Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Dziennikarz i publicysta Jerzy Kubrak w rozmowach ze znanymi postaciami życia publicznego o obowiązkowej służbie w Ludowym Wojsku Polskim. Jaki mundur leżał jak ulał na podkomendnym Macieju Orłosiu? Które piosenki żołnierskie podbiły serce Artura Andrusa? Czym imponował podczas musztry starszy szeregowy podchorąży Rafał Ziemkiewicz? Czy wojskowa fala ciężko przetoczyła się przez starszego marynarza Leszka Millera? Co do żołnierskiej grochówki wkładał Robert Makłowicz? Czym za-skoczył komisję poborową Adam Małysz? Kogo szturmował na poligonie podchorąży Jerzy Stuhr? Opowieści, które chwilami przywodzą na myśl Przygody dobrego wojaka Szwejka albo Paragraf 22, różnią się od wymienionych książek tym, że nie są wymyślone. Rozbawią na pewno, ale mogą też zaniepokoić w kwestii bezpieczeństwa narodowego. Ale to na szczęście opowieść o minionej epoce!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 232
Proponuję Państwu opowieść o znanych Polakach, którzy w różnych okolicznościach mieli do czynienia z armią w okresie PRL-u. Do zgromadzonych relacji dodałem garść ciekawostek technicznych i historycznych, opinie ekspertów, a także własne obserwacje.
Nonsensy czasów PRL-u były mniej lub bardziej dokuczliwe. Przymusowa służba wojskowa należała do absurdów bolesnych, a jednocześnie śmiesznych. Niestety pośmiać się można było dopiero po fakcie.
Pobór obejmował każdego młodego mężczyznę. Konstytucja z dwudziestego drugiego lipca 1952 roku głosiła, że „służba wojskowa jest zaszczytnym obowiązkiem patriotycznym obywateli Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej”. Co do rodzaju tego obowiązku nie było wątpliwości. W myśl ustawy zasadniczej, którą własnoręcznie redagował agent sowieckiego wywiadu Bolesław Bierut, uzupełnionej w 1976 roku przez ekipę Edwarda Gierka, Polak patriota, tak jak cały PRL, „umacnia przyjaźń i współpracę ze Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich i innymi państwami socjalistycznymi”.
Jak wskazywała rota przysięgi wojskowej, armia usilnie starała się uczynić z młodych Polaków obrońców „praw ludu pracującego”, „władzy ludowej”, „granic PRL przed zakusami imperializmu”, „pokoju w braterskim przymierzu z Armią Radziecką”. Ale rodacy, zamiast jak muł ciągnąć wóz socjalizmu, wierzgali niczym mustang na imperialistycznym rodeo. Przed wojskiem bronił się, kto mógł. Wszelkimi sposobami, łącznie z załatwianiem „żółtych papierów” poświadczających chorobę psychiczną.
Ze względu na doświadczenie autora, który został wcielony do Ludowego Wojska Polskiego (LWP) w charakterze podchorążego, książka skupia się głównie na przygodach poborowych po wyższych studiach. Niestety, wbrew popularnemu powiedzeniu, podchorąży nie zawsze zdąży. Książka trafia do rąk czytelników, gdy część jej bohaterów odeszła na wieczną wartę. Poświęcam to skromne dzieło Ich pamięci.
Do lektury odmaszerować!
Rozdział 1
Plutonowy podchorąży Jerzy Stuhr, rocznik 1947, kategoria A
Czy można sobie wyobrazić kompanię wojska, składającą się ze studentów filologii polskiej, szkoły teatralnej, muzyków i plastyków? W studium wojskowym przy Uniwersytecie Jagiellońskim świętej pamięci Jerzy Stuhr trafił do takiej właśnie kompanii. Najgorszej, jaka mogła się zdarzyć. Była druga połowa lat sześćdziesiątych.
Do militarnych zwierzeń nakłoniłem Jerzego Stuhra trochę przypadkowo. Początkowo zwróciłem się do jego równie utalentowanego syna, Macieja. Kilka razy udzielał mi dowcipnych komentarzy na rozmaite tematy. I tym razem liczyłem na małą anegdotę, choćby z zajęć przysposobienia obronnego. Maciej Stuhr o wojsku w PRL-u nie miał jednak zielonego pojęcia. Cóż, nie jego wina, taki pesel. Ale z kwitkiem nie odszedłem. – Niech pan porozmawia z moim tatą – poradził.
Spotkałem się z Jerzym Stuhrem w warszawskim Teatrze Polonia Krystyny Jandy, gdzie przez wiele lat grał i reżyserował. Jego opowieść była jak improwizowany monodram. Bombowa sztuka!
Podczas studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim Jerzy Stuhr przez cztery lata miał zajęcia wojskowe. Ubierał się w mundur o szóstej rano i szedł na ulicę Piastowską w Krakowie, gdzie odbywało się studium. Cykl szkoleń kończył się obowiązkową mobilizacją na poligonie.
Studium wojskowe to śmiertelnie nużące zajęcia, które Ludowe Wojsko Polskie prowadziło dla studentów. W PRL-u były obowiązkowe. Bez ich zaliczenia nie można było skończyć studiów. Początkowo męczono nimi studentów prawie przez cały okres nauki, a na zajęcia trzeba było przychodzić w mundurze.
„Wojsko na studiach to temat bardzo wdzięczny do wspominania” – pisał historyk profesor Adam Czesław Dobroński. „Każda polska wyższa uczelnia miała własne studium wojskowe. Zdaniem »generałów« było jednak zupełnie odwrotnie, to przy wojsku istniały uniwersytety. Każdego semestru na dwa tygodnie zamienialiśmy się w podchorążych, trochę zastraszonych, z przymusu podgolonych, wyglądem przypominających bardziej maruderów niż chłopców malowanych”1.
Studenci nie mieli spokoju nawet w wakacje, bo wtedy wojsko urządzało dla nich obozy szkoleniowe. Kończyły się przysięgą wojskową, po której świeżo upieczeni podchorążowie trafiali do rezerwy.
„Bardzo źle zapisało się w mojej pamięci szkolenie w jednostce wojskowej w Morągu, zwłaszcza na obozie po czwartym roku, kiedy to wskutek brawury i nieodpowiedzialności wojskowych doszło do tragicznego wypadku, w którym zginęło kilku kolegów z neofilologii. Nawet po latach wspominam te zajęcia jako wymuszony udział w ponurej grotesce”2 – wyznał biolog, doktor Jan Chojnacki.
Groteskowe były też manewry poligonowe Jerzego Stuhra. Na szczęście obyło się bez tragedii. – Gdy jako student polonistyki zdawałem egzamin do szkoły teatralnej, miałem akurat wyjazd na poligon Kielce-Bukówka, na który, właśnie z powodu egzaminów, nieco się spóźniłem. Przez półtora miesiąca byłem w piechocie – wspominał aktor.
Pewnego dnia oddział Jerzego Stuhra dostał rozkaz sforsowania rzeki. – Zajęliśmy rubież, siedzimy cichutko, zamaskowani, w krzakach, w rękach mamy karabiny i petardy. Po drugiej stronie rzeki była plaża, mamy z dziećmi tam się opalały. Zgłaszam się przez krótkofalówkę do pułkownika: „Sokół, Sokół, jak mnie słychać?”. Wszystko regulaminowo. Mówię mu, że może uprzedzić te kobity, bo za chwilę napierducha będzie totalna. A on, że gówno, nikogo nie będziemy uprzedzać, bo to jest teren wojskowy i oni są tam bezprawnie. Nic tam, do ataku! Nagle wylatuje w niebo rakieta czerwona, my wyskakujemy z tych krzaków, wrzeszczymy: „Huraaaaa!”. Matki krzyczą, dzieci płaczą, uciekają, bo wojna…
„Wojna jest zbiorowym uderzeniem krwi do głowy; ujmując to inaczej: jest totalną rozpierduchą”3 – napisał angielski dziennikarz i komik Tom Phillips. Jakby czytał w myślach plutonowego Stuhra.
Bywało, że w ciągu dnia dzielni wojacy musieli na kieleckiej Bukówce „wyrzucić” amunicję, którą powinni zużyć. A nie zużyli, bo mieli lepsze zajęcie. – Rano była ściepa i na melinie, pod jednostką, kupowało się pół litra Żytniej. Jako pomocnik plutonu miałem raportówkę. Koledzy wsadzali mi butelkę do raportówki, sami biegli na plażę, a ja musiałem tę wódę z pułkownikiem pić. Nie dość, że upał, to jeszcze wódka ciepła. Koszmar! Potem amunicję trzeba było zdetonować. I to była ulubiona zabawa naszego podpitego pułkownika: rzucanie petard w zboże. Jak wybuchały to równe kółka wypalały w zbożu. „Kółka olimpijskie robimy”, wołał pułkownik. Takie były zabawy.
Bukówka, gdzie stacjonowała kompania artystów, to – jakby powiedzieli wojskowi – południowo-wschodnia rubież Kielc. W okresie międzywojennym zbudowano tu koszary dla stacjonujących w mieście wojsk. Przed wrześniem 1939 roku osiemdziesięciu najlepszych żołnierzy kieleckiego garnizonu skierowano do ochrony Westerplatte. Stanowili prawie połowę bohaterskiej załogi placówki. W czasach PRL-u na Bukówce stacjonował między innymi 4 Puławski Pułk Zmechanizowany imienia Ludowych Partyzantów Ziemi Kieleckiej. Został sformowany (pod nieco inną nazwą) w 1943 roku w Sielcach nad Oką. Na szlaku bojowym 1 Armii Wojska Polskiego forsował Wisłę pod Puławami, nacierał na Warszawę, walczył na Wale Pomorskim i w rejonie Kamienia Pomorskiego. Z 4 Pułku wywodzili się między innymi późniejsi generałowie LWP Eugeniusz Molczyk (1926–2007) i Wacław Szklarski (1925–2010). Molczyk przez kilkanaście lat sprawował funkcję wiceministra obrony narodowej. Równolegle był zastępcą naczelnego dowódcy Zjednoczonych Sił Zbrojnych Państw Stron Układu Warszawskiego. Jako zwolennik siłowej rozprawy z „Solidarnością” w stanie wojennym zasiadał w Wojskowej Radzie Ocalenia Narodowego. Z kolei Szklarski za „szczególne zasługi dla socjalistycznej Ojczyzny w okresie stanu wojennego” trafił do Honorowej Księgi Czynów Żołnierskich. Ale w 4 Pułku służyli też autentyczni bohaterowie. Tacy jak chorąży Kazimierz Dudek (1923–1945), który podczas walk nad Odrą został ranny. Odmówił leczenia w szpitalu i pozostał na linii frontu. Poległ w czasie walk nad kanałem Ruppiner. Pośmiertnie został odznaczony orderem Virtuti Militari. Obecnie na Bukówce znajduje się Centrum Przygotowań do Misji Zagranicznych.
Jerzy Stuhr trafił na Bukówkę akurat w momencie, gdy w jego życiu akademickim doszło do przegrupowania sił. Do polonistyki dołożył studia aktorskie. O dziwo, obydwie profesje okazały się bardzo przydatne zarówno w studium wojskowym, jak i na poligonie.
– Nie wiem czemu naszym dowódcom wydawało się, że studiujący polonistykę muszą ładnie pisać. A ponieważ kancelaria miała jakieś papiery do przepisywania, więc rano na apelu często się słyszało: „Polonista, wystąp!”. I wtedy wszyscy chcieli wystąpić. Bo to oznaczało, że siedzisz w ciepełku, coś tam piszesz, nudzisz się, papieroski popalasz. A inni się czołgają, pełzają, RKM obsługują.
RKM – ręczny karabin maszynowy. Ważył około dziesięciu kilogramów, dwa razy więcej niż popularny „kałach” (KBK AK – karabinek automat Kałasznikowa). Daleko mu jednak było do CKM-u, czyli ciężkiego karabinu maszynowego, który wraz z wyposażeniem mógł ważyć nawet sześćdziesiąt kilogramów. RKM miał dłuższą lufę niż KBK AK, umieszczaną na charakterystycznym dwójnogu. Obsługiwany był przez dwóch żołnierzy. Z własnej służby wojskowej pamiętam, że koledzy, którym przydzielono RKM, uważani byli za pechowców. Nikt nie chciał targać takiego żelastwa.
– Bycie polonistą to była intratna fucha – ciągnie opowieść Jerzy Stuhr. – Pamiętam, że jako polonista poczułem się raz wyjątkowo potrzebny. To było w maju, czyli przed zaliczeniami. Dostałem dziwne zadanie. Kapitan mnie wezwał i mówi: „O godzinie ósmej trzydzieści dostaniecie trzy tematy. Piszecie do jedenastej trzydzieści”. I rzeczywiście, o godzinie ósmej trzydzieści przyjeżdża gazik i przywozi mi trzy tematy. Rola Żeromskiego w budzeniu świadomości narodowej i coś tam jeszcze, czego już nie pamiętam. Patrzę, że to są tematy maturalne. Wołam kapitana i mówię, że muszę wiedzieć, dla kogo piszę, czy to jest liceum ogólnokształcące, czy inna szkoła. On mówi, że gastronomiczna, zaoczna, że dziewczynę tam ma. Zacząłem klecić jakąś bzdurę w gastronomicznym stylu. Za to miałem mieć zaliczone na cały rok te wszystkie szkolenia ogniowe, strzelania, rozbieranie pistoletu. Napisałem. O jedenastej czterdzieści pięć gazik odjechał, zawiózł tematy. Za tydzień zgłaszam się po zaliczenie i pytam, jak mi poszło na maturze. „Plus trzy dostaliście” – powiedział kapitan.
Gazik – popularna nazwa sowieckiego samochodu terenowego GAZ. Rosjanie wzorowali się na amerykańskim Bantamie BRC, który był pierwowzorem słynnego Jeepa. Do produkcji seryjnej gazik wszedł w sierpniu 1941 jako GAZ-64. Potem wypuszczano jego udoskonalane wersje (GAZ-67, GAZ-69). Był podstawowym lekkim samochodem terenowym w wojskach i służbach państw „demokracji ludowej”. W PRL-u gaziki jeździły w armii i Milicji Obywatelskiej. Widać je w wielu filmach wojennych. Gazikiem jeździli na przykład bohaterowie Pułkownika Kwiatkowskiego grani przez Marka Kondrata, Zbigniewa Zamachowskiego i Renatę Dancewicz.
Jerzy Stuhr był nie tylko popularnym aktorem i uznanym reżyserem, ale też nauczycielem akademickim, wieloletnim rektorem Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie. Okazuje się, że z jego talentu pedagogicznego w słusznie minionych czasach jako pierwsza skorzystała armia.
– W pewnym momencie przyszły jakieś zarządzenia z Ministerstwa Obrony Narodowej (MON) czy z Ministerstwa Edukacji Narodowej (MEN), że oficerowie w studium wojskowym muszą mieć ukończone kursy pedagogiczne. Musieli więc uzupełniać wykształcenie. Ja uczyłem mojego pułkownika logiki. To wcale nie było prostym zadaniem. Alternatywę mu tłumaczyłem: albo pan pójdzie do kina, albo do teatru. A on: „Kurwa, nie chodzę nigdzie”. To albo na wódkę, albo na dupy. „O, to dobre, mogę iść na jedno i drugie”. I taka to była nauka. Wypisałem mu na aktówce wzory i tak go uczyłem, że jakoś na tróję zdał.
Jak opowiadał Jerzy Stuhr, dobrze mieli też w wojsku artyści malarze, bo na zaliczenie malowali oficerom obrazy. – Pułkownik lubił mieć na przykład olejną bitwę pod Studziankami, albo motyw: naga z pistoletem. I za to malarze mieli zwolnienie ze szkolenia ogniowego albo politycznego.
Wykorzystywanie niecodziennych umiejętności i możliwości poborowych było w armii dość powszechne i praktykowane przez cały okres PRL-u. Gdy pod koniec lat osiemdziesiątych zaliczałem Szkołę Podchorążych Rezerwy w Elblągu, moja kompania składała się głównie z absolwentów Akademii Wychowania Fizycznego. Jako cherlawy dziennikarz nie mogłem z nimi konkurować w żadnej z wojskowych sprawności. W jednostce nie było też zapotrzebowania choćby na gazetkę ścienną. Zainteresowanie wzbudził natomiast kolega po Akademii Sztuk Pięknych. Dowódca kompanii nie mógł nadziwić się pracy dyplomowej naszego artysty. Dziełem tym była abstrakcyjna instalacja plenerowa, wykonana z kupy złomu. Na zdjęciach prezentowała się jak zasieki wrogiej armii. Autor musiał wzbudzić swoją twórczością szacunek dowódcy, bo został przez niego skierowany do prac nad oprawą plastyczną co ważniejszych pomieszczeń jednostki. Tak odpowiedzialne zadanie wiązało się ze zwolnieniem z wielu uciążliwych obowiązków, co budziło zazdrość towarzyszy broni.
Liczył się nie tylko talent. W cenie były też rozmaite koneksje. Pod koniec PRL-u brakowało w sklepach piwa, szczególnie lepszych gatunków. Rarytasem był Żywiec. Tak się złożyło, że w naszej kompanii był chłopak z Żywca. Nie uszło to uwadze dowódcy, który z chęcią wysyłał podwładnego do domu na długie przepustki. Kolega wracał obładowany butelkami ze złocistym napojem. W Żywcu Żywca nie brakowało.
Inny z moich brothers in arms miał w Warszawie wypożyczalnię kaset wideo. Z pierwszej przepustki wrócił z odtwarzaczem i kilkoma filmami. Potem regularnie kursował po nowości. Co w zamian? Nasz kurier był właścicielem nadzwyczaj wielkich stóp. W magazynie nie było trampek w jego rozmiarze, a intendentura nie wykazywała szczególnych starań, by sprowadzić dla rekruta odpowiednie obuwie. Tym sposobem do końca służby był zwolniony z zaprawy porannej.
Ale wróćmy do Jerzego Stuhra i wojskowej doli aktorów. W studium do niczego się nie przydawali. Ale na polu walki potrafili sobie poradzić. – Na poligonie od razu założyliśmy zespół i codziennie wychodziliśmy na próbę do kasyna garnizonowego Kielce-Bukówka. A tam było dobrze – mieliśmy wszystko do dyspozycji: alkohol, żony oficerów… Cały czas niby ćwiczyliśmy program na dwudziestego drugiego lipca. I tak przez miesiąc.
Jerzy Stuhr pamięta, że jedzenie w jednostce było okropne. Z tego powodu doszło nawet do żołnierskiego buntu. – Prawnicy nas podpuścili, to znaczy koledzy z kompanii studentów prawa. Chcieli odmówić przyjęcia posiłku, ale im powiedzieli, że pójdą do aresztu. Więc my wymyśliliśmy inny system: wyrzucaliśmy jedzenie, które nam dawano.
Podobny „szlak bojowy” przeszli dobrzy znajomi naszego bohatera. – Gdy się spotykam z kolegami, na przykład z Jerzym Trelą, albo Tadeuszem Nyczkiem, znanym krytykiem, to niekiedy wspominamy tych naszych dowódców. To byli ciekawi ludzie, często jeszcze frontowi – zaznaczał Jerzy Stuhr.
Zapewne dowódcy mieli poważne doświadczenia, ale w pamięć studentów wryli się od zabawnej strony. – Do dziś śmieję się z jednego oficera, który mówił, że się otworzy puszka Pandora. Albo mówił: „Pocisk atomowy Saraker”. My go poprawialiśmy: „Saracen”. A on: „Saraker, nie umiecie po angielsku!”. Lubiliśmy mu zadawać podchwytliwe pytania. Na szkoleniu politycznym na przykład pytaliśmy go, jak zinterpretuje słowa papieża: „Wyrzućcie wszystkie bomby wasze”. Potem już nie pozwalał nam zadawać żadnych pytań. Takie to były czasy.
Nie myślcie sobie, że wojskowy epizod Jerzego Stuhra w siłach zbrojnych PRL-u to jedynie wybryk historii. To historia nie na żarty, skoro trafiła do muzeum. – Na zakończenie zajęć w studium wojskowym mundur wyjściowy musiałem zdać, ale polowy podwędziłem. Na juwenalia chciałem zachować, a poza tym chodzenie w mundurze modne było, dziewczyny lubiły nosić taką bluzę. Dwa czy trzy lata temu zwróciło się do mnie jakieś muzeum guzików, które kompletuje guziki znanych ludzi. Przekazałem jeden guzik właśnie z tego munduru – opowiadał Jerzy Stuhr.
Nie dopytałem, a później nie udało się ustalić, gdzie konkretnie trafił historyczny guzik Jerzego Stuhra. Zagadka pozostaje nierozwiązana. Sądziłem, że chodzi o Muzeum Guzików w Łowiczu, ale szef tej placówki, Jacek Rutkowski, wyprowadził mnie z błędu. Napisał: „Wiele bym dał, aby posiadać w zbiorach guzik Mistrza Stuhra, a także guzik jego syna w osobie Macieja. Może kiedyś się to uda, staram się dopiero od kilku lat. (…) Kilka osób mi obiecywało, ale »guzik« z tego wyszło. Potem zmarł Jerzy Stuhr i straciłem nadzieję na osobiste przekazanie. Teraz wszystko w rękach Pana Macieja”.
Eksponat pochodzący z polowego munduru Jerzego Stuhra to ostatni ślad wojskowej kariery słynnego aktora. Więcej już wojsko o niego się nie upominało. Guzik z pętelką! – W rezerwie już mnie do wojska nie powoływali. Miałem spokój. A teraz już jestem niezdatny do służby wojskowej. Chociaż… Pewien poeta włoski, twórca futuryzmu, miał ponad sześćdziesiąt lat, gdy wybuchła wojna. Tak bardzo chciał walczyć, że się zgłosił na ochotnika, ale go nie przyjęli ze względu na wiek. Jak dziś patrzę na młodych aktorów, którzy grają sceny z bronią, to mi ich żal. Nie wiedzą, jak się to rozbiera, jak się tym posługuje. Ja od czasu pobytu w wojsku codziennie starannie ścielę łóżko. Wojsko mnie tego nauczyło.
Jerzy Stuhr Bombowy aktor i trafiający w dziesiątkę reżyser. Nigdy nie spóźniał się z dowcipem na Spotkania z balladą. Na festiwalu w Opolu udowodnił, że Śpiewać każdy może. W Amatorze Krzysztofa Kieślowskiego zagrał zawodowo. W Wodzireju Feliksa Falka wodził widzów za nos. U Juliusza Machulskiego wzorowo wypełnił Seksmisję. Wbrew temu, że dzieci i ryby głosu nie mają, jako komisarz Ryba miał decydujący głos w Kilerze. Samym głosem inteligentnie zagrał Osła w animowanym Shreku. Jako reżyser zaczął od sporządzenia Spisu cudzołożnic. W Historiach miłosnych miał dobrą rękę do obsady. Osobiście zagrał pięć ról, bo wiedział, że nikt lepiej tego nie zrobi. Za to w Obywatelu podzielił się główną rolą – z synem Maciejem. W książce Sercowa choroba, czyli moje życie w sztuce opisał własny zawał serca. Następnych chorób opisać już nie zdążył. Zmarł w Krakowie dziewiątego lipca 2024 roku.
Rozdział 2
Poborowy Robert Makłowicz, rocznik 1963, kategoria A
„Z prawdziwą przyjemnością informuję, że dzięki uporczywie długotrwałemu studiowaniu nie poszedłem do ludowego wojska. Na zajęciach wojskowych byłem jedynie kilka razy z powodu ich głupoty. Ponieważ były obowiązkowe, studiów nie skończyłem, a do wojska i tak mnie nie wzięli, bowiem Polska Rzeczpospolita Ludowa się rozleciała. Jedyny mundur, jaki do tej pory miałem na sobie, to mundur nieistniejącej armii austro-węgierskiej. Zatem wnieść chyba wiele nie mogę do tej militarnej opowieści”.
Robert Makłowicz nie doceniał swoich kombatanckich doświadczeń. Ale nie dawałem za wygraną. Czułem, że w popularnym kucharzu tkwi potencjał smakowitej żołnierskiej historii. Nawet jeśli jedynie otarł się o mundur, chciałem zaczerpnąć apetyczny kąsek z kotła jego poczucia humoru. „Już z tych kilku zdań (cytowanych na wstępie – J.K.) widzę, jak pyszną historię zyskałaby pichcona przeze mnie książka, gdyby zgodził się Pan choćby na chwilę rozmowy” – nacierałem. Opłaciło się. Robert Makłowicz w końcu uległ moim namowom. Oto jego potyczki z wojskiem.
– W 1982 roku zdałem maturę i dostałem się na studia. Był stan wojenny. Pójście wtedy do wojska było niezwykle groźną sprawą. Ze względów wszystkich, a zwłaszcza ideologicznych. Przysięganie na wierność Armii Czerwonej i Układowi Warszawskiemu, abstrahując od absurdów ówczesnej służby wojskowej, to nie było coś, czego bym chciał doświadczyć – opowiada dzisiejszy krytyk i podróżnik kulinarny.
Przysięga wojskowa (fragment): „Przysięgam strzec niezłomnie wolności, niepodległości i granic Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej przed zakusami imperializmu, stać nieugięcie na straży pokoju w bratnim przymierzu z Armią Radziecką i innymi sojuszniczymi armiami, a w razie potrzeby nie szczędzić krwi ani życia, mężnie walczyć w obronie Ojczyzny o świętą sprawę niepodległości, wolności i szczęścia ludu. Gdybym nie bacząc na tę moją uroczystą przysięgę, obowiązek wobec Ojczyzny złamał, niechaj mnie dosięgnie surowa ręka sprawiedliwości ludowej”.
(Ustawa z 22 listopada 1952 roku o przysiędze wojskowej)
Studia chroniły przed wojskiem, więc poborowy Makłowicz studiował bardzo długo.
– Najpierw prawo, potem przeniosłem się na historię. Ale wiedziałem, że ten dyplom i tak mi nie będzie do niczego potrzebny, bo nie będę uczył w szkole historii. Studiowałem historię dla własnej przyjemności. Istotną motywacją było również to, aby nie iść do Ludowego Wojska Polskiego. Zajęcia wojskowe na studiach utwierdziły mnie w tym przekonaniu. To był szczyt kretynizmu, gra pozorów i niezwykła strata czasu. Trafiłem na oficera, kompletnego, za przeproszeniem, matoła. Nie sprawdził się w niczym, więc go kierowali do zajęć ze studentami, takiego przysłowiowego młota.
Zimową porą student Makłowicz uczęszczał do studium wojskowego w grubym płaszczu belgijskiej marynarki wojennej. Wełnianym, niemal do kostek, ze złotymi guzikami w kotwice. Nie uszło to uwadze „oficera Młota”. – Ten człek prześladował mnie, że jestem najwyraźniej agentem NATO! Nosiłem ów płaszcz, gdyż był piękny i najcieplejszy w mym ówczesnym zestawie zimowych okryć, a dostałem go w paczce od rodziny z zagranicy. A ten drwił, kazał na apelach przed szereg występować. Z perspektywy dzisiejszej może to wydawać się śmieszne, ale dla mnie było przerażające. Bycie we władzy trepa zwyczajnie mnie poniżało. Więc przestałem chodzić na studia. Rok później zajęcia z wojska przestały być obowiązkowe, PRL chylił się już ku upadkowi.
Trep – tak żołnierze z poboru pogardliwie nazywali zawodowych oficerów i podoficerów. Określenie pochodzi od prymitywnego buta na drewnianej podeszwie, traktowanego jako symbol głupoty i zacofania. Brak szacunku dla zawodowej kadry dowódczej ma swoje źródła u zarania PRL-u. To wtedy zaczęło obowiązywać powiedzenie „nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”. Do kariery w armii nie trzeba było solidnego wykształcenia, wystarczały szybkie kursy. Na pagonach munduru pojawiały się kolejne gwiazdki, ale z butów (czytaj: trepów) nadal wystawała słoma. Stąd – jak wyjaśniał w „Polsce Zbrojnej” major rezerwy, komandos Tomasz „Burza” Burzyński – wziął się trep „jako synonim mało rozgarniętego przełożonego w mundurze, o wąskich horyzontach myślowych, który jak ten przysłowiowy przedmiot był odporny na wiedzę i zniszczenie”4.
I tak, przez trepa, „oficera Młota”, poborowy Robert Makłowicz, rocznik 1963, kategoria A1, wybił sobie z głowy dalsze studiowanie. Decyzji nie żałuje. – Z perspektywy okazuje się, że miałem rację. Bo co by zmienił mój dyplom z historii? Czego chciałem się nauczyć, tego się nauczyłem, a przynajmniej nie uczestniczyłem w tym beznadziejnym spektaklu, który z prawdziwym szkoleniem wojskowym nie miał nic wspólnego.
Niedługo potem nastał rok 1989 i w Polsce skończył się komunizm. – Jakieś listy za mną jeszcze słali, ale wyjechałem na rok do Anglii. Zmienił się system i już nikt do wojska mnie nie wziął – wspomina Robert Makłowicz.
Mimo złych doświadczeń z armią ludową, zachował sentyment do munduru. Może ze względu na ojca, Włodzimierza, który był marynarzem. On sam wskazuje na inny powód, paradując w historycznym mundurze monarchii cesarza Franciszka Józefa. – Co innego PRL, a co innego Austro-Węgry. Będąc z Krakowa, przywiązany jestem do idei monarchii naddunajskiej. Parę razy wdziewałem pożyczony mundur austro-węgierski, a nawet uszyłem sobie własny. To mundur 13 pułku piechoty CK, tak zwanych krakowskich dzieci. Taki ukłon w stronę historii, lokalności i małej ojczyzny. Bardzo elegancki jest.
Roberta Makłowicza można podziwiać w takim odzieniu między innymi na okładce jego książki C.K. kuchnia.
– Nie oznacza to oczywiście, że nie szanuję i nie cenię polskiego munduru – zaznacza stanowczo. – Ale państwo i armia muszą być emanacją nas wszystkich, a PRL taką emanacją nie był. Rzecz jasna, w Ludowym Wojsku Polskim służyli z pewnością również ludzie mądrzy, ale mundur armii, która na przykład najechała Czechosłowację w 1968 roku i strzelała do robotników na Wybrzeżu w 1970 roku, nie kojarzy mi się dobrze. Co innego dzisiejszy polski mundur lub historyczne mundury Pierwszej czy Drugiej Rzeczypospolitej. Do nich mam ogromny szacunek.
W wojskowej opowieści dotyczącej kucharza nie możemy pominąć wątku kulinarnego. A polowy kocioł najbardziej kojarzy się z grochówką. Nie uwierzycie, ale ta zupa potrafi działać jak broń chemiczna. I wcale nie chodzi o jej właściwości gastryczne. Jako rezerwista zostałem kiedyś powołany na kilkudniowe ćwiczenia. Wraz z grupą podobnych mi wojaków trafiłem na poligon w Zegrzu. Była późna jesień, zimno jak na froncie wschodnim. Zakwaterowano nas w pokrytych brezentem wielkich, dziesięcioosobowych namiotach. Pokład ogrzewany był spalinowymi dmuchawami. Działały tak, że ciepła czuć nie było, za to potwornie śmierdziało spalinami. Tak wyglądało pierwsze podtrucie. Decydujący cios zadała grochówka. Miała dziwny posmak, ale zgłodniali rezerwiści, łącznie ze mną, pochłonęli ją łapczywie. Wątpliwości co do smaku zupy zagryzaliśmy chlebem. Na następny dzień zdolność bojowa całego oddziału wynosiła tyle co temperatura na poligonie – grubo poniżej zera. Szybkie śledztwo wykazało, że zupę ugotowano w kuchni polowej, z której nie wypłukano dużych ilości mocnego środka użytego do czyszczenia kotła.
Robert Makłowicz zdecydowanie dystansował się od wojskowej grochówki: – Nie miałem przyjemności, ani nieprzyjemności, jeść wojskowej grochówki. Nigdy nie marzyłem i nie marzę o tym. W ogóle nie wiem, co to znaczy wojskowa grochówka. Bo co? Jakiś specjalny, inny przepis? Bardzo się dziwię, że są miejsca cywilne, na poboczach dróg zwłaszcza, gdzie podają „wojskową grochówkę”. Nie wiem, może ktoś tęskni za tym, co jadł w wojsku. Ja nie jadłem, bo wojska udało mi się uniknąć, mimo że przydzielono mi kategorię A.
W końcu jednak nasz kucharz przekonał się do militarnej zupy z grochu. A nawet własnoręcznie ją przyrządził. I to na pokładzie okrętu podwodnego ORP „Orzeł” III.
ORP „Orzeł” (nr burtowy 291) jest trzecim okrętem podwodnym w polskiej Marynarce Wojennej noszącym tę nazwę. Kontynuuje tradycję słynnego „Orła”, który we wrześniu 1939 roku brawurowo uciekł z internowania w Tallinie, dotarł do Wielkiej Brytanii i podjął walkę przeciwko Niemcom na Morzu Północnym. ORP „Orzeł” III to konstrukcja sowiecka. Okręt został zbudowany w stoczni Krasnoje Sormowo w Gorkim (obecnie Niżny Nowogród). Pierwszy raz polską banderę wojenną podniesiono na nim dwudziestego dziewiątego kwietnia 1986 roku w Rydze. W latach 1999–2000 został dostosowany do standardów NATO i pływa do dziś. Wchodzi w skład 3 Flotylli Okrętów i – jak na swój wiek – radzi sobie całkiem nieźle. W 2021 roku, gdy obchodził trzydziestopięciolecie służby, miał na koncie prawie dziewięćdziesiąt siedem tysięcy mil morskich żeglugi i ponad osiemset zejść pod wodę. Z powodzeniem bierze udział w manewrach NATO, operował na Bałtyku, Morzu Północnym i Oceanie Atlantyckim. Wyposażony jest w sześć dziobowych wyrzutni torped różnego typu. Może także stawiać miny morskie. Jego kadłub zewnętrzny pokryty jest powłoką typu „skóra delfina”, która znacznie zmniejsza szanse wykrycia okrętu przez obce stacje hydrolokacyjne i radarowe.
„Tutaj na pokładzie danie, bez którego żadna polska broń, marynarka też, obejść się nie może. Mianowicie grochówka!”5 – zachwalał w osiemdziesiątym ósmym odcinku telewizyjnych Podróży kulinarnych Roberta Makłowicza.
Misja nie była prosta. „Dopadła nas typowo marynarska pogoda. Wieje i pada, ale na okrętach podwodnych żadne warunki nie są straszne. A nigdzie w ogóle warunki nie są straszne, żeby zrobić tak pyszną zupę”6 – relacjonował, odziany w grubą marynarską kurtkę i czapkę z orzełkiem.
Mimo niesprzyjających warunków pogodowych, grochówka się udała. „Wygląda jak złoto. Gęsta, przecierana. Wersja odrobinę light, bo nie jest to wywar mięsny. Jedynym mięsem są te nędzne skwarki boczku. Więc nawet nieortodoksyjny wegetarianin mógłby to zjeść. Grochówka wojskowa, dietetyczna, ku chwale Ojczyzny!”7 – zachwalał wilk morski Makłowicz. Tyle że garnek był mały i zupy raczej nie starczyło dla całej, głodnej jak wilki, załogi okrętu.
Grochówka MakłowiczaSkładniki: 250 g suchego grochu, 100 g surowego wędzonego boczku, jarzyny jak na rosół, 3–4 ząbki czosnku, cebula, odrobina masła, majeranek, sól, pieprz.Przyrządzenie: groch moczyć przez kilka godzin, ugotować do miękkości; w drugim garnku ugotować jarzyny – marchewkę, pietruszkę, seler korzeniowy, kawałek pora. Boczek drobno pokroić, wytopić na patelni. Cebulę posiekać, przysmażyć na złoto. Ugotowane jarzyny zmiksować, dodać groch, boczek, cebulę, sól i pieprz do smaku. Obficie przyprawić majerankiem, roztartym w dłoniach, żeby uwolnił swój aromat. Dodać sprasowany czosnek; całość kilka minut pogotować. Podawać na lądzie i morzu.
Grochówka to niejedyny wojskowy specjał, z którym zetknął się Robert Makłowicz. Za młodu miał do czynienia z sowieckimi konserwami z demobilu. Tych, którzy nie oglądali serialu Czterej pancerni i pies, śpieszę poinformować, że kultową puszką w menu Armii Czerwonej była tuszonka. Po rosyjsku tuszonoje miaso to mięso duszone. W skrócie tuszonka. Frontowa konserwa z czasów drugiej wojny światowej zawierała mieloną wieprzowinę, smalec i przyprawy. Receptura tłustego, kalorycznego produktu wywodziła się z tradycyjnego na Uralu sposobu konserwowania mięsa w słoikach. Po inwazji Niemiec na ZSRR sowiecką tuszonką zajadali się żołnierze Wehrmachtu, bo strategiczne zapasy konserw wpadły w ręce niemieckie. Z pomocą Rosji przyszły Stany Zjednoczone. Typowo amerykańska mielonka, którą początkowo dostarczali, nie przypadła do gustu krasnoarmiejcom. Wtedy Rosjanie zamówili u Amerykanów swojską tuszonkę. Dostawy szły pełną parą. Jak podaje historyk Andrzej Fiedoruk, w sumie Amerykanie zaopatrzyli wschodniego sojusznika w ponad dwa miliardy konserw mięsnych. Można dziś tylko gdybać, jak bez tuszonki potoczyłyby się losy świata. Po wojnie jej produkcję przejęły zakłady mięsne w ZSRR. Konserwy tego typu były też popularne w Polsce. Raczyły tłuszczykiem podniebienie cywili i żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego. W wojsku czasem zwane były „małpą” – od określenia stosowanego niegdyś przez żołnierzy Armii Hallera na konserwy mięsne, które miały pochodzić z Madagaskaru.
Robert Makłowicz z pewnością doskonale zna smak tuszonki i spokrewnionej z nią konserwy turystycznej. Wraz z paprykarzem szczecińskim puszki te były w PRL-u najbardziej popularnym prowiantem na wakacyjne wypady. Ale to nie one wryły się pancerną pięścią w pamięć naszego bohatera. – W 1981 roku, w czasie karnawału „Solidarności”, byłem na licealnej wycieczce – wspomina Robert Makłowicz. – Autobusem objeździliśmy pół kontynentalnej Europy i Wielką Brytanię. Czasy były takie, że musieliśmy brać ze sobą prowiant na całą drogę. Mieliśmy podłogę autobusu wyścieloną puszkami z komiśniakiem – wojskowym ciemnym chlebem. Ktoś najwyraźniej miał znajomości w wojsku, pewnie jakiś rodzic, i załatwił dla nas ten komiśniak. To była ohydna rzecz, w takich sowieckich, pancernych puszkach. Nie chciałbym tego więcej jeść.
Robert Makłowicz Utarło się uważać go za wybornego kucharza. Ale smakuje najlepiej jako kulinarny gawędziarz. W jego żyłach miksuje się krew polska, ukraińska, ormiańska, węgierska i austriacka. Zmacerowany aromatem monarchii Habsburgów (nie mylić z hamburgerem). Mentalnie rozwałkowany między Krakowem, Wiedniem i domem w Chorwacji. Przez prawie dwie dekady pichcił w TVP na wycieczkach kulinarnych. Zagotował się, gdy jego kuchenny anons wykorzystano do promocji całej stacji. Dziś żyje z reklamy – „Takie ceny nawet Roberta Makłowicza sprowadzą na ziemię” – i potraw w słoikach, które produkuje wraz z synami. Internet kipi od sympatycznych memów z Makłowiczem. Piosenka Być jak Makłowicz („Dorzuca się mieloną wołowinę / Dusi się, dusi się / Wszystko razem z winem”) podbijała listę przebojów.
Rozdział 3
Starszy marynarz Leszek Miller, rocznik 1946, kategoria A
Mundur marynarski na Mazowszu robił piorunujące wrażenie. Napis „Okręty Podwodne” na czapce marynarskiej młodego Leszka Millera wprawiał dziewczyny w zachwyt. Jak to się stało, że szczur lądowy z Żyrardowa trafił do Marynarki Wojennej? I to w dodatku na łódź podwodną! Były premier Leszek Miller opowiedział mi swoją podwodniacką historię.
Przed spotkaniem w Sejmie zastrzegł, że będzie to poważna rozmowa. Bo starszy marynarz Leszek Miller w latach 1967–1969 służył w poważnym wojsku. Wszystko wzięło się z młodzieńczej fascynacji. Dwudziestoletniego Leszka, prostego chłopaka z Żyrardowa, syna krawca i szwaczki, pociągało morze. – Pochłaniałem książki o sławnych żeglarzach i podróżnikach. Pasjonowała mnie historia wojen morskich i polskiej marynarki wojennej. Próbowałem nawet dostać się do Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej w Gdyni, ale mnie nie przyjęto. Zabrakło mi jakichś tam punktów – wspomina Leszek Miller.
Zamiast wypłynąć na szerokie wody, zacumował jako robotnik w Zakładach Przemysłu Lniarskiego. Ale miał plan awaryjny. Wiedział, że prędzej czy później ojczyzna ludowa sama o niego się upomni. I wtedy niedoszły marynarz przypomni władzy o swoim pragnieniu. Czekał na tę chwilę cierpliwie.
– Nie pchałem się do wojska, nie poszedłem na ochotnika. Spokojnie czekałem na powołanie. To był normalny pobór, troszkę opóźniony z uwagi na moją sytuację rodzinną. Postanowiłem, że jak stanę przed komisją poborową, powiem, że chętnie przyjąłbym skierowanie do Marynarki Wojennej. I tak zrobiłem, a komisja to zaakceptowała.
Komisja poborowa była w PRL-u wojskowym „sądem ostatecznym” dla chłopców, którzy dopiero co weszli w dorosłość. Powszechnemu obowiązkowi wojskowemu podlegali mężczyźni w wieku od osiemnastu do pięćdziesięciu lat. Oznaczało to, że wraz z osiągnięciem pełnoletności każdy młodzian stawał się potencjalną własnością wojska.
Wyrocznią była komisja składająca się najczęściej z lekarza, oficera Wojskowej Komendy Uzupełnień i pielęgniarki. Stawało się przed komisją w samych majtkach albo na golasa. Komisja mogła uznać, że konieczne jest badanie jąder, odbytu lub prostaty. Takie badanie nie zawsze odbywało się za parawanem.
Komisja decydowała, kto jest, a kto nie jest zdolny do służby. Każdemu przydzielała jedną z czterech kategorii: A – zdolny do czynnej służby wojskowej (od 1979 roku z grupami A1, A2, A3), B – czasowo niezdolny do czynnej służby wojskowej, C – zdolny do służby wojskowej z ograniczeniem (do 1979 roku), D – niezdolny do czynnej służby wojskowej w czasie pokoju, E – trwale i całkowicie niezdolny do czynnej służby wojskowej zarówno w czasie pokoju, jak i mobilizacji lub wojny. Kategoria wpisywana była do książeczki wojskowej, którą otrzymywał każdy poborowy.
Tak jest dziś. Obecnie, mimo zniesienia zasadniczej służby wojskowej, czyli tej z przymusu, każdy dziewiętnastolatek podlega obowiązkowej kwalifikacji wojskowej. Armia rejestruje też dziewczyny. Ale tylko te, które zdobywają wykształcenie medyczne, albo już mają taki zawód.
Ułatwieniem dla Leszka Millera było to, że miał w ręku poszukiwany w wojsku fach. Był technikiem elektroenergetykiem. Młodzieńcy z takim wykształceniem często lądowali w lotnictwie albo właśnie w marynarce wojennej. W ten sposób młody Leszek trafił z Żyrardowa do Ustki. Ale nie od razu wypłynął na szerokie wody.
– Przez pierwsze dwa miesiące po przyjeździe do Centrum Szkolenia Marynarki Wojennej w Ustce miałem tak zwane przeszkolenie stacjonarne. Uczyliśmy się rzemiosła charakterystycznego bardziej dla piechurów niż dla marynarzy. Czyli jak posługiwać się bronią, maszerować, kopać okopy. Poznawaliśmy też zasady musztry.
Musztra – mozolne ćwiczenia, które uczą żołnierzy, jak przyjmować postawę zasadniczą (baczność!) i swobodną (spocznij!). Musztra określa też precyzyjnie jak oddawać honory, poruszać się z bronią i bez niej, formować szyki. Rozróżnia się musztrę indywidualną i zespołową – pieszą albo z wozami bojowymi. Regulamin musztry Sił Zbrojnych Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej: „Karabin leży na ramieniu równolegle do rzędu guzików, a kolba dotyka lekko lewej ładownicy. Lewa ręka przylega do tułowia. Do nogi – BROŃ. Na tę komendę żołnierz bierze karabin do nogi na trzy tempa”.
– Pamiętam, że nasz drużynowy był ze Śląska i strasznie mnie rozśmieszał. Mówił gwarą śląską, na przykład wydawał rozkaz: „Pod ta hora koksu biegiem marsza!”. To był bardzo sympatyczny chłopak. Byłem w dobrej sytuacji, bo w mojej drużynie znalazło się nas trzech chłopaków z Żyrardowa. To wspólne pochodzenie sprawiało, że nie czuliśmy się osamotnieni. Zwłaszcza na początku, kiedy wszystko było nowe, a ludzie zupełnie nieznani. Trzymaliśmy się razem i łatwiej było nam znieść początkowe problemy – kontynuuje Leszek Miller.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Adam Czesław Dobroński, Na przedpolach jubileuszu, „Gazeta Współczesna”, 20 sierpnia 2017. [wróć]
Tomasz Jagielski, Izabela Wyszomirska (red.), 50 lat Wydziału Biologii Uniwersytetu Warszawskiego we wspomnieniach, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2019, s. 81. [wróć]
Tom Phillips, Krótka historia o tym, jak spieprzyliśmy wszystko, Albatros 2020, s. 154. [wróć]
Major rezerwy Tomasz „Burza” Burzyński, Skąd się wzięły wojskowe „trepy”, polska-zbrojna.pl, 3 stycznia 2015. [wróć]
Podróże kulinarne Roberta Makłowicza, prod. Promiss Ewa Wachowicz dla Programu 2 TVP S.A., 2002, youtube.com/watch?v=jLk-ygWAPDg [wróć]
Tamże. [wróć]
Tamże. [wróć]
