wyliczanek, ja jego hebrajskich liter kreślonych patykiem na piasku. Byliśmy z różnych światów, a jednak rozumieliśmy się bez słów. Franek stał się moją przepustką do Polski poza żydowską kamienicą. Ojciec nie był zadowolony, powtarzał, że zbyt bliskie przyjaźnie z gojami są niebezpieczne. Ale mnie ciągnęło. Z Frankiem czułem, że świat może być większy niż nasza dzielnica.
Chłonąłem wszystko co nieżydowskie z otwartymi szeroko oczami. Tata Franka był robotnikiem, pracował w jakiejś fabryce. Któregoś razu mama Franka poprosiła nas, żeby coś mu zanieść. Nie pamiętam już, co to było, ale coś niewielkich rozmiarów. Może jakiś list? Może sztućce? Nie pamiętam. Kiedy dotarliśmy na miejsce, pod fabryką kilkudziesięciu mężczyzn odpoczywało, leżąc bezpośrednio na trawie. Było ciepło, słońce pięknie ogrzewało zmęczone twarze robotników. Franek szybko rozpoznał swojego tatę. Chyba pierwszy raz byłem wtedy w takim miejscu, gdzie wszyscy wokół byli gojami. Widziałem, że patrzą na mnie z ciekawością, ale niektórzy robili to z nieukrywaną niechęcią. Tata Franka musiał być tam dość poważanym człowiekiem, bo nikt nie powiedział mi głośno nic przykrego, czułem jednak, że niektórych świerzbiły języki.
– Chodźcie chłopcy, usiądźcie – zaprosił nas tata Franka.
– Dziękujemy – powiedzieliśmy jednym głosem siadając przy nim.
– Jedzcie – zachęcił nas, podając połamaną pajdę razowego chleba. Znałem taki chleb, jedliśmy go czasem w domu, choć bardzo rzadko. Niczego innego nie miałem odwagi spróbować, zresztą tata Franka musiał mieć żydowskich znajomych, bo nie zachęcał mnie zbytnio. Wiedział pewnie, że niektóre uwielbiane przez Polaków potrawy mogłyby mnie otruć. Tak mówił rebe, tak mówili rodzice, a ja nie miałem powodu, żeby im nie wierzyć. Patrzyłem więc, jak po chwili Franek wrócił z tatą, niosąc parujące metalowe miski wypełnione czymś, czego zapach był bardzo dziwny. Gryzł nieco w nozdrza. Patrzyłem z ogromną ciekawością.
– To kapuśniak, wiesz co to jest? – zapytał tata Franka.
– Zupa z kapusty, u nas też jest taka zupa – odparłem, przełykając głośno ślinę.
– Ale nasz kapuśniak jest z kaszą i kaszanką, a tego na pewno nie macie – roześmiał się serdecznie tata Franka.
– Oczywiście, że mamy kaszę – burknąłem nieco urażony.
– Nie obrażaj się młody człowieku, ale kaszanka to coś więcej niż tylko kasza – usłyszałem. – Franek, z czego jest kaszanka, powiesz Ickowi?
– Kaszanka to kasza i świńska krew – powiedział roześmiany Franek, a ja patrzyłem to na niego, to na miskę i nie wiedziałem, czy sobie żartują, czy naprawdę można jeść coś takiego.
Polacy byli dziwni, na swój sposób obcy, nie tak bardzo jak Niemcy, ale jednak obcy. Nie chodziło jedynie o kulinaria, ubiór i język, ale o wszystko inne. Później, kiedy do głosu dochodziły pięści i kamienie, zrozumiałem więcej. Teraz wszystko co potrzebowałem wiedzieć, to tyle, żeby na Polaków uważać, żeby trzymać się na dystans.
Nasza kamienica żyła jak osobne państwo – ciepłe, głośne, pachnące chlebem i cebulą. W piątkowe wieczory mama zapalała dwie świece, a ojciec intonował modlitwę. Mówił wolno i donośnie, tak by słyszał go cały dom. Dla mnie najważniejsze były jego dłonie: ciężkie, szorstkie, spoczywające na mojej głowie, kiedy błogosławił jedyne dziecko.
Za oknem brzęczały tramwaje, ktoś krzyczał po polsku, ktoś inny klął po rosyjsku. W naszym mieszkaniu tego świata nie było. Był tylko śpiew, zapach rosołu i ciche mamrotanie kobiet, które poprawiały chusty na włosach. Czułem się bezpieczny, jakby ściany trzymały zło z dala. A jednak już wtedy przeczuwałem, że ten kokon kiedyś pęknie.
Ponoć ludzkie życie można dzielić na okresy, które rozpoczynają lub kończą jakieś mniej czy bardziej traumatyczne doświadczenia. Nie wiem, czy to prawda. Gdybyśmy przyjęli taką koncepcję, to pierwszym moim doświadczeniem granicznym była śmierć dziadka. Dziadek Mosze mieszkał nad nami w małym mieszkaniu, które dzielił z obłożnie chorą babcią. Z babcią Rywką nigdy nie zamieniłem słowa, bo od kiedy pamiętam leżała bez przytomności. Czasem miała otwarte oczy i wydawała się coś rozumieć z otaczającego ją świata, ale nigdy nie słyszałem jej głosu. Z dziadkiem natomiast widywaliśmy się często. Przychodził do naszego mieszkania zwykle wtedy, gdy mama miała „do pogadania” z poważniejszymi klientkami. Dziadek Mosze siadał wówczas w kuchni przy stole, sadzał mnie na kolano i opowiadał różne historie swoim zabawnym językiem. Był to niby żydowski, ale tak przemieszany z polskim, śląskim, niemieckim, czeskim i Bóg jeden wie z jakimi jeszcze językami, że nazywaliśmy go „językiem dziadkowym”. Śmialiśmy się z niego do rozpuku, czasem dla żartu próbowaliśmy naśladować ten język, ale nikt nie umiał mówić dokładnie tak jak dziadek. W mieszkaniu „dziadków” było mnóstwo książek. Czasem oglądałem te głównie stare i bardzo stare tomiszcza oprawione w skórę, niektóre miały okładki z deseczek albo cienkich blaszek. Niektóre były w dotyku bardzo chropowate, inne elastycznie uginały się pod palcem. Wszystkie pachniały starością. Musiały być bardzo stare, ale o czym były te książki – nie wiedziałem. Były napisane w tylu językach, tylu alfabetach… Widziałem książki nasze, żydowskie, widziałem też niemieckie, polskie, rosyjskie… Dziadek, który czasem sprawiał wrażenie średnio rozgarniętego, był wyjątkowym człowiekiem o ogromnym intelekcie i szerokiej wiedzy.
Co tak naprawdę się wtedy wydarzyło, dowiedziałem się już później od rodziców. Aż trudno wyobrazić sobie, jaki był galimatias w drugiej połowie 1914 roku. Na początku sierpnia z miasta uciekli urzędnicy cara, po kilku dniach w Piotrkowie byli już żołnierze niemieccy, a po dwóch tygodniach rosyjscy, których dwa dni później wypłoszyli za rogatki Prusacy. Niedługo później widzieliśmy na ulicach polskich ułanów. I tak to wszystko się kotłowało: Rosjanie, Niemcy, Prusacy i Polacy na zmianę koniecznie chcieli o nas zadbać. I wtedy wydarzyło się coś, czego nikt się nie spodziewał.
Drugiego listopada zobaczyliśmy na niebie sylwetki samolotów. Widziałem już wcześniej samoloty, ale nigdy takie. Potężne maszyny leciały nisko nad miastem. Gubiły w locie jakieś paczki, które spadały na domy. Tam, gdzie te maleńkie ładunki spadły, powodowały wybuchy, tumany kurzu, dymu, ogień, płacz i śmierć. Słyszałem okropny hałas i krzyk wielu ludzi. Mama chwyciła mnie za ramię i stanowczo odsunęła od okna.
Dziadek akurat wracał z apteki, dokąd poszedł po coś dla babci. Nie wrócił już do domu. Został po nim kawałek płaszcza oraz fragmenty twarzy – tyle mi powiedziano dużo później. Tego samego dnia zmarła babcia. Sama z siebie, jakby wiedziała, że nie ma już po co żyć. Zasnęła i tyle. Pogrzeb zgodnie z prawem żydowskim odbył się bardzo szybko, nikt nie otwierał trumien. Rozumiałem, że wojna to nie jest coś takiego, co czasem inscenizowaliśmy na podwórku, bijąc się patykami udającymi szpady. Na prawdziwej wojnie giną nie tylko rycerze, wojownicy i żołnierze, ale także zwykli starzy ludzie wracający z apteki do domu. Ludzie, którym naprawdę było wszystko jedno, czy w piotrkowskim ratuszu będzie wisiał portret cara, cesarza czy kogokolwiek innego. Tego dnia nauczyłem się, że wojna zabija tych, którzy nie mają z nią nic wspólnego.
Mama dała mi wtedy kawałek płaszcza, w którym zginął dziadek. – Niech on cię chroni przed wszelkim złem – powiedziała, trzymając mnie za rękę. Schowałem do kieszeni ten fragment osmolonej, brudnej tkaniny. Niemiecka bomba zabiła nie tylko dziadka, zabiła też bezpieczny świat małego Icka.
Chrześcijanie mieli święte miejsca, figury i obrazy, a my mieliśmy święty czas. – Nie ma przecież niż świętszego niż szabat! – mawiał z głębokim przekonaniem dziadek, a później także tate.
Szabat wyglądał u nas zawsze tak samo. Mama zapalała dwie świece, a tate po powrocie z nabożeństwa w synagodze odmawiał modlitwę nad winem. W naszym domu modliliśmy się trzy razy dziennie, ale podczas szabatu wszystko wyglądało inaczej, lepiej, bardziej prawdziwie. Byliśmy wszyscy odświętnie ubrani, przygotowani na czas należący do Boga. W piątek, po rozpoczęciu szabatu jedliśmy uroczysty obiad. Na stole musiały być dwa bochenki specjalnie upieczonego chleba, ryby i mięsa. Bywało, że w tygodniu jedliśmy bardzo skromnie, ale przynajmniej szabasowa wieczerza musiała być wystawna, oczywiście jak na nasze możliwości i warunki. Na pewno jednak była bardzo uroczysta. Mama kładła na stół świeży, biały obrus. Śpiewaliśmy hymny ku czci Pana. Zapachy cebuli, kurczaka, ryby i rosołu mieszały się w powietrzu. To zawsze było wielkie święto, mimo że czekaliśmy na nie tylko kilka dni. Kiedy w sobotę na niebie pojawiły się trzy gwiazdy, szabat był skończony. Można było znów wracać do pracy. Czas dla Boga się skończył. Marzyłem w swojej dziecięcej główce, żeby szabat trwał wiecznie. Dziadek mi tłumaczył, że wieczny szabat byłby niedobry, bo człowiek potrzebuje pracy, zmęczenia i trosk, aby lepiej zrozumieć swoje miejsce w świecie i lepiej poczuć wdzięczność za szabat. Tak, bez wątpienia sercem i kręgosłupem naszego życia był wówczas szabat. Nie czekałem na wielkie święta, takie jak Jom Kippur czy Chanuka, bo kojarzyły mi się raczej ze sprzątaniem, obowiązkami i sztywnymi regułami, szabat był przy tym czystą radością.
Wiosną 1919 roku w Piotrkowie było już spokojnie i wszystko wróciło do normy. Sklepiki działały normalnie, choć wydawało się, że miasto jest nieco bardziej szare, smutne i przygaszone. W wielu rodzinach trwała żałoba, w niektórych domach jeszcze czekano na powrót ojca, męża, czy brata. Większe napięcie było w polskich domach, bo Polaków chętniej brano do wojska niż nas. Wojenna zawierucha skończyła się dość niespodziewanie tym, że powstała Polska. W wieku dziesięciu lat zostałem obywatelem już trzeciego państwa. Urodziłem się jako obywatel Rosji, przez parę chwil byłem obywatelem Austro–Węgier, a teraz zostałem Polakiem. Oczywiście zmieniały się jedynie wpisy w urzędowych dokumentach. W sercu i duszy byłem wciąż tym samym żydowskim chłopcem.
Dorośli bali się polskich rządów. Podsłuchałem kiedyś rozmowę rodziców:
– Rebe mówi, że powinniśmy się przenieść do Łodzi, bo tutaj może być różnie – przekonywał tate. Oficjalnie to on zawsze miał decydujące zdanie, ale tak naprawdę zawsze radził się we wszystkim mamy. Nigdy by się do tego nie przyznał, ale była dla niego tak samo ważna jak rabin, a może nawet ważniejsza?
– Porozmawiamy o tym niedługo. To poważna decyzja, gmina musi mieć świadomość, że będziemy potrzebowali pomocy. Sami nie damy sobie rady – mówiła mama.
– Możemy nie mieć wyjścia. Icek jest najważniejszy – powiedział wtedy tato i utkwiło mi to w głowie na długo. – Jestem najważniejszy – cieszyłem się, bo tate w codziennym obyciu był raczej szorstki, tak jak bywali żydowscy ojcowie.
Ostatnie dwa lata w Piotrkowie były dziwne i bardzo nerwowe. Dostałem zakaz spotykania się z Frankiem poza Żydowskim Miasteczkiem, ale on też coraz mniej chętnie przychodził do mnie. Mówił, że mnie lubi, ale inni przez nasze kumplowanie się wytykają go palcami. Miałem może dziesięć, może jedenaście lat, kiedy pierwszy raz na własnej skórze poczułem, jak wiele nas wówczas różniło. Wojna już się kończyła, a może nawet było już po niej? Nie pamiętam. Pamiętam tyle, że w Piotrkowie widać było mnóstwo żołnierzy, a przynamniej ludzi w mundurach, bo czasem zachowywali się zupełnie nie jak żołnierze. Byli to zwykle młodzi i bardzo młodzi chłopcy, mówiący różnymi odmianami języka polskiego, czasem tak bardzo różniącymi się od tej polszczyzny jaką znałem, że prawie nie dało się ich zrozumieć. Miałem już wtedy zakaz wychodzenia poza obszar kilku kamienic sąsiadujących z naszą, ale kiedy Franek do mnie przyszedł i bawiliśmy się na podwórzu, postanowiłem go odprowadzić kawałek. I doszedłem za daleko.
Kopaliśmy szmacianą piłkę, gdy zza rogu wyszło trzech chłopaków w za dużych mundurach. Śmierdziało od nich potem i wódką.
– No i kogo tu mamy? – jeden chwycił mnie za koszulę, tak mocno, że materiał pękł. – Icek. Każdy Żyd to Icek. – Ścisnął gardło, aż zabrakło mi powietrza.
Franek stanął przy ścianie, blady, z rękami wzdłuż ciała. – Zostawcie go, to mój kolega – wyszeptał.
– Kolega Żyda? – drugi roześmiał się, kopnął Franka w brzuch i łokciem uderzył w twarz. Upadł, zakrywając głowę. Krew z nosa zalała mu usta.
Mnie rzucili na bruk. Poczułem smak kurzu i żelaza, bo przegryzłem sobie wargę. – Macie pieniądze? – wrzasnął ten, który trzymał mnie za koszulę. – Wykupcie się!
Szukaliśmy nerwowo po kieszeniach. Dziury, strzępy, żadnych pieniędzy. Wtedy zaczęły się kopniaki. Najpierw w żebra, potem w plecy. Franek krzyczał, a ja tylko zasłaniałem głowę rękami.
Ktoś z okna zawołał: – Zostawcie dzieci! – i huknął w parapet garnkiem. Dziewczyny na ulicy krzyczały: – Tchórze, biją Żydka i Polaka! – Chłopaki jeszcze raz kopnęli i uciekli.
Leżeliśmy we dwóch, obaj zapłakani, obaj we krwi. I wtedy zrozumiałem, że Franek zapłaci za naszą przyjaźń tak samo jak ja.
Wszedłem do domu po cichu. Chciałem szybko się umyć i przebrać, bo miałem całą koszulę we krwi. Mama, usłyszawszy mnie, przybiegła i przytuliła nie patrząc na plamy błota i krwi.
– Nic ci się nie stało? Nic cię nie boli? Nie masz nic złamanego? – pytała, płacząc. Płakaliśmy oboje. Wiedziałem dobrze, że właśnie coś się skończyło.
Pamiętam ten czas, jako ciągły lęk. Zacząłem bać się wychodzić poza teren naszego podwórka, naszej kamienicy. Miałem do tego pewne podstawy, bo jak się dowiedziałem niebawem, Franek był regularnie napadany, okradany i bity przez „swoich”, Polaków, którzy nie mogli mu wybaczyć, że koleguje się z Żydem. Obwąchiwano go, czy nie śmierdzi czosnkiem i cebulą, spluwano na niego, a nawet smarowano mu twarz błotem. Kilka razy musiałem uciekać przed napastnikami, ale bywało, że nie dałem rady i kończyło się kopniakami, wyzwiskami, kradzieżą torby, czapki, czy paska. To było nie do wytrzymania! Często leżałem już w łóżku po wieczornej modlitwie i błagałem Boga, żeby ten koszmar się skończył. Chciałem, by Polacy się ode mnie odczepili, żeby im się coś stało, a chwilę później płakałem, bo miałem wyrzuty sumienia. Nie wolno nikomu życzyć źle, nawet takim ludziom jak ci, którzy mnie i Franka traktowali jak trędowatych.
Kiedy pewnego wieczoru położyłem się spać, rodzice jeszcze długo rozmawiali, szepcząc do siebie. Po porannej modlitwie dowiedziałem się, że przenosimy się do Łodzi. Myślałem o znanych mi miejscach, o dziurze w płocie, zabawach z Frankiem, stolnicy, na której mama ugniatała ciasto, fotelu ojca, na którym czasem udawało mi się usiąść i gdzie – z zamkniętymi oczami – oddychałem nosem, wchłaniając zapach taty cygar. Poczułem taką tęsknotę, że łzy trysnęły mi z oczu. Mama przytuliła mnie mocno. – Zobaczysz, w Łodzi będzie nam lepiej. Będziesz miał nowych kolegów, nowe zabawki i spokój – szeptała.
Nie wiedziałem jeszcze, że tego dnia skończyło się moje dzieciństwo, a zaczęła ucieczka, która nigdy się nie skończyła.
ŁÓDŹ
Szliśmy obok wozu ciągniętego przez wychudzonego konia. Droga z Piotrkowa do Łodzi nie była daleka, a jednak ciągnęła się w nieskończoność. Każdy krok wbijał się we mnie jak gwóźdź. Wiedziałem, że coś się kończy, zanim jeszcze zaczęło się nowe. Strach mieszał się ze słabą nadzieją, która biła od moich rodziców, jak od płomienia, co ledwo trzyma się knota.
Łódź przywitała nas gwarem i dymem fabryk. Ulice tętniły życiem, cały czas ktoś coś krzyczał, kogoś szukał, albo chciał coś sprzedać. Czuć było zapachy gotowanego jedzenia, końskich odchodów, co jakiś czas przejeżdżał samochód. Wszystko mnie ciekawiło, wciąż się oglądałem za czymś lub za kimś. Ludzie wyglądali inaczej, ubierali się inaczej, byli inni, choć zamieszkaliśmy znów wśród Żydów. Rodzice postanowili odmiennie niż dotychczas pokierować moją nauką. Wysłali mnie nie tylko do chederu, lecz także do szkoły publicznej. „Musisz znać język kraju, w którym żyjesz” – powtarzał ojciec.
Pierwszego dnia wezwał mnie dyrektor. Nie pytał o datę urodzenia – podał kredę i kazał liczyć. Potem kilka zdań po polsku, krótka opowieść o mojej rodzinie. Stałem przy tablicy spocony, ale z każdym zdaniem czułem, że dam radę. Dyrektor skinął głową i powiedział: – Piąta klasa.
Dopiero później zorientowałem się, że moi nowi koledzy są ode mnie starsi o rok, czasem dwa. Poczułem się mały, zbyt młody. Ale połowa z nich była Żydami. Już pierwszego dnia odezwał się do mnie chłopak w czarnej jarmułce: – Skąd jesteś? – Z Piotrkowa. – To siadaj obok mnie. – I tak znalazłem swoje miejsce.
Lekcje prowadzono wyłącznie po polsku. Ojciec powtarzał, że tak będzie lepiej: „Musisz mówić tak jak oni, jeśli chcesz przeżyć w tym kraju i odnieść sukces”. Matka kiwała głową, choć w jej oczach widziałem niepokój.
Pod względem finansowym powodziło nam się coraz lepiej. Mama pracowała w fabryce, a tate wciąż zajmował się budowlanką, ale już nie pracował sam, czy z kilkoma pomocnikami. Teraz miał swoją firmę, z szyldem, magazynem i pracownikami. Szybko udało mu się dostać zlecenia na poważne budowy. W Łodzi nie narzekaliśmy na brak pieniędzy. Wystarczało, by opłacić śliczną nauczycielkę francuskiego. Skąd w tym mieście wzięła się panna Ines, rodowita paryżanka, nigdy nie udało mi się dowiedzieć. Była bardzo wymagająca, choć z perspektywy czasu mam wrażenie, że bawiło ją moje dojrzewanie. Uczyła mnie języka przez kilka lat, więc poznaliśmy się dość dobrze. Im bardziej potrafiłem doceniać jej urodę, tym solidniejszym uczniem się stawałem. Finalnie wyszło mi to na dobre, bo nauczyłem się porządnie francuskiego, a panna Ines dała mi kilka mocnych lekcji damsko-męskiego savoir vivre’u. Nie umiem dzisiaj ocenić, czy panna Ines flirtowała ze mną świadomie, czy to budzące się hormony powodowały, że wiele jej spojrzeń i przypadkowych dotyków dłoni odczytywałem tak jednoznacznie. Nigdy nie posunąłem się do niczego, co mogłoby zrujnować jej reputację i zarazem mój wykluwający się z chłopięctwa męski honor, ale co się działo w mojej głowie, w moich snach i marzeniach… niech pozostanie w sferze niepamięci.
Trudno powiedzieć, kiedy chrześcijański chłopak staje się mężczyzną. U nas jest to dużo prostsze. Trzynaste urodziny, wykształcenie się jabłka Adama i huczna impreza z tej okazji to moment przełomowy. Nie chodzi mi jedynie o symbolikę tego wydarzenia, ale naprawdę u żydowskich nastolatków coś się wtedy zmienia. Coś dziecięcego umiera, a rodzi się coś męskiego: poczucie odpowiedzialności? Nie wiem co to jest, ale wyraźnie to czułem. Zresztą, cóż to była za bar micwa! Od rana nie tylko u nas w mieszkaniu, ale w całej kamienicy czuć było podniosły nastrój. Wstałem rano i założyłem odświętne ubranie. Pierwszy raz miałem uczestniczyć w recytowaniu fragmentu Tory. Nigdy jeszcze nie byłem w tej części synagogi, gdzie modlą się wyłącznie mężczyźni. Mało tego: tym razem to ja dostąpiłem przywileju czytania świętego zwoju w wypełnionej po brzegi synagodze. Widziałem mnóstwo znajomych twarzy, mnóstwo ludzi, przybyłych specjalnie z Piotrkowa Trybunalskiego, żeby mi towarzyszyć w tej świętej chwili. Kiedy wypowiedziałem ostatnie błogosławieństwa, mój ojciec podziękował Bogu za uwolnienie go od odpowiedzialności za moje grzechy. Od tej chwili sam miałem kierować własnym życiem. Wszyscy patrzyli na mnie z dumą, podziwem i pewną zazdrością. Wchodziłem do świata dorosłych z czystą kartą.
Kilka dni później, na kidusz, przyszło wiele osób. Byli zarówno goście z Piotrkowa, jak i masa pobożnych Żydów z Łodzi. Nie wszystkich znałem, część kojarzyłem tylko z widzenia. Składano mi życzenia, jak zwykle przy takich okazjach mówiono dużo o Bogu, wytrwałości i micwach. Najstarszy rabin spoglądał na mnie przez cały czas w dziwny sposób. Jakby spał z otwartymi oczami. Stał przy ścianie i tylko patrzył.
Moje życie po przeprowadzce do Łodzi wyglądało bardzo monotonnie: uczyłem się bardzo dużo w szkole i jeszcze więcej poza szkołą, pomagałem w domu i w firmie taty, starałem się też znaleźć w tygodniu choć ze dwa razy czas na sport – ćwiczyłem wtedy boks w lokalnym klubie. Każdy naciskał, że muszę być najlepszy, rodzice, trener, przyjaciele z minjanu. Każdy. Sam od siebie wymagałem wiele, ale póki co, udawało mi się spełnić wszystkie oczekiwania. Byłem najlepszy. W szkole byłem świetny prawie ze wszystkich przedmiotów. Siedmioklasową szkołę powszechną, do której dołączyłem dopiero w połowie, skończyłem z bardzo dobrym świadectwem. Sprawowanie „bardzo dobre przy pilności bardzo dobrej” – widniało na samej górze dokumentu. A poniżej? W nauce religii byłem bardzo dobry, ale to nie wyróżniało mnie szczególnie, bo chyba wszyscy Żydzi mieli z religii najwyższe oceny. Język polski – bardzo dobry. Lubiłem język polski, był taki rozkosznie zawiły, niby skomplikowany, a przecież bardzo intuicyjny. Nie licząc rzecz jasna gramatyki, którą trzeba było wkuwać na pamięć, bo zrozumieć jej nie potrafili nawet Polacy. Język francuski za to przychodził mi bardzo naturalnie. Uczyłem się go przecież kilka lat jeszcze w Piotrkowie.
Z doskonałym świadectwem ukończenia szkoły powszechnej, poszedłem do szkoły średniej. Rodzice wbijali mi do głowy, że muszę mieć maturę. Że po to harują całe życie, żebym ja mógł pracować jak człowiek. Nie wiem, co mieli na myśli, ale mogę się domyślać. Mama wciąż prowadziła domowy warsztat. Szyła, robiła poprawki, chyba była świetna w swoim fachu, bo nie narzekała nigdy na brak klientek. Ojciec za to rozwinął skrzydła. Otworzył firmę budowlaną, zatrudniał wiele osób, budował kilka domów w tym samym czasie. Był poważnym przedsiębiorcą, ale płacił za to bardzo wysoką cenę: gdyby nie szabat, to byśmy się praktycznie nie widywali. Wstawał jeszcze przed świtem, modlił się sam i wychodził do pracy. Zaczynał w biurze, gdzie rozdzielał zadania poszczególnym pracownikom i jechał na budowy, był osobiście na każdej z nich tak często, jak to tylko możliwe. Wszystkiego musiał samodzielnie doglądać, jakby nie ufał swoim majstrom i kierownikom. Dzięki temu był postrzegany jako najlepszy, choć zdecydowanie nie najtańszy wykonawca prac budowlanych w regionie. Zdobył renomę, za którą szły pieniądze, ale też odpowiedzialność i presja. „Zapamiętaj Icek, możesz w życiu zrobić tysiąc rzeczy dobrze, ale zrobisz jedną źle i to właśnie będą ci wszyscy pamiętali” – mówił czasem. Głęboko zapadła mi w pamięć ta rada. Możesz być całe życie świętym, ale jeśli raz się potkniesz, stracisz wszystko. Tak to sobie wtedy tłumaczyłem.
Miałem czternaście lat, kiedy zacząłem naukę w gimnazjum niższym. Była to normalna, państwowa szkoła, do której chodzili zarówno chłopcy, jak i dziewczęta. W mojej klasie było kilku Żydów, kilku Niemców, dwóch Rosjan i większość Polaków. Lata dwudzieste to było istne szaleństwo, także w kontekście edukacji. Rząd co chwilę zmieniał koncepcję, jeśli chodzi o szkolnictwo. Finalnie w 1925 roku zostałem uczniem prywatnej szkoły średniej kończącej się normalną (nie tak zwaną „małą”) maturą, dającą wstęp na uczelnie wyższe. Dumnie nosiłem tarczę z nazwą Gimnazjum Męskiego Lejby Szakina. Cóż to była za szkoła… Rozpolitykowana, pełna dyskutantów, tętniąca młodymi ludźmi, którzy widzieli siebie na najwyższych państwowych stanowiskach i na fotelach prezesów największych firm świata. Nauka odbywała się w języku polskim, ale między sobą rozmawialiśmy po żydowsku, niemiecku, rosyjsku, francusku. Jak kto umiał, chciał i potrafił, młodzi ludzie błyskawicznie nadrabiali zaległości. Każdy pragnął błyszczeć, tym bardziej, że nieopodal było gimnazjum żeńskie… Robiliśmy rzeczy głupie, mądre i widowiskowe. Bo kto nudny i nijaki, dla przykładu, zjechałby zimą na oblodzonej, stromej drodze, leżąc brzuchem na blasze do pieczenia tylko po to, żeby zwrócić na siebie uwagę dziewcząt z pobliskiej szkoły? Biliśmy się po lekcjach, próbowaliśmy papierosów i wódki, ale przede wszystkim marzyliśmy. Każdy o czym innym, oczywiście, ale niektóre marzenia mieliśmy wspólne: każdy chciał posmakować polskiej dziewczyny, sławy, pójść do teatru dla dorosłych, zobaczyć na własne oczy daleki, bogaty świat, o którym słyszeliśmy czasem podczas lekcji.
Gimnazjum Lejby Szakina było pod wieloma względami wyjątkowe, ale może jest tak, że właśnie mając te powiedzmy piętnaście – dziewiętnaście lat wszystko wydaje nam się tak ważne, decydujące, kształtujące nas na całe życie? Pierwsze zauroczenia, pierwsze pocałunki, inicjacje wszelakie, pierwsze wreszcie samodzielne doświadczenia intelektualne, duchowe – wszystko to kojarzy mi się właśnie z gimnazjum. Wcześniej byłem dzieckiem, później byłem dorosłym. W gimnazjum byłem sobą, doświadczałem, chłonąć świat takim, jakim był naprawdę.
Miałem szesnaście lat, gdy zrozumiałem, że to miasto jest naprawdę inne niż Piotrków. Byłem przekonany, że wiem już wszystko o świecie, w którym przyszło mi żyć. Uczyłem się w bardzo dobrym gimnazjum, gdzie bez żadnej religijnej otoczki tłumaczono nam zawiłości nauki. Wiedziałem, byłem pewny, że naukowy opis świata jest jedynym prawdziwym. Postanowiłem wreszcie zobaczyć jak wyglądają chrześcijańskie obrzędy, które wcześniej napełniały mnie lękiem. Żydowskie dzieci nie mogły patrzeć na krzyż, a co dopiero na chrześcijański pogrzeb czy procesję na Boże Ciało. To było absolutnie zabronione, choć co mogło się stać, nie wiedziałem. Może przyniosłoby pecha, może dobry Bóg przestałby być dla mnie dobry? Była to jedna z tysięcy niepisanych zasad, których trzeba było przestrzegać, żeby być porządnym, dobrym Żydem, a przecież każdy chciał być dobrym Żydem. W Piotrkowie mieszkaliśmy w dzielnicy żydowskiej, w Łodzi także, ale przecież to było olbrzymie miasto, a nasza – moja! – ciekawość była jeszcze większa. Pamiętam, jak miałem szesnaście lat, kiedy poszliśmy z kolegami zobaczyć z bliska jak wyglądali chrześcijanie, katolicy idący na pielgrzymkę do Częstochowy. Długi kondukt otwierali księża ubrani w uroczyste, białe szaty. Eksponowano na przedzie wielkie obrazy przedstawiające Jezusa, Maryję i jakieś inne postaci. Choć już zmierzchało, ulica była jasno oświetlona niesionymi świecami. Wszyscy śpiewali hipnotyzujące, religijne pieśni. W kondukcie widziałem wielu starych, chorych ludzi, niektórzy nie mieli rąk, inni byli bez nóg. Pierwszy raz widziałem pielgrzymkę. Żydom nie wolno było patrzeć na takie rzeczy, okiennice żydowskich domów były wtedy pozamykane szczelnie, dzieci odganiano od okien, żeby nie słyszały żadnych odgłosów. Nawet dorośli, zwłaszcza kobiety, wydawali się przerażeni.
Nie wiedziałem dlaczego akurat pielgrzymka budzi takie emocje. Kiedy my świętowaliśmy Chanukę, a Polacy Boże Narodzenie, było inaczej, nikt nikomu nie wchodził w paradę, niektórzy nawet wzajemnie składali sobie życzenia, ofiarując przy tym drobne prezenty. Pielgrzymki, procesje i katolickie pogrzeby były dla nas tematami tabu, groźnymi wydarzeniami, mogącymi nam zaszkodzić, sprawić, że świat stawał się nieczysty. A porządny Żyd niczego nie bał się tak bardzo, jak nieczystości, trefności i niekoszerności. Między chrześcijanami a Żydami bywało różnie, czasem gorzej, czasem lepiej, ale nigdy nie zapominaliśmy, że jesteśmy różni. Niektórzy mówili, że lepsi, inni uznawali się za gorszych, ale bez wątpienia każdy Żyd miał świadomość, że jest z innej gliny niż chrześcijanie, obojętnie którzy – katolicy, prawosławni, protestanci. Żyliśmy ze sobą, spleceni interesami lub przyjemnościami, ale mimo wszystko funkcjonowaliśmy obok siebie. Rzadko się zdarzało, żeby ktoś przekraczał bezpieczną granicę ciekawości i wkraczał do obcego sobie świata. Ja tak właśnie chciałem. Czułem się bardzo mocny w wierze, choć był to czas, gdy wielu Żydów decydowało się nawet na chrzest, często powodowany nie jakimś nagłym i mocnym ruchem sumienia, ale zwyczajnym konfliktem z rodzicami, zwłaszcza zasilanym kwestiami finansowymi, albo też – równie często – porywem serca. Dziewczęta często godziły się na zamążpójście wyłącznie pod warunkiem zmiany wiary przyszłego męża. Sporo Żydów odchodziło od religii ojców i nie szukało żadnej innej. Po Wielkiej Wojnie świat stał się bardziej otwarty. Wiedziano już co to jest ateizm, czym jest deizm, że są różne dalekowschodnie perspektywy patrzenia na Stwórcę, który niekoniecznie musi dawać swoim wiernym setki mniej czy bardziej uprzykrzających życie nakazów i zakazów, ale dopiero teraz, w Łodzi zobaczyłem na własne oczy Żydów, którzy nie wierzyli w Boga. Naprawdę. Trudno było zaakceptować kogoś, kto bez lęku mówi głośno, że Boga nie ma. Podejrzewano wtedy, że ten ktoś stracił rozum, oszalał, nawet jeśli formułował swoje dziwaczne sądy, używając poprawnych, logicznych zdań. Jak można było twierdzić, że Boga nie ma, skoro świat istnieje? W żydowskiej głowie nie mieściły się takie rzeczy. Nawet u nas, zbuntowanych i przekornych uczniaków, były wyraźne granice oddzielające świętość od świata profanum.
Szabat był w Łodzi czasem magicznym, wyjątkowym, czasem Boga. Świętość bywa różnie rozumiana. Chrześcijanie mieli swoje miejsca i obrazy, prawosławni mieli swój zapach, protestanci mieli swoje słowa, a Żydzi mieli czas. Pamiętam doskonale, kiedy letnie wieczory bywały jeszcze bardzo gorące. W piątkowy wieczór śpiew modlących się chasydzkich kantorów nadawał wszystkiemu specyficzną atmosferę. Ten słodki zaśpiew można było nie tylko usłyszeć, ale także poczuć – pachniał cynamonem, słodkimi przyprawami, pachniał spokojem i bezpieczeństwem. Miasto, całe miasto zatrzymywało się w biegu i wchodziło w tryb świętości. Chrześcijanie szanowali szabat, a my szanowaliśmy ich świętości. Sobota była cała przesiąknięta Bogiem. Żydzi o różnych porach chodzili się modlić. Żydzi reformowani, kramarze, mitnagedzi, rzemieślnicy i zwykli ludzie udawali się do synagogi na godzinę dziewiątą. W tym czasie chasydzi dopiero wracali świątecznie umyci z mykwy. Kiedy my wracaliśmy już z modlitw z woreczkiem na tałes pod pachą, chasydzi biegli do sztybli, żeby zdążyć choć godzinę pouczyć się o świętych sprawach. Modlitwy u chasydów z Góry Kalwarii zaczynały się dopiero o godzinie jedenastej. Później chasydzi zmienili nieco swoje przyzwyczajenia, ale na początku tak właśnie było.
Szabat był czasem Boga, ale przecież i człowiek z niego korzystał. Ulicami przewalały się masy Żydów idących na modlitwy oraz wracających z synagog i sztybli, grupy mężczyzn dyskutowały o czymś zawzięcie, jak to Żydzi, jeszcze długo stojąc na chodnikach przed kamienicami. Podziały wśród nich zaznaczały się na kilku płaszczyznach. Najbardziej widoczne były różnice majątkowe. Najbogatsi Żydzi niewiele mieli wspólnego z biedotą, mówili innym językiem, mieli inne problemy i modlili się w innych miejscach. To było zrozumiałe chyba dla wszystkich, ja natomiast nie potrafiłem pojąć podziałów dotyczących obyczajów, bo przecież nie samych fundamentów wiary. Wszyscy wyznawaliśmy tego samego Boga i czytaliśmy te same księgi. A mimo to chasydzi nie trzymali się z litwakami, a minagedzi zamykali się w swoim gronie. Kiedy brakowało kogoś do minjanu, to oczywiście podziały szły w odstawkę.
Łobuzerka żydowska w wielu aspektach różniła się od polskiej chuliganerki. Kiedy wpadały na siebie gdzieś na neutralnym terenie dwie grupy wyrostków zasilanych tożsamością narodową i religijną, nie szczędzono sobie razów. Wypadały zęby, krew znaczyła miejsce potyczki, ale trzymano się twardo honorowych zasad: leżący przeciwnik był nietykalny, jeśli biliśmy się na pięści, to nikt nie wyciągał noża i tak dalej. Świat starych zasad, które były dla nas naturalne. Wciąż trenowałem boks i będąc jednym z najwyższych i najlepiej zbudowanych chłopaków w klasie, więc siłą rzeczy najczęściej to właśnie ze mną chciano się konfrontować. Nie szukałem zwady, ale i nie unikałem już takich sytuacji. Piotrków mnie nauczył, że ucieczka daje wytchnienie na krótką metę. Od problemów nie można wiecznie uciekać, trzeba je rozwiązywać, a bywają i takie, do których pasuje wyłącznie pięść. W kieszeni wciąż nosiłem fragment płaszcza, który został mi po dziadku. Wierzyłem, że broni mnie on przed złem.
Na początku nie wiedziałem, kim chcę zostać po ukończeniu szkoły. Czasem rodzice wspominali, że powinienem przejąć interes ojca, ale nie czułem się zbyt dobrze w budowlance. W ogóle gardziłem pieniędzmi. Wiedziałem, że są niezbędne do życia, że bez nich nie można zbudować i utrzymać rodziny, że mężczyzna musi umieć zarobić na dom, ale życie dla pieniędzy wydawało mi się jakimś koszmarnym absurdem. Podziwialiśmy łódzkich milionerów. Wielu Żydów wykorzystało swój czas i w ciągu jednego, dwóch pokoleń zbudowało bajeczne fortuny. O Poznańskich opowiadano niestworzone historie. Mieli mieć przedsiębiorstwa rozsiane po całym świecie, niewyobrażalnie wielki majątek pęczniejący z roku na rok. Każdy z nas tak chciał: mieć pieniędzy pod dostatkiem i móc robić tylko to, co się lubi. Marzyliśmy, żeby w jakiś magiczny sposób przeskoczyć ten żmudny, trudny, ryzykowny i wycieńczający czas gromadzenia bogactwa i wskoczyć od razu do chwili, kiedy można już z niego korzystać. Zastanawiałem się wtedy, czy jest taka granica, po której już by mi się nie chciało pomnażać majątku. Czy wystarczyłby mi milion? Dwa? Dziesięć? Sto? Ile dochodu rocznego może przynieść jedna kamienica? A ile jedna fabryka? Myślałem o takich sprawach, wszyscy myśleliśmy, ale później robiliśmy zrzutkę na bilety do kina, żeby zobaczyć modny romans. Miłości kupić się nie da, czy bez pieniędzy nie ma szans na prawdziwe uczucie? Te pytania zadawaliśmy sobie wzajemnie i w zależności od aktualnych zauroczeń odpowiadaliśmy z emfazą.
Byliśmy w przedostatniej klasie gimnazjum, kiedy eksplodowała w nas polityka. Nie nazywaliśmy tego w ten sposób, oczywiście, ale trudno byłoby znaleźć choćby jeden dzień bez dyskusji kończących się obelgami i wymachiwaniem pięściami. Środowisko szkolne podzieliło się na kilka radykalnie zwaśnionych grup. Większa część nie była zainteresowana naszymi tematami, byli to uczniowie młodszych klas. Nikt ich nie próbował nagabywać, przekonywać – mieli jeszcze czas, żeby samodzielnie dojrzeć do zadawania poważnych pytań i szukania prawdziwych odpowiedzi.
Chłonęliśmy politykę, całe środowisko żydowskie było rozpolitykowane do imentu. W Radzie Miasta około jedną czwartą mandatów dzierżyli Żydzi, mimo że jeśli chodzi o mieszkańców Łodzi, było nas pewnie około połowy. Wśród Żydów, a więc i wśród nas, gimnazjalistów, były obecne wszystkie możliwe odcienie politycznej wizji świata. Mnie osobiście przekonywali najbardziej syjoniści, którzy tu i teraz walczyli o prawa robotników i Żydów, ale docelowo chcieli budowy państwa żydowskiego w Palestynie. Państwa, które by szanowało wszystkich: wierzących i niewierzących, ortodoksów i laików, robotników, artystów, naukowców. Wszystkich. O takim świecie marzyłem.
Żyłem natomiast w świecie niepewnym, okrutnym i pełnym zła. Wolna Polska, od kiedy pogoniła bolszewików spod Warszawy, wydawała się państwem przyjaznym. I może w porównaniu do pogrążonych w skrajnej biedzie Niemiec, do dzikiej Rosji, rzeczywiście tak było. Polska, a przynajmniej Łódź, na pewno nie była miastem sielskim. Przedsiębiorcy z dnia na dzień powiększali swoje fortuny, robotnicy klepali biedę, ale mieli co jeść, a wszystko to odbywało się w atmosferze pewnej surowej, bezwzględnej rywalizacji, w której zwykli ludzie, tacy jak my, nie wiedzieli nawet kto bierze udział. Pozornie wszystko wyglądało na uczciwy wyścig: każdy mógł założyć firmę, każdy mógł wystartować w wyborach, każdy mógł iść na studia – nawet jak nie miał pieniędzy, dało się znaleźć dobrą duszę, która pomogła, pokierowała, bo filantropów było sporo. Podejrzewano jednak, że to tylko teatr dla mas, a w prawdziwe życie toczy się gdzieś pod powierzchnią, za kulisami.
Kiedy w kwietniu 1927 roku zamordowano prezydenta Łodzi, wiedziałem już, że żeby coś zrozumieć, trzeba patrzeć uważniej. Gazety donosiły, że Cynarskiego od kilku dni śledzono. Różni ludzie wypytywali mieszkańców kamienicy o jego zwyczaje. Feralnego dnia zbrodniarz przez pół godziny czatował pod domem ofiary. Mężczyznę znaleziono siedzącego na stopniach, opartego o ścianę. Jedną ręką ściskał teczkę z dokumentami, a drugą trzymał się za pierś. Konał w milczeniu. Sekcja zwłok ujawniła głęboką ranę kłutą w okolicy dolnej części żołądka. Policjanci byli pewni, że morderca posłużył się sztyletem. Był on tak silny, że ostrze przebiło palto, ubranie, jelita i zatrzymało się na kręgosłupie denata. Naczelnik Urzędu Śledczego, pan Weber, wyznaczył nagrodę 5000 złotych dla tego, kto przyczyni się do schwytania zbrodniarza. Jeszcze tego samego wieczoru, kiedy ciało prezydenta trafiło do kostnicy, spotkaliśmy się z kolegami, żeby omówić sprawę. Było nas czterech przyjaciół ze szkolnej ławy i podwórka, z bijatyk i biblioteki.
– Złapmy go! Przecież to musi być jakiś charakterny gość, zrobimy wywiad, poszukamy go i upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu: zdobędziemy pieniądze i sławę – Mosze aż przebierał nogami, żeby ruszyć na akcję. Zaczytywał się w powieściach przygodowych i kryminałach, które jego ciocia przywoziła z Berlina.
– Niby jak go złapiemy, kiedy nie mamy żadnego tropu? – zapytał konkretnie Israel, wybitnie uzdolniony matematyk, z dużymi problemami z relacjami międzyludzkimi. Był raczej samotnikiem, żeby nie powiedzieć dosadniej, przynajmniej póki nas nie poznał. Wydawało mi się czasem, że nie wiem o nim prawie nic. U każdego byliśmy już w domu, poznaliśmy rodziców, gdzie mieszkał Israel, mniej więcej wiedzieliśmy, bo nam powiedział, ale ile ma rodzeństwa oraz czym zajmują się jego rodzice? Tego nie wiedzieliśmy. Szanowaliśmy go za opanowanie i chłodną głowę, tym razem wydawał się mieć dużo racji.
– Wszystko jest na miejscu, trzeba tylko poszperać – zapalił się do pomysłu Szmul. – Dawaj Icek, idziemy! – pociągnął mnie za rękaw. Prezydent mieszkał niedaleko, może kwadrans drogi spacerem. Przed kamienicą zbierał się już tłum gapiów, jednak to co istotne, było odgrodzone. Policyjni śledczy badali każdy fragment ścian, chodnika, schodów, wszystkiego, co mogło zawierać jakiekolwiek informacje o zbrodni i jej wykonawcy. Było już ciemno, latarnie nie dawały nam tyle światła, żebyśmy mogli cokolwiek wypatrzeć.
– Wiecie, że zbrodniarz zawsze wraca na miejsce zbrodni – szepnął Israel. To był trop! Zamiast oglądać krzątających się policjantów, uważnie obserwowaliśmy twarze gapiów. Wydawało się, że byli to sami ciekawscy, kilku dziennikarzy, przechodniów, przystających na parę chwil, pytając pozostałych o powód tego zainteresowania. Wieść o morderstwie prezydenta obiegła miasto w mgnieniu oka, ale wciąż trafiali się ludzie, którzy nic o tym nie wiedzieli. A może udawali?
Odpuściliśmy wreszcie nasze „śledztwo” i rozeszliśmy się do domów. Byłem zawiedziony, bo chciałem zostać detektywem, marzyła mi się sława. Zabójstwo prezydenta miało jednak swoje konsekwencje dla wszystkich Żydów, także dla mnie, choć wtedy jeszcze nie zdawałem sobie z tego sprawy.
Już po kilku dniach ukazał się dodatek nadzwyczajny Kurjera Łódzkiego: dwóch sprawców mordu znajdowało się w rękach policji. Wszyscy chcieli, żebyśmy uwierzyli w to, że prezydenta zabiło dwóch robotników miejskich. Kazimierz Rydzewski miał go trzymać, a Adam Walaszczyk wbić mu sztylet w serce. Obaj początkowo nie przyznawali się do winy, ale „przyparci do muru”, jak pisały gazety, powiedzieli prawdę. „Stwierdzono, że w dniu 14 bm, tj. w dniu dokonania morderstwa Walaszczyk i Rydzewski od godziny 8.00 do 9.00 rano przebywali w restauracji żydowskiej na Placu Wolności, gdzie dla dodania sobie animuszu do ohydnego czynu wypili pół butelki wódki” – pisali w Kurjerze. Finalnie Walaszczyka rozstrzelano, a Rydzewski dostał dożywocie. Nie wierzyłem w to, że dwóch delikatnie mówiąc nierozgarniętych polskich roboli mogło zaplanować i zrealizować zabicie prezydenta miasta. Jeśli nie oni, to kto? Plotki prowadziły do… żydowskiej knajpy.
Znałem już smak alkoholu. Smak i działanie. Odprężające, ale i budzące demony. Kilka razy z kolegami napiliśmy się w tajemnicy wina, ale spróbowałem też wódki. Kilka razy, kiedy miałem już w czubie, wstawałem i szukałem zaczepki. Czułem się wszechmocny, nieziemsko zabawny i wyjątkowy. Chciałem się bić z każdym, kto na mnie krzywo spojrzał, a później miałem ogromne wyrzuty sumienia i było mi zwyczajnie wstyd. Marzyłem, by zapaść się pod ziemię, kiedy mi koledzy opowiadali co wyprawiałem. Zazdrościłem tym, którzy potrafili wypić trochę, dla kurażu i potem świetnie się bawić. Mi za każdym razem urywał się film.
Polacy wciąż pili. Widziałem ich wszędzie pijących i pijanych. W kamienicy obok naszej był „monopol”. Obserwowałem cały czas tych, którzy tam wchodzili z rozbieganym wzrokiem i wychodzili już inaczej, na sztywnych nogach. Pili z butelki, którą później rzucali na ziemię albo szli oddać, żeby dostać z powrotem szóstaka, którego sprzedawca brał jako kaucję. Stąd w okolicy „monopolu” było zawsze mnóstwo korków i szkła z potłuczonych flaszek. W sklepie można było dostać cztery rodzaje wódki, oznaczone nie tylko napisami na etykiecie, ale i kolorem plecionki na butelce. Miałem wrażenie, że niektórzy żyją tymi kolorami. Zielona plecionka zdobiła butelkę z 90–procentową wódką, czerwona o pięć procent mocniejszą – na obie niewielu mogło sobie pozwolić, a i moc tego napitku była dla zdecydowanej większości zbyt duża. Żółtą plecionkę miały butelki z wódką 57-procentową i ta uchodziła za ekskluzywną, była bowiem dość droga. Zdecydowana większość klientów wybierała białą etykietę. Tak, wódka o mocy czterdziestu procent rządziła łódzkim półświatkiem.
Żydzi pili inaczej: z kieliszków, zagryzając czymś i generalnie nie pod gołym niebem. Żyd musiał usiąść, wypić lechaim w szynku, a nie byle gdzie i byle jak. Nie wiem, skąd brały się takie różnice, może stąd, że Żyd wszystko robił porządnie, bo tego wymagały przecież od nas wszystkie zasady pobożnego życia, wszystkie micwy. Nie twierdzę, że Żydzi nie miewali problemów z alkoholem, bo pili równo i wyczyniali głupie rzeczy po pijaku tak samo, jak Polacy czy Niemcy, ale nie robili tego ostentacyjnie. Pili raczej w domach lub właśnie w knajpach, i zwykle wtedy, kiedy była ku temu okazja.
Przez kilka miesięcy po morderstwie prezydenta miasta czuć było napięcie w powietrzu. Ludzie nie wiedzieli, w co mają wierzyć: w wiadomości z gazet, czy plotki z magla? Jaki interes mogliby mieć Żydzi w śmierci prezydenta, za rządów którego koszerne fortuny rosły coraz szybciej, tego nie umiałem dociec. Łódź bez wątpienia była wyjątkowym miastem na mapie Europy, a może i całego świata. Nie wiem, czy gdziekolwiek indziej mieszkało tylu Żydów. Jeśli chodzi o liczby, to pewnie co drugi mieszkaniec Łodzi był Żydem, ale to nie wszystko! Chodzi przecież także o to, jacy to byli ludzie: wykształceni, zamożni, odważni, wpływowi. Oczywiście zdarzali się także żydowscy przestępcy i krętacze, żebracy i łajdacy, ale to był margines, któremu zresztą społeczność żydowska potrafiła podać rękę. Liczba zakładów opieki, jadłodajni oraz miejsc, gdzie osoby w kryzysowej sytuacji mogły liczyć na pomoc była duża.
Łódź żyła rytmem wypłat. W piątek, kiedy kieszenie na parę chwil pęczniały, robotnicy wychodzili wieczorem uczcić swoje małe sukcesy. W końcu przeżyli kolejny tydzień. Nasza ulica była słabo oświetlona, kilka gazowych latarń rzucało dużo cienia, w których kryły się kamieniczne bramy. Pod latarniami gromadziły się grupki wędrowców, niektórzy byli nawet elegancko ubrani, ale wszyscy zdrowo podchmieleni. Mężczyźni, bo kobiety zdarzały się bardzo rzadko i były to głównie parające się wiadomym zajęciem, pili, rozmawiali, głośno śpiewali, śmiali się, zaczepiając przechodniów. Zdarzało mi się obserwować to towarzystwo z okna, bo latarnia znajdowała się dokładnie naprzeciwko mojej sypialni. Z perspektywy pierwszego piętra widziałem dokładnie co się tam działo. Spotkania te miały określony rytm, były regulowane specyficznym cyklem. Najpierw rozmowy, potem śmiechy, po których następowały krzyki i wówczas nadchodził punkt kulminacyjny: okropna sprzeczka i bójka, którą najczęściej kończyła lejąca się krew, przeraźliwe wrzaski słabszego i bitego bez skrupułów po całym ciele mężczyzny lub ucieczka jednego z uczestników zajścia. Bywało, że sięgano w tych chwilach po nóż albo nawet i rewolwer, ale były to rzadkie sytuacje. Największy zabijaka w pijackim szale trzymał się honorowych zasad.
Trzy bramy dalej od naszej znajdował się dom uciech, do którego właśnie w piątki, po wypłacie ciągnęły rzesze spragnionych panów. Można tam było nie tylko przeżyć parę chwil przyjemności, ale też nabić sobie porządnego guza. Mówiono powszechnie, że ten lokal powinien czym prędzej przenieść się gdzieś na Bałuty, ale przynajmniej do końca mojej nauki w gimnazjum prosperował nie narzekając na klientów. Sąsiedzi i policja robili co mogli, żeby uprzykrzyć życie pracującym tam dziewczętom i ich klienteli o szemranej renomie, ale działania te spełzły na niczym. – Jest popyt, to jest i podaż – komentował konkretnie Szmul. Rozmawialiśmy o tym przybytku bardzo często. Żaden z nas nie znał wówczas smaku kobiety, fantazjowaliśmy jedynie na ten temat w samotności i podczas wspólnych rozmów.
– Może byśmy tam poszli? Mamy przecież tyle pieniędzy, żeby pójść! – Israel miał dużą ochotę zdobyć nowe doświadczenie. Ja fantazjowałem o jednej dziewczynie, która tam pracowała, a przynajmniej dorabiała sobie w weekendy. Przypominała mi nieco pannę Ines. Widywałem ją często idącą chodnikiem przed wieczorem. Nie była tak wulgarna, jak inne panny tam pracujące. Wyglądała na jakieś dwadzieścia lat. Ubierała się odważnie, choć nie wyzywająco. Nosiła mocny makijaż. W oczy rzucały się jej bardzo jasne, średniej długości włosy, które lśniły w świetle zachodzącego słońca. Miała na imię Chana, ale ja w myślach nazywałem ją Sonią. Była śliczna, zepsuta i dostępna za parę złotych. Prostytutki budziły w nas bardzo mocne emocje. Dla Żydów prostytucja nie była tematem tabu. Panny lekkich obyczajów pojawiają się przecież na kartach Tory, Tamara stała na ulicy zanim poszła z Judą, Rahab przetrzymywała u siebie szpiegów, wiedzieliśmy dokładnie czym się zajmują te panny, ale wiedzieliśmy też doskonale, że prostytucja to grzech, który dotyka obie strony, tak dziewczynę, jak i korzystającego z jej usług chłopaka. Grzech jako taki nie budził w nas przerażenia, bardziej ciekawość.
– Wstydziłbym się, że się zbłaźnię – powiedziałem chłopakom.
– Kto ma cię nauczyć, jak nie doświadczona kobieta? Znajdziesz potem pannę i dopiero się zbłaźnisz, jak nie będziesz wiedział co do czego pasuje – Mosze wybuchnął śmiechem, którym zaraził także nas.
Byliśmy już pewni, że pójdziemy tam, jak tylko uzbieramy potrzebną kwotę. Wreszcie się nam udało. Mieliśmy pieniądze, byliśmy wykąpani, Israel nawet się kropił perfumami, chcieliśmy iść zdobywać doświadczenie, przekraczać granicę między światem chłopców i mężczyzn. Postanowiliśmy pójść tam przed wieczorem. Mówiło się, że dom uciech otwiera drzwi o godzinie 7.00 wieczorem. Chcieliśmy być pierwsi, bo mnie i Szmula brzydziła myśl o tym, że moglibyśmy mieć bliską styczność z wydzielinami jakichś pijanych, polskich roboli. Nie, to by zepsuło całą imprezę. Spotkaliśmy się o godzinie 5.00 po południu, ktoś przyniósł butelkę wina na odwagę. Na nerwowych żartach upłynęła nam godzina.
– Dobra, nie ma co czekać. Chodźmy! – zarekomendowałem czując się do tego uprawniony tylko dlatego, że siedzieliśmy na moim podwórzu, choć ze względu na zawirowania z edukacją byłem w tym towarzystwie najmłodszy, młodszy o rok od Israela i Szmula, a o dwa lata od Moszego, który był najniższy z nas wszystkich. Kompania w wybornych humorach ruszyła w stronę bramy. Kiedy wyszliśmy na chodnik wiedzieliśmy już, że co
