Islandia i Polacy. Historie tych, którzy nie bali się zaryzykować - Kozłowska Aleksandra - ebook

Islandia i Polacy. Historie tych, którzy nie bali się zaryzykować ebook

Kozłowska Aleksandra

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

CAŁA PRAWDA O ŻYCIU NA ISLANDII

Polacy, niczym kiedyś Wikingowie, dotarli do brzegów Islandii w poszukiwaniu lepszego życia. Dziś są tam najliczniejszą mniejszością narodową.

Co sprawiło, że zostali na stałe?

Jak żyją i gdzie pracują?

Czy można dobrze zarobić i ile kosztuje życie na wyspie?

To pierwsza książka, która mówi o blaskach i cieniach życia na Islandii. Polacy pracują tam we wszystkich sektorach, zakładają własne biznesy, przewodzą strajkom, stoją na czele rady miejskiej. Jedni są tak bogaci, że mogą kupić żonie gwiazdkę z nieba, inni ledwo wiążą koniec z końcem.

Historię „nowych Wikingów” piszą po swojemu. Opowiadają o problemach, których się nie spodziewali, pokazują życie na Islandii z wielu perspektyw, zdradzają miejsca, które warto zobaczyć i te, do których lepiej się nie zapuszczać.

To historie tych, którzy zaryzykowali i postanowili przenieść na wyspę swój dom (łącznie z pianinem!).

Czy na Islandii warto zamieszkać?

*

Od początku okazało się, że życie tu jest prostsze. Idziesz do banku czy urzędu i nie ma takich nerwów jak w Polsce. Nie masz wrażenia, że ktoś pracuje za karę. Łatwiej jest tu wszystko załatwić.

Adam Bykowski

Tu mamy własne mieszkanie, pracę, akceptację. To nawet nie akceptacja, to normalność. Orientacja to dokładnie coś takiego, jak kolor oczu czy włosów. Nikogo to nie dziwi, nikt o to nie pyta.

Marcin Boroń i Patryk Mieszczanin

Jeśli porównać tę wyspę do typu człowieka, to wydawało mi się, że Islandia jest mamą, cierpliwą i otulającą. (…) Okazało się, że częściej jest Mamą w Drapiącym Wełnianym Swetrze. Jest ciepły i daje ochronę, ale czasami może podrażnić.

Joanna Okuniewska

*

Co, u licha, ciągnie Polaków do kraju, gdzie zima trwa niemal rok? Gdzie rybi fetor wywołuje mdłości? Gdzie zdarza się rasizm, mobbing i to wszystko inne upiornie dotkliwe znane z rodzimego podwórka? A właśnie tam ludzie decydują się otworzyć nowy rozdział życia – wiją gniazda, prowadzą biznesy, a co po niektórzy myślą nawet o prezydenturze. Autorki stworzyły portrety bohaterów z kompletnie różnych środowisk i z inną ścieżką prowadzącą do północnej „ziemi obiecanej”, lecz połączonych wspólnym mianownikiem: przekonaniem, że na Islandii nic nie muszą, tylko mogą. A to jest elementarny składnik wolności działający na człowieka z siłą pożądania nie do ujarzmienia.

KATARZYNA KUBISIOWSKA

Polak potrafi! Nie tylko w Polsce, ale również na... Islandii. Z pewnością żadnemu z przybyłych w IX w. na wyspę wikingów, nawet przez myśl nie przeszło, że dwanaście stuleci później w krainie, którą wciąż włada natura, mieszkać będzie tak wielu przybyszy znad Odry i Wisły. Każdy z nich ma własną historię. Świetnie, że postanowili się nimi podzielić. Daleka wyspa staje się przez to choćby nieco bliższa!

PIOTR MILEWSKI

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 382

Data ważności licencji: 7/12/2028

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Naszym najbliższym

WSTĘP

Na Islandii mieszka ponad dwadzieścia trzy tysiące Polaków – tyle co w całym Świebodzinie. To sześć procent ludności wyspy. Jesteśmy tam największą mniejszością narodową.

Polaków spotyka się wszędzie: na budowach, w przetwórniach ryb, hutach aluminium, szpitalach, hotelach i pensjonatach. Pracujemy jako lekarze, kucharze, barmani, fryzjerki i opiekunki do dzieci, działamy w związkach zawodowych i organizacjach pozarządowych, gramy w zespołach rockowych… Co więcej – zaczynamy mieć realny wpływ na życie Islandii. Do niedawna to właśnie Polak przewodził Radzie Miasta Reykjavíku.

Tego podboju dokonaliśmy błyskawicznie w ciągu kilkunastu ostatnich lat – choć pierwsi polscy emigranci zarobkowi lądowali na wyspie już w latach osiemdziesiątych XX wieku, to dopiero rok 2006, kiedy islandzki rynek pracy otworzył się na obywateli nowych krajów członkowskich Unii Europejskiej, przyniósł potężną biało-czerwoną falę migracyjną. Częściowy odpływ miał miejsce na przełomie 2008 i 2009 roku, po krachu islandzkiej gospodarki. W uporaniu się z kryzysem pomogła rosnąca z roku na rok turystyka, w której również pracują Polacy.

Co nas, zwyczajowo miłośników słonecznego Południa, przyciąga do krainy gejzerów i lodowców? Oczywiście wciąż stosunkowo wysokie zarobki, socjal dający zabezpieczenie rodzinie, luźne podejście do kariery – nasza typowa nadgorliwość w pracy nie jest tu zaletą, wypruwanie sobie żył dla zarobku również nie.

Ale liczą się nie tylko względy materialne.

W kulturach europejskich wyspy od wieków kojarzono z odmiennością, zagadkowością, niezwykłością. To przecież na wyspach Odyseusz przeżywał najbardziej bajeczne (także erotyczne) przygody, to na wyspach czekał zaświatowy raj (Wyspy Szczęśliwe w mitologii greckiej, Avalon w mitologii celtyckiej), to wyspy wabiły sekretami czekającymi na odkrycie (Tajemnicza wyspa Juliusza Verne’a).

Wyspy to wyzwanie. I tak jest właśnie z Islandią w przypadku Polaków. Wyruszamy tam, bo potrzebujemy w życiu zmiany, nowego otwarcia. Wielu z nas potrafi odnaleźć się w nie zawsze zrozumiałej kulturze, zahartować w trudnym klimacie, pogodzić z tęsknotą, „dawać radę”. Wielu też odpada. Ląduje na zasiłku albo na ulicy z butelką landy, lokalnego bimbru, w zmarzniętej dłoni. Nieraz najcięższym bagażem zabranym na pokład tanich linii okazuje się polska mentalność: zawiść, ksenofobia, brak zaufania społecznego. To one stają się kamieniem blokującym integrację z Islandczykami.

Norwescy wikingowie przybyli na niezamieszkałą Islandię w drugiej połowie IX wieku. Ich wnukowie i prawnukowie dobrze wiedzieli, jak ważny był to moment w historii – na podstawie ustnych przekazów opisali ten pionierski czas w kronice znanej jako Księga o zasiedleniu (Landnámabók). Księga, złożona z pięciu części i stu rozdziałów, zawiera genealogie pierwszych mieszkańców – wymienia ponad czterysta ich imion, pochodzenie rodowe, nazwy rodzinnych osad, profesje.

Dzieje wikińskich osadników, opisy ich wierzeń i tradycji znajdują się też w innych sagach, wspaniałych średniowiecznych opowieściach, do dziś stanowiących – słusznie zresztą – dumę Islandczyków.

A że dziś na Islandii wielu z nas, nieraz ku własnemu zaskoczeniu, odkrywa w sobie wikinga i wikinżkę, my też – wzorem słynnego sagopisarza Snorriego Sturlusona – chciałyśmy spisać (a przynajmniej zacząć spisywać) polską Księgę o zasiedleniu. Pokazać różnorodność doświadczeń, sukcesów i porażek, pomysłów na siebie i życie. Uwiecznić zarówno tych, dla których Islandia okazała się wyspą spełnionych obietnic, jak i tych, którzy znaleźli tu samotność, niepewność i żal.

Nowi wikingowie przybywają na wyspę już nie drakkarami, a szybszymi airbusami. Zapnijcie więc pasy. Lecimy?

Rozdział 1

NAPĘD NA CZTERY KOŁA I POTĘGA PODŚWIADOMOŚCI

ADAM BYKOWSKI, na Islandii od 2005 roku

Wnętrze wypożyczalni IcePol może przyprawić turystę marzącego o wyprawie w islandzki interior o zawrót głowy. Pod ścianami piętrzą się kołdry, materace, śpiwory i foteliki dla dzieci. Obok – przenośne lodówki, składane krzesła, kuchenki. Do tego menażki, talerze i reszta biwakowej zastawy. Na półce: makarony, oleje, pomidory w puszce z islandzkiej sieci spożywczej Bónus, cukier, kawa i kasza kuskus polskiej firmy. Pod oknem wzrok przyciąga srebrno-szary sportowy samochód.

W biurze, obok regałów, rozpiera się narożna kanapa, błyszczy ekspres do kawy. Na biurkach – laptopy, dokumenty, dwie pary kluczyków do aut. I… nikogo z obsługi.

Przed wypożyczalnią w równych rzędach stoją dacie, mitsubishi i hyundaie. Siedziba firmy to biały hangar na obrzeżach Njarðvíku. Port lotniczy Keflavík – jedyne międzynarodowe lotnisko na wyspie – jest oddalony o zaledwie pięć i pół kilometra. Ulica Njarðarbraut, biegnąca wzdłuż zatoki, to istne zagłębie warsztatów samochodowych i wypożyczalni. Islandia, państwo-wyspa, nie ma kolei, metra ani linii tramwajowych.

Oglądamy to turystyczne eldorado, gdy słyszymy, że ktoś wchodzi do biura.

– Łukasz – wita się z nami młody chłopak. – Szef musiał odwieźć klientów na lotnisko. Prosił, żebyście na niego poczekały. Wydam auto i mam kolejny odbiór na lotnisku, więc za chwilę będę jechał, ale wcześniej zrobię wam kawę. Gra?

Łukasz wręcza nam kubki, bierze kluczyki do samochodu i wychodzi do turystów.

– Namiot dachowy to super sprawa – tłumaczy. – Łatwo go rozłożyć. Gwarancja suchej podłogi i lepszych widoków. Zaraz pokażę.

Podnosi białą pokrywę dachowego bagażnika. Po kilku chwilach na dachu dacii duster wyrasta zielony dwuspadowy namiot. Łukasz przystawia drabinkę, żeby klienci mogli sprawdzić, ile miejsca jest w środku. Przynosi śpiwory z hali. – O, no i wrócił szef, możecie z nim pogadać – rzuca przez ramię.

Adam Bykowski, współwłaściciel wypożyczalni, uśmiecha się. – Gorący sezon. Lato 2019 mamy wyjątkowo ciepłe. Dużo rezerwacji, ale to dobrze. Oglądałyście sprzęt turystyczny? Jest w cenie wynajmu. Klient kompletuje, co mu potrzebne. Większość turystów z Polski przylatuje tanimi liniami. Dodatkowa walizka kosztuje kilka stów, pakujesz więc jak najmniej rzeczy. Nie weźmiesz materaca, a on się tutaj w namiocie naprawdę przydaje.

Wskazuje na półki z jedzeniem i środkami czystości. – Każdy może sobie wziąć to, czego mu brakuje. Jeśli podczas podróży nie zużyje zapasów, zostawia je innym.

Idziemy za Adamem. – Tak. Przed wyjazdem na lotnisko nie zamknąłem drzwi do biura, do hali też. – Wzrusza ramionami, poprawia hipsterską czapkę i bluzę. – To Islandia. Możesz zostawić otwarte biuro, laptopy i kluczyki do samochodów. Znamy okolicę, wiemy, kto pracuje w sąsiednich halach. Kto miałby nas okraść? Islandczyk tego nie zrobi, Polaków dookoła nie ma.

Nie stresuj się

Na stronie wypożyczalni instrukcje dla klientów: „Odbierzemy cię i odstawimy prosto na terminal o każdej porze dnia i nocy! Doradzimy, gdzie i którędy jechać, i na co uważać”. Na profilu fejsbukowym wytyczne: „W cenie pełne ubezpieczenie (nie obejmuje opon i utopienia auta)”. Obustronne zaufanie. „Nie po to pracujesz cały rok, żeby się stresować w wakacje”.

– Nie zawracamy sobie głowy depozytami i kaucjami. Wiem, że duże wypożyczalnie tak robią, nam szkoda czasu i energii. Traktujemy klientów jak naszych znajomych. Islandia jest droga, ludzie ciężko pracują, żeby wyjechać na urlop, nie ma co im fundować niepotrzebnej spiny. Na początku zastanawialiśmy się, czy dawać informacje w Internecie po angielsku, ale przemyślałem to i zdecydowałem, że robimy dla swoich. Tak najłatwiej się dogadać, wygoda dla klientów i dla nas. Obsługujemy też Amerykanów, Niemców, Hiszpanów. Te kontakty są od Islandczyka, z którym współpracujemy. Ostatnio pojawiają się też Ukraińcy, którzy pracują i mieszkają w Polsce – wylicza – ale IcePol jest nastawiony głównie na Polaków.

W biurze klienci dostają kluczyki do aut. – Nie wręczamy żadnych dokumentów, dowodu rejestracyjnego czy ubezpieczenia. Wiele osób, które są pierwszy raz na Islandii, bardzo się temu dziwi. Niektórzy boją się ruszyć w trasę, kilka razy upewniają się, czy rzeczywiście nie muszą mieć żadnych papierów. Co mają zrobić, jak zatrzyma ich policja? Odpowiadam, żeby się nie martwili, bo policjant spojrzy na tablicę rejestracyjną i będzie wszystko wiedział, na przykład czy auto ma przegląd techniczny. Jest tam naklejka z datą, do kiedy przegląd jest ważny.

Nie mamy wyznaczonych godzin pracy. Jesteśmy tu tak długo, jak trzeba. Wczoraj odebrałem klientów z lotniska po północy, przywiozłem tutaj: formalności, wydanie auta, kompletowanie sprzętu. Skończyliśmy grubo po pierwszej, a o piątej wstałem, bo inni oddawali samochody i trzeba było ich odwieźć na lotnisko. Ale nie narzekam. Sezon, wiadomo. Najważniejsze, że nic złego się nie stało, sprzęt turystyczny im się przydał, urlop się udał. Byli zadowoleni. I o to chodzi.

Trzy utopili, siedem przydachowali

– Co może się złego przydarzyć? Wszystko. Wgniecenia, rysy na szybach i lusterkach, pęknięte opony. Wypożyczalnia drugie tyle co za wynajem może zarobić na szkodach. Tylko po co? Szkoda energii, żeby się wykłócać o zarysowania. Najcięższe przypadki były na Fiordach Zachodnich. Dwa lata temu straciliśmy dziesięć aut: trzy klienci utopili, a siedem przydachowali. No, utopili w takim sensie, że podczas przepraw przez rzeki zalali silniki. Z zalaniem to poważna sprawa, ale jeśli chodzi o przebitą oponę, możemy się jakoś dogadać. Ktoś wraca i opowiada, co się wydarzyło. Widać, że nie zrobił tego celowo i jest mu przykro. Nie ma sensu kręcić afery. Biznesowo to też się opłaca, bo ten klient opowie rodzinie czy znajomym o tym, jak go potraktowaliśmy, i do nas wróci.

Czasami, na szczęście rzadko, zdarzają się takie cwaniaki, co rozwalą oponę i kręcą, że to nie ich wina. Nie dyskutuję z takimi ludźmi. Szkoda mi czasu.

Teraz mamy sporo mandatów do opłacenia za nowy tunel na północy Islandii, na wschód od Akureyri. Od stycznia 2019 roku przejazd jest płatny. Nie ma bramek przed wjazdem, trzeba się zalogować, wpisać numer samochodu i ma się trzy godziny, żeby dokonać płatności. Jak nie, to karę płaci osoba albo firma, na którą jest zarejestrowany samochód.

Dostaliśmy ostatnio listę, które auta i kiedy przejechały tam bez opłaty. Napisaliśmy do tych klientów. Część odpisała: „Nie ma sprawy, płacimy”. Ale kilku cwaniaków odpowiedziało: „Udowodnijcie, że to ja prowadziłem”. Ja do nich: „Przecież mam w zleceniu, że to ty wypożyczyłeś w tym terminie samochód. Skąd bym wiedział, że tego dnia byłeś w Akureyri?”. Dopisałem, że nie będę niczego udowadniał. Nie to nie. Musieliśmy sami zapłacić – wzdycha.

 – Na początku trochę się kłóciłem, teraz wiem, że lepiej takie sprawy ugodowo załatwiać. Wierzę, że jak podejdziemy do klientów po ludzku, to oni wielkich strat nie narobią. W większości trafiają do nas bardzo fajni ludzie. Takie podejście się sprawdza.

Monstery i „auto w razie czego”

Islandzka droga numer jeden (Þjóðvegur 1, Hringvegur) wije się wzdłuż wybrzeża wyspy przez 1321 kilometrów1. Latem jest dostępna dla samochodów każdego rodzaju. Turyści, którzy marzą o interiorze, muszą wybrać na wyprawę auto z napędem na cztery koła.

Z fejsbukowego profilu wypożyczalni: „Na Islandii F to oznaczenie dróg górskich. Prowadzą przez góry lub wyżyny w centralnej części wyspy. To wąskie, nieutwardzone drogi, często z przeprawami przez rzeki. Zjazd z głównej drogi nr 1 na jedną z dróg F to zawsze duże przeżycie”.

– Zwykle pytamy klientów, dokąd chcą jechać, i mówimy im, na co mają uważać. Uprzedzamy, że tutaj trzeba jeździć spokojnie i z pokorą wobec natury. Jak samochód się zepsuje na trasie, to oczywiście jedziemy do klienta i wymieniamy auto. Staramy się, żeby jedno zapasowe stało na placu „w razie czego”. Nie zawsze to wychodzi, jak mamy duże obłożenie, ale lepiej, żeby było, bo to oszczędza wszystkim nerwów.

W ubiegłych sezonach mieliśmy monstery, czyli samochody na wielkich kołach. Ale niestety te auta w głowach niektórych polskich kierowców budzą szaleństwo. Wydaje im się, że mogą wszystko i pakują się w kłopoty. Dlatego zrezygnowaliśmy. Prywatnie polecam, to fajna sprawa, ale na wynajem to nie jest dobry pomysł. W wypożyczalni mamy sto samochodów. Jest też kilkanaście kamperów Peugeota, ale wypierają je wozy z napędem na cztery koła i namiotami na dachach.

Sportowa fura – teraz porsche, później może bugatti

Pytamy o srebrno-szare cudo stojące pod oknem. Adam ożywia się.

– Chętnie pokażę. Właściwie nie za bardzo lubię siedzieć przy biurku. Wolę mechanikę. Jak czekam na klientów, to sobie podłubię w międzyczasie. To porsche 911, wiadomo, sportowa fura. – Delikatnie dotyka karoserii.

– Dużo trzeba w niej porobić. Była rozbita, jak ją kupiłem. Gdy doprowadzę porsche do porządku, to sprzedam, potem może kupię następny samochód, też do remontu, i tak dojdę do bugatti – śmieje się. – Lubię grzebać przy samochodach. W Polsce skończyłem technikum mechanizacji rolnictwa.

Przed halę garażową podjeżdża kolejne auto i Łukasz wchodzi do biura z kilkoma klientami. Po chwili przechodzą na parking i rozlega się miarowy warkot silników. Turyści sprawdzają samochody.

– Przyleciałem tutaj w 2005 roku spod Suwałk, z małej miejscowości Sejny. Zapamiętajcie: stamtąd są świetni ludzie. Znajomi mojej żony już tu byli. Załatwili nam pracę w firmie zajmującej się przetwórstwem ryb w Keflavíku. Pracowaliśmy przy kawiorze, robiłem też pasty, na przykład masago z takich słodkich rybich jajeczek.

Wtedy islandzkiego nie znałem ani w ząb, angielskiego też nie za bardzo. Pracowałem z Polakami i Portugalczykami. Od Portugalczyków zacząłem się uczyć angielskiego. Po półtora roku dostałem pracę w cargo na lotnisku, firma była podwykonawcą islandzkiej linii lotniczej Icelandair. Przez wiele lat moim kierownikiem był Jon, człowiek starej daty. Rzadko się zdarza, że Islandczyk nie mówi po angielsku, a on akurat nie mówił. Dzięki niemu złapałem podstawy islandzkiego. Na cargo załadowywaliśmy samoloty towarowe. Segregowałem paczki, obwiązywałem sznurami wojskowe palety i wstawiałem je do samolotu. Przepracowałem tam dziesięć lat.

Rok po nas na Islandię przyleciał Krzysiek, mój szwagier. Zaczynał w firmie sprzątającej, która siedzibę ma tutaj, w sąsiednim garażu. Kiedy przyszedł kryzys i musieli robić redukcję, szef załatwił mu pracę na Blue Lagunie [Bláa Lónið – słynny kompleks basenów geotermalnych], też przy sprzątaniu. Z jakim nastawieniem tu przyjechaliśmy? Nie miałem żadnych oczekiwań. Byłem młody, trochę lekkomyślny. Chciałem spróbować czegoś nowego.

Już na początku okazało się, że życie tu jest prostsze. Idziesz do banku czy urzędu i nie ma takich nerwów jak w Polsce. Nie masz wrażenia, że ktoś pracuje za karę. Łatwiej jest tu wszystko załatwić.

Podświadomość, zimny prysznic, wulkanizacja

– Kiedy jeszcze pracowałem na lotnisku, zacząłem… Nie wiem, czy powinienem to mówić, bo kiedy opowiadam o tym niektórym ludziom, traktują mnie jak świra. Ale dobra, zacząłem wałkować temat potęgi podświadomości. Wiecie, motywacja do działania. W ogóle, tak w życiu, to niespecjalnie czytam, nie kręci mnie to. A Potęga podświadomości (autor: Joseph Murphy) była jedyną książką, którą przeczytałem kilka razy. Za każdym razem coś innego tam znajdowałem. Kupiłem ją w Polsce tylko dlatego, że lampka była gratis razem z książką. Książkę wziąłem właściwie dla tej lampki.

O tej podświadomości na początku nie mówiłem nikomu, tylko sam sprawdzałem, jak to działa. Planowałem kilka lat do przodu, w głowie. Zaczęło mi to wychodzić, aż się sam dziwiłem. Trzeba robić sobie założenia. W życiu musisz wiedzieć, dokąd idziesz, w jakim kierunku, na czym ci zależy. Jak nie będziesz wiedział, to będziesz chodził byle gdzie.

Jak to działa na co dzień?

Bierzesz rano zimny prysznic, otwierasz okno i patrzysz na świat. Nie myślisz: „O rany, znowu musiałem wstawać”, tylko mówisz sobie: „Kurde, jaki fajny dzień!”. Zacząłem się motywować. Na lotnisku miałem czternaście dni pracujących, czternaście dni wolnego. Zacząłem myśleć, co mogę jeszcze robić w życiu, bo właściwie niewiele umiem. W Suwałkach, przed przyjazdem na Islandię, pracowałem w wulkanizacji. To wymyśliłem, że otworzę tu wulkanizację! Zwerbowałem Krzyśka, mojego szwagra. Mieliśmy trochę odłożonych pieniędzy. Wynajęliśmy garażyk. Maszyny sprowadziłem z Polski: pracowałem na lotnisku, więc miałem tańsze przesyłki. Ale wulkanizacja w Keflavíku nie wypaliła. Za garaż trzeba było sporo płacić. To jest za małe miasteczko, było dużo takich warsztatów, nie daliśmy rady.

Co zrobiłem po wulkanizacji? Nie załamałem się.

Wypożyczalnia i wybuch wulkanu

– Jak coś nie wychodzi, zwykle mam plan B. Nawet jak nie znam szczegółów, mówię, że mam plan. I tak jakoś się dzieje, że rozpoczynam coś nowego. Zaczęliśmy z Krzyśkiem sprzątać samochody i robić drobne naprawy, taką małą mechanikę, zwykle dla Polaków. Ogłaszaliśmy się na polskim forum w Internecie. Jak się uczysz na obcych samochodach, to właściciele psioczą, ale szybko doszliśmy do wprawy. Mieliśmy dobre ceny. Polacy nie lubią przepłacać, a u Islandczyków było dużo drożej. Właściciel garażu, który wynajmowaliśmy, polecił nas dwóm Islandczykom, właścicielom wypożyczalni w Keflavíku. Mieliśmy serwisować samochody, przygotowywać je do letniego sezonu turystycznego. Zaczęliśmy pracować dla nich jako mechanicy. To oni nas nauczyli, jak działa wypożyczalnia, na co trzeba zwracać uwagę.

Po pierwszym sezonie współpracy zaproponowali nam takie rozwiązanie: do następnego lata przygotowujemy część samochodów za własne pieniądze. Wykładamy na opony i części, płacimy za przeglądy. Po sezonie oni zgarniają zarobek z wynajmu, a my dostajemy w rozliczeniu zamiast wynagrodzenia trzydzieści samochodów. Na początku chciałem odmówić, ale Krzysiek na to: „Dawaj. Próbujemy!”. Czego się przestraszyłem? Umowa zakładała, że jak w pierwszym sezonie turystycznym wybuchnie wulkan, to będziemy musieli jeszcze kolejny rok współpracować na takich zasadach. Co ma wulkan do wypożyczalni? Otóż jeśli wybucha, ruch lotniczy zostaje sparaliżowany. Turyści nie docierają na Islandię i nie ma komu wypożyczać samochodów. W lipcu czy sierpniu, w szczycie sezonu, wypożyczalnia przyblokowana na dwa tygodnie przynosi ogromne straty. Ale posłuchałem Krzyśka. Zaryzykowaliśmy, wulkan nie wybuchł i daliśmy radę. Wszystko poszło najlepiej, jak mogło, dostaliśmy w rozliczeniu te samochody. Zdecydowaliśmy, że skoro mamy już tyle pojazdów, to rozkręcamy własny biznes. Jeden z Islandczyków wymyślił nazwę dla naszej wypożyczalni: IcePol. Pomógł nam załatwić pozwolenie na wypożyczanie samochodów i zarejestrować firmę. Czy obawiał się konkurencji? Nie, Islandczycy tak nie myślą.

Zaczynaliśmy od starszych samochodów, nissanów terrano. Nie stać nas było na mechaników, sami przygotowywaliśmy auta. Potem zaczęliśmy wchodzić w mitsubishi pajero i land cruisery. Stopniowo wymienialiśmy samochody na nowsze, mniej braliśmy do kieszeni, więcej inwestowaliśmy. Gdy zakładaliśmy tę firmę, mieliśmy jeszcze dwóch wspólników, ale nie potrafiliśmy działać razem. Rozstaliśmy się. Mówiłem im: „Chłopaki, na początku trzeba zapieprzać, bo nikt tego nie zrobi lepiej od nas. Robimy sami dla siebie”. Obiecywałem, że za parę lat będziemy siedzieć za biurkami i odpisywać na maile. I tak jest, choć wolę mechanikę, jak wspomniałem.

Teraz współpracujemy z Islandczykiem Sonnym. Z tutejszym wszystkie sprawy idą gładko. Jakie na przykład? W jednym aucie mieliśmy szybę do wymiany. Zadzwoniłem do serwisu i usłyszałem, że pierwszy wolny termin dopiero za miesiąc. Zadzwonił Sonny i termin się znalazł na już. To są proste sprawy, ale w sezonie bardzo ważne. Gdy przyjeżdża uszkodzony samochód, który jest potrzebny następnego dnia dla innego klienta, a żaden warsztat nie chce wymienić szyby, to jest kiepsko. I prosta sprawa zmienia się w poważny problem. Gdy turysta musi czekać na auto, które zamówił, firma traci. Klienta też szkoda, zwłaszcza jeśli przyjechał tylko na tydzień i ma cały dzień w plecy.

Poczta pantoflowa i Facebook

– IcePol działa od 2014 roku. Zanim wystartowaliśmy, trochę się obawiałem, skąd weźmiemy zamówienia na samochody. Pytałem Islandczyków. Oni na to: „Nie martw się, zapłacicie za reklamy w sieci i wpadną zamówienia”. Pożyczyłem pieniądze od kumpla ze Sri Lanki. Wykupiliśmy reklamy w Google’u. Szybko nam te środki wyklikali, a wpadły chyba tylko ze trzy zamówienia. Co robić? Zaczęliśmy pisać na polskim forum, założyliśmy firmowy profil na Facebooku i jakoś poszło, zaczęliśmy bukować. W następnym sezonie nie mieliśmy już problemów, zadziałała poczta pantoflowa i Facebook. Klienci wracają do Polski i opowiadają o wakacjach. Dzięki nim prawie na sto procent ktoś z ich przyjaciół albo rodziny, kiedy poleci na Islandię, też u nas wypożyczy samochód.

Ale jedna niezadowolona osoba może zepsuć więcej, niż sto zadowolonych zrobić dobrego. Jak jest twoja wina, to trzeba się przyznać, zapłacić za błąd, oddać turystom za stracony dzień, a nie próbować na tym zarobić i zwalać winę na klientów. Warto ludzi traktować dobrze i z zaufaniem. Biznes się kręci i wszystkim lepiej się żyje.

Domek przy Czarnej Hańczy

– Dzieci mają po dziesięć i osiem lat. Syn i córka urodzili się tutaj. Chodzą tu do szkoły, mówią po islandzku bardzo dobrze, a gdy są wysokie temperatury, jest im za gorąco. Właściwie są jak Islandczycy. – Adam zamyśla się. – W domu oczywiście mówimy po polsku. Syn gra w piłkę w drużynie w Keflavíku. Teraz jest na turnieju w Akureyri. A ja w pracy. Ale za rok mam nadzieję, że będę już mógł mu kibicować. Chciałbym, żeby dzieci miały lepszy start w życiu i radziły sobie w świecie.

Na pewno nie zależy mi na tym, żeby zarabiać dużą kasę kosztem rodziny. Kierunek, w którym chcę iść, to cisza i spokój, wyjazdy z bliskimi. Żona pracuje na Blue Lagunie, przy cateringu. Mówi dobrze po islandzku. Jakoś się szczególnie nie dorobiliśmy, ale staramy się żyć bez stresu i ciśnienia, bo to są ważne rzeczy w życiu. Nie pieniądze.

Czy myślę o powrocie do Polski? Może na starość. Jest jeszcze trochę czasu, bo jestem rocznik osiemdziesiąty drugi. Mamy domek przy Czarnej Hańczy, w parku narodowym. To nasze zabezpieczenie, żeby mieć do czego wrócić – dodaje.

Z komórki Adama słychać sygnał SMS-a. – Muszę kończyć. Klienci są już na lotnisku. Jadę. I wiecie co? Jestem ich bardzo ciekawy.

1Vegalengdir, https://vegagerdin.is/vegakerfid/vegalengdir/, dostęp: 28.03.2023.

Rozdział 2

BOTANIK RATUJE ŚWIAT

PAWEŁ WĄSOWICZ,na Islandii od 2012 roku

Śmigłowiec jak ogromna ważka unosi się nad wysepką. Łopaty wirnika walczą z wiatrem, silnik huczy, tłumi szum fal i napędzane adrenaliną bicie serca. To serce wali jak młot, bo jego właściciel, Paweł Wąsowicz, zwisa z helikoptera na kilkunastometrowej linie. Powoli opuszcza się na ląd. Jeszcze dziesięć metrów, jeszcze pięć, dwa, jeden… łup! Wreszcie pod stopami czuje czarną, wulkaniczną skałę. Prostuje się, łapie oddech. Komandos podczas tajnej operacji? Agent specjalny? Nie. Skromny naukowiec, botanik. I choć bez peleryny superbohatera, jego misja znaczy więcej niż niejedno zadanie Batmana – stawką jest planeta Ziemia i jej bioróżnorodność.

W ciągu kwadransa w ten sam sposób ląduje reszta uczonych. Jak co roku spędzą na tej bezludnej wyspie kilka letnich dni. Od początku swego istnienia Surtsey jest bowiem rezerwatem, żywym laboratorium, gdzie obserwuje się działanie sił natury2. Choć ląd tworzą tu głównie tefra (suchy popiół wulkaniczny) i palagonit (skała podobna do bazaltu) – przyroda skutecznie kolonizuje tę surową krainę. Zupełnie jak kiedyś wikingowie Islandię.

Big Bang!

Początki Surtsey, najmłodszej wyspy Europy, były spektakularne, jak na narodziny nowego świata przystało. Zaczęło się rankiem 14 listopada 1963 roku. Najpierw pojawił się dziwny zapach, zaraz potem – słup czarnego dymu wydobywający się z morza. Pierwszy zauważył go kucharz kutra Isleifur II. Statek łowił dorsze w okolicy archipelagu Vestmannaeyjar u południowych wybrzeży Islandii, ale wybuch podwodnego wulkanu sprawił, że ryby zeszły na drugi plan. Taka erupcja to nie byle kichnięcie – z małymi przerwami trwała do 5 czerwca 1967 roku3. Lawa stygła w zimnych wodach oceanu i tworzyła placek nierównej grubości, kształtem przypominający grubą kroplę. W 1967 roku „kropla” miała powierzchnię 2,65 kilometrów kwadratowych. Dziś jest o połowę mniejsza – morze nieprzerwanie podgryza brzegi wyspy, wybrzeże ulega erozji. Wąsowicz jest jedynym Polakiem w ekipie badawczej. Odwiedza Surtsey od 2014 roku.

Wypad na wyspę wymaga poważnych przygotowań: spakować śpiwór, sztormiak, ciepłe ubrania i mocne buty. Wcześniej trzeba je dokładnie wyczyścić odkurzaczem, by nie przenieść na Surtsey żadnych obcych nasion. Dalej – zrobić zakupy (dwudziestopięciolitrowe baniaki wody i tygodniowy zapas żywności dla dziesięciu osób), zabrać sprzęt pomiarowy i butle z gazem do gotowania. Parę lat temu nie trzeba było dyndać na linie z helikoptera – maszyna mogła siąść na prostym lądowisku. Teraz jednak to rozwiązanie odpada, bo straż przybrzeżna kupiła nowsze i większe śmigłowce, które na dotychczasowym lotnisku się nie mieszczą. Przy złej pogodzie na wyspę się płynie. Najpierw łodzią, potem pontonem Zodiac. Przy wysiadaniu woda niemal zawsze zmoczy ciuchy – w tym miejscu morze rzadko bywa spokojne. Fale hasają niczym stada islandzkich koni.

Warunki bytowe na Surtsey przypominają te z czasów wikingów.

– Mieszkamy w małej drewnianej chatce. Śpimy na piętrowych łóżkach, jemy przy wspólnym stole – opowiada Paweł. – Mamy dyżury w kuchni: jedna drużyna gotuje, druga zmywa, bez względu na płeć. Zazwyczaj połowę grupy stanowią kobiety. Jedzenie trzymamy w bardzo ekologicznej lodówce: to po prostu głęboki dół wykopany w tefrze. Chowamy w nim mięso, mleko, jaja. Nie zamykamy domku, nawet gdy już wracamy: zostawiamy go dla ewentualnych rozbitków. Z myślą o nich trzyma się zapas żywności. Sami zresztą też raz z niego korzystaliśmy. Pod koniec pobytu w 2020 roku pogoda była tak fatalna, że śmigłowiec nie mógł po nas przylecieć. Musieliśmy zostać dwa dni dłużej, a że nasze jedzenie już się skończyło, sięgnęliśmy po żelazną porcję dla rozbitków, czyli puszkowany pudding z ryby. Może rybny pudding nie brzmi zbyt kusząco, ale w tamtych okolicznościach smakował doskonale.

– A co z myciem?

– Domek nie ma łazienki, toalety, ogrzewania i prądu (do ładowania baterii służy generator). Mycie musi więc poczekać na powrót do domu. Zamiast do WC chodzimy do morza. W takich sytuacjach nagła fala nabiera całkiem nowego znaczenia – śmieje się biolog. – Kiedyś badacze mocno się zdziwili, gdy zobaczyli wśród ubogiej flory wyspy… krzaczki pomidorów. Okazało się, że sami przyczynili się do pojawienia się tych roślin: nasiona zostały przez któregoś z nich wydalone. Przyjęły się, wykiełkowały i wyrosły. Normalny proces. Tyle że na Surtsey wszelka działalność człowieka i ślady jego obecności muszą być minimalizowane, żadnej antropopresji. Dlatego za każdym razem dokładnie sprawdzamy, czy zebraliśmy wszystkie śmieci. Zabieramy też te, które wyrzuciło morze. Przez dwa lata sprzątnęliśmy jakieś dwie tony plastiku, głównie sieci i różne boje. Nie brakuje też butelek, zabawek, no i, w 2020 roku, ochronnych niebieskich rękawiczek.

– Co jeszcze znajdujecie na Surtsey?

– Co sezon jakiś nowy gatunek fauny i flory. Mamy tam unikalną możliwość badania sukcesji pierwotnej, czyli kolonizacji nowo powstałego lądu przez organizmy żywe. – Paweł wchodzi w rolę wykładowcy. – Ten proces można obserwować tylko w kilku miejscach na świecie. Jednym z nich są indonezyjskie wyspy Krakatau, gdzie ciepły i wilgotny klimat sprawia, że kolonizacja posuwa się dużo szybciej. Surtsey jest zimna i wietrzna, ale i tu życie nie zwlekało. Najpierw zjawili się pionierzy ze świata roślin: rukwiel nadmorska (znaleziona już w 1965 roku), honkenia piaskowa, wydmuchrzyca piaskowa i mertensja nadmorska. Ciekawe, że inaczej, niż uczyłem się w szkole, pierwsze trafiły tu rośliny wyższe, a nie mchy i porosty. Przybyły drogą morską. Surtsey i Islandię dzieli odległość trzydziestu czterech kilometrów. Okazuje się, że dla nasion czy owocków pierwszych kolonizatorów nie jest to dystans nie do przebycia. Bez większych problemów dryfują w słonej wodzie, czasem ułatwiają sobie podróż i czepiają się kawałków drewna albo jaj ryb, na przykład płaszczek. Inni osiedleńcy (choćby wierzby: zielna, wełnista i dwubarwna, a także mniszek lekarski) dotarli tu z wiatrem. W ten sam sposób znalazły się tu prawie wszystkie gatunki grzybów, porostów, mszaków i paprotników. W 1974 roku spis powszechny roślin na Surtsey obejmował dwanaście gatunków, z dziesięć zadomowiło się na dobre. Dwadzieścia lat później odnotowano już trzydzieści cztery gatunki. Największą jednak rolę w kolonizacji odegrały ptaki, które przyniosły nasiona kolejnych roślin w swych żołądkach albo wśród piór. Ptaki dostarczają też życiodajnego nawozu (nie tylko guana, ale i resztek ryb, skorupek jaj, martwych piskląt). Gdy wyspa miała dwadzieścia dwa lata, mewy żółtonogie i srebrzyste zaczęły w jej południowej części zakładać pierwsze gniazda. Stopniowo gniazd przybywało, podobnie jak i ptasich osadników. Pojawiły się mewy siodłate, fulmary, śnieguły zwyczajne… To dzięki nim flora wyspy wzbogaciła się o jakieś siedemdziesiąt pięć procent gatunków. W kolonii mew, która zajmuje około dziesięciu procent powierzchni wyspy, wyrosła prawdziwa zielona oaza, w której zamieszkały owady.

– A to pewnie ściągnęło nowe ptaki?

– Oczywiście. Śnieguły, które do połowy lat dziewięćdziesiątych tylko tu odpoczywały, zaczęły zakładać gniazda. Podobnie inne wróblowate: świergotek łąkowy, pliszka siwa. Trawiasta gleba sprzyja też maskonurom, które kopią podziemne tunele i w nich budują gniazda.

– To trochę jak z Polakami na Islandii – zauważamy. – Zaczęło się od kilku desperatów, skończyło na dwudziestu trzech tysiącach. A nie powiedzieliśmy jeszcze ostatniego słowa.

– Rzeczywiście – śmieje się Paweł. – I tu, i tu kolonizacja wciąż trwa. Z tym, że zmiany na Surtsey zachodzą bardzo szybko. I są gigantyczne. W tym roku [rozmawiamy we wrześniu 2022] zobaczyłem wyspę po dwóch latach przerwy. Jest w ciągłym ruchu. Siłą zmian na Surtsey jest ocean, a dokładnie działalność fal. Zwłaszcza zimą, gdy przychodzą sztormy. Fale wtedy są potężne, do dwudziestu metrów wysokości. Regularnie chodzę wzdłuż brzegów Surtsey z GPS-em, co roku zaznaczam punkty po obrysie wyspy. I widzę, że punkt zaznaczony w 2014 roku dziś jest o siedemdziesiąt metrów dalej, w oceanie. Rocznie ubywa nawet kilkanaście metrów wybrzeża. Zniknęły gigantyczne głazy, z których był zbudowany północny brzeg. Za to powstała piaszczysta plaża, gdzie, gdyby to było ciepłe morze, można by się opalać i popijać drinki. Zmienia się też skład tutejszej flory. Bardzo skutecznym kolonizatorem w ostatnich latach jest podejźrzon księżycowy, gatunek paproci grubozarodniowej. Przybył na wyspę bardzo późno, bo dopiero w latach dwutysięcznych. Niewiele wcześniej niż ja: na Islandii jestem od 2012 roku.

Pianino też bierzemy

Na co dzień Paweł mieszka dwieście dziewięćdziesiąt kilometrów od Surtsey, w Akureyri. To miasto, leżące na północy Islandii, jest drugim po stolicy największym ośrodkiem kraju – zamieszkuje je dziewiętnaście tysięcy osób. Akureyri spogląda na lodowobłękitny fiord Eyjafjörður, za plecami ma ośnieżone góry półwyspu Trolli (Tröllaskagi). Tu – w przeciwieństwie do Surtsey – Wąsowicz wylądował miękko, niczym w puchowej pościeli. Choć wcale tego nie planował.

– Pochodzę z Czeladzi. Przyroda pociągała mnie od dziecka. Miałem mikroskop, oglądałem pod nim pierwotniaki z pobliskiego jeziorka. Lata mijały, zainteresowanie nie słabło, więc poszedłem na botanikę na Wydziale Biologii i Ochrony Środowiska Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. W 2010 roku obroniłem tam doktorat. Rok wcześniej zamieniłem Śląsk na stolicę, oboje z Ewą, moją żoną, pracowaliśmy na warszawskich uniwersytetach. Ewa też jest biolożką, jej dziedzina to aerobiologia, czyli to, co żyje i unosi się w powietrzu: różne mikroorganizmy, pyłki. Wydawało nam się, że ścieżki naszych karier są już raz na zawsze wytyczone. Podobnie jak życie: praca, dzieci i tak dalej. Wszystko w Polsce. Emigracji w planach nie było. Ale w 2011 roku profesor Adam Rostański, mój promotor, przysyła mi maila z wiadomością, że Islandzki Instytut Historii Naturalnej szuka botanika. Wzruszyłem ramionami, zaśmiałem się, bo Islandia wydawała mi się kompletnymi rubieżami. Ewa uznała jednak, że powinienem spróbować, skoro spełniam wszystkie wymagania. Znów się zaśmiałem i zapomniałem o sprawie. Ale nie żona. Ostatniego dnia składania wniosków spytała, czy się zgłosiłem. Trudno było się wykręcić, zwłaszcza że CV miałem gotowe. Wystarczyło tylko napisać krótki list motywacyjny: „Jestem botanikiem i wykładowcą akademickim, ale nie lubię uczyć. Chciałbym zajmować się wyłącznie pracą naukową”. Po paru miesiącach przyszła odpowiedź, że jestem w finałowej dziesiątce (w sumie zgłosiło się trzydzieści dziewięć osób z całego świata). Niedługo potem kolejna wiadomość: zostało tylko trzech kandydatów. I wtedy zacząłem się bać.

Przeprowadzka wywróciłaby nam życie do góry nogami! Nigdy nie myśleliśmy o Islandii. Braliśmy pod uwagę krótki wyjazd do Niemiec czy Francji, ale nie na odległą północ. Ale kiedy przyszło zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną do Reykjavíku, poleciałem. Usłyszałem, że Instytut czeka na moją decyzję. Powiedziałem „tak”.

– Byłeś sensacją? Twoim kolegom, islandzkim naukowcom, Polacy pewnie kojarzyli się głównie z budowlanką.

– Nie wiem, czy byłem sensacją, zostałem bardzo dobrze przyjęty. Od początku otrzymywałem wsparcie w każdej możliwej kwestii, zaczynając od zorganizowania i opłacenia przeprowadzki z Polski.

– Co zabraliście ze sobą?

– Wszystko. Całe mieszkanie. Meble, książki, ubrania… Nawet pianino. Tylko łóżka nie braliśmy. Intytut zaproponował, żebyśmy sami załatwili przewóz, oni zapłacą. Gdy próbowaliśmy znaleźć firmę, która by to zrobiła, to albo nikt nie chciał, albo żądali astronomicznych sum. W końcu Instytut wszystko zorganizował przez islandzką firmę przewozową. Wynajęli ciężarówkę na Słowacji, ciężarówka przyjechała do nas, do Warszawy. Mieliśmy już wszystko popakowane w kartony, w sumie było ich kilkadziesiąt. Najpierw pojechały do Rotterdamu, tam zostały przeładowane na statek do Akureyri. Trwało to jakieś trzy tygodnie. Statek płynie dwa–trzy dni, ale czas zajmuje choćby odprawa celna. Kilka dni po odprawieniu ciężarówki poleciałem na Islandię. Nasze rzeczy jeszcze nie dotarły, więc Instytut wynajął mi pokój w pensjonacie. Potem pomógł znaleźć mieszkanie do wynajęcia: ładne, czteropokojowe. Wtedy dołączyły do mnie Ewa z Marysią.

Marysia miała wtedy sześć miesięcy. Ewa zawsze planowała dłuższą opiekę nad dziećmi, nie chciała łączyć jej z pracą. Dzięki Islandii to się udało: ja pracowałem, ona była w domu z córeczką. Nie wiem, czy w Polsce byłoby to możliwe, względy finansowe pewnie by nie pozwoliły. Tu bez problemu. O nic nie musiałem się martwić, nawet gdy urodziła się nam druga córka, Helenka. Ewa zaczęła pracę (też w Islandzkim Instytucie Historii Naturalnej) dopiero w 2018 roku, gdy Hela miała trzy lata, a Marysia chodziła już do szkoły. Helenka nawet wtedy nie poszła do przedszkola. Dzięki temu, że mamy elastyczny czas pracy, mogliśmy wymieniać się opieką. To kolejna zaleta Islandii: praca jest tu przyjazna dla rodziców. Gdy przenieśliśmy się na Islandię, myśleliśmy, że to tylko na jakiś czas. Że trochę tu pobędziemy, zbierzemy doświadczenia i wrócimy. Dlatego nie od razu zrezygnowaliśmy z etatów na uczelniach, wzięliśmy bezpłatny urlop. Potem zobaczyliśmy, jak dobrze się tu czujemy, jak spokojnie się tu żyje, bez korków, hałasu, za to z czystą wodą i powietrzem. Dlaczego więc to zmieniać?

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

2 Już w 1965 roku, czyli jeszcze podczas erupcji, w wyniku której powstała wyspa, powołano Towarzystwo Badań na Surtsey. Podjęto również decyzję o maksymalnym ograniczeniu dostępu do nowego lądu i utworzono rezerwat naturalny na wyspie i obszarze, który ją otacza. Wyspa, nazwana na cześć Surtra – nordyckiego boga ognia – stała się największym na świecie laboratorium geologicznym (bada się tu warunki geotermalne, przekształcanie tefry w tuf wulkaniczny, obniżanie się powierzchni lądu oraz erozję spowodowaną działalnością fal) i biologicznym (badaczy interesują takie zagadnienia jak kolonizacja wyspy przez florę i faunę i rozwój ekosystemów). W czerwcu 2008 roku wyspa Surtsey została umieszczona na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Więcej: Katarzyna Lach, 50 lat wyspy Surtsey, http://www.islandia.org.pl/artykuly/2015/surtsey.html, dostęp: 28.03.2023.

3 „16 listopada wysepka lawy miała wysokość 40 m nad poziom oceanu i 550 m długości. 23 listopada była już 100 m wysoka i 900 m długa. Lawa w postaci wielkich brył wylatywała na wysokość nawet 1 km. Chmura popiołu dotarła 26 listopada do wyspy Heimaey i pokryła ją warstwą centymetrowej grubości. Na początku wulkan nie czynił wielkiego hałasu, ale później lawa wydobywała się przy odgłosach grzmotów. Widok był fascynujący, szczególnie nocą, kiedy wysepka była cała w ogniu, a wyskakujące co chwila bryły oświetlały niebo”. Więcej: S.Z., Jak powstała nowa wyspa Surtsey?, http://www.islandia.org.pl/surtsey.html, dostęp: 28.03.2023.

Rozdział 3

JA I MOJA PRZYJACIÓŁKA ISLANDIA

czyli Podcast, Jakiego Jeszcze Nie Było

JOANNA OKUNIEWSKA,na Islandii od 2017 roku

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 4

POLACY – WIĘKSZE DIABŁY

ALICJA I ALBERT GIBOWICZOWIE,na Islandii od 2006 roku

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 5

POLSKA PACHNIE RUMIANKIEM, ISLANDIA OCEANEM

WIOLA UJAZDOWSKA, na Islandii od 2014 roku

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 6

NIE UDAWAJ WINNICZKA

ANETA FIGLARSKA,na Islandii od 2000 roku

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 7

CZEKAJĄC NA FINALISTKĘ

JERZY BIKIELEC,na Islandii od 1991 roku

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 8

PODŻEGACZKA

ANNA MARJANKOWSKA,na Islandii od 2016 roku

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 9

PORZĄDNY POLSKI OGONEK

STANISŁAW JAN BARTOSZEK,na Islandii od 1987 roku

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 10

JUŻ NIE JESTEŚMY KOSMITAMI

KAROLINA BOGUSŁAWSKA,na Islandii od 2001 roku

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 11

NIE CHODZI O BIGOS

IZABELA SOBCZAK I TOMASZ CHRAPEK,na Islandii od 2007 roku

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 12

PRZYJECHAŁAM TU ZE WZGLĘDU NA JEZUSA

SIOSTRA AGNIESZKA OD BOGURODZICY, karmelitanka bosa, na Islandii od 1984 roku

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 13

JAKO MĄŻ I MĄŻ

MARCIN BOROŃ I PATRYK MIESZCZANIN,na Islandii od 2014 roku

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 14

NA JĘZYKACH

SYLWIA ZAJKOWSKA,na Islandii od 2020 roku

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 15

TELEFON DO WYBORCY

PAWEŁ BARTOSZEK,na Islandii od 1988 roku

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 16

Z PUSTYMI RĘKAMI WSTYD WRACAĆ

MACIEJ STRÓŻYŃSKI,na Islandii od 2007 roku

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 17

RYBIM FLACZKIEM W OKO

AGATA BIKIELEC, na Islandii od 1999 roku

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 18

LEĆMY GDZIEŚ. ZACZNIJMY OD ZERA

ALEKSANDRA I JAKUB KAŹMIERCZYKOWIE, on na Islandii od 2014 roku, ona od 2017

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 19

MARTA I FABRYKA CZEKOLADY

MARTA,na Islandii od 2008 roku

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 20

CHCĘ BYĆ ROZSYPANY NAD OCEANEM

PROFESOR,na Islandii od 2006 roku

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 21

WSZYSTKO PRZED NAMI

PAT JACOB,Islandia wciąż na niego czeka

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 22

PANDEMIA

PANDEMIA

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 23

ONE WAY TICKET

JAROSŁAW CZECHOWICZ, na Islandię właśnie wyrusza

Dostępne w wersji pełnej

DZIĘKUJEMY

Dostępne w wersji pełnej

BIBLIOGRAFIA

Dostępne w wersji pełnej

Copyright © by Aleksandra Kozłowska & Mirella Wąsiewicz

Zrealizowano ze środków Miasta Gdańska w ramach Stypendium Kulturalnego Miasta Gdańska oraz przy pomocy finansowej Województwa Pomorskiego.

Projekt okładki: Magda Kuc

Fotografia na okładce: © redchocolatte | AdobeStock Fotografia autorek: © archiwum prywatne autorek Fotografie z wkładki zdjęciowej: © Aleksandra Kozłowska Zdjęcie Pawła Wąsowicza: © archiwum prywatne bohatera Zdjęcie Sylwii Zajkowskiej: © Sigurjon Sigurjonsson Zdjęcie Jarosława Czechowicza: © Mariusz Zaworka

Redaktorka inicjująca: Agata Pieniążek Redaktorka prowadząca: Dominika Ziemba Opieka redakcyjna: Lidia Nowak Opieka promocyjna: Monika Frankiewicz Redakcja: Monika Janota Korekta: Dorota Ponikowska

ISBN 978-83-240-9655-8

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znakul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2023

Plik przygotował Woblink

woblink.com