Instagram. Bez filtra - Frier Sarah - ebook

Instagram. Bez filtra ebook

Frier Sarah

4,2

Opis

Przeczytaj niepublikowaną dotąd historię powstania Instagrama i starcia jej idealistycznych twórców z agresywną polityką giganta – Facebooka. W 2010 roku Kevin Systrom i Mike Krieger uruchomili fotograficzny serwis społecznościowy połączony z prostą aplikacją mobilną. W krótkim czasie Instagram stał się niezwykle popularny, również za sprawą celebrytów udostępniających na tej platformie mniej lub bardziej prywatne zdjęcia i filmy. Po niecałych dwóch latach firmę, w której zatrudniano wówczas zaledwie trzynaście osób, kupił Facebook, płacąc legendarną sumę miliarda dolarów. Sarah Frier, reporterka agencji prasowej Bloomsberg News, ekspertka od mediów społecznościowych, odsłania przed nami tajemnice funkcjonowania Instagrama, prezentuje sylwetki jego założycieli oraz zdradza szczegóły dotyczące aktywności celebrytów i influencerów. Z jej książki dowiesz się ponadto, jak wygląda kultura startupowa w Dolinie Krzemowej i na czym polegała ingerencja Instagrama w wybory, a także poznasz kuluary rywalizacji mediów społecznościowych. Autorka przekonuje, że Instagram zmienił nasze spojrzenie na rzeczywistość, funkcjonowanie handlu, usług, rozrywki czy turystyki. Przewartościował podejście do rodzicielstwa, chirurgii plastycznej i urody, a co najbardziej zaskakujące, wpłynął na nasze zdrowie psychiczne. Czy tego chcemy, czy nie, świat wygląda teraz inaczej… Fascynująca lektura dla każdego użytkownika aplikacji Instagrama, a także każdego influencera czy specjalisty od mediów społecznościowych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 462

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (36 ocen)
13
17
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agacia-bb
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca historia, szybko się czyta. Tłumaczenie niedopracowane, czasami składnia i zdania nie brzmią naturalnie po polsku. Pojawia się dużo nazwisk, a niektóre są źle odmienione, zamiast żeńskiej formy na męską- czyli dane nie zostały wnikliwie sprawdzone... Mimo to, polecam
10
marta819

Całkiem niezła

Historia powstania Instagrama. Mnie jakoś to nie wciągało.
00

Popularność




Od autorki

Od autorki

Książka ta sta­nowi próbę rze­tel­nego przed­sta­wie­nia histo­rii Insta­grama. Jej powsta­nie nie byłoby moż­liwe bez wkładu setek ludzi – obec­nych i byłych pra­cow­ni­ków, kadry kie­row­ni­czej i innych osób wią­żą­cych z tą apli­ka­cją swoje kariery, a także repre­zen­tan­tów kon­ku­ren­cji – tych wszyst­kich, któ­rzy poświę­ca­jąc swój czas, podzie­lili się wspo­mnie­niami, jakich ni­gdy przed­tem nie ujaw­niali dzien­ni­ka­rzom. W ostat­nich latach prze­pro­wa­dzi­łam z zało­ży­cie­lami Insta­grama wiele roz­mów, bądź z oby­dwoma razem, bądź z każ­dym z nich oddziel­nie. Oni z firmy ode­szli, ale Face­book Inc. umoż­li­wił prze­pro­wa­dze­nie ponad dwu­dzie­stu wywia­dów z aktu­al­nym zespo­łem i zarzą­dem, w tym z obec­nym sze­fem Insta­grama.

Pomimo napięć mię­dzy zało­ży­cie­lami firmy a jej nowym wła­ści­cie­lem, a także mimo moich kry­tycz­nych tek­stów o Face­bo­oku w Blo­om­berg News, wszy­scy zgod­nie uznali, że ważne, aby książka była jak naj­bar­dziej wia­ry­godna. Ile­kroć ktoś będący poten­cjal­nym źró­dłem infor­ma­cji zwra­cał się do zało­ży­cieli albo do samej firmy z pyta­niem o zgodę na roz­mowę, prze­waż­nie ją otrzy­my­wał, choć wia­domo było, że na osta­teczny wydźwięk książki nie będzie to mieć żad­nego wpływu. Wyrazy uzna­nia za tę decy­zję.

Więk­szość osób roz­ma­wiała jed­nak ze mną bez niczy­jej jed­no­znacz­nej zgody bądź wie­dzy firmy. Robiąc to, podej­mo­wali ryzyko naru­sze­nia zobo­wią­zań do zacho­wa­nia tajem­nicy, pod­pi­sy­wa­nych przez nich przy pod­ję­ciu pracy. Zresztą każdy gość głów­nej sie­dziby Face­bo­oka musi – jeśli nie jest dzien­ni­ka­rzem – pod­pi­sać takie zobo­wią­za­nie pod­czas kon­troli przy wej­ściu, jako waru­nek zezwo­le­nia na spo­tka­nie z pra­cow­ni­kiem. Z tego powodu więk­szość moich infor­ma­to­rów zastrze­gła sobie ano­ni­mo­wość zarówno w przy­padku wywia­dów, jak i dostar­czo­nych doku­men­tów czy innych mate­ria­łów.

Kon­tekst ten pozwala zro­zu­mieć, dla­czego na potrzeby tej książki przy­ję­łam kon­wen­cję opo­wie­ści, przed­sta­wia­jąc całą histo­rię z per­spek­tywy wszech­wie­dzą­cego nar­ra­tora, zespa­la­ją­cego wszyst­kie te wspo­mnie­nia. Ze względu na ochronę źró­deł nie wska­zuję kon­kret­nie, kto jakich infor­ma­cji mi udzie­lił. Tam, gdzie powo­łuję się na dostępne ser­wisy infor­ma­cyjne, wcze­śniej­sze donie­sie­nia przy­wo­łuję w przy­pi­sach koń­co­wych. Cytaty z ofi­cjal­nych wywia­dów posta­no­wi­łam ogra­ni­czyć do wypo­wie­dzi osób z zewnątrz, na przy­kład cele­bry­tów lub influ­en­ce­rów, któ­rych punkt widze­nia wzbo­gaci nasze poj­mo­wa­nie wpływu tej apli­ka­cji na świat.

Od początku pracy nad książką zabie­ga­łam o wywiad z Mar­kiem Zuc­ker­ber­giem. Pod­kre­śla­łam, że dyrek­tor gene­ralny Face­bo­oka, z któ­rym w minio­nych latach kil­ka­krot­nie prze­pro­wa­dza­łam podobne roz­mowy i któ­rego dzie­się­cio­go­dzinne zezna­nia przed Kon­gre­sem Sta­nów Zjed­no­czo­nych w 2018 roku śle­dzi­łam, jawi się w powszech­nym odczu­ciu jako swo­isty czarny cha­rak­ter. Przed rzecz­ni­kiem pra­so­wym Zuc­ker­berga argu­men­to­wa­łam, że taka książka da mu oka­zję zarówno do odnie­sie­nia się do wszyst­kich opi­sy­wa­nych przez nas momen­tów waż­nych dla histo­rii Face­bo­oka, jak i do dogłęb­nego przed­sta­wie­nia wszyst­kiego, czego wów­czas nie zdo­ła­li­śmy w pełni zro­zu­mieć.

Chcia­ła­bym zadać Zuc­ker­ber­gowi wiele trud­nych pytań, ale zaczę­ła­bym od łatwego. Dla­czego chciał kupić Insta­gram? Nie inte­re­suje mnie wpis z jego bloga, tylko praw­dziwa histo­ria. Jakie kroki i bodźce spo­wo­do­wały, że w pewien kwiet­niowy czwar­tek 2012 roku się­gnął po tele­fon i roz­po­czął pro­ces nie­zwłocz­nego prze­ję­cia tej firmy? I jak to się stało, że nie tylko ją wyku­pił, ale i zadbał o utrzy­ma­nie jej nie­za­leż­no­ści?

Mie­siąc przed ter­mi­nem odda­nia tek­stu otrzy­ma­łam mail z działu PR Face­bo­oka z odpo­wie­dzią na to pyta­nie, przy­pi­saną Zuc­ker­ber­gowi.

„To pro­ste. Ser­wis jest świetny i chcie­li­śmy mu pomóc się roz­wi­jać”.

To tyle. Żeby przed­sta­wić wam całą tę histo­rię, a w niej to, co Zuc­ker­berg mówił w klu­czo­wych momen­tach albo co myślał, musia­łam zaufać pamięci jego współ­pra­cow­ni­ków. Kon­fron­to­wa­łam te wspo­mnie­nia z firmą Face­book, cho­ciaż tam na ogół wystrze­gano się komen­to­wa­nia takich aneg­dot.

Tak więc czy­tel­nik nie powi­nien zakła­dać, że ludzie wypo­wia­da­jący się w tej książce wier­nie przy­ta­czali mi treść roz­mów. Przy­wo­łu­jąc je, pole­gali głów­nie na swo­jej pamięci. Jed­nym utrwa­liło się wię­cej szcze­gó­łów, innym mniej, ale inne. Prze­ka­zuję te wypo­wie­dzi w takiej postaci, w jakiej usły­sza­łam je pod­czas wywia­dów, gdyż może to uka­zać drogę Insta­grama zapi­saną w pamięci moich roz­mówców. Moż­liwe, że część z nich, nawet przy­ta­cza­jąc wła­sne słowa i prze­my­śle­nia, zapa­mię­tała je w for­mie uprosz­czo­nej, błęd­nie czy choćby tak, że prze­czy to rela­cjom z innych źró­deł. Insta­gram liczy sobie prze­cież z górą dzie­sięć lat. Ta książka to dla mnie naj­lep­szy spo­sób na przed­sta­wie­nie jego histo­rii w praw­dzi­wym świe­tle, bez fil­tra, a przy­naj­mniej innego niż mój wła­sny.

Wpro­wa­dze­nie. Opi­nio­twórca osta­teczny

Wpro­wa­dze­nie

Opi­nio­twórca osta­teczny

W bra­zy­lij­skim São Paulo ist­nieje ple­ne­rowa gale­ria sztuki ulicz­nej, znana jako Beco do Bat­man, Zaułek Bat­mana. Do tej nazwy nawią­zuje stwo­rzony długo po jej nada­niu jeden z naj­bar­dziej pamięt­nych tam­tej­szych murali. Przed­sta­wia on na szes­na­stu metrach kwa­dra­to­wych łusz­czą­cej się farby Pelégo, legendę bra­zy­lij­skiej piłki noż­nej, w obję­ciach Mrocz­nego Ryce­rza. Pił­ka­rza pozna­jemy po koszulce z nazwi­skiem i nume­rem 10, bo stoi odwró­cony tyłem do oglą­da­ją­cych, z policz­kiem przy­tu­lo­nym do maski Bat­mana, skła­da­jąc poca­łu­nek lub wyja­wia­jąc jakąś tajem­nicę, pod­czas gdy tam­ten dotyka dło­nią jego ple­ców.

Pew­nej mar­co­wej soboty na tle tego muralu staje młoda kobieta, głową nie­mal się­ga­jąc gór­nej kra­wę­dzi numeru na koszulce. Cechuje ją wystu­dio­wana swo­boda, ma oku­lary sło­neczne, czer­wone trampki i luźny biały top. Kolega pstryka jej kilka zdjęć: w wer­sji z uśmie­chem, potem w zadu­mie, wpa­trzo­nej w dal. Prze­cho­dzą pod następne murale, cier­pli­wie cze­kają w kolej­kach do popu­lar­nych sce­ne­rii. To samo robią dzie­siątki innych osób, w tym trzy przy­szłe mamy w przy­krót­kich koszul­kach, które przy­pro­wa­dziły ze sobą kole­żanki, mające uwiecz­nić ich cią­żowe brzuszki na tle sur­re­ali­stycz­nej fio­le­to­wej orchi­dei. Nie­da­leko nich jasno­włosa dziew­czynka z czer­woną szminką na ustach, w nie­bie­sko-czer­wo­nych szor­tach z ceki­nami i koszulce z napi­sem „Daddy’s Lit­tle Mon­ster”, pozuje z kijem bejs­bo­lo­wym przed podo­bi­zną zło­wiesz­czo wyglą­da­ją­cego ptaka, a mama poucza ją, by kij trzy­mała wyżej i groź­niej, bar­dziej jak sza­lona Har­ley Quinn z komiksu Legion samo­bój­ców. Mała zga­dza się posłusz­nie.

Na przy­cho­dzą­cych tłu­mach żerują stra­ga­nia­rze ze sto­isk, sprze­da­jący piwo i biżu­te­rię. Ktoś brzdąka na gita­rze i śpiewa po por­tu­gal­sku, licząc na pozy­ska­nie fanów swo­jej muzyki. Do instru­mentu przy­kleił dużą kartkę z nazwą swo­jego konta w mediach spo­łecz­no­ścio­wych, dopeł­nioną przez logo jedy­nej apli­ka­cji, która tu się liczy: Insta­grama.

Naro­dziny Insta­grama prze­mie­niły Beco do Bat­man w jedno z naj­czę­ściej odwie­dza­nych przez tury­stów miejsc w São Paulo. Za pośred­nic­twem por­talu wynajmu waka­cyj­nego Airbnb roz­ma­ici sprze­dawcy inka­sują około 40 dola­rów od osoby za dwie godziny w tym zaułku z „oso­bi­stymi papa­razzi”, któ­rzy zro­bią klien­tom wyso­kiej jako­ści zdję­cia do wsta­wie­nia na Insta­gram; zresztą ten rodzaj usługi Airbnb zyskał sobie szcze­gólną popu­lar­ność rów­nież wśród odwie­dza­ją­cych inne mia­sta w róż­nych zakąt­kach świata.

Dla foto­gra­fu­ją­cych ama­tor­sko jedy­nym pono­szo­nym tu kosz­tem jest stres zwią­zany z dąże­niem do per­fek­cji. Jakaś kobieta usi­łuje okieł­znać dwoje dzieci sprze­cza­ją­cych się o butelkę coli, żeby umoż­li­wić sio­strze sta­nie w kolejce do pozo­wa­nia na tle zie­lono-nie­bie­skich pawich piór. Nasto­latka, która wła­śnie zakoń­czyła sesję przy pawiu, zło­ści się na swoją kum­pelę za zmar­no­wa­nie tej oka­zji i za zdję­cia pod nie­ko­rzyst­nym kątem. Na Insta­gra­mie wygła­dzone fotki prze­ista­czają się w rze­czy­wi­stość, przy­cią­ga­jąc w to miej­sce coraz to nowych gości. Foto­gra­fu­ją­cych nikt tu nie uwiecz­nia.

Ja tra­fi­łam do tego zaułka za namową nie­ja­kiego Gabriela, obok któ­rego zda­rzyło mi się usiąść w barze sushi mojego pierw­szego wie­czoru w Bra­zy­lii. Wcze­śniej włą­czył się jako tłu­macz, gdy słaba zna­jo­mość por­tu­gal­skiego blo­ko­wała mi kon­takt z obsługą lokalu. Wyja­śni­łam mu, że wybra­łam się w podróż, żeby lepiej zro­zu­mieć Insta­gram i jego wpływ na świa­tową kul­turę. Gdy w trak­cie naszej roz­mowy szef kuchni przy­niósł na prze­ką­skę sashimi i nigiri, Gabriel oba te dania sfo­to­gra­fo­wał na uży­tek swo­jej rela­cji na Insta­gramie, jed­no­cze­śnie ubo­le­wa­jąc, że jego zna­jo­mymi tak owład­nęła obse­sja dzie­le­nia się swoim życiem z innymi, że wąt­pił, czy oni sami coś jesz­cze z tego życia mają.

• • • • • • • • • • • • •

Mie­siąc w mie­siąc z Insta­grama korzy­sta nas co naj­mniej miliard. Robimy zdję­cia i utrwa­lamy na fil­mach to, co jemy, nasze twa­rze, ulu­bioną sce­ne­rię, naszych bli­skich i uko­cha­nych, a potem wszystko udo­stęp­niamy w nadziei, że prze­ka­zu­jemy innym infor­ma­cje o tym, jacy jeste­śmy lub jacy chcie­li­by­śmy być. Wcho­dzimy w inte­rak­cje z postami i ze sobą nawza­jem, licząc na pogłę­bie­nie więzi, wzmoc­nie­nie sieci kon­tak­tów lub naszej marki. Tak toczy się obec­nie życie. Rzadko się zasta­na­wiamy, jak do tego dopro­wa­dzi­li­śmy i co to ozna­cza.

A powin­ni­śmy. Insta­gram był jedną z pierw­szych apli­ka­cji wyko­rzy­stu­ją­cych w pełni nasze przy­wią­za­nie do tele­fo­nów i skła­nia­ją­cych nas do doświad­cza­nia życia przez obiek­tyw apa­ratu w imię cyfro­wego dowar­to­ścio­wa­nia. Histo­ria Insta­grama dobit­nie poka­zuje, jak dra­ma­tyczny wpływ na naszą egzy­sten­cję oraz na to, kogo pre­miuje nasza gospo­darka, mogą mieć decy­zje podej­mo­wane w fir­mie z branży mediów spo­łecz­no­ścio­wych – doty­czące tego, jakiej muzyki słu­chają użyt­kow­nicy, jakie pro­dukty two­rzyć i jak należy mie­rzyć suk­ces.

Zamie­rzam zabrać was za kulisy, do zało­ży­cieli Insta­grama, Kevina Systroma i Mike’a Krie­gera, i poka­zać, w jaki spo­sób posta­no­wili wyko­rzy­stać wpływ ich wyna­lazku na nasze postawy. Każda decy­zja, którą pod­jęli, wywo­ły­wała efekt domina. Na przy­kład sprze­da­jąc swoją firmę Face­bo­okowi, nie tylko zapew­nili Insta­gra­mowi przy­szłość na lata, ale i pomo­gli temu gigan­towi mediów spo­łecz­no­ścio­wych umoc­nić się i jesz­cze bar­dziej góro­wać nad kon­ku­ren­cją. Po tej sprze­daży fakt, że kul­tura Face­bo­oka prak­tycz­nie spro­wa­dzała się do budo­wa­nia potęgi firmy bez względu na koszty, tak roz­cza­ro­wał zało­ży­cieli Insta­grama, że odrzu­cili ten kie­ru­nek, sku­pia­jąc się na two­rze­niu pro­duktu prze­my­śla­nego i dopra­co­wa­nego, któ­rego popu­lar­ność kształ­tują wła­sne opo­wie­ści Insta­grama o jego naj­więk­szych użyt­kow­ni­kach. Ten plan tak się spraw­dził, że suk­ces Insta­grama w efek­cie zagro­ził Face­bo­okowi i jego dyrek­to­rowi gene­ral­nemu Mar­kowi Zuc­ker­ber­gowi.

Los, jaki zakoń­cze­nie tej histo­rii przy­nio­sło zało­ży­cie­lom Insta­grama, łącz­nie z ich szorst­kim roz­sta­niem z firmą w 2018 roku, nie sta­nie się naszym udzia­łem. Insta­gram tak wrósł w naszą codzien­ność, że histo­rii firmy nie da się oddzie­lić od jego oddzia­ły­wa­nia na nas. Stał się mier­ni­kiem zna­cze­nia kul­tu­ro­wego, czy to w szkole, we wspól­no­cie zain­te­re­so­wań, czy w skali świata. Znaczna część popu­la­cji naszego globu łak­nie roz­po­zna­wal­no­ści w świe­cie wir­tu­al­nym i dowar­to­ścio­wa­nia, co wiele z tych osób osiąga w postaci laj­ków (polu­bień), komen­ta­rzy, fol­lo­wer­sów (obser­wu­ją­cych) i umów spon­sor­skich. W ramach Face­bo­oka i poza nim histo­ria Insta­grama spro­wa­dza się do opo­wie­ści o styku kapi­ta­li­zmu i ego­ty­zmu – o tym, jak daleko posu­nie się czło­wiek, chro­niąc to, co zbu­do­wał i w czym upa­truje suk­cesu.

Ta apli­ka­cja stała się cele­bry­to­twór­czą maszynką do zdo­by­wa­nia laj­ków, jakiej świat nie widział. Ponad 200 milio­nów użyt­kow­ni­ków Insta­grama ma prze­szło 50 tysięcy fol­lo­wer­sów, co według plat­formy Dove­tale, ana­li­zu­ją­cej oddzia­ły­wa­nie influ­en­ce­rów, pozwala już na utrzy­my­wa­nie się z pro­mo­cji marek. Wię­cej niż milion fol­lo­wer­sów pozy­skała sobie nie­spełna jedna setna ogółu użyt­kow­ni­ków. Bio­rąc pod uwagę ogrom Insta­grama, te 0,00603 to ponad 6 milio­nów insta-cele­bry­tów, z któ­rych więk­szość roz­sła­wiła wła­śnie ta apli­ka­cja. Dla zobra­zo­wa­nia skali wystar­czy wspo­mnieć, że miliony ludzi i marek mają wię­cej fol­lo­wer­sów niż dzien­nik „The New York Times” pre­nu­me­ra­to­rów. Dzia­ła­nia mar­ke­tin­gowe pro­wa­dzone za pośred­nic­twem tych ludzi, zwłasz­cza wła­ści­cieli firm medial­nych, wyko­rzy­stu­ją­cych kształ­to­wa­nie tren­dów, mar­ke­ting nar­ra­cyjny i dostar­cza­nie roz­rywki, to dziś prze­mysł wart miliardy dola­rów.

Cała ta aktyw­ność wsą­cza się w nasze śro­do­wi­sko, oddzia­łu­jąc na nas nie­za­leż­nie od tego, czy uży­wamy Insta­grama, czy nie. Firmy chcące zwró­cić naszą uwagę – od hoteli i restau­ra­cji po duże marki kon­su­menc­kie – zmie­niają podej­ście do pro­jek­to­wa­nia swo­ich wnętrz i prze­strzeni oraz do pro­mo­wa­nia pro­duk­tów, prze­stra­ja­jąc swoje stra­te­gie zaspo­ka­ja­nia potrzeb na nowy język komu­ni­ka­cji wizu­al­nej, godny uwiecz­nie­nia na Insta­gra­mie. Jeśli przyj­rzeć się aran­ża­cjom prze­strzeni han­dlo­wych, samych pro­duk­tów czy nawet wnętrz domów, widać wpływ tej apli­ka­cji, znacz­nie bar­dziej rzu­ca­jący się w oczy niż oddzia­ły­wa­nie Face­bo­oka czy Twit­tera.

W prze­strzeni fir­mo­wej w San Fran­ci­sco, o któ­rej wspo­mi­nam w Bez fil­tra, książki na przy­kład uło­żono nie w kolej­no­ści alfa­be­tycz­nej, według tytu­łów lub nazwisk auto­rów, ale kie­ru­jąc się kolo­rami okła­dek, co było cał­kiem sen­sowną decy­zją, jeśli nad ich odkry­wa­nie przed­kła­dało się este­tykę podyk­to­waną przez Insta­gram. Gdy wywo­dząca się z Man­hat­tanu sieć bur­ge­rowni Black Tap wymy­śliła kuszące kok­tajle mleczne, zwień­czone por­cjami cia­sta, ludzie mie­sią­cami oble­gali ich lokale, żeby zama­wiać te mega­de­sery. Choć mało komu uda­wało się spa­ła­szo­wać do końca owe cuda, nabywcy czuli się w obo­wiązku je foto­gra­fo­wać. W Japo­nii na pro­jek­to­wa­nie z myślą o Insta­gramie ukuto nawet odrębny ter­min: Insta-bae (インスタ映え), fone­tycz­nie: insta-baj-i. Im bar­dziej coś było Insta-bae, ubiór czy choćby kanapka, tym więk­sze miało szanse na suk­ces, śro­do­wi­skowy bądź komer­cyjny.

Stu­dent uni­wer­sy­tetu, z któ­rym roz­ma­wia­łam w Lon­dy­nie, wyja­śnił, że więk­sza liczba fol­lo­wer­sów na Insta­gra­mie pod­nosi praw­do­po­do­bień­stwo wyboru na jakąś funk­cję przy­wód­czą na kam­pu­sie. W Los Ange­les roz­ma­wia­łam z kobietą zbyt młodą, by legal­nie mogła pić alko­hol, a ze względu na pokaźne grono obser­wu­ją­cych ją na Insta­gra­mie zapra­szaną przez pro­mo­to­rów trun­ków do udziału w eks­klu­zyw­nych impre­zach. W Indo­ne­zji pewien rodzic opo­wie­dział mi o córce uczą­cej się w szkole w Japo­nii i każ­dego lata przy­wo­żą­cej do domu walizki japoń­skich dóbr kon­sump­cyj­nych, by sprze­da­wać je u sie­bie za pomocą zdjęć tych pro­duk­tów wsta­wia­nych na Insta­gram. Roz­ma­wia­łam także z parą Bra­zy­lij­czy­ków, któ­rzy z kuchni w swoim miesz­ka­niu pro­wa­dzili przed­się­wzię­cie pie­kar­ni­cze na sze­roką skalę, zdo­by­wa­jąc sobie dzie­siątki tysięcy fol­lo­wer­sów pącz­kami w kształ­cie liter skła­da­ją­cych się na wyzna­nie „Kocham cię”.

Insta­gram dostar­czył paliwa nie tylko karie­rom, ale i całym cele­bryc­kim impe­riom. Kris Jen­ner, mene­dżerka zna­nej z reality show rodziny Kar­da­shia­nek i Jen­nerek, przy­pi­suje tej apli­ka­cji prze­isto­cze­nie jej pracy przy pro­gra­mie Z kamerą u Kar­da­shia­nów w trwa­jący na okrą­gło cykl pro­mo­cji tre­ści oraz marki. W swo­jej przy­po­mi­na­ją­cej pałac rezy­den­cji w Hid­den Hills, w Kali­for­nii, budzi się mię­dzy czwartą trzy­dzie­ści a piątą i zanim zrobi cokol­wiek innego, odpala wia­domą apli­ka­cję.

– Wystar­czy, że wejdę na Insta­gram, a już wiem, co u mojej rodziny, u wnu­ków, w moim biz­ne­sie – wyja­śnia. – Mogę natych­miast spraw­dzić, co u dzieci. Co każde robi? Czy już wstały? Czy wsta­wiają zdję­cia dla firm zgod­nie z pla­nem? Czy dobrze się bawią?

Plan postów na Insta­gra­mie jest wyeks­po­no­wany w biu­rze Kris, ale ist­nieje też w postaci wydruku, który otrzy­muje ona co wie­czór i każ­dego ranka. Kris i jej dzieci są repre­zen­tan­tami dzie­sią­tek marek, takich jak Adi­das, Calvin Klein czy Stu­art Weit­zman, ale też pro­mują wła­sne linie kosme­ty­ków do maki­jażu i pie­lę­gno­wa­nia urody. Pięć współ­two­rzą­cych tę rodzinę sióstr – Kim Kar­da­shian West, Kylie Jen­ner, Ken­dall Jen­ner, Khloé Kar­da­shian i Kourt­ney Kar­da­shian – łącz­nie ma zasięg prze­szło pół miliarda fol­lo­wer­sów.

W dniu, w któ­rym roz­ma­wiamy, Kris jest w dro­dze na insta­gra­mowe różowe party, na któ­rym będzie pro­mo­wać linię kosme­ty­ków do pie­lę­gna­cji skóry dla swo­jej córki Kylie. Wraca pamię­cią do pierw­szego razu, kiedy to Kylie zapy­tała ją, czy warto wyjść z pro­mo­wa­niem poma­dek do ust jedy­nie na Insta­gra­mie, bez fizycz­nej obec­no­ści pro­duk­tów w skle­pach.

– Powie­dzia­łam jej: „Zacznij od zestawu z trzema kolo­rami i to muszą być te kolory, które naprawdę kochasz” – opo­wiada. – „Bo albo okażą się nie­sa­mo­wite i będą roz­chwy­ty­wane, albo zali­czą klapę i pozo­sta­nie ci uży­wa­nie do końca życia tylko tych trzech barw”.

Wtedy, w 2015 roku, gdy Kylie wsta­wiła link do swo­jej strony, prze­by­wały razem w biu­rze Kris. Chwilę póź­niej cała oferta została wyprze­dana.

– Myśla­łam, że coś się popsuło – wspo­mina Kris. – Zerwało się połą­cze­nie? Może padła sieć? Co się stało?

Klapy nie było. Otrzy­mały za to sygnał, że cokol­wiek Kylie każe ludziom zro­bić, oni speł­nią te ocze­ki­wa­nia. Przez kilka następ­nych mie­sięcy, ile­kroć Kylie zapo­wia­dała na swoim Insta­gra­mie poja­wie­nie się nowych pro­duk­tów, na jej stro­nie cze­kało ponad 100 tysięcy chęt­nych. Cztery lata póź­niej, gdy Kylie prze­kro­czyła dwu­dzie­sty pierw­szy rok życia, „For­bes” umie­ścił ją na okładce i ogło­sił naj­młod­szą w dzie­jach miliar­derką, która do wszyst­kiego doszła sama. Obec­nie wygląda na to, że każdy insta­gra­mowy guru spraw urody ma wła­sną linię pro­duk­tów.

• • • • • • • • • • • • •

W naszym spo­łe­czeń­stwie wspo­mniana tu suma – miliard – ma szcze­gólną moc. Sta­nowi, zwłasz­cza w biz­ne­sie, wyznacz­nik osią­gnię­cia wyjąt­ko­wego sta­tusu osoby nie­ty­kal­nej, awansu na szcze­bel, na któ­rym wzbu­dza się nabożną cześć i zain­te­re­so­wa­nie mediów. W 2018 roku, gdy na łamach „For­besa” sza­co­wano war­tość netto majątku Kylie Jen­ner na bli­ską progu 900 milio­nów dola­rów, Josh Ostro­vsky, wła­ści­ciel popu­lar­nego, a zara­zem budzą­cego kon­tro­wer­sje insta­gra­mo­wego konta saty­rycz­nego @the­fa­tje­wish, wezwał swo­ich fol­lo­wer­sów do zbiórki 100 milio­nów dola­rów dla niej. „Nie chcę żyć w świe­cie, w któ­rym Kylie Jen­ner nie ma miliarda dola­rów” – wyznał w pod­pi­sie, pusz­cza­jąc w ruch cykl żar­to­bli­wych virali.

Po prze­ję­ciu przez Face­bo­oka – w trans­ak­cji, która zaszo­ko­wała branżę – Insta­gram stał się pierw­szą apli­ka­cją na urzą­dze­nia mobilne wyce­nioną na miliard dola­rów. Odniósł nie­wia­ry­godny suk­ces, nawet jak na start-upy. W 2010 roku, gdy ta apka star­to­wała, nic nie zapo­wia­dało, że sta­nie się giełdą popu­lar­no­ści lub plat­formą pro­mo­cji wła­snych marek użyt­kow­ni­ków. Chwy­ciła, bo spraw­dziła się jako miej­sce nie tylko pozwa­la­jące się przyj­rzeć życiu innych, ale i oglą­dać je przez obiek­tywy apa­ra­tów w tele­fo­nach.

Według Chrisa Mes­siny, pro­jek­tanta pro­duktu, który zapi­sał się w histo­rii jako dzie­więt­na­sty użyt­kow­nik Insta­grama i wyna­lazca hasz­taga, moż­li­wość spoj­rze­nia z per­spek­tywy kogoś innego była szo­ku­jącą nowo­ścią – być może porów­ny­walną z feno­me­nem psy­cho­lo­gicz­nym, któ­rego doświad­czają astro­nauci, pierw­szy raz oglą­da­jący Zie­mię z kosmosu. Na Insta­gra­mie mogłeś wnik­nąć w życie paste­rza reni­fe­rów z Nor­we­gii albo połu­dnio­wo­afry­kań­skiego wypla­ta­cza koszy­ków. Otrzy­ma­łeś też moż­li­wość dzie­le­nia się swoim życiem i przed­sta­wie­nia prze­my­śleń na jego temat w for­mie, jaką uzna­łeś za naj­od­po­wied­niej­szą.

– Daje ci wgląd w naturę czło­wieka i nowe spoj­rze­nie na świat, a także na war­tość tego wszyst­kiego – wyja­śnił Mes­sina. – Insta­gram to lustro, w któ­rym się odbi­jamy, pozwa­la­jące każ­demu z nas na wnie­sie­nie wła­snego doświad­cze­nia w zro­zu­mie­nie tego świata.

Kiedy Insta­gram zwięk­szał swój zasięg, jego twórcy wciąż sta­rali się zacho­wać to poczu­cie odkry­wa­nia. Stali się ini­cja­to­rami tren­dów este­tycz­nych dla całego poko­le­nia, odpo­wie­dzial­nymi za wpa­ja­nie nam kultu wizu­al­nie fra­pu­ją­cych doznań, któ­rymi możemy się dzie­lić z naszymi zna­jo­mymi, a także z nie­zna­nymi nam oso­bami, nagra­dza­ją­cymi nas za to laj­kami i dołą­cze­niem do grona naszych fol­lo­wer­sów. Mocno inwe­sto­wali w stra­te­gię wydaw­ni­czą, by wska­zać cel, któ­remu w ich zało­że­niu ma słu­żyć Insta­gram: pre­zen­to­wa­nie wie­lo­ści per­spek­tyw i budze­nie kre­atyw­no­ści. Powstrzy­mali się od wpro­wa­dze­nia takich ele­men­tów spa­mer­skiej tak­tyki Face­bo­oka, jak zasy­py­wa­nie powia­do­mie­niami i mailami. Oparli się doda­niu narzę­dzi wspo­ma­ga­ją­cych budżety influ­en­ce­rów. Nie da się na przy­kład umie­ścić w poście hiper­łą­cza, nie można też udo­stęp­niać cudzego posta, jak robi się to na Face­bo­oku.

Do nie­dawna dbali o nie­zmien­ność mier­ni­ków umoż­li­wia­ją­cych nam porów­ny­wa­nie sie­bie z innymi, a tym samym dąże­nie do osią­ga­nia wyż­szych pozio­mów roz­po­zna­wal­no­ści. Insta­gram w swo­jej apli­ka­cji dał użyt­kow­ni­kom trzy pro­ste miary ich doko­nań: liczbę fol­lo­wer­sów, liczbę obser­wo­wań i lajki pod wsta­wio­nymi zdję­ciami. Taka infor­ma­cja zwrotna wystar­czała, by doświad­cze­nia z Insta­gramem sta­wały się eks­cy­tu­jące, a nawet zdolne uza­leż­nić. Z każ­dym polu­bie­niem i nowym obser­wu­ją­cym użyt­kow­nik odczu­wał drobny przy­pływ satys­fak­cji, kie­ru­jący do ośrod­ków nagrody w mózgu zastrzyk dopa­miny. A gdy z cza­sem ludzie odkry­wali, jak sobie dobrze radzić z Insta­gramem, wzmac­niało to nie tylko ich sta­tus w tej spo­łecz­no­ści, ale i poten­cjał ryn­kowy.

Ze względu na fil­try, pier­wot­nie popra­wia­jące zdję­cia niskiej jako­ści robione tele­fo­nami, Insta­gram wystar­to­wał jako miej­sce poka­zy­wa­nia ludz­kiego życia w wer­sji pod­ra­so­wa­nej. Użyt­kow­nicy zaczęli bez więk­szych opo­rów akcep­to­wać fakt, że wszystko, co widzą, sko­ry­go­wano, by wyglą­dało lepiej. Nad rze­czy­wi­sto­ścią brały górę aspi­ra­cje i kre­atyw­ność. Spo­łecz­ność Insta­grama stwo­rzyła nawet hasz­tag #nofil­ter, by ludzie mogli dawać znać, że wsta­wiają coś zgod­nego z prawdą, bez upięk­szeń.

Kon­tem o naj­więk­szej licz­bie fol­lo­wer­sów, bo liczą­cym ich 322 miliony, jest na Insta­gra­mie @insta­gram, kon­tro­lo­wane przez firmę. Jest to w pełni uza­sad­nione, gdyż wła­śnie firma ma naj­więk­szy wpływ na ukształ­to­wany przez sie­bie świat. W 2018 roku Insta­gram osią­gnął gra­nicę miliarda użyt­kow­ni­ków mie­sięcz­nie – swój drugi kamień milowy ozna­czony „miliar­dem”. Nie­długo póź­niej jego zało­ży­ciele ode­szli z pracy. Systrom i Krie­ger odkryli bowiem, że nawet osią­gnię­cie naj­wyż­szych szcze­bli suk­cesu w biz­ne­sie nie zawsze speł­nia ocze­ki­wa­nia.

1 | PRO­JEKT CODE­NAME

PRO­JEKT CODE­NAME

Powie­dział­bym, że jestem dość nie­bez­pieczny, bo znam się na kodo­wa­niu, ale i wystar­cza­jąco towa­rzy­ski, by sprze­dać naszą firmę. I myślę, że w przed­się­bior­czo­ści to zabój­cze połą­cze­nie1.

– Kevin Systrom, współ­za­ło­ży­ciel Insta­grama

Kevin Systrom nie zamie­rzał rzu­cać szkoły, ale i tak chciał się spo­tkać z Mar­kiem Zuc­ker­ber­giem.

Systrom, liczący jakieś metr dzie­więć­dzie­siąt sześć bru­net o pocią­głej twa­rzy, z lek­kim zezem, poznał tego zało­ży­ciela lokal­nego start-upu przez zna­jo­mych z Uni­wer­sy­tetu Stan­forda w pierw­szej poło­wie 2005 roku, na impre­zie w San Fran­ci­sco, gdzie sączyli piwo z czer­wo­nych, pla­sti­ko­wych kub­ków. Zuc­ker­berg sta­wał się cudow­nym dziec­kiem branży nowych tech­no­lo­gii, a powo­do­wała to praca nad The­Fa­ce­Book.com, sie­cio­wym ser­wi­sem spo­łecz­no­ścio­wym, który zaini­cjo­wał z kole­gami rok wcze­śniej na Uni­wer­sy­te­cie Harvarda, roz­sze­rza­jąc potem zasięg na uczel­niane kam­pusy w całym kraju. Stu­denci uży­wali tej witryny do infor­mo­wa­nia na bie­żąco w nie­wielu sło­wach, czym się zaj­mują, i wsta­wia­nia tych sta­tu­sów na ich „ścianki” na Face­bo­oku. Strona była pro­sta, białe tło z nie­bie­skim obra­mo­wa­niem; niczym nie przy­po­mi­nała ser­wisu Myspace z jego krzy­kli­wym desi­gnem i kon­fi­gu­ro­wal­nymi czcion­kami. Roz­ra­stała się tak szybko, że Zuc­ker­berg uznał, iż powrót na stu­dia nie ma sensu.

W Zao Noodle Bar, nieco ponad pół­tora kilo­me­tra od kam­pusu Stan­forda, sta­rał się teraz prze­ko­nać Systroma do pod­ję­cia takiej samej decy­zji. Obaj nie­dawno osią­gnęli wiek upraw­nia­jący do spo­ży­wa­nia alko­holu, ale Zuc­ker­berg – ćwierć metra niż­szy od Systroma, o jasnych krę­co­nych wło­sach i z bla­do­ró­żową cerą, wiecz­nie w klap­kach Adi­dasa, luź­nych dżin­sach i zapi­na­nej na zamek blu­zie z kap­tu­rem – wyglą­dał znacz­nie mło­dziej. Chciał wzbo­ga­cić face­bo­okowe dozna­nia o wię­cej zdjęć niż tylko pro­fi­lowe i zale­żało mu, by zajął się tym Systrom.

Systro­mowi pochle­biało, że wer­buje go Zuc­ker­berg, któ­rego uwa­żał za hiper­in­te­li­gent­nego. Sie­bie jed­nak nie zali­czał do świet­nych pro­gra­mi­stów. Na Uni­wer­sy­te­cie Stan­forda czuł się jak zwy­kły czło­wiek wśród geniu­szy z całego świata, a pierw­szy i jedyny kurs infor­ma­tyczny zali­czył tylko na ocenę dobrą. Mimo to wpi­sy­wał się w kate­go­rię, któ­rej potrze­bo­wał Zuc­ker­berg. Pocią­gała go foto­gra­fia, a jed­nym z jego pobocz­nych pro­jek­tów była usługa inter­ne­towa Pho­to­box, umoż­li­wia­jąca ludziom wgry­wa­nie pli­ków z dużymi zdję­ciami, a potem udo­stęp­nia­nie ich lub dru­ko­wa­nie, zwłasz­cza po impre­zach jego stu­denc­kiego brac­twa, Sigma Nu.

Pho­to­box sta­no­wił wystar­cza­jący magnes dla Zuc­ker­berga, wtedy jesz­cze nie­prze­sad­nie wyma­ga­ją­cego. Rekru­ta­cja to przy budo­wie start-upów zawsze naj­trud­niej­szy temat, a The­Fa­ce­book.com roz­ra­stał się tak szybko, że potrze­bo­wał sił robo­czych. Kilka mie­sięcy wcze­śniej widziano Zuc­ker­berga przed uni­wer­sy­tec­kim budyn­kiem infor­ma­tyki, jak wzo­ru­jąc się na klu­bach z kam­pusu wer­bu­ją­cych człon­ków, z reklamą swo­jego start-upu w ręce usi­ło­wał przy­cią­gnąć uwagę pro­gra­mi­stów. Teraz ude­rzył z gru­bej rury, wyja­śnia­jąc Systro­mowi, że ofe­ruje mu życiową szansę zna­le­zie­nia się w cen­trum cze­goś naprawdę wiel­kiego w przy­szło­ści. W następ­nej kolej­no­ści Face­book miał się otwo­rzyć na uczniów liceów, a z cza­sem na cały świat. Firma Zuc­ker­berga dążyła do tego, by uzy­skać wię­cej pie­nię­dzy od inwe­sto­rów kapi­ta­ło­wych i któ­re­goś dnia oka­zać się więk­sza niż Yahoo!, Intel czy Hew­lett-Pac­kard.

A potem, gdy restau­ra­cja spraw­dziła kartę kre­dy­tową Zuc­ker­berga, ta nie prze­szła. Winą za to obar­czył on pre­zesa swo­jej firmy, Seana Par­kera.

Kilka dni póź­niej Systrom wybrał się na wycieczkę na pobli­skie wzgó­rza wraz z Fern Man­del­baum, men­torką patro­nu­jącą mu w ramach kursu przed­się­bior­czo­ści – absol­wentką MBA w dzie­dzi­nie inwe­sto­wa­nia na rynku kapi­ta­ło­wym, też z Uni­wer­sy­tetu Stan­forda, ale z 1978 roku. Zanie­po­ko­iło ją, że Systrom, anga­żu­jąc się cał­ko­wi­cie w reali­za­cję nie­swo­ich wizji, może zmar­no­wać swój poten­cjał.

– Nie wchodź w tego Face­bo­oka – powie­działa. – To mrzonka. Daleko nie zaj­dzie.

Systrom przy­znał jej rację. Zresztą nie przy­je­chał do Doliny Krze­mo­wej po to, by się szybko wzbo­ga­cić na jakimś start-upie. Zamie­rzał zdo­być świa­to­wej klasy wykształ­ce­nie i dyplom Stan­forda. Podzię­ko­wał Zuc­ker­ber­gowi za poświę­cony mu czas i zapla­no­wał sobie inny typ przy­gody: stu­dia we Wło­szech, we Flo­ren­cji. Mieli pozo­stać w kon­tak­cie.

• • • • • • • • • • • • •

Flo­ren­cja prze­mó­wiła do Systroma tak, jak nie zdo­łał tego zro­bić Face­book. Apli­ku­jąc na uni­wer­sy­tet, myślał o zro­bie­niu dyplo­mów z inży­nie­rii budow­la­nej i histo­rii sztuki. Widział sie­bie podró­żu­ją­cego po świe­cie, restau­ru­ją­cego stare kate­dry lub malo­wi­dła. Uwiel­biał to, jak nauka kryje się za sztuką i jak pro­ste inno­wa­cje – w rodzaju ponow­nego odkry­cia per­spek­tywy, jakiego doko­nał w dobie Odro­dze­nia archi­tekt Filippo Bru­nel­le­schi – potra­fią cał­ko­wi­cie zmie­nić cha­rak­ter mię­dzy­ludz­kiej komu­ni­ka­cji. Do pięt­na­stego wieku zachod­nie malar­stwo było głów­nie pła­skie i cokol­wiek komik­sowe i dopiero uwzględ­nie­nie per­spek­tywy nadało mu głę­bię, przez co stało się ono bliż­sze hiper­re­ali­zmowi i bar­dziej roz­bu­dzało emo­cje.

Systrom lubił się zasta­na­wiać nad tym, jak coś jest zro­bione, roz­pra­co­wy­wać sys­temy i szcze­góły istotne dla two­rze­nia dzieł wyso­kiej jako­ści. We Flo­ren­cji owład­nęła nim miniob­se­sja na punk­cie wło­skiej sztuki rze­mieśl­ni­czej, zgłę­biał taj­niki winiar­stwa, pro­ces mode­lo­wa­nia skóry na buty, a potem ich szy­cia, a także tech­niki spie­nia­nia mleka dla uzy­ska­nia względ­nie dobrego cap­puc­cino.

Już w cza­sach szczę­śli­wego dzie­ciń­stwa pod­cho­dził do swo­ich zain­te­re­so­wań z żar­li­wo­ścią bada­cza, dążył do dosko­na­ło­ści. Uro­dzony w grud­niu 1983 roku, dora­stał wraz z sio­strą Kate w dwu­kon­dy­gna­cyj­nym domu z dłu­gim pod­jaz­dem, przy wysa­dza­nej drze­wami ulicy w pod­miej­skim Hol­li­ston, około godziny drogi na zachód od Bostonu, w Mas­sa­chu­setts. Jego try­ska­jąca ener­gią mama, Diane, była wice­pre­ze­sem do spraw mar­ke­tingu w pobli­skim Mon­ster.com, a póź­niej w fir­mie Zip­car, i to ona zapo­znała dzieci z inter­ne­tem jesz­cze w cza­sach, gdy łączono się z nim przez tele­fon. Ojciec, Doug, zaj­mo­wał sta­no­wi­sko kie­row­ni­cze w dziale zaso­bów ludz­kich kon­cernu będą­cego wła­ści­cie­lem sieci dys­kon­tów Mar­shalls i Home Goods. Systrom, chło­piec poważny i cie­kawy świata, uwiel­biał wizyty w biblio­tece i gra­nie na kom­pu­te­rze w pierw­szo­oso­bową strze­lankę Doom II, osa­dzoną w fan­ta­styczno-nauko­wym szta­fażu i pełną demo­nów. Zna­jo­mość pod­staw pro­gra­mo­wa­nia pozwo­liła mu two­rzyć wła­sne poziomy tej gry.

Z jed­nej pochła­nia­ją­cej go pasji rzu­cał się w inną, a o kolej­nych sta­diach było w jego oto­cze­niu gło­śno – nie­kiedy dosłow­nie. Pod­czas fazy didżej­skiej, przy­pa­da­ją­cej na pobyt w szkole z inter­na­tem w Mid­dle­sex, spra­wił sobie dwa gra­mo­fony, a za okno swo­jego pokoju w aka­de­miku wysta­wił antenę, żeby nada­wać pro­gramy wła­snego radia, gra­ją­cego niszową wów­czas muzykę elek­tro­niczną. Jako nasto­la­tek wkra­dał się do klu­bów dla ludzi „dwa­dzie­ścia jeden plus”, by obser­wo­wać swo­ich idoli na żywo, ale po alko­hol tam nie się­gał, żeby bar­dziej nie łamać prze­pi­sów2.

Systroma jedni od razu lubili, a inni skre­ślali z miej­sca jako pre­ten­sjo­nal­nego prze­mą­drzalca, lubią­cego się pysz­nić. Potra­fił słu­chać, ale też rwał się do poucza­nia innych w róż­nych kwe­stiach – co było wyni­kiem wie­lo­ści jego zain­te­re­so­wań – wywo­łu­jąc podziw lub zaże­no­wa­nie. Był z tych, któ­rzy, choć wie­dzą, że jest ina­czej, mówią, że nie są w czymś dobrzy lub na coś ni­gdy by się nie zdo­byli, balan­su­jąc na gra­nicy mię­dzy wia­ry­god­no­ścią a nad­mierną samo­kry­tyką. Chcąc wpa­so­wać się w Dolinę Krze­mową, musiał na przy­kład czę­sto pod­kre­ślać swoje ner­dow­skie kwa­li­fi­ka­cje z cza­sów szkoły śred­niej – gra­nie w gry wideo i pisa­nie pro­gra­mów dla przy­jem­no­ści – rzadko nato­miast wspo­mi­nał, że był rów­nież kapi­ta­nem dru­żyny lacrosse3 i że w brac­twie stu­denc­kim miał za zada­nie robić szum wokół orga­ni­zo­wa­nych przez nie imprez. Człon­ko­wie brac­twa cenili jego nowa­tor­skie wyko­rzy­sty­wa­nie wirali jako środka do przy­cią­ga­nia tysięcy uczest­ni­ków. Pierw­szą tego typu pro­duk­cją Systroma był nakrę­cony w 2004 roku klip Moon­splash, przed­sta­wia­jący człon­ków brac­twa tań­czą­cych w mono­chro­ma­tycz­nych kostiu­mach do pio­senki Snoop Dogga, Drop It Like It’s Hot. Pod­czas takich wyda­rzeń Systrom zawsze peł­nił funk­cję didżeja.

Na sto­sun­kowo długi okres pochło­nęła go foto­gra­fia. W szkole śred­niej napi­sał kie­dyś, że lubi za pomocą tego medium „poka­zy­wać wszyst­kim swoje widze­nie świata” oraz „inspi­ro­wać innych do spoj­rze­nia na ten świat nowym okiem”4. Przed wyjaz­dem do Flo­ren­cji, owej kolebki Odro­dze­nia, zdo­był sze­roką wie­dzę o foto­gra­fo­wa­niu i zaosz­czę­dził dość pie­nię­dzy, by po inten­syw­nych poszu­ki­wa­niach kupić jeden z naj­lep­szych apa­ra­tów wyso­kiej jako­ści, na jaki było go stać, z bar­dzo ostrymi obiek­ty­wami. Zamie­rzał robić z niego uży­tek na stu­diach.

Na jego flo­renc­kim nauczy­cielu, nie­ja­kim Char­liem, nie zro­biło to wra­że­nia.

– Nie o dąże­nie do per­fek­cji tu cho­dzi5 – oznaj­mił. – Daj mi go.

Systrom przy­pusz­czał, że pro­fe­sor chce sko­ry­go­wać usta­wie­nia. Tam­ten jed­nak zabrał cenny naby­tek gdzieś na zaple­cze, po czym wró­cił z mniej­szym apa­ra­tem, marki Holga, któ­rym można było robić jedy­nie nie­ostre czarno-białe zdję­cia w for­ma­cie kwa­dratu. W pla­sti­ko­wej obu­do­wie apa­rat wyglą­dał jak zabawka. Char­lie zaka­zał Systro­mowi uży­wa­nia jego wypa­sio­nego apa­ratu przez naj­bliż­sze trzy mie­siące, tłu­ma­cząc, że jakość two­rzo­nej sztuki nie musi zale­żeć od klasy apa­ratu.

– Naucz się kochać nie­do­sko­na­ło­ści – pouczył go.

Tak więc Systrom przez całą zimę 2005 roku na pierw­szym roku stu­diów pstry­kał fotki w roz­ma­itych kafej­kach, usi­łu­jąc odkryć piękno nie­wy­raź­nych, źle zogni­sko­wa­nych zdjęć. Ten pomysł – nada­wa­nie kwa­dra­to­wym foto­gra­fiom zna­mion sztuki za pomocą obróbki – utkwił mu gdzieś z tyłu głowy, Na razie waż­niej­sza była wie­dza, że o tym, iż coś jest lep­sze, nie decy­duje sto­pień tech­nicz­nej zło­żo­no­ści.

Jed­no­cze­śnie snuł plany na nad­cho­dzące lato. Uni­wer­sy­tecki pro­gram May­field Fel­lows, wpro­wa­dza­jący w przed­się­bior­czość, do któ­rego led­wie się zała­pał, wyma­gał odby­cia prak­tyki w jakimś start-upie6. Jak wszy­scy stu­denci Stan­fordu, Systrom z bli­ska oglą­dał odra­dza­nie się prze­my­słu inter­ne­to­wego. Pierw­sze poko­le­nie inter­netu dążyło do prze­nie­sie­nia zaso­bów infor­ma­cji i swo­jej dzia­łal­no­ści do sieci, zasi­la­jąc tym przy­po­mi­na­jący gorączkę złota boom dotco­mów z końca lat 90. dwu­dzie­stego wieku, ową bańkę spe­ku­la­cyjną, która pry­sła w 2001 roku. Nowa gene­ra­cja, którą inwe­sto­rzy odci­nali od tam­tego peł­nego pora­żek okresu umow­nym okre­śle­niem „Inter­net 2.0”, sta­wiała na uatrak­cyj­nia­nie stron inter­ne­to­wych i zwięk­sza­nie ich inte­rak­tyw­no­ści dzięki infor­ma­cjom two­rzo­nym przez użyt­kow­ni­ków, jak choćby recen­zje restau­ra­cji i blogi.

Więk­szość tej mod­nej branży tech­no­lo­gicz­nej sku­piła się w pod­miej­skim Palo Alto, gdzie firmy o nazwach takich jak Zaz­zle czy Film­Loop otwie­rały pla­cówki w cen­trum, ze wzglę­dów rekru­ta­cyj­nych jak naj­bli­żej Uni­wer­sy­tetu Stan­forda, zaj­mu­jąc opusz­czone nie­ru­cho­mo­ści7. Wła­śnie tam kie­ro­wali się kole­dzy Systroma z pro­gramu. Tyle że Palo Alto było, jak na miej­sce, w któ­rym czło­wiek ma spę­dzić lato, nudne.

Systrom, czy­ta­jąc w „New York Time­sie” o modzie na inter­ne­towe sta­cje radiowe, zoba­czył wzmiankę o fir­mie Odeo, będą­cej czymś w rodzaju giełdy dla sie­cio­wych pod­ca­stów. Posta­no­wił wła­śnie tam ubie­gać się o prak­tykę. Zary­zy­ko­wał wysła­nie maila do dyrek­tora gene­ral­nego Evana Wil­liamsa, od paru lat zaan­ga­żo­wa­nego w ten start-up z sie­dzibą w San Fran­ci­sco, o czter­dzie­ści pięć minut jazdy na pół­noc od miej­sca zamiesz­ka­nia Systroma. Wil­liams zasły­nął już w światku nowych tech­no­lo­gii sprze­dażą Google’owi plat­formy blo­go­wej Blog­ger. Systrom dostał się na tę prak­tykę. Codzien­nie dojeż­dżał kolejką do mia­sta bar­dzo eks­cy­tu­ją­cego, ze świet­nymi barami z whi­skey i prężną sceną muzyczną.

• • • • • • • • • • • • •

Jack Dor­sey, nowy naby­tek Odeo w dzie­dzi­nie infor­ma­tyki, spo­dzie­wał się, że dwu­dzie­sto­dwu­letni prak­ty­kant, obok któ­rego przyj­dzie mu sie­dzieć całe lato, nie da się polu­bić. Eks­klu­zywny pro­gram z zakresu przed­się­bior­czo­ści i eli­tarną uczel­nię ze Wschod­niego Wybrzeża postrze­gał jako twory ste­rylne i sfor­ma­li­zo­wane, zdolne ukształ­to­wać tylko osob­nika wyzby­tego kre­atyw­no­ści.

On sam, dwu­dzie­sto­dzie­wię­cio­la­tek wyrzu­cony z Uni­wer­sy­tetu Nowo­jor­skiego, z anar­chi­stycz­nym tatu­ażem i kol­czy­kiem w nosie, postrze­gał sie­bie bar­dziej jako arty­stę. Cza­sami na przy­kład marzyło mu się pro­jek­to­wa­nie ubrań8. Był infor­ma­ty­kiem, ale trak­to­wał to tylko jako śro­dek do celu – pozwa­la­jący na two­rze­nie cze­goś z niczego jedy­nie za pomocą kodu. No i jesz­cze na opła­ce­nie czyn­szu. Nie był z tych, co wie­dzą, jaki uży­tek robić z prak­ty­kan­tów.

Ku zasko­cze­niu Dor­seya szybko się z Systro­mem zaprzy­jaź­nili. W lof­cie przy Bran­nan Street pra­cow­ni­ków była led­wie garstka9, prze­waż­nie wegan, tę dwójkę połą­czyły więc wędrówki na prze­rwach śnia­da­nio­wych po kanapki z miej­sco­wych deli­ka­te­sów. Oka­zało się też, że obaj gustują w spe­cy­ficz­nej muzyce i cenią wyso­ko­ga­tun­kową kawę. Do wspól­nych zain­te­re­so­wań nale­żała także foto­gra­fia. W Krze­mo­wej Doli­nie nie­wielu było infor­ma­ty­ków, z któ­rymi Dor­sey mógł roz­ma­wiać na takie tematy. Schle­biało mu też, że Systrom prosi jego, kom­pu­te­ro­wego samo­uka, o pomoc w pro­gra­mo­wa­niu.

Systrom miał też swoje dzi­wac­twa. Nauczyw­szy się dosko­na­lić język skryp­towy Java­Script, zadbał o dopro­wa­dza­nie do per­fek­cji składni i stylu, żeby były miłe dla oka. Zda­niem Dor­seya nie miało to sensu, a w haker­skiej kul­tu­rze Doliny Krze­mo­wej, sza­nu­ją­cej przede wszyst­kim szyb­kość dzia­ła­nia, gra­ni­czyło z bluź­nier­stwem. Nie liczy się, że kilka wier­szy tek­stu łączysz za pomocą cyfro­wego odpo­wied­nika taśmy kle­ją­cej, ważne, że sku­tecz­nie. Piękno budowy kodu nie obcho­dziło nikogo oprócz Systroma.

Rów­nie filo­zo­ficzne podej­ście miał i do innych inte­lek­tu­al­nych zain­te­re­so­wań, które u Dor­seya nie miały oka­zji się wykształ­cić. Mimo to Dor­sey dostrze­gał coś z sie­bie w tym prak­ty­kan­cie, wyraź­nie mają­cym dość roze­zna­nia w kul­tu­rze, by wyra­żać swoje opi­nie na jej temat, a nie poprze­sta­wać na byciu try­bi­kiem w maszy­nie lub na boga­ce­niu się, jak inne osoby z wykształ­ce­niem biz­ne­so­wym. Dor­seya cie­ka­wiło, co będzie, gdy Systrom wresz­cie tro­chę zwolni. Dowie­dział się, że prak­ty­kant po zro­bie­niu dyplomu zamie­rza się zatrud­nić w Google’u. W mar­ke­tingu pro­duk­to­wym. „Kasa” – pomy­ślał wtedy Dor­sey. Typowe dla chło­paka po Stan­for­dzie.

• • • • • • • • • • • • •

Przez ostatni rok na Uni­wer­sy­te­cie Stan­forda, ten pomię­dzy Odeo a Google’em, Systrom dora­biał sobie, ser­wu­jąc espresso w Caffé del Doge, przy Uni­ver­sity Ave­nue w Palo Alto10. Któ­re­goś dnia zaszedł tam Zuc­ker­berg i zasko­czyło go, że stu­dent, któ­rego pró­bo­wał zwer­bo­wać, pra­cuje w kawiarni. Wyglą­dało na to, że Zuc­ker­berg jesz­cze się nie pogo­dził z tam­tym odrzu­ce­niem pro­po­zy­cji. Nie­zbyt skład­nie zło­żył zamó­wie­nie i prze­szedł dalej.

The­Fa­ce­book.com, znany już pod prost­szą nazwą Face­book, umoż­li­wił wsta­wia­nie zdjęć w paź­dzier­niku 2005 roku bez pomocy Systroma. Kolejny, o dwa mie­siące póź­niej­szy, wyna­la­zek, jakim była moż­li­wość ozna­cza­nia zna­jo­mych na zdję­ciach, oka­zał się dla tej firmy jesz­cze bar­dziej docho­dowy. Ludzie nie­ma­jący jesz­cze kont na Face­booku dowia­dy­wali się nagle z maili, że w inter­ne­cie poja­wiły się zdję­cia z ich podo­bi­znami, kor­ciło ich więc, żeby tro­chę pokli­kać i je zoba­czyć. Zostało to uznane za jedną z naj­waż­niej­szych mani­pu­la­cji Face­booka, nieco pod­szy­tych grozą, ale łapią­cych coraz to nowe osoby w jego sieć spo­łecz­no­ściową,

Systrom poczuł, że umknęła mu jakaś szansa. Skoro z Face­bo­oka korzy­stało już ponad pół miliona ludzi, pojął, że błęd­nie oce­nił jego per­spek­tywy. Spró­bo­wał to nad­ro­bić i nawią­zał kon­takt z jed­nym z pra­cow­ni­ków odpo­wie­dzial­nych u Zuc­ker­berga za gospo­da­ro­wa­nie pro­duk­tami. Gdy tam­ten prze­stał odpo­wia­dać na maile, Systrom uznał, że nie są nim zain­te­re­so­wani.

Ekipa z Odeo wypusz­czała nową aktu­ali­za­cję ich pro­duktu, nazwaną Twttr, co wyma­wiało się jako „tuit­ter”, a jej dyrek­to­rem gene­ral­nym był Dor­sey. Systrom pozo­sta­wał w kon­tak­cie z nim i resztą daw­nych współ­pra­cow­ni­ków i czę­sto korzy­stał z ich ser­wisu, wrzu­ca­jąc posty o tym, co aktu­al­nie pitrasi, pije lub ogląda, cho­ciaż zamie­ścić tam można było jedy­nie tekst. Ktoś z Odeo powie­dział mu, że przyj­dzie czas, iż za ich pośred­nic­twem będą się komu­ni­ko­wać cele­bryci oraz wiel­kie marki. „Zwario­wali – pomy­ślał wtedy Systrom. – Po coś takiego nikt nie się­gnie”11. Nie potra­fił sobie wyobra­zić, jaki byłby z tego poży­tek. Oni też nie zapro­po­no­wali mu odno­wie­nia współ­pracy.

Więk­szość ludzi nie ma oka­zji zatrud­nie­nia się w kul­to­wej fir­mie na wcze­snym eta­pie jej dzia­łal­no­ści. Systrom obie takie szanse zmar­no­wał, wybie­ra­jąc zamiast nich coś znacz­nie mniej ryzy­kow­nego. Dla niego zatrud­nie­nie się w Google’u po ukoń­cze­niu Uni­wer­sy­tetu Stan­forda – z dyplo­mem z zarzą­dza­nia nauką i inży­nie­rią – było tak oczy­wi­ste jak pój­ście do szkoły wyż­szego szcze­bla. Cze­kało go wyna­gro­dze­nie z płacą pod­sta­wową około 60 tysięcy dola­rów12 – liche w porów­na­niu z rewo­lu­cjo­ni­zu­ją­cym życie bogac­twem, które zaofe­ro­wałby Face­book – ale zali­czyłby też inten­sywne szko­le­nie z logiki rzą­dzą­cej Doliną Krze­mową.

Zało­żony w 1998 roku Google wszedł do oferty publicz­nej, pro­du­ku­jąc tylu milio­ne­rów, że mogli oni wydźwi­gnąć Dolinę Krze­mową z zapa­ści po tąp­nię­ciu dotco­mów. W 2006 roku, gdy do firmy dołą­czył Systrom, liczyła pra­wie 10 tysięcy pra­cow­ni­ków. O wiele spraw­niej­sza i znacz­nie bar­dziej roz­po­zna­walna od maleń­kiego Odeo, miała kadrę kie­row­ni­czą zło­żoną głów­nie z byłych stu­den­tów Stan­fordu, podej­mu­ją­cych decy­zje w opar­ciu o dane. To te wzorce postę­po­wa­nia skło­niły Marissę Mayer, póź­niej­szą dyrek­tor gene­ralną Yahoo!, w Google’u zaj­mu­jącą się pro­jek­tem strony domo­wej, do słyn­nego prze­te­sto­wa­nia czter­dzie­stu jeden odcieni nie­bie­skiego w celu usta­le­nia, który z nich będzie się naj­le­piej wyświe­tlał w wyszu­ki­warce i zapewni naj­więk­szą kli­kal­ność. Prze­waga lekko wpa­da­ją­cego w fio­let nie­bie­skiego nad odcie­niami nieco zie­leń­szymi pomo­gła zwięk­szyć przy­chody o 200 milio­nów dola­rów w skali roku13. Zmiany pozor­nie nie­znaczne mogą bowiem oka­zać się bar­dzo zna­czące, gdy są powie­lane przez miliony lub miliardy użyt­kow­ni­ków.

Pewna firma wyszu­ku­jąca infor­ma­cje prze­pro­wa­dziła tysiące podob­nych badań – tak zwa­nych testów A/B, poka­zu­ją­cych oddzia­ły­wa­nie róż­no­ra­kich doznań zwią­za­nych z pro­duk­tami na różne seg­menty bazy użyt­kow­ni­ków. W Google’u zakła­dano, że każ­demu pro­ble­mowi odpo­wiada ade­kwatne roz­wią­za­nie, do któ­rego można dojść drogą ana­lizy ilo­ścio­wej. Metody tej firmy koja­rzyły się Systro­mowi z dzia­ła­niami cudow­nych dzieci ze szkol­nego kursu infor­ma­tyki, pró­bu­ją­cych robić wra­że­nie pory­wa­niem się na rze­czy prze­sad­nie skom­pli­ko­wane. W takich oko­licz­no­ściach łatwo było o roz­wią­za­nie nie­wła­ści­wego pro­blemu. Gdyby googlersi stu­dio­wali foto­gra­fikę, mogliby na przy­kład, zamiast do robie­nia jak naj­bar­dziej impo­nu­ją­cych zdjęć, dążyć do zapro­jek­to­wa­nia naj­lep­szego apa­ratu foto­gra­ficz­nego. Dla Char­liego byłby to wstrząs.

Zda­niem Systroma bar­dziej eks­cy­tu­jące było, gdy pra­cow­nicy Google’a wycho­dzili poza ści­śle okre­ślone metody i odwo­ły­wali się do swo­jej intu­icji. W ramach pracy pisał tekst mar­ke­tin­gowy dla Gma­ila, któ­rego zespół pró­bo­wał roz­wią­zać pro­blem zbyt wol­nego dostępu użyt­kow­ni­ków do adre­so­wa­nych do nich maili. Zapro­po­no­wali roz­wią­za­nie kre­atywne: jak tylko ktoś wcho­dził na Gmail.com i zaczy­nał wpi­sy­wać swój login, Google przy­stę­po­wał do łado­wa­nia tych wia­do­mo­ści do jego skrzynki i robił to też w cza­sie, gdy ta osoba wpi­sy­wała hasło. Zaraz po klik­nię­ciu potwier­dza­ją­cym zalo­go­wa­nie część maili była już gotowa do czy­ta­nia, co pod­no­siło jakość doświad­cze­nia użyt­kow­nika, nie wyma­ga­jąc przy tym zwięk­sze­nia pręd­ko­ści łącza inter­ne­to­wego.

Google nie był zain­te­re­so­wany dopusz­cze­niem Systroma do pracy nad two­rze­niem pro­duk­tów, gdyż nie miał on dyplomu z infor­ma­tyki, nato­miast pisa­nie tek­stów mar­ke­tin­go­wych tak go znu­dziło, że zaczął uczyć młod­szego kolegę sztuki robie­nia latte w kor­po­ra­cyj­nych eks­pre­sach do kawy. Koniec koń­ców zain­te­re­so­wał się zespo­łem Google’a do spraw umów, gdzie obser­wo­wał, jak ten gigant tech­no­lo­gii sądzi się z mniej­szymi fir­mami, a potem je wchła­nia. Chciał robić w Power­Po­in­cie pre­zen­ta­cje z ana­li­zami celów i oka­zji ryn­ko­wych. Był tylko jeden pro­blem: w 2008 roku gospo­darka USA pogrą­żała się w kry­zy­sie, który zaczął się od rynku kre­dy­tów hipo­tecz­nych. Google niczego nie kupo­wał.

– Co powi­nie­nem zro­bić? – zapy­tał Systrom jed­nego ze współ­pra­cow­ni­ków.

– Zająć się gol­fem – zasu­ge­ro­wał tam­ten.

„Na golfa jestem za młody” – uznał Systrom. Nade­szła pora, by ruszyć dalej.

• • • • • • • • • • • • •

Przed ukoń­cze­niem dwu­dzie­stego pią­tego roku życia Systrom miał już oka­zję się prze­ko­nać, jak bar­dzo Face­book jest nasta­wiony na roz­wój, jak cha­otyczny jest Twit­ter i jak zde­cy­do­wa­nie Google pod­po­rząd­ko­wuje się prze­strze­ga­niu pro­ce­dur i aka­de­mic­kiemu tokowi myśle­nia. Zdą­żył poznać swo­ich sze­fów i zro­zu­mieć ich moty­wa­cje, co odarło ich z aury tajem­ni­czo­ści. Z zewnątrz Dolina Krze­mowa jawiła się jako wło­ści geniu­szy. Będąc wewnątrz, Systrom widział wyraź­nie, że wszy­scy – jak on – są podatni na ciosy, napo­ty­kają trud­no­ści i kom­bi­nują, jak się z nimi mie­rzyć. Systrom nie był ner­dem, hake­rem ani infor­ma­ty­kiem z branży finan­so­wej. Mimo to mógł mieć nie mniej­sze zadatki na przed­się­biorcę niż inni.

Nie chcąc ryzy­ko­wać zaczy­na­nia cze­goś nowego przy braku docho­dów, zatrud­nił się jako mene­dżer pro­duktu w maleń­kim start-upie Next­stop, two­rzą­cym ser­wis inter­ne­towy dla ludzi chcą­cych się dzie­lić pora­dami z zakresu tury­styki. Rów­no­cze­śnie wie­czo­rami i w week­endy sta­rał się roz­wi­jać swoją nową umie­jęt­ność: two­rze­nie apli­ka­cji na urzą­dze­nia mobilne.

W 2009 roku kawiar­nie San Fran­ci­sco były pełne ludzi, tak jak Systrom maj­stru­ją­cych coś na boku i sta­wia­ją­cych na to, że tele­fony komór­kowe zapo­cząt­kują nową tech­no­lo­giczną gorączkę złota, obie­cu­jącą o wiele wię­cej, niż przy­niósł Inter­net 2.0. Po tym jak Apple w 2007 roku wypu­ścił na rynek iPhone’a, smart­fony zaczęły zmie­niać obli­cze inter­netu. Sieć prze­stała być wyłącz­nie miej­scem wyko­ny­wa­nia okre­ślo­nych czyn­no­ści: spraw­dza­nia poczty elek­tro­nicz­nej czy korzy­sta­nia z wyszu­ki­warki Google – jawiła się teraz jako coś dają­cego się wpi­sać w codzienne życie, nosiło się ją prze­cież w kie­szeni.

Pro­jek­tanci byli w sta­nie ofe­ro­wać cał­kiem nowe typy opro­gra­mo­wa­nia, które ludzie mogli mieć zawsze przy sobie. Wio­sną 2009 roku szcze­gólną popu­lar­no­ścią cie­szyły się wiel­kie ser­wisy inter­ne­towe, jak Face­book czy Pan­dora, ale popyt był też na tak spe­cy­ficzne pro­gra­miki jak Bikini Blast, ofe­ru­jący pikantne obrazki jako tło ekranu w tele­fo­nie, albo iFart – apli­ka­cja, dzięki któ­rej naci­ska­nie kla­wi­szy wyzwa­lało roz­ma­ite odgłosy, w natu­rze koja­rzące się ze wzdę­ciami14. Rywa­li­za­cja na apki była dostępna dla wszyst­kich, a przo­do­wali w niej głów­nie dwu­dzie­sto­pa­ro­lat­ko­wie z San Fran­ci­sco, pod­rzu­ca­jący użyt­kow­ni­kom tele­fo­nów coraz to nowe kon­cepty, by spraw­dzić, który z nich się przyj­mie.

Systrom uznał, że braki umie­jęt­no­ści tech­nicz­nych – nie umiał bowiem two­rzyć apli­ka­cji, jedy­nie mobilne strony inter­ne­towe – nad­robi swoją względną wszech­stron­no­ścią, dzięki któ­rej łatwiej będzie mógł wpaść na atrak­cyj­niej­sze i cie­kaw­sze dla zwy­czaj­nych ludzi pomy­sły. Uczył się roz­wi­jać je w prak­tyce, tak samo jak kie­dyś zgłę­biał taj­niki mik­so­wa­nia muzyki jako didżej, uczył się kre­ślić w piance latte zarysy liści czy dosko­na­lił umie­jęt­no­ści foto­gra­ficzne. Wypu­ścił kilka róż­nego typu pro­jek­tów, w tym ser­wis Dishd dla ludzi chcą­cych oce­niać ser­wo­wane potrawy, a nie odwie­dzane restau­ra­cje. Gre­gor Hoch­muth – kolega z Uni­wer­sy­tetu Stan­forda – pomógł mu w tym, two­rząc narzę­dzie pozwa­la­jące prze­glą­dać w inter­ne­cie jadło­spisy roz­ma­itych lokali w taki spo­sób, by użyt­kow­nik poszu­ku­jący na przy­kład dań z tuń­czy­kiem w skła­dzie mógł zna­leźć całą listę restau­ra­cji, które je ser­wują.

Jesz­cze w tym samym roku Systrom stwo­rzył coś, co nazwał Burbn na cześć whi­skey z Ken­tucky, w któ­rej gusto­wał. Była to mobilna strona inter­ne­towa, ide­al­nie wpi­su­jąca się w życie towa­rzy­skie, jakie wiódł, rusza­jąc w mia­sto. Umoż­li­wiała ludziom poda­wa­nie infor­ma­cji o miej­scach, w któ­rych prze­by­wają lub do któ­rych się wybie­rają, żeby zna­jomi mogli ich tam zna­leźć. Im czę­ściej użyt­kow­nik gdzieś się wypusz­czał, tym wię­cej zdo­by­wał wir­tu­al­nych nagród. Na kolory tła skła­dały się nie­atrak­cyjny brąz i czer­wień, mające przy­wo­dzić na myśl butelkę bur­bona z zakrętką ocie­ka­jącą czer­wo­nym woskiem. Chcąc dodać do swo­jego posta zdję­cie, nale­żało prze­słać je mailem. Innej tech­nicz­nej moż­li­wo­ści nie było. Pomysł jed­nak i tak oka­zał się na tyle dobry, że wpi­sał się w rywa­li­za­cję na apki, jaka zdo­mi­no­wała Dolinę Krze­mową.

W lutym 2010 roku Systrom, zde­ter­mi­no­wany, by wresz­cie wyko­nać swój ruch i uza­sad­nić odej­ście z Next­stopu, wybrał się do Madrone Art Baru w dziel­nicy San Fran­ci­sco, zwa­nej Pan­han­dle, na ban­kiet na cześć start-upu Hunch. Miało się tam roić od inwe­sto­rów kapi­tału ryzyka15, głów­nie dzięki zna­nym z wcze­śniej­szych suk­ce­sów sze­fom Hun­cha: Cate­ri­nie Fake, współ­za­ło­ży­cielce Flic­kra, witryny do prze­cho­wy­wa­nia i udo­stęp­nia­nia zdjęć, którą w 2005 roku odprze­dała Yahoo! podobno za 35 milio­nów dola­rów, i Chri­sowi Dixo­nowi, który sprze­dał firmę zaj­mu­jącą się bez­pie­czeń­stwem w inter­ne­cie, współ­za­ło­żoną przez niego w 2006 roku16.

Przy kok­taj­lach Systrom poznał dwóch waż­nych kapi­ta­łow­ców z ksią­żecz­kami cze­ko­wymi na podo­rę­dziu: Marca Andre­es­sena, współ­za­ło­ży­ciela Net­scape’a, pro­wa­dzą­cego teraz fun­dusz Andre­es­sen Horo­witz, jed­nego z naj­pręż­niej­szych w Doli­nie inwe­sto­rów kapi­tału wyso­kiego ryzyka (ven­ture capi­tals, w skró­cie: VC), i Steve’a Ander­sona, który pro­wa­dził nie tak znaną firmę Base­line Ven­tu­res, kon­cen­tru­jącą się na inwe­sty­cjach w począt­ko­wej fazie roz­woju przed­się­wzięć.

Ander­so­nowi spodo­bał się fakt, że Systrom – z Uni­wer­sy­te­tem Stan­forda i Google’em w życio­ry­sie oraz dużą dozą pew­no­ści sie­bie – nie ma jesz­cze inwe­sto­rów zain­te­re­so­wa­nych jego pomy­słami na opro­gra­mo­wa­nie dla komó­rek. Cie­szyło go, gdy pierw­szy coś wypa­trzył. Poży­czył od Systroma tele­fon i wysłał do sie­bie mail: „Sprawdź to”.

Od tam­tej pory ci dwaj spo­ty­kali się co parę tygo­dni w Grove przy Chest­nut Street, by zamó­wić cap­puc­cino i roz­ma­wiać o poten­cjale Burbna. Z tego pro­gramu Systroma korzy­stało zale­d­wie kil­ka­dzie­siąt osób – jego zna­jomi i zna­jomi tych zna­jo­mych. Powie­dział on, że potrze­buje około 50 tysięcy dola­rów, żeby w opar­ciu o pro­gram stwo­rzyć firmę z praw­dzi­wego zda­rze­nia. Ander­son wyra­ził zain­te­re­so­wa­nie tym ukła­dem, ale pod jed­nym warun­kiem.

– Naj­więk­sze ryzyko polega na tym, że jesteś jedy­nym zało­ży­cie­lem – wyja­śnił Systro­mowi. – Zwy­kle nie inwe­stuję w solowe przed­się­wzię­cia. – Pod­kre­ślił, że jeśli na samym szczy­cie nie będzie jesz­cze kogoś, nikt nie ostrzeże Systroma, że popeł­nia błąd, ani nie zachęci go do ulep­sze­nia pomy­słów.

Systrom oznaj­mił, że się na to zga­dza, i w pod­sta­wo­wych usta­le­niach uwzględni 10 pro­cent udziału w kapi­tale spółki dla ewen­tu­al­nego współ­za­ło­ży­ciela. Tak oto wyglą­dały początki firmy, która miała zostać Insta­gra­mem.

• • • • • • • • • • • • •

Oczy­wi­stym kan­dy­da­tem na part­nera w two­rze­niu firmy był Hoch­muth, kum­pel Systroma od maj­stro­wa­nia przy apkach. Tyle że jemu dobrze było w Google’u.

– Czemu nie zaga­dasz do Mike’a? – zasu­ge­ro­wał.

Mike Krie­ger też był stu­den­tem Stan­fordu, dwa lata niżej od Systroma, ale Systrom znał go z pro­gramu May­field Fel­low­ship. Poznali się przed laty na even­cie sie­cio­wym wpi­sa­nym w ten pro­gram, kiedy to Krie­ger, wyczy­taw­szy z iden­ty­fi­ka­tora Systroma, że pra­cuje w Odeo, wypy­ty­wał go, jaka to firma. Potem na jakiś czas znik­nął Systro­mowi z oczu, bo robił dyplom z „sys­te­mów sym­bo­licz­nych” – słyn­nego pro­gramu Uni­wer­sy­tetu Stan­forda, słu­żą­cego zro­zu­mie­niu psy­cho­lo­gii inte­rak­cji czło­wieka z kom­pu­te­rem. Pracę koń­cową poświę­cił Wiki­pe­dii, któ­rej jakoś udało się zbu­do­wać wokół sie­bie spo­łecz­ność wolon­ta­riu­szy aktu­ali­zu­ją­cych i reda­gu­ją­cych tę inter­ne­tową ency­klo­pe­dię. W 2010 roku pra­co­wał w Meebo, ser­wi­sie umoż­li­wia­ją­cym bły­ska­wiczne prze­sy­ła­nie infor­ma­cji.

Systrom dosyć lubił Krie­gera, dobro­dusz­nego, zrów­no­wa­żo­nego i zawsze uśmiech­nię­tego, a przy tym o wiele bar­dziej doświad­czo­nego pro­gra­mi­sty niż on sam. Krie­ger był sza­ty­nem o pro­stych dłuż­szych wło­sach i owal­nej, gładko wygo­lo­nej twa­rzy, w oku­la­rach o pro­sto­kąt­nych opraw­kach. Ostat­nio wpa­dali na sie­bie w week­endy w San Fran­ci­sco w knajpce zwa­nej Cof­fee Bar, gdzie dzie­lili się spo­strze­że­niami ze swo­ich pobocz­nych pro­jek­tów i wymie­niali radami. Krie­ger był jed­nym z pierw­szych teste­rów Burbna i podo­bało mu się, że ta strona wyko­rzy­stuje też media wizu­alne, nie tylko aktu­ali­zo­wa­nie sta­tusu.

Podob­nie jak Systrom, Krie­ger nie miał poję­cia, jakie osta­tecz­nie znaj­dzie sobie miej­sce w świe­cie start-upów. Dora­stał w Bra­zy­lii, z prze­rwami na pobyty w Por­tu­ga­lii i Argen­ty­nie, gdyż jego ojciec pra­co­wał dla firmy Seagram, reno­mo­wa­nego pro­du­centa napo­jów alko­ho­lo­wych. On także lubił muzykę, nawet grał na gita­rze dwu­na­sto­stru­no­wej. W szkole śred­niej tro­chę się inte­re­so­wał pro­jek­to­wa­niem stron inter­ne­to­wych, ale z żad­nym przed­się­biorcą z branży tech­no­lo­gicz­nej ni­gdy nie miał stycz­no­ści. Po przy­jeź­dzie do USA w 2004 roku na stu­dia na Uni­wer­sy­te­cie Stan­forda szybko uznał, że odna­la­złby się w tej branży.

Plan Krie­gera zakła­dał początki w Meebo, fir­mie śred­niej wiel­ko­ści, potem awans do cze­goś mniej­szego, ale sta­no­wią­cego więk­sze wzy­wa­nie, by po kilku latach, gdy już zdo­bę­dzie odpo­wied­nią wie­dzę, ruszyć z wła­snym pro­jek­tem. W mię­dzy­cza­sie, prze­sia­du­jąc w wol­nych chwi­lach w kafej­kach, zaj­mo­wał się two­rze­niem apek na iPhone’a. Pierw­szą, jaką stwo­rzył z pomocą kolegi, uzdol­nio­nego pro­jek­tanta, był Crime Desk SF. Pro­gram nakła­dał dane z kro­nik kry­mi­nal­nych San Fran­ci­sco na widoki z kamer, dzięki czemu oglą­da­jąc realny świat, można było wie­dzieć, co wyda­rzyło się w pobliżu. Poświę­cili dużo czasu na to, by apka pięk­nie się pre­zen­to­wała – nie­stety, nikt nie chciał z niej korzy­stać.

Krie­ger powie­dział Systro­mowi, że ofe­ruje swoją pomoc, jeśli będzie trzeba kogoś jesz­cze do pracy przy Burb­nie. Z kolei Systrom, mając Ander­sona jako inwe­stora, wyja­wił Krie­gerowi, że pomysł prze­ra­dza się w firmę z praw­dzi­wego zda­rze­nia, z rze­czy­wi­stą odpo­wie­dzial­no­ścią finan­sową, po czym zapy­tał go, czy chciałby zostać ofi­cjal­nym współ­za­ło­ży­cie­lem.

– Jestem zain­te­re­so­wany – odparł Krie­ger. Decy­zja wyda­wała mu się oczy­wi­sta: mógłby pra­co­wać w San Fran­ci­sco, zamiast dojeż­dżać do Doliny, do Meebo, poma­gałby two­rzyć coś w nowej i nie­sa­mo­wi­tej dzie­dzi­nie apli­ka­cji na urzą­dze­nia mobilne, a do tego robiłby to z gościem, z któ­rym już zna­leźli wspólny język.

Krie­ger przy podej­mo­wa­niu waż­nych decy­zji czę­sto mie­wał silne prze­czu­cia co do ich efek­tów. Zawsze jed­nak sta­rał się – ze wzglę­dów stra­te­gicz­nych – zna­leźć dla sie­bie popar­cie. W tym przy­padku wie­dział, że rodzice w São Paulo będą zanie­po­ko­jeni, iż ich syn – wciąż na wizie imi­gra­cyj­nej – tak pochop­nie decy­duje o wybo­rze ścieżki kariery. Dla­tego przed­sta­wiał im ten pomysł stop­niowo.

– Hej, zasta­na­wiam się, czy nie byłoby cie­ka­wie dołą­czyć do cał­kiem nowego start-upu! – powie­dział po por­tu­gal­sku, zastrze­ga­jąc, że zrobi to tylko wtedy, gdy nada­rzy się odpo­wied­nia oka­zja.

Po kilku dniach ponow­nie zadzwo­nił.

– Hej, pozna­łem cie­ka­wego gościa. – Opo­wie­dział o Systro­mie i o tym, nad czym on pra­cuje.

Pod koniec tygo­dnia zate­le­fo­no­wał w końcu po to, żeby oznaj­mić rodzi­com, iż po zba­da­niu sprawy posta­no­wił stać się współ­za­ło­ży­cie­lem firmy Systroma, zwa­nej Burbn. Doce­nia­jąc fakt, że ich syn na pod­ję­cie decy­zji poświę­cił tyle czasu, w pełni go poparli.

• • • • • • • • • • • • •

Następ­nie nale­żało prze­ko­nać rząd USA. W stycz­niu 2010 roku Krie­ger zatrud­nił praw­niczkę do spraw imi­gra­cyj­nych z doświad­cze­niem w wizach dla Bra­zy­lij­czy­ków (jej klien­tami byli dotąd głów­nie fry­zje­rzy). W związku ze swoją wizą imi­gra­cyjną wystą­pił o zezwo­le­nie na zmianę pra­co­dawcy na Burbn. Urzęd­nicy roz­pa­tru­jący jego sprawę prze­ko­nali się, że Burbn zgro­ma­dził kapi­tał, ale ich nie­uf­ność budziło coś innego – czy firma ma biz­ne­splan?

Oczy­wi­ście nie miała. Fun­du­sze pozwa­lały im na to samo, co robił Face­book; mogli pró­bo­wać przy­zwy­czaić klien­tów do swo­jego pro­duktu, zanim zaczną zaro­biać na tym pie­nią­dze. Tego jed­nak Krie­ger i Systrom nie mogli powie­dzieć. Wyja­śnili urzęd­ni­kom, że zamie­rzają zara­biać na sys­te­mie lokal­nych kupo­nów do barów, restau­ra­cji i skle­pów, o któ­rych odwie­dze­niu ludzie powia­do­mią swo­ich zna­jo­mych. Dodali, że wśród swo­ich kon­ku­ren­tów mają takie firmy, jak Four­squ­are i Gowalla. Przed­sta­wili też wykres, z któ­rego wyni­kało, że w trze­cim roku dzia­łal­no­ści przy­pusz­czal­nie będą mieć milion użyt­kow­ni­ków. Sami śmiali się z tego, jakie to nie­praw­do­po­dobne.

Cze­ka­jąc na decy­zję, czy prawo pozwoli im pra­co­wać razem w Burbn, Krie­ger i Systrom spraw­dzali też, czy taka wspólna praca się im spodoba. Kilka wie­czo­rów w tygo­dniu spę­dzali razem w Far­ley’s, kafejce w dziel­nicy Potrero Hill, gdzie na ścia­nach pre­zen­to­wano prace miej­sco­wych arty­stów. Pisali kody do gier, które ni­gdy nie ujrzały świa­tła dzien­nego, poza jedną, opartą na dyle­ma­cie więź­nia, nośnym poli­tycz­nie pro­ble­mie z teo­rii gier, wyja­śnia­ją­cym, dla­czego racjo­nal­nie myślący ludzie odrzu­cają moż­li­wość współ­pracy, cho­ciaż byłaby im na rękę.

Szło im dobrze, ale to wciąż nie był Burbn. Mijały mie­siące, a Krie­ger rozu­miał, że Systrom tylko wydaje pie­nią­dze, opóź­nia­jąc roz­wój firmy, pod­czas gdy końca cze­ka­nia nie widać. Sam Krie­ger godzi­nami stu­dio­wał prawo imi­gra­cyjne i obse­syj­nie wczy­ty­wał się w zwią­zane z nim opo­wie­ści grozy, przy­ta­czane przez ludzi na forach inter­ne­to­wych.

– Kev, może powi­nie­neś poszu­kać innego współ­za­ło­ży­ciela? – suge­ro­wał.

– Nie, mnie naprawdę zależy na tym, żeby pra­co­wać z tobą – odpo­wia­dał Systrom. – Roz­k­mi­nimy to.

Wystar­cza­jąco wiele widział start-upów z tok­sycz­nymi rela­cjami mię­dzy współ­za­ło­ży­cie­lami, żeby wie­dzieć, jak rzadko znaj­duje się kogoś, komu można zaufać. Na przy­kład zało­ży­ciele Twit­tera nie­ustan­nie kopali pod sobą dołki. Dyrek­to­rem naczel­nym tej firmy nie był już Dor­sey. Pra­cow­nicy zarzu­cali mu, że wszyst­kie pomy­sły i suk­cesy zwią­zane z Twit­te­rem przy­pi­sy­wał sobie, wymi­gu­jąc się jed­no­cze­śnie od kie­ro­wa­nia ludźmi. Robił sobie prze­rwy na hot yogę i kursy szy­cia.

– Możesz być kraw­cem albo dyrek­to­rem gene­ral­nym Twit­tera – powie­dział mu kie­dyś Ev Wil­liams, nawią­zu­jąc do książki Twit­ter Nicka Bil­tona. – Nie możesz być jed­no­cze­śnie jed­nym i dru­gim17.

W 2008 roku Wil­liams współ­pra­co­wał z zarzą­dem Twit­tera, żeby prze­jąć kie­ro­wa­nie tą firmą, odsu­wa­jąc Dor­seya.

Histo­ria Face­bo­oka była jesz­cze dra­ma­tycz­niej­sza. Współ­za­ło­ży­ciel firmy, Edu­ardo Save­rin, który po prze­pro­wadzce zespołu do Palo Alto w 2005 roku zaczął czuć się pomi­jany przy podej­mo­wa­niu decy­zji doty­czą­cych firmy, zamro­ził jej konto18 – co mogło sta­no­wić rze­czy­wi­stą przy­czynę odrzu­ce­nia płat­no­ści kartą kre­dy­tową Zuc­ker­berga przy spo­tka­niu z Systro­mem w barze. Praw­nicy Zuc­ker­berga uknuli zło­żoną intrygę finan­sową, by obni­żyć jego udziały wła­ści­ciel­skie, co dopro­wa­dziło do pro­cesu sądo­wego i przej­mu­ją­cej hol­ly­wo­odz­kiej adap­ta­cji tej histo­rii, filmu The Social Network, który na ekrany wszedł w 2010 roku.

Twórcy legendy Doliny Krze­mo­wej byli agre­sywni, ambitni, zabor­czy i nie­czuli. Krie­ger umiał słu­chać, był uważ­nym part­ne­rem, nie bał się cięż­kiej pracy, a po wszyst­kich testach oka­zał się jesz­cze dobrym kolegą. Systrom nie zamie­rzał ryzy­ko­wać wcho­dze­nia we współ­pracę z kimś innym.

• • • • • • • • • • • • •

Przez cały ten czas Systrom pró­bo­wał zna­leźć kolej­nych spon­so­rów dla swo­jego pro­jektu. Udało mu się prze­ko­nać firmę Andre­es­sen Horo­witz do zain­we­sto­wa­nia 250 tysięcy dola­rów, wyko­rzy­stu­jąc kon­takty z Ron­nym Con­wayem, part­ne­rem w tym fun­du­szu, zna­nym mu z cza­sów Google’a. Kiedy Ander­son z Base­line poznał tę kwotę, zapra­gnął takiego samego poziomu udzia­łów i pod­niósł swój wkład do 250 tysięcy. Systrom więc nagle miał do dys­po­zy­cji pół miliona dola­rów.

Ander­son usi­ło­wał także pozy­skać dla Burbna innych udzia­łow­ców, roz­sy­ła­jąc maile do tuzina swo­ich kole­gów po fachu z innych firm, ale nikt, kogo Systrom oso­bi­ście nie zauro­czył, nie był tym zain­te­re­so­wany. Kapi­ta­łowcy przy­po­mi­nali, że ist­nieje już kilka popu­lar­niej­szych apek do loka­li­zo­wa­nia i odkry­wa­nia, choćby Four­squ­are i Gowalla, a zdję­cia nie byłyby na tyle chwy­tli­wym baje­rem, żeby przy­cią­gnął ludzi. Burbn miał zadatki na medium spo­łecz­no­ściowe, ale tę sferę już zdo­mi­no­wał Face­book, z któ­rym nie było sensu rywa­li­zo­wać. Aktu­ali­za­cja sta­tusu – o to, co robisz lub gdzie się wybie­rasz – odgry­wała już dużą rolę w Twit­te­rze.

Dla­tego Systrom ode­zwał się do swo­jego daw­nego men­tora, Dor­seya, dając mu znać, że rusza z wła­sną firmą. Spo­tkali się nie­da­leko biur Squ­are, naj­now­szego przed­się­wzię­cia Dor­seya. Wytwa­rzał teraz sprzęt, który, dzięki połą­cze­niu z inter­ne­tem, po pod­pię­ciu do kom­pu­tera lub tele­fonu umoż­li­wiał ludziom zakupy za pomocą kart kre­dy­to­wych, gdzie tylko zechcieli. Jego nos uwol­nił się od kol­czyka. Dor­sey nosił znacz­nie bar­dziej ofi­cjalny ubiór: świeżo wypra­so­wane białe koszule od Diora i czarne ble­zery mogły sta­no­wić reak­cję na nie­uf­ność ze strony zarządu Twit­tera.

Wiele z pytań zada­nych przez Dor­seya, a spro­wa­dza­ją­cych się do tego, dla­czego ktoś miałby korzy­stać z Burbna, zamiast z Four­squ­are, Systrom sły­szał już od inwe­sto­rów VC. „Nazwa oczy­wi­ście nawią­zuje do bur­bona – pomy­ślał Dor­sey, przy­po­mi­na­jąc sobie upodo­ba­nia Systroma do napo­jów wyso­ko­pro­cen­to­wych. – Oczy­wi­ście posłu­żył się języ­kiem kodo­wa­nia będą­cym naj­bar­dziej na cza­sie”. Systrom, wciąż jesz­cze uczący się two­rze­nia typo­wych apli­ka­cji na iPhone’a, prze­ko­ny­wał go, że pisa­nie pro­gra­mów dla tele­fo­nii komór­ko­wej w HTML 5 zapewni fir­mie prze­wagę ryn­kową, co do Dor­seya nie bar­dzo prze­ma­wiało. W tym jed­nak przy­padku rela­cje towa­rzy­skie wzięły górę nad logiką inwe­sty­cji. Szcze­rze mówiąc, według Dor­seya to, co two­rzy Systrom, nie było tak istotne. Żadne kry­te­ria czy wzorce nie powie­dzia­łyby, co na rynku komó­rek wygra, a co nie ma szans. A Systrom tra­fił w ide­alny czas ze swoją prośbą.

Nikomu przed­tem nie przy­szło do głowy, by zaape­lo­wać do Dor­seya o zain­we­sto­wa­nie pie­nię­dzy w start-up. Gdyby przy­stał na umowę z Burb­nem, byłaby to jego pierw­sza „aniel­ska inwe­sty­cja”, jak w Doli­nie nazy­wano inwe­sto­wa­nie przez ludzi boga­tych w małe firmy na wcze­snym eta­pie ich roz­woju. Byłoby wspa­niale zain­we­sto­wać w coś takiego mają­tek świeżo zbity na Twit­te­rze, a jed­no­cze­śnie wes­przeć Systroma, który według niego wyróż­niał się wybit­nie dobrym gustem. Cokol­wiek zrobi z Burbna, będzie to coś nie­zwy­kłego.

Dor­sey udzie­lił mu więc wspar­cia na kwotę 25 tysięcy dola­rów. Z cza­sem zysk z tego kibi­co­wa­nia oka­zał się dla niego znacz­nie więk­szy.

• • • • • • • • • • • • •

Wiza Krie­gera została wresz­cie zatwier­dzona przez urzęd­ni­ków w kwiet­niu 2010 roku, pra­wie trzy mie­siące po zło­że­niu wnio­sku. W pierw­szym tygo­dniu w nowej fir­mie Systrom zapro­sił go na śnia­da­nie i zasko­czył wyzna­niem: nie był pewien, czy Burbn był pro­duk­tem war­tym roz­bu­do­wy­wa­nia.

Systrom wyja­śnił, że pomysł zna­lazł oddźwięk wśród zna­jo­mych, mło­dych hip­ste­rów z miast, bywal­ców imprez muzycz­nych i restau­ra­cji. Nagrody, jakie Burbn ofe­ro­wał za aktyw­ność towa­rzy­ską, były fajną sprawą, bo roz­bu­dzały przy­wią­za­nie do marki i chęć kon­ku­ro­wa­nia z innymi. Tyle tylko, że komuś nie­zbyt zaan­ga­żo­wa­nemu w życie mia­sta – na przy­kład rodzi­cowi albo oso­bie nie­ma­ją­cej pie­nię­dzy na wypady do knaj­pek – mógł nie być do niczego potrzebny. Nawet Dor­sey logo­wał się tam tylko wtedy, gdy Systrom go o to pro­sił. Według Systroma prze­sta­wie­nie się ekipy z Odeo na two­rze­nie Twit­tera musiało być wstrzą­sem, ale nie­wąt­pli­wie sta­no­wiło słuszny wybór19. Co dla nich byłoby takim Twit­te­rem?

Krie­ger nie wie­dział, co powie­dzieć. Wła­śnie pod­jął nie­małe ryzyko, decy­du­jąc się nie tylko na porzu­ce­nie bez­piecz­niej­szej posady, ale i na pracę dla Systroma w Burb­nie. Jeśli wystar­tują z nową firmą i w trak­cie jej roz­ru­chu skoń­czą się pie­nią­dze, jemu pozo­sta­nie prze­cho­dzić od nowa całą pro­ce­durę wizową lub wró­cić do Bra­zy­lii. Zasu­ge­ro­wał, żeby przed odrzu­ce­niem tam­tego pomy­słu spraw­dzić, czy nie da się go ulep­szyć. Tak też zro­bili, uzu­peł­nia­jąc apkę o wer­sję na iPhone’a.

Współ­za­ło­ży­ciele wyro­śli ze spo­tkań w miej­sco­wych kafej­kach, prze­sta­wia­jąc się na współ­dzie­le­nie sier­mięż­nej prze­strzeni biu­ro­wej w czymś, co nazy­wało się Dogpath Labs, a mie­ściło przy pir­sie nie­opo­dal sta­dionu bejs­bo­lo­wego w San Fran­ci­sco, gdzie dzia­łały i inne małe start-upy, takie jak Thre­adsy, TaskRab­bit i Auto­mat­tic, twórca sys­temu Word­Press.

Dziwne to było miej­sce, nękane prze­cią­gami i kako­fo­nią dźwię­ków roz­pra­sza­ją­cych uwagę: krzy­kami mew i powar­ki­wa­niami lwów mor­skich, ale przede wszyst­kim zgieł­kiem gło­sów innych mło­dych ludzi, kre­atyw­nych, a cza­sem i bez­pro­duk­tyw­nych, pod­krę­co­nych red bul­lami i alko­ho­lem. Pod sufi­tem, w oto­cze­niu mary­ni­stycz­nej tan­dety, wisiało olbrzy­mie koło ste­rowe ze statku, mogące sta­no­wić zagro­że­nie, gdyby się obe­rwało wsku­tek trzę­sie­nia ziemi. Woda obmy­wa­jąca pirs była zimna. Rzadko który tury­sta pory­wał się na wypo­ży­cze­nie kajaka z pobli­skiej przy­stani. Za to w piąt­kowe popo­łu­dnia, gdy infor­ma­tycy gro­ma­dzili się na zewnątrz biur z oka­zji happy hours w pubach, nie­unik­nione było, że ktoś prze­ho­luje z piciem i posta­nowi się wyką­pać w Zatoce San Fran­ci­sco.

Krie­ger i Systrom na­dal pra­co­wali, pró­bu­jąc igno­ro­wać swoje oto­cze­nie, i zasta­na­wiali się, czy inni mniej od nich przej­mują się, że koń­czą się im pie­nią­dze. Zało­ży­ciele Burbna ina­czej za to korzy­stali z lokal­nych imprez towa­rzy­skich. Zarządca budynku powie­dział im, że jeśli choć raz zamó­wią tu jedze­nie z cate­ringu, będą mogli po trzy­na­stej trzy­dzie­ści brać za darmo to, co zostało. Jeżeli zaś zgłod­nieją wcze­śniej, mogą sobie w miej­sco­wym skle­piku kupo­wać kanapki po spe­cjal­nej cenie, trzy dolary czter­dzie­ści cen­tów za sztukę.

Musieli oszczę­dzać na wydat­kach, nie byli bowiem pewni, kiedy Burbn zacznie odno­sić suk­cesy ani czy w ogóle do tego doj­dzie. Parę mie­sięcy póź­niej spo­tka­nie z Con­wayem z Andre­es­sena, synem sław­nego w Doli­nie Krze­mo­wej anioła inwe­sty­cji, Rona Con­waya, jesz­cze bar­dziej nad­wą­tliło ich nadzieje.

– To nad czym wła­ści­wie pra­cu­je­cie? – zapy­tał.

Systrom po raz kolejny spró­bo­wał wyja­śnić mu, czym jest Burbn:

– To fajny spo­sób na spraw­dze­nie, co pora­biają zna­jomi, i dołą­cze­nie do nich w realu! Może też zain­spi­ro­wać użyt­kow­ni­ków w spra­wie wyboru miej­sca na kolejne spo­tka­nia!

Widać było wyraź­nie, że do Con­waya ten pomysł nie prze­ma­wia, cho­ciaż wpi­suje się w poczet inwe­sty­cji doko­na­nych przez jego firmę. W jego odczu­ciu Systrom po pro­stu sypał słów­kami szcze­gól­nie ostat­nio mod­nymi w Doli­nie Krze­mo­wej. Tele­fony komór­kowe? Bach! Media spo­łecz­no­ściowe? Bach! Loka­li­za­cja? Bach!

Systrom pomy­ślał, że Con­way był chyba dzie­siątą osobą, która, sły­sząc o ich apce, zro­biła wiel­kie oczy. Nie tylko nie wie­rzy w to, co robimy, ale nawet go to nie cie­kawi, mimo iż sam w to zain­we­sto­wał. Systrom wie­dział, że ich pro­dukt jest fajny, ale czy uży­teczny? Roz­wią­zuje jakiś pro­blem, nęka­jący więk­szość ludzi? To pyta­nie prze­chy­liło szalę; Systrom i Krie­ger zaczęli więc od początku.

• • • • • • • • • • • • •

Zało­ży­ciele zawład­nęli tablicą w jed­nej z sal kon­fe­ren­cyj­nych Dogpatch Labs i urzą­dzili sobie przy niej burzę mózgów, mającą dać pod­stawę całej ich filo­zo­fii zarzą­dza­nia: naj­pierw usta­lili, jaki pro­blem mają do roz­wią­za­nia, a potem sta­rali się go roz­wią­zać w moż­li­wie naj­prost­szy spo­sób.

Zaczęli od wypi­sa­nia trzech rze­czy, które ludziom naj­bar­dziej się w Burb­nie podo­bają. Pierw­sza to „Plany”, miej­sce na opis tego, dokąd użyt­kow­nik się wybie­rze i gdzie zna­jomi będą mogli do niego dołą­czyć. Kolejną były zdję­cia. Trze­cią sta­no­wiło narzę­dzie umoż­li­wia­jące wygry­wa­nie sym­bo­licz­nych wir­tu­al­nych nagród za aktyw­ność, głów­nie bajery mające skło­nić ludzi do ponow­nych logo­wań.

Nie każdy potrze­bo­wał pla­nów czy też nagród. Nato­miast zdję­cia – uznali obaj – to rzecz powszechna, przy­datna każ­demu, nie tylko mło­dym miesz­kań­com miast.

– W zdję­ciach coś jest – stwier­dził Kevin. Jego iPhone 3G robił okropne zdję­cia, ale to były dopiero początki tej tech­no­lo­gii. – Myślę, że doj­dzie kie­dyś do prze­łomu i ludzie prze­staną nosić idio­ten apa­raty, bo zastą­pią je takie tele­fony20.

Każdy posia­dacz smart­fona, jeśli tylko zapra­gnie, będzie mógł parać się po ama­tor­sku foto­gra­fią.

A zatem, skoro to zdję­cia miały być naja­trak­cyj­niej­szą cechą pla­no­wa­nej apli­ka­cji, jakie szanse otwie­rały się przed nimi? Systrom i Krie­ger wyno­to­wali na tablicy trzy naj­po­waż­niej­sze pro­blemy do roz­wią­za­nia, do jakich doszli drogą burzy mózgów. Po pierw­sze, w sieci komór­ko­wej 3G zdję­cia zawsze łado­wały się w nie­skoń­czo­ność. Po dru­gie, jako że apa­raty w tele­fo­nach nie dorów­ny­wały jako­ścią apa­ra­tom cyfro­wym, ludzie czę­sto mieli opory przed udo­stęp­nia­niem zdjęć. Po trze­cie, wsta­wia­nie zdjęć w wielu róż­nych miej­scach było dość uciąż­liwe. A gdyby tak stwo­rzyć sieć spo­łecz­no­ściową wypo­sa­żoną w opcję jed­no­cze­snego kie­ro­wa­nia two­ich zdjęć na Four­squ­are, Face­bo­oka, Twit­tera i Tum­blra? Współ­praca z nowymi gigan­tami spo­łecz­no­ścio­wymi byłaby łatwiej­sza niż kon­ku­ro­wa­nie z nimi. Zamiast budo­wać sieć od zera, apka sko­rzy­sta­łaby z dostępu do już ist­nie­ją­cych spo­łecz­no­ści.

– W porządku – powie­dział Systrom. – Skupmy się na zdję­ciach i na roz­wią­za­niu tych trzech pro­ble­mów. – Zamie­rzali się ogra­ni­czyć do apli­ka­cji na iPhone’a, gdyż Krie­ger lepiej sobie z nimi radził. A reko­men­do­wa­nie przez Systroma Dor­sey­owi kodo­wa­nia w mod­nym języku HTML 5 jako przy­dat­nego wyróż­nika na rynku oka­zało się nie­tra­fione. Naj­pierw nale­żało zadbać o to, by apli­ka­cja rze­czy­wi­ście była uży­teczna, a roz­wi­nąć ją na Andro­ida potem, jeśli szczę­ście im dopi­sze i ta apka chwyci.

• • • • • • • • • • • • •

Ich pro­to­typ nazy­wał się Scotch, co znów nawią­zy­wało do bur­bona. Umoż­li­wiał ludziom prze­glą­da­nie zdjęć w linii pozio­mej i i laj­ko­wa­nie ich stuk­nię­ciem w kla­wisz, podob­nie jak w Tin­de­rze, tyle że Tin­der wtedy jesz­cze nie ist­niał. Uży­wali Scot­cha przez kilka dni, po czym wró­cili do prac nad Burb­nem, powąt­pie­wa­jąc w swój instynkt. Póź­niej wypró­bo­wali nową kon­cep­cję, pozwa­la­jącą prze­wi­jać zdję­cia w pio­nie, zaczy­na­jąc od naj­now­szego, tak jak w Twit­te­rze.

Każde z nich musiało wyko­rzy­sty­wać moż­li­wie jak naj­mniej pik­seli, żeby się szybko łado­wały, co poma­gało roz­wią­zać pro­blem numer jeden – tylko 306 pik­seli w pozio­mie, czyli mini­malna ilość wyma­gana do pre­zen­to­wa­nia zdjęć z iPhone’a, z sied­mio­pik­se­lo­wymi ram­kami po bokach. Zdję­cia musiały być kwa­dra­towe, narzu­cały użyt­kow­ni­kom te same twór­cze ogra­ni­cze­nia, które wymógł na Systro­mie jego flo­rencki nauczy­ciel. Podob­nie Twit­ter pozwala tylko na ćwier­ka­nie seriami po 140 zna­ków. To w pew­nym stop­niu, bo jed­nak nie cał­ko­wi­cie, eli­mi­no­wało pro­blem numer dwa.

Budu­jąc sieć spo­łecz­no­ściową, mieli do dys­po­zy­cji dwa cał­kiem różne typy – model z Face­bo­oka, gdzie ludzie zawie­rają mię­dzy sobą zna­jo­mo­ści, i ten z Twit­tera, w któ­rym, żeby obser­wo­wać czy­jeś doko­na­nia, nie­ko­niecz­nie trzeba go znać. Uznali, że w przy­padku zdjęć ten drugi będzie faj­niej­szy, bo pozwoli ludziom na kie­ro­wa­nie się zain­te­re­so­wa­niami i wyj­ście poza krąg zna­jo­mych.

Umiesz­cze­nie na samej górze „obser­wu­ją­cych” i „obser­wo­wa­nych”, tak jak zro­bił to Twit­ter, na tyle pod­sy­cało rywa­li­za­cję, by ludzie czuli potrzebę wra­ca­nia do tej apli­ka­cji i spraw­dza­nia , co się u nich zmie­niło. Mogli także sygna­li­zo­wać „polu­bie­nie”, doda­jąc ser­duszka, podob­nie jak w Face­bo­oku unie­sione kciuki. W ich apce laj­ko­wa­nie było nawet łatwiej­sze, bo wystar­czyło dwu­krotne klik­nię­cie w zdję­cie, oszczę­dza­jące wypa­try­wa­nia nie­du­żego ser­duszka. Ina­czej za to niż na Face­bo­oku i Twit­terze w tej nowej apli­ka­cji nie trzeba było mieć cze­goś mądrego do powie­dze­nia. Po pro­stu wsta­wiało się zdję­cie tego, co się wokół sie­bie widzi.

Gdyby Systrom i Krie­ger chcieli w pełni sko­pio­wać pomy­sły Twit­tera, na tym eta­pie oczy­wi­ste byłoby doda­nie kla­wi­sza udo­stęp­nia­nia, żeby uła­twić tym tre­ściom dal­szy żywot w sieci, tak jak działo się to z retwe­etami. Tu zało­ży­ciele wciąż się wahali. Skoro w tej apli­ka­cji ludzie mieli dzie­lić się zdję­ciami, czy mia­łoby sens, żeby pod wła­snym nazwi­skiem udo­stęp­niali twór­czość i dozna­nia kogoś cał­kiem innego? Może i tak. Ale żeby zacząć jak naj­pro­ściej, posta­no­wili wstrzy­mać się z tym do czasu, aż apka wej­dzie na rynek.

Wybrali logo – uprosz­czony szkic bia­łego apa­ratu Pola­ro­ida. Ale jak mieli to wszystko nazwać? Nawią­za­nie do alko­holu, zubo­żone o część samo­gło­sek, robiło się zbyt powierz­chowne. Coś typu „Whsky” nie­ko­niecz­nie wyja­śnia­łoby, czemu ma słu­żyć ta apka. Odło­żyli dys­ku­sję na póź­niej, tym­cza­sowo nada­jąc nazwę Code­name (kryp­to­nim, choć w tym przy­padku raczej: nazwa kodu).

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Par­rish C., Insta­gram’s Kevin Systrom: ‘I’m Dan­ge­rous Eno­ugh to Code and Socia­ble Eno­ugh to Sell Our Com­pany, „The Tele­graph” maja 2015, https://www.tele­graph.co.uk/tech­no­logy/11568119/Insta­grams-Kevin-Systrom-Im-dan­ge­rous-eno­ugh-to-code-and-socia­ble-eno­ugh-to-sell-our-com­pany.html. [wróć]

Systrom K., How to Keep It Sim­ple While Sca­ling Big, wywiad Reida Hof­f­mana, Masters of Scale, pod­cast audio, https://master­so­fscale.com/kevin-systrom-how-to-keep-it-sim­ple-while-sca­ling-big/, dostęp 7.09.2018. [wróć]

Par­rish C., Insta­gram’s Kevin Systrom. [wróć]

Deni­son D.C., Insta­gram Cofo­un­ders’ Suc­cess Story Has Hol­li­ston Roots, „Boston Globe” 11 kwiet­nia 2012, https://www.boston­globe.com/busi­ness/2012/04/11/insta­gram-cofo­un­der-suc­cess-story-has-hol­li­ston-roots/PzCxOXWFtfoyWYfLKRM9bL/story.html. [wróć]

Systrom K., How to Keep It Sim­ple. [wróć]

Systrom K., Tac­tics, Books, and the Path to a Bil­lion Users, wywiad Tima Fer­rissa, TheTim Fer­riss Show, pod­cast audio, https://tim.blog/2019/04/30/the-tim-fer­riss-show-trans­cripts-kevin-systrom-369/, dostęp 7.09.2018. [wróć]

Cope­land M.V., Malik O., Tech’s Big Come­back, „Busi­ness 2.0 Maga­zine” 27 stycz­nia 2006, https://archive.for­tune.com/maga­zi­nes/business2/business2_archive/2005/11/01/8362807/index.htm [wróć]

Bil­ton N., Hat­ching Twit­ter: A True Story of Money, Power, Friend­ship, and Betrayal, Port­fo­lio, New York 2014, s. 121. [wróć]

Ahmed M., Meet Kevin Systrom: The Brain Behind Insta­gram, „The Times” 5 paź­dzier­nika 2013, https://www.the­ti­mes.co.uk/article/meet-kevin-systrom-the-brain-behind-insta­gram-p5kvqmnhkcl. [wróć]

Ber­toni S., Insta­gram’s Kevin Systrom: The Stan­ford Bil­lio­na­ire Machine Stri­kes Again, „For­bes” 1 sierp­nia 2012, https://www.for­bes.com/sites/ste­ven­ber­toni/2012/08/01/insta­grams-kevin-systrom-the-stan­ford-mil­lio­na­ire-machine-stri­kes-again/#36b4306d45b9. [wróć]

Systrom K., Bil­lion Dol­lar Baby, wywiad Sarah Lacy, Star­tups.com, 24 lipca 2017, https://www.star­tups.com/library/foun­der-sto­ries/kevin-systrom. [wróć]

Ber­toni S., Insta­gram’s Kevin Systrom. [wróć]

Hern A., Why Google Has 200M Reasons to Put Engi­ne­ers over Desi­gners, „The Guar­dian” 5 lutego 2014, https://www.the­gu­ar­dian.com/tech­no­logy/2014/feb/05/why-google-engi­ne­ers-desi­gners. [wróć]

New­man J., Wha­te­ver Hap­pe­ned to the Hot­test iPhone Apps of 2009?, „Fast Com­pany” 31 maja 2019, https://www.fast­com­pany.com/90356079/wha­te­ver-hap­pe­ned-to-the-hot­test-iphone-apps-of-2009. [wróć]

Ste­wart B., C. Fake, How We Did It: Ste­wart But­ter­field and Cate­rina Fake, Cofo­un­ders, Flickr, Inc., 1 grud­nia 2006, https://www.inc.com/maga­zine/20061201/hidi-but­ter­field-fake.html. [wróć]

Horo­witz A., Chris Dixon, who’d sold a secu­rity: author bio­gra­phy, https://a16z.com/author/chris-dixon/,dostęp 18.09.2019 [wróć]

Bil­ton N., Hat­ching Twit­ter, s. 120. [wróć]

Carl­son N., Here’s the Email Zuc­ker­berg Sent to Cut His Cofo­un­der Out of Face­book, „Busi­ness Insi­der” 15 maja 2012, https://www.busi­nessin­si­der.com/exc­lu­sive-heres-the-email-zuc­ker­berg-sent-to-cut-his-cofo­un­der-out-of-face­book-2012-5?IR=T. [wróć]

Systrom K., Tac­tics, Books, and the Path to a Bil­lion Users. [wróć]

Full Trans­cript: Insta­gram CEO Kevin Systrom on Recode Decode, „Vox” 22 czerwca 2017, https://www.vox.com/2017/6/22/15849966/trans­cript-insta­gram-ceo-kevin-systrom-face­book-photo-video-recode-decode. [wróć]