Idę do woja. Znani Polacy w armii PRL - Jerzy Kubrak - ebook + książka

Idę do woja. Znani Polacy w armii PRL ebook

Kubrak Jerzy

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Dziennikarz i publicysta Jerzy Kubrak w rozmowach ze znanymi postaciami życia publicznego o obowiązkowej służbie w Ludowym Wojsku Polskim. Jaki mundur leżał jak ulał na podkomendnym Macieju Orłosiu? Które piosenki żołnierskie podbiły serce Artura Andrusa? Czym imponował podczas musztry starszy szeregowy podchorąży Rafał Ziemkiewicz? Czy wojskowa fala ciężko przetoczyła się przez starszego marynarza Leszka Millera? Co do żołnierskiej grochówki wkładał Robert Makłowicz? Czym za-skoczył komisję poborową Adam Małysz? Kogo szturmował na poligonie podchorąży Jerzy Stuhr? Opowieści, które chwilami przywodzą na myśl Przygody dobrego wojaka Szwejka albo Paragraf 22, różnią się od wymienionych książek tym, że nie są wymyślone. Rozbawią na pewno, ale mogą też zaniepokoić w kwestii bezpieczeństwa narodowego. Ale to na szczęście opowieść o minionej epoce!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 232

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wstęp

Pro­po­nuję Pań­stwu opo­wieść o zna­nych Pola­kach, któ­rzy w róż­nych oko­licz­no­ściach mieli do czy­nie­nia z armią w okre­sie PRL-u. Do zgro­ma­dzo­nych rela­cji doda­łem garść cie­ka­wo­stek tech­nicz­nych i histo­rycz­nych, opi­nie eks­per­tów, a także wła­sne obser­wa­cje.

Non­sensy cza­sów PRL-u były mniej lub bar­dziej dokucz­liwe. Przy­mu­sowa służba woj­skowa nale­żała do absur­dów bole­snych, a jed­no­cze­śnie śmiesz­nych. Nie­stety pośmiać się można było dopiero po fak­cie.

Pobór obej­mo­wał każ­dego mło­dego męż­czy­znę. Kon­sty­tu­cja z dwu­dzie­stego dru­giego lipca 1952 roku gło­siła, że „służba woj­skowa jest zaszczyt­nym obo­wiąz­kiem patrio­tycz­nym oby­wa­teli Pol­skiej Rze­czy­po­spo­li­tej Ludo­wej”. Co do rodzaju tego obo­wiązku nie było wąt­pli­wo­ści. W myśl ustawy zasad­ni­czej, którą wła­sno­ręcz­nie reda­go­wał agent sowiec­kiego wywiadu Bole­sław Bie­rut, uzu­peł­nio­nej w 1976 roku przez ekipę Edwarda Gierka, Polak patriota, tak jak cały PRL, „umac­nia przy­jaźń i współ­pracę ze Związ­kiem Socja­li­stycz­nych Repu­blik Radziec­kich i innymi pań­stwami socja­li­stycz­nymi”.

Jak wska­zy­wała rota przy­sięgi woj­sko­wej, armia usil­nie sta­rała się uczy­nić z mło­dych Pola­ków obroń­ców „praw ludu pra­cu­ją­cego”, „wła­dzy ludo­wej”, „gra­nic PRL przed zaku­sami impe­ria­li­zmu”, „pokoju w bra­ter­skim przy­mie­rzu z Armią Radziecką”. Ale rodacy, zamiast jak muł cią­gnąć wóz socja­li­zmu, wierz­gali niczym mustang na impe­ria­li­stycz­nym rodeo. Przed woj­skiem bro­nił się, kto mógł. Wszel­kimi spo­so­bami, łącz­nie z zała­twia­niem „żół­tych papie­rów” poświad­cza­ją­cych cho­robę psy­chiczną.

Ze względu na doświad­cze­nie autora, który został wcie­lony do Ludo­wego Woj­ska Pol­skiego (LWP) w cha­rak­te­rze pod­cho­rą­żego, książka sku­pia się głów­nie na przy­go­dach pobo­ro­wych po wyż­szych stu­diach. Nie­stety, wbrew popu­lar­nemu powie­dze­niu, pod­cho­rąży nie zawsze zdąży. Książka tra­fia do rąk czy­tel­ni­ków, gdy część jej boha­te­rów ode­szła na wieczną wartę. Poświę­cam to skromne dzieło Ich pamięci.

Do lek­tury odma­sze­ro­wać!

Rozdział 1. Plutonowy podchorąży Jerzy Stuhr

Roz­dział 1

Plu­to­nowy pod­cho­rąży Jerzy Stuhr, rocz­nik 1947, kate­go­ria A

Czy można sobie wyobra­zić kom­pa­nię woj­ska, skła­da­jącą się ze stu­den­tów filo­lo­gii pol­skiej, szkoły teatral­nej, muzy­ków i pla­sty­ków? W stu­dium woj­sko­wym przy Uni­wer­sy­te­cie Jagiel­loń­skim świę­tej pamięci Jerzy Stuhr tra­fił do takiej wła­śnie kom­pa­nii. Naj­gor­szej, jaka mogła się zda­rzyć. Była druga połowa lat sześć­dzie­sią­tych.

Do mili­tar­nych zwie­rzeń nakło­ni­łem Jerzego Stuhra tro­chę przy­pad­kowo. Począt­kowo zwró­ci­łem się do jego rów­nie uta­len­to­wa­nego syna, Macieja. Kilka razy udzie­lał mi dow­cip­nych komen­ta­rzy na roz­ma­ite tematy. I tym razem liczy­łem na małą aneg­dotę, choćby z zajęć przy­spo­so­bie­nia obron­nego. Maciej Stuhr o woj­sku w PRL-u nie miał jed­nak zie­lo­nego poję­cia. Cóż, nie jego wina, taki pesel. Ale z kwit­kiem nie odsze­dłem. – Niech pan poroz­ma­wia z moim tatą – pora­dził.

Spo­tka­łem się z Jerzym Stuh­rem w war­szaw­skim Teatrze Polo­nia Kry­styny Jandy, gdzie przez wiele lat grał i reży­se­ro­wał. Jego opo­wieść była jak impro­wi­zo­wany mono­dram. Bom­bowa sztuka!

Brałem szturmem kobiety nad rzeką

Pod­czas stu­diów na Uni­wer­sy­te­cie Jagiel­loń­skim Jerzy Stuhr przez cztery lata miał zaję­cia woj­skowe. Ubie­rał się w mun­dur o szó­stej rano i szedł na ulicę Pia­stow­ską w Kra­ko­wie, gdzie odby­wało się stu­dium. Cykl szko­leń koń­czył się obo­wiąz­kową mobi­li­za­cją na poli­go­nie.

Stu­dium woj­skowe to śmier­tel­nie nużące zaję­cia, które Ludowe Woj­sko Pol­skie pro­wa­dziło dla stu­den­tów. W PRL-u były obo­wiąz­kowe. Bez ich zali­cze­nia nie można było skoń­czyć stu­diów. Począt­kowo męczono nimi stu­den­tów pra­wie przez cały okres nauki, a na zaję­cia trzeba było przy­cho­dzić w mun­du­rze.

„Woj­sko na stu­diach to temat bar­dzo wdzięczny do wspo­mi­na­nia” – pisał histo­ryk pro­fe­sor Adam Cze­sław Dobroń­ski. „Każda pol­ska wyż­sza uczel­nia miała wła­sne stu­dium woj­skowe. Zda­niem »gene­ra­łów« było jed­nak zupeł­nie odwrot­nie, to przy woj­sku ist­niały uni­wer­sy­tety. Każ­dego seme­stru na dwa tygo­dnie zamie­nia­li­śmy się w pod­cho­rą­żych, tro­chę zastra­szo­nych, z przy­musu pod­go­lo­nych, wyglą­dem przy­po­mi­na­ją­cych bar­dziej maru­de­rów niż chłop­ców malo­wa­nych”1.

Stu­denci nie mieli spo­koju nawet w waka­cje, bo wtedy woj­sko urzą­dzało dla nich obozy szko­le­niowe. Koń­czyły się przy­sięgą woj­skową, po któ­rej świeżo upie­czeni pod­cho­rą­żo­wie tra­fiali do rezerwy.

„Bar­dzo źle zapi­sało się w mojej pamięci szko­le­nie w jed­no­stce woj­sko­wej w Morągu, zwłasz­cza na obo­zie po czwar­tym roku, kiedy to wsku­tek bra­wury i nie­od­po­wie­dzial­no­ści woj­sko­wych doszło do tra­gicz­nego wypadku, w któ­rym zgi­nęło kilku kole­gów z neo­fi­lo­lo­gii. Nawet po latach wspo­mi­nam te zaję­cia jako wymu­szony udział w ponu­rej gro­te­sce”2 – wyznał bio­log, dok­tor Jan Choj­nacki.

Gro­te­skowe były też manewry poli­go­nowe Jerzego Stuhra. Na szczę­ście obyło się bez tra­ge­dii. – Gdy jako stu­dent polo­ni­styki zda­wa­łem egza­min do szkoły teatral­nej, mia­łem aku­rat wyjazd na poli­gon Kielce-Bukówka, na który, wła­śnie z powodu egza­minów, nieco się spóź­ni­łem. Przez pół­tora mie­siąca byłem w pie­cho­cie – wspo­mi­nał aktor.

Pew­nego dnia oddział Jerzego Stuhra dostał roz­kaz sfor­so­wa­nia rzeki. – Zaję­li­śmy rubież, sie­dzimy cichutko, zama­sko­wani, w krza­kach, w rękach mamy kara­biny i petardy. Po dru­giej stro­nie rzeki była plaża, mamy z dziećmi tam się opa­lały. Zgła­szam się przez krót­ko­fa­lówkę do puł­kow­nika: „Sokół, Sokół, jak mnie sły­chać?”. Wszystko regu­la­mi­nowo. Mówię mu, że może uprze­dzić te kobity, bo za chwilę napier­du­cha będzie totalna. A on, że gówno, nikogo nie będziemy uprze­dzać, bo to jest teren woj­skowy i oni są tam bez­praw­nie. Nic tam, do ataku! Nagle wyla­tuje w niebo rakieta czer­wona, my wyska­ku­jemy z tych krza­ków, wrzesz­czymy: „Hura­aaaa!”. Matki krzy­czą, dzieci pła­czą, ucie­kają, bo wojna…

„Wojna jest zbio­ro­wym ude­rze­niem krwi do głowy; ujmu­jąc to ina­czej: jest totalną roz­pier­du­chą”3 – napi­sał angiel­ski dzien­ni­karz i komik Tom Phil­lips. Jakby czy­tał w myślach plu­to­no­wego Stuhra.

Kółka olimpijskie robimy

Bywało, że w ciągu dnia dzielni wojacy musieli na kie­lec­kiej Bukówce „wyrzu­cić” amu­ni­cję, którą powinni zużyć. A nie zużyli, bo mieli lep­sze zaję­cie. – Rano była ściepa i na meli­nie, pod jed­nostką, kupo­wało się pół litra Żyt­niej. Jako pomoc­nik plu­tonu mia­łem rapor­tówkę. Kole­dzy wsa­dzali mi butelkę do rapor­tówki, sami bie­gli na plażę, a ja musia­łem tę wódę z puł­kow­ni­kiem pić. Nie dość, że upał, to jesz­cze wódka cie­pła. Kosz­mar! Potem amu­ni­cję trzeba było zde­to­no­wać. I to była ulu­biona zabawa naszego pod­pi­tego puł­kow­nika: rzu­ca­nie petard w zboże. Jak wybu­chały to równe kółka wypa­lały w zbożu. „Kółka olim­pij­skie robimy”, wołał puł­kow­nik. Takie były zabawy.

Bukówka, gdzie sta­cjo­no­wała kom­pa­nia arty­stów, to – jakby powie­dzieli woj­skowi – połu­dniowo-wschod­nia rubież Kielc. W okre­sie mię­dzy­wo­jen­nym zbu­do­wano tu koszary dla sta­cjo­nu­ją­cych w mie­ście wojsk. Przed wrze­śniem 1939 roku osiem­dzie­się­ciu naj­lep­szych żoł­nie­rzy kie­lec­kiego gar­ni­zonu skie­ro­wano do ochrony Wester­platte. Sta­no­wili pra­wie połowę boha­ter­skiej załogi pla­cówki. W cza­sach PRL-u na Bukówce sta­cjo­no­wał mię­dzy innymi 4 Puław­ski Pułk Zme­cha­ni­zo­wany imie­nia Ludo­wych Par­ty­zan­tów Ziemi Kie­lec­kiej. Został sfor­mo­wany (pod nieco inną nazwą) w 1943 roku w Siel­cach nad Oką. Na szlaku bojo­wym 1 Armii Woj­ska Pol­skiego for­so­wał Wisłę pod Puła­wami, nacie­rał na War­szawę, wal­czył na Wale Pomor­skim i w rejo­nie Kamie­nia Pomor­skiego. Z 4 Pułku wywo­dzili się mię­dzy innymi póź­niejsi gene­ra­ło­wie LWP Euge­niusz Mol­czyk (1926–2007) i Wacław Szklar­ski (1925–2010). Mol­czyk przez kil­ka­na­ście lat spra­wo­wał funk­cję wice­mi­ni­stra obrony naro­do­wej. Rów­no­le­gle był zastępcą naczel­nego dowódcy Zjed­no­czo­nych Sił Zbroj­nych Państw Stron Układu War­szaw­skiego. Jako zwo­len­nik siło­wej roz­prawy z „Soli­dar­no­ścią” w sta­nie wojen­nym zasia­dał w Woj­sko­wej Radzie Oca­le­nia Naro­do­wego. Z kolei Szklar­ski za „szcze­gólne zasługi dla socja­li­stycz­nej Ojczy­zny w okre­sie stanu wojen­nego” tra­fił do Hono­ro­wej Księgi Czy­nów Żoł­nier­skich. Ale w 4 Pułku słu­żyli też auten­tyczni boha­te­ro­wie. Tacy jak cho­rąży Kazi­mierz Dudek (1923–1945), który pod­czas walk nad Odrą został ranny. Odmó­wił lecze­nia w szpi­talu i pozo­stał na linii frontu. Poległ w cza­sie walk nad kana­łem Rup­pi­ner. Pośmiert­nie został odzna­czony orde­rem Vir­tuti Mili­tari. Obec­nie na Bukówce znaj­duje się Cen­trum Przy­go­to­wań do Misji Zagra­nicz­nych.

Polonista, wystąp!

Jerzy Stuhr tra­fił na Bukówkę aku­rat w momen­cie, gdy w jego życiu aka­de­mic­kim doszło do prze­gru­po­wa­nia sił. Do polo­ni­styki doło­żył stu­dia aktor­skie. O dziwo, oby­dwie pro­fe­sje oka­zały się bar­dzo przy­datne zarówno w stu­dium woj­sko­wym, jak i na poli­go­nie.

– Nie wiem czemu naszym dowód­com wyda­wało się, że stu­diu­jący polo­ni­stykę muszą ład­nie pisać. A ponie­waż kan­ce­la­ria miała jakieś papiery do prze­pi­sy­wa­nia, więc rano na apelu czę­sto się sły­szało: „Polo­ni­sta, wystąp!”. I wtedy wszy­scy chcieli wystą­pić. Bo to ozna­czało, że sie­dzisz w cie­pełku, coś tam piszesz, nudzisz się, papie­ro­ski popa­lasz. A inni się czoł­gają, peł­zają, RKM obsłu­gują.

RKM – ręczny kara­bin maszy­nowy. Ważył około dzie­się­ciu kilo­gra­mów, dwa razy wię­cej niż popu­larny „kałach” (KBK AK – kara­binek auto­mat Kałasz­ni­kowa). Daleko mu jed­nak było do CKM-u, czyli cięż­kiego kara­binu maszy­no­wego, który wraz z wypo­sa­że­niem mógł ważyć nawet sześć­dzie­siąt kilo­gra­mów. RKM miał dłuż­szą lufę niż KBK AK, umiesz­czaną na cha­rak­te­ry­stycz­nym dwój­nogu. Obsłu­gi­wany był przez dwóch żoł­nie­rzy. Z wła­snej służby woj­sko­wej pamię­tam, że kole­dzy, któ­rym przy­dzie­lono RKM, uwa­żani byli za pechow­ców. Nikt nie chciał tar­gać takiego żela­stwa.

– Bycie polo­ni­stą to była intratna fucha – cią­gnie opo­wieść Jerzy Stuhr. – Pamię­tam, że jako polo­ni­sta poczu­łem się raz wyjąt­kowo potrzebny. To było w maju, czyli przed zali­cze­niami. Dosta­łem dziwne zada­nie. Kapi­tan mnie wezwał i mówi: „O godzi­nie ósmej trzy­dzie­ści dosta­nie­cie trzy tematy. Pisze­cie do jede­na­stej trzy­dzie­ści”. I rze­czy­wi­ście, o godzi­nie ósmej trzy­dzie­ści przy­jeż­dża gazik i przy­wozi mi trzy tematy. Rola Żerom­skiego w budze­niu świa­do­mo­ści naro­do­wej i coś tam jesz­cze, czego już nie pamię­tam. Patrzę, że to są tematy matu­ralne. Wołam kapi­tana i mówię, że muszę wie­dzieć, dla kogo piszę, czy to jest liceum ogól­no­kształ­cące, czy inna szkoła. On mówi, że gastro­no­miczna, zaoczna, że dziew­czynę tam ma. Zaczą­łem kle­cić jakąś bzdurę w gastro­no­micz­nym stylu. Za to mia­łem mieć zali­czone na cały rok te wszyst­kie szko­le­nia ogniowe, strze­la­nia, roz­bie­ra­nie pisto­letu. Napi­sa­łem. O jede­na­stej czter­dzie­ści pięć gazik odje­chał, zawiózł tematy. Za tydzień zgła­szam się po zali­cze­nie i pytam, jak mi poszło na matu­rze. „Plus trzy dosta­li­ście” – powie­dział kapi­tan.

Gazik – popu­larna nazwa sowiec­kiego samo­chodu tere­no­wego GAZ. Rosja­nie wzo­ro­wali się na ame­ry­kań­skim Ban­ta­mie BRC, który był pier­wo­wzo­rem słyn­nego Jeepa. Do pro­duk­cji seryj­nej gazik wszedł w sierp­niu 1941 jako GAZ-64. Potem wypusz­czano jego udo­sko­na­lane wer­sje (GAZ-67, GAZ-69). Był pod­sta­wo­wym lek­kim samo­cho­dem tere­no­wym w woj­skach i służ­bach państw „demo­kra­cji ludo­wej”. W PRL-u gaziki jeź­dziły w armii i Mili­cji Oby­wa­tel­skiej. Widać je w wielu fil­mach wojen­nych. Gazi­kiem jeź­dzili na przy­kład boha­te­ro­wie Puł­kow­nika Kwiat­kow­skiego grani przez Marka Kon­drata, Zbi­gniewa Zama­chow­skiego i Renatę Dan­ce­wicz.

Uczyłem pułkownika logiki

Jerzy Stuhr był nie tylko popu­lar­nym akto­rem i uzna­nym reży­se­rem, ale też nauczy­cie­lem aka­de­mic­kim, wie­lo­let­nim rek­to­rem Pań­stwo­wej Wyż­szej Szkoły Teatral­nej w Kra­ko­wie. Oka­zuje się, że z jego talentu peda­go­gicz­nego w słusz­nie minio­nych cza­sach jako pierw­sza sko­rzy­stała armia.

– W pew­nym momen­cie przy­szły jakieś zarzą­dze­nia z Mini­ster­stwa Obrony Naro­do­wej (MON) czy z Mini­ster­stwa Edu­ka­cji Naro­do­wej (MEN), że ofi­ce­ro­wie w stu­dium woj­sko­wym muszą mieć ukoń­czone kursy peda­go­giczne. Musieli więc uzu­peł­niać wykształ­ce­nie. Ja uczy­łem mojego puł­kow­nika logiki. To wcale nie było pro­stym zada­niem. Alter­na­tywę mu tłu­ma­czy­łem: albo pan pój­dzie do kina, albo do teatru. A on: „Kurwa, nie cho­dzę ni­gdzie”. To albo na wódkę, albo na dupy. „O, to dobre, mogę iść na jedno i dru­gie”. I taka to była nauka. Wypi­sa­łem mu na aktówce wzory i tak go uczy­łem, że jakoś na tróję zdał.

Naga z pistoletem

Jak opo­wia­dał Jerzy Stuhr, dobrze mieli też w woj­sku arty­ści mala­rze, bo na zali­cze­nie malo­wali ofi­ce­rom obrazy. – Puł­kow­nik lubił mieć na przy­kład olejną bitwę pod Stu­dzian­kami, albo motyw: naga z pisto­le­tem. I za to mala­rze mieli zwol­nie­nie ze szko­le­nia ognio­wego albo poli­tycz­nego.

Wyko­rzy­sty­wa­nie nie­co­dzien­nych umie­jęt­no­ści i moż­li­wo­ści pobo­ro­wych było w armii dość powszechne i prak­ty­ko­wane przez cały okres PRL-u. Gdy pod koniec lat osiem­dzie­sią­tych zali­cza­łem Szkołę Pod­cho­rą­żych Rezerwy w Elblągu, moja kom­pa­nia skła­dała się głów­nie z absol­wen­tów Aka­de­mii Wycho­wa­nia Fizycz­nego. Jako cher­lawy dzien­ni­karz nie mogłem z nimi kon­ku­ro­wać w żad­nej z woj­sko­wych spraw­no­ści. W jed­no­stce nie było też zapo­trze­bo­wa­nia choćby na gazetkę ścienną. Zain­te­re­so­wa­nie wzbu­dził nato­miast kolega po Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych. Dowódca kom­pa­nii nie mógł nadzi­wić się pracy dyplo­mo­wej naszego arty­sty. Dzie­łem tym była abs­trak­cyjna insta­la­cja ple­ne­rowa, wyko­nana z kupy złomu. Na zdję­ciach pre­zen­to­wała się jak zasieki wro­giej armii. Autor musiał wzbu­dzić swoją twór­czo­ścią sza­cu­nek dowódcy, bo został przez niego skie­ro­wany do prac nad oprawą pla­styczną co waż­niej­szych pomiesz­czeń jed­nostki. Tak odpo­wie­dzialne zada­nie wią­zało się ze zwol­nie­niem z wielu uciąż­li­wych obo­wiąz­ków, co budziło zazdrość towa­rzy­szy broni.

Liczył się nie tylko talent. W cenie były też roz­ma­ite konek­sje. Pod koniec PRL-u bra­ko­wało w skle­pach piwa, szcze­gól­nie lep­szych gatun­ków. Rary­ta­sem był Żywiec. Tak się zło­żyło, że w naszej kom­pa­nii był chło­pak z Żywca. Nie uszło to uwa­dze dowódcy, który z chę­cią wysy­łał pod­wład­nego do domu na dłu­gie prze­pustki. Kolega wra­cał obła­do­wany butel­kami ze zło­ci­stym napo­jem. W Żywcu Żywca nie bra­ko­wało.

Inny z moich bro­thers in arms miał w War­sza­wie wypo­ży­czal­nię kaset wideo. Z pierw­szej prze­pustki wró­cił z odtwa­rza­czem i kil­koma fil­mami. Potem regu­lar­nie kur­so­wał po nowo­ści. Co w zamian? Nasz kurier był wła­ści­cie­lem nad­zwy­czaj wiel­kich stóp. W maga­zy­nie nie było tram­pek w jego roz­mia­rze, a inten­den­tura nie wyka­zy­wała szcze­gól­nych sta­rań, by spro­wa­dzić dla rekruta odpo­wied­nie obu­wie. Tym spo­so­bem do końca służby był zwol­niony z zaprawy poran­nej.

Ale wróćmy do Jerzego Stuhra i woj­sko­wej doli akto­rów. W stu­dium do niczego się nie przy­da­wali. Ale na polu walki potra­fili sobie pora­dzić. – Na poli­go­nie od razu zało­ży­li­śmy zespół i codzien­nie wycho­dzi­li­śmy na próbę do kasyna gar­ni­zo­no­wego Kielce-Bukówka. A tam było dobrze – mie­li­śmy wszystko do dys­po­zy­cji: alko­hol, żony ofi­ce­rów… Cały czas niby ćwi­czy­li­śmy pro­gram na dwu­dzie­stego dru­giego lipca. I tak przez mie­siąc.

Wyrzućcie wszystkie bomby wasze

Jerzy Stuhr pamięta, że jedze­nie w jed­no­stce było okropne. Z tego powodu doszło nawet do żoł­nier­skiego buntu. – Praw­nicy nas pod­pu­ścili, to zna­czy kole­dzy z kom­pa­nii stu­den­tów prawa. Chcieli odmó­wić przy­ję­cia posiłku, ale im powie­dzieli, że pójdą do aresztu. Więc my wymy­śli­li­śmy inny sys­tem: wyrzu­ca­li­śmy jedze­nie, które nam dawano.

Podobny „szlak bojowy” prze­szli dobrzy zna­jomi naszego boha­tera. – Gdy się spo­ty­kam z kole­gami, na przy­kład z Jerzym Trelą, albo Tade­uszem Nycz­kiem, zna­nym kry­ty­kiem, to nie­kiedy wspo­mi­namy tych naszych dowód­ców. To byli cie­kawi ludzie, czę­sto jesz­cze fron­towi – zazna­czał Jerzy Stuhr.

Zapewne dowódcy mieli poważne doświad­cze­nia, ale w pamięć stu­den­tów wryli się od zabaw­nej strony. – Do dziś śmieję się z jed­nego ofi­cera, który mówił, że się otwo­rzy puszka Pan­dora. Albo mówił: „Pocisk ato­mowy Sara­ker”. My go popra­wia­li­śmy: „Sara­cen”. A on: „Sara­ker, nie umie­cie po angiel­sku!”. Lubi­li­śmy mu zada­wać pod­chwy­tliwe pyta­nia. Na szko­le­niu poli­tycz­nym na przy­kład pyta­li­śmy go, jak zin­ter­pre­tuje słowa papieża: „Wyrzuć­cie wszyst­kie bomby wasze”. Potem już nie pozwa­lał nam zada­wać żad­nych pytań. Takie to były czasy.

Oddałem guzik do muzeum

Nie myśl­cie sobie, że woj­skowy epi­zod Jerzego Stuhra w siłach zbroj­nych PRL-u to jedy­nie wybryk histo­rii. To histo­ria nie na żarty, skoro tra­fiła do muzeum. – Na zakoń­cze­nie zajęć w stu­dium woj­skowym mun­dur wyj­ściowy musia­łem zdać, ale polowy pod­wę­dzi­łem. Na juwe­na­lia chcia­łem zacho­wać, a poza tym cho­dze­nie w mun­durze modne było, dziew­czyny lubiły nosić taką bluzę. Dwa czy trzy lata temu zwró­ciło się do mnie jakieś muzeum guzi­ków, które kom­ple­tuje guziki zna­nych ludzi. Prze­ka­za­łem jeden guzik wła­śnie z tego mun­duru – opo­wia­dał Jerzy Stuhr.

Nie dopy­ta­łem, a póź­niej nie udało się usta­lić, gdzie kon­kret­nie tra­fił histo­ryczny guzik Jerzego Stuhra. Zagadka pozo­staje nie­roz­wią­zana. Sądzi­łem, że cho­dzi o Muzeum Guzi­ków w Łowi­czu, ale szef tej pla­cówki, Jacek Rut­kow­ski, wypro­wa­dził mnie z błędu. Napi­sał: „Wiele bym dał, aby posia­dać w zbio­rach guzik Mistrza Stuhra, a także guzik jego syna w oso­bie Macieja. Może kie­dyś się to uda, sta­ram się dopiero od kilku lat. (…) Kilka osób mi obie­cy­wało, ale »guzik« z tego wyszło. Potem zmarł Jerzy Stuhr i stra­ci­łem nadzieję na oso­bi­ste prze­ka­za­nie. Teraz wszystko w rękach Pana Macieja”.

Eks­po­nat pocho­dzący z polo­wego mun­duru Jerzego Stuhra to ostatni ślad woj­sko­wej kariery słyn­nego aktora. Wię­cej już woj­sko o niego się nie upo­mi­nało. Guzik z pętelką! – W rezer­wie już mnie do woj­ska nie powo­ły­wali. Mia­łem spo­kój. A teraz już jestem nie­zdatny do służby woj­sko­wej. Cho­ciaż… Pewien poeta wło­ski, twórca futu­ry­zmu, miał ponad sześć­dzie­siąt lat, gdy wybu­chła wojna. Tak bar­dzo chciał wal­czyć, że się zgło­sił na ochot­nika, ale go nie przy­jęli ze względu na wiek. Jak dziś patrzę na mło­dych akto­rów, któ­rzy grają sceny z bro­nią, to mi ich żal. Nie wie­dzą, jak się to roz­biera, jak się tym posłu­guje. Ja od czasu pobytu w woj­sku codzien­nie sta­ran­nie ścielę łóżko. Woj­sko mnie tego nauczyło.

Jerzy Stuhr Bom­bowy aktor i tra­fia­jący w dzie­siątkę reży­ser. Ni­gdy nie spóź­niał się z dow­ci­pem na Spo­tka­nia z bal­ladą. Na festi­walu w Opolu udo­wod­nił, że Śpie­wać każdy może. W Ama­to­rze Krzysz­tofa Kie­ślow­skiego zagrał zawo­dowo. W Wodzi­reju Feliksa Falka wodził widzów za nos. U Juliu­sza Machul­skiego wzo­rowo wypeł­nił Sek­smi­sję. Wbrew temu, że dzieci i ryby głosu nie mają, jako komi­sarz Ryba miał decy­du­jący głos w Kile­rze. Samym gło­sem inte­li­gent­nie zagrał Osła w ani­mo­wa­nym Shreku. Jako reży­ser zaczął od spo­rzą­dze­nia Spisu cudzo­łoż­nic. W Histo­riach miło­snych miał dobrą rękę do obsady. Oso­bi­ście zagrał pięć ról, bo wie­dział, że nikt lepiej tego nie zrobi. Za to w Oby­wa­telu podzie­lił się główną rolą – z synem Macie­jem. W książce Ser­cowa cho­roba, czyli moje życie w sztuce opi­sał wła­sny zawał serca. Następ­nych cho­rób opi­sać już nie zdą­żył. Zmarł w Kra­ko­wie dzie­wią­tego lipca 2024 roku.

Rozdział 2. Poborowy Robert Makłowicz

Roz­dział 2

Pobo­rowy Robert Makło­wicz, rocz­nik 1963, kate­go­ria A

„Z praw­dziwą przy­jem­no­ścią infor­muję, że dzięki upo­rczy­wie dłu­go­trwa­łemu stu­dio­wa­niu nie posze­dłem do ludo­wego woj­ska. Na zaję­ciach woj­sko­wych byłem jedy­nie kilka razy z powodu ich głu­poty. Ponie­waż były obo­wiąz­kowe, stu­diów nie skoń­czy­łem, a do woj­ska i tak mnie nie wzięli, bowiem Pol­ska Rzecz­po­spo­lita Ludowa się roz­le­ciała. Jedyny mun­dur, jaki do tej pory mia­łem na sobie, to mun­dur nie­ist­nie­ją­cej armii austro-węgier­skiej. Zatem wnieść chyba wiele nie mogę do tej mili­tar­nej opo­wie­ści”.

Robert Makło­wicz nie doce­niał swo­ich kom­ba­tanc­kich doświad­czeń. Ale nie dawa­łem za wygraną. Czu­łem, że w popu­lar­nym kucha­rzu tkwi poten­cjał sma­ko­wi­tej żoł­nier­skiej histo­rii. Nawet jeśli jedy­nie otarł się o mun­dur, chcia­łem zaczerp­nąć ape­tyczny kąsek z kotła jego poczu­cia humoru. „Już z tych kilku zdań (cyto­wa­nych na wstę­pie – J.K.) widzę, jak pyszną histo­rię zyska­łaby pich­cona przeze mnie książka, gdyby zgo­dził się Pan choćby na chwilę roz­mowy” – nacie­ra­łem. Opła­ciło się. Robert Makło­wicz w końcu uległ moim namo­wom. Oto jego potyczki z woj­skiem.

Niech mnie dosięgnie surowa ręka

– W 1982 roku zda­łem maturę i dosta­łem się na stu­dia. Był stan wojenny. Pój­ście wtedy do woj­ska było nie­zwy­kle groźną sprawą. Ze wzglę­dów wszyst­kich, a zwłasz­cza ide­olo­gicz­nych. Przy­się­ga­nie na wier­ność Armii Czer­wo­nej i Ukła­dowi War­szaw­skiemu, abs­tra­hu­jąc od absur­dów ówcze­snej służby woj­sko­wej, to nie było coś, czego bym chciał doświad­czyć – opo­wiada dzi­siej­szy kry­tyk i podróż­nik kuli­narny.

Przy­sięga woj­skowa (frag­ment): „Przy­się­gam strzec nie­złom­nie wol­no­ści, nie­pod­le­gło­ści i gra­nic Pol­skiej Rze­czy­po­spo­li­tej Ludo­wej przed zaku­sami impe­ria­li­zmu, stać nie­ugię­cie na straży pokoju w brat­nim przy­mie­rzu z Armią Radziecką i innymi sojusz­ni­czymi armiami, a w razie potrzeby nie szczę­dzić krwi ani życia, męż­nie wal­czyć w obro­nie Ojczy­zny o świętą sprawę nie­pod­le­gło­ści, wol­no­ści i szczę­ścia ludu. Gdy­bym nie bacząc na tę moją uro­czy­stą przy­sięgę, obo­wią­zek wobec Ojczy­zny zła­mał, nie­chaj mnie dosię­gnie surowa ręka spra­wie­dli­wo­ści ludo­wej”.

(Ustawa z 22 listo­pada 1952 roku o przy­się­dze woj­sko­wej)

Stu­dia chro­niły przed woj­skiem, więc pobo­rowy Makło­wicz stu­dio­wał bar­dzo długo.

– Naj­pierw prawo, potem prze­nio­słem się na histo­rię. Ale wie­dzia­łem, że ten dyplom i tak mi nie będzie do niczego potrzebny, bo nie będę uczył w szkole histo­rii. Stu­dio­wa­łem histo­rię dla wła­snej przy­jem­no­ści. Istotną moty­wa­cją było rów­nież to, aby nie iść do Ludo­wego Woj­ska Pol­skiego. Zaję­cia woj­skowe na stu­diach utwier­dziły mnie w tym prze­ko­na­niu. To był szczyt kre­ty­ni­zmu, gra pozo­rów i nie­zwy­kła strata czasu. Tra­fi­łem na ofi­cera, kom­plet­nego, za prze­pro­sze­niem, matoła. Nie spraw­dził się w niczym, więc go kie­ro­wali do zajęć ze stu­den­tami, takiego przy­sło­wio­wego młota.

Trep kontra agent NATO

Zimową porą stu­dent Makło­wicz uczęsz­czał do stu­dium woj­sko­wego w gru­bym płasz­czu bel­gij­skiej mary­narki wojen­nej. Weł­nia­nym, nie­mal do kostek, ze zło­tymi guzi­kami w kotwice. Nie uszło to uwa­dze „ofi­cera Młota”. – Ten człek prze­śla­do­wał mnie, że jestem naj­wy­raź­niej agen­tem NATO! Nosi­łem ów płaszcz, gdyż był piękny i naj­cie­plej­szy w mym ówcze­snym zesta­wie zimo­wych okryć, a dosta­łem go w paczce od rodziny z zagra­nicy. A ten drwił, kazał na ape­lach przed sze­reg wystę­po­wać. Z per­spek­tywy dzi­siej­szej może to wyda­wać się śmieszne, ale dla mnie było prze­ra­ża­jące. Bycie we wła­dzy trepa zwy­czaj­nie mnie poni­żało. Więc prze­sta­łem cho­dzić na stu­dia. Rok póź­niej zaję­cia z woj­ska prze­stały być obo­wiąz­kowe, PRL chy­lił się już ku upad­kowi.

Trep – tak żoł­nie­rze z poboru pogar­dli­wie nazy­wali zawo­do­wych ofi­ce­rów i podofi­ce­rów. Okre­śle­nie pocho­dzi od pry­mi­tyw­nego buta na drew­nia­nej pode­szwie, trak­to­wa­nego jako sym­bol głu­poty i zaco­fa­nia. Brak sza­cunku dla zawo­do­wej kadry dowód­czej ma swoje źró­dła u zara­nia PRL-u. To wtedy zaczęło obo­wią­zy­wać powie­dze­nie „nie matura, lecz chęć szczera zrobi z cie­bie ofi­cera”. Do kariery w armii nie trzeba było solid­nego wykształ­ce­nia, wystar­czały szyb­kie kursy. Na pago­nach mun­duru poja­wiały się kolejne gwiazdki, ale z butów (czy­taj: tre­pów) na­dal wysta­wała słoma. Stąd – jak wyja­śniał w „Pol­sce Zbroj­nej” major rezerwy, koman­dos Tomasz „Burza” Burzyń­ski – wziął się trep „jako syno­nim mało roz­gar­nię­tego prze­ło­żo­nego w mun­du­rze, o wąskich hory­zon­tach myślo­wych, który jak ten przy­sło­wiowy przed­miot był odporny na wie­dzę i znisz­cze­nie”4.

I tak, przez trepa, „ofi­cera Młota”, pobo­rowy Robert Makło­wicz, rocz­nik 1963, kate­go­ria A1, wybił sobie z głowy dal­sze stu­dio­wa­nie. Decy­zji nie żałuje. – Z per­spek­tywy oka­zuje się, że mia­łem rację. Bo co by zmie­nił mój dyplom z histo­rii? Czego chcia­łem się nauczyć, tego się nauczy­łem, a przy­naj­mniej nie uczest­ni­czy­łem w tym bez­na­dziej­nym spek­ta­klu, który z praw­dzi­wym szko­le­niem woj­sko­wym nie miał nic wspól­nego.

W mundurze austro-węgierskim

Nie­długo potem nastał rok 1989 i w Pol­sce skoń­czył się komu­nizm. – Jakieś listy za mną jesz­cze słali, ale wyje­cha­łem na rok do Anglii. Zmie­nił się sys­tem i już nikt do woj­ska mnie nie wziął – wspo­mina Robert Makło­wicz.

Mimo złych doświad­czeń z armią ludową, zacho­wał sen­ty­ment do mun­duru. Może ze względu na ojca, Wło­dzi­mie­rza, który był mary­na­rzem. On sam wska­zuje na inny powód, para­du­jąc w histo­rycz­nym mun­du­rze monar­chii cesa­rza Fran­ciszka Józefa. – Co innego PRL, a co innego Austro-Węgry. Będąc z Kra­kowa, przy­wią­zany jestem do idei monar­chii nad­du­naj­skiej. Parę razy wdzie­wa­łem poży­czony mun­dur austro-węgier­ski, a nawet uszy­łem sobie wła­sny. To mun­dur 13 pułku pie­choty CK, tak zwa­nych kra­kow­skich dzieci. Taki ukłon w stronę histo­rii, lokal­no­ści i małej ojczy­zny. Bar­dzo ele­gancki jest.

Roberta Makło­wi­cza można podzi­wiać w takim odzie­niu mię­dzy innymi na okładce jego książki C.K. kuch­nia.

– Nie ozna­cza to oczy­wi­ście, że nie sza­nuję i nie cenię pol­skiego mun­duru – zazna­cza sta­now­czo. – Ale pań­stwo i armia muszą być ema­na­cją nas wszyst­kich, a PRL taką ema­na­cją nie był. Rzecz jasna, w Ludo­wym Woj­sku Pol­skim słu­żyli z pew­no­ścią rów­nież ludzie mądrzy, ale mun­dur armii, która na przy­kład naje­chała Cze­cho­sło­wa­cję w 1968 roku i strze­lała do robot­ni­ków na Wybrzeżu w 1970 roku, nie koja­rzy mi się dobrze. Co innego dzi­siej­szy pol­ski mun­dur lub histo­ryczne mun­dury Pierw­szej czy Dru­giej Rze­czy­po­spo­li­tej. Do nich mam ogromny sza­cu­nek.

Wojskowa grochówka

W woj­sko­wej opo­wie­ści doty­czą­cej kucha­rza nie możemy pomi­nąć wątku kuli­nar­nego. A polowy kocioł naj­bar­dziej koja­rzy się z gro­chówką. Nie uwie­rzy­cie, ale ta zupa potrafi dzia­łać jak broń che­miczna. I wcale nie cho­dzi o jej wła­ści­wo­ści gastryczne. Jako rezer­wi­sta zosta­łem kie­dyś powo­łany na kil­ku­dniowe ćwi­cze­nia. Wraz z grupą podob­nych mi woja­ków tra­fi­łem na poli­gon w Zegrzu. Była późna jesień, zimno jak na fron­cie wschod­nim. Zakwa­te­ro­wano nas w pokry­tych bre­zen­tem wiel­kich, dzie­się­cio­oso­bo­wych namio­tach. Pokład ogrze­wany był spa­li­no­wymi dmu­cha­wami. Dzia­łały tak, że cie­pła czuć nie było, za to potwor­nie śmier­działo spa­li­nami. Tak wyglą­dało pierw­sze pod­tru­cie. Decy­du­jący cios zadała gro­chówka. Miała dziwny posmak, ale zgłod­niali rezer­wi­ści, łącz­nie ze mną, pochło­nęli ją łap­czy­wie. Wąt­pli­wo­ści co do smaku zupy zagry­za­li­śmy chle­bem. Na następny dzień zdol­ność bojowa całego oddziału wyno­siła tyle co tem­pe­ra­tura na poli­gonie – grubo poni­żej zera. Szyb­kie śledz­two wyka­zało, że zupę ugo­to­wano w kuchni polo­wej, z któ­rej nie wypłu­kano dużych ilo­ści moc­nego środka uży­tego do czysz­cze­nia kotła.

Robert Makło­wicz zde­cy­do­wa­nie dystan­so­wał się od woj­sko­wej gro­chówki: – Nie mia­łem przy­jem­no­ści, ani nieprzy­jem­no­ści, jeść woj­sko­wej gro­chówki. Ni­gdy nie marzy­łem i nie marzę o tym. W ogóle nie wiem, co to zna­czy woj­skowa gro­chówka. Bo co? Jakiś spe­cjalny, inny prze­pis? Bar­dzo się dzi­wię, że są miej­sca cywilne, na pobo­czach dróg zwłasz­cza, gdzie podają „woj­skową gro­chówkę”. Nie wiem, może ktoś tęskni za tym, co jadł w woj­sku. Ja nie jadłem, bo woj­ska udało mi się unik­nąć, mimo że przy­dzie­lono mi kate­go­rię A.

Zupa na pokładzie

W końcu jed­nak nasz kucharz prze­ko­nał się do mili­tar­nej zupy z gro­chu. A nawet wła­sno­ręcz­nie ją przy­rzą­dził. I to na pokła­dzie okrętu pod­wod­nego ORP „Orzeł” III.

ORP „Orzeł” (nr bur­towy 291) jest trze­cim okrę­tem pod­wod­nym w pol­skiej Mary­narce Wojen­nej noszą­cym tę nazwę. Kon­ty­nu­uje tra­dy­cję słyn­nego „Orła”, który we wrze­śniu 1939 roku bra­wu­rowo uciekł z inter­no­wa­nia w Tal­li­nie, dotarł do Wiel­kiej Bry­ta­nii i pod­jął walkę prze­ciwko Niem­com na Morzu Pół­noc­nym. ORP „Orzeł” III to kon­struk­cja sowiecka. Okręt został zbu­do­wany w stoczni Kra­snoje Sor­mowo w Gor­kim (obec­nie Niżny Nowo­gród). Pierw­szy raz pol­ską ban­derę wojenną pod­nie­siono na nim dwu­dzie­stego dzie­wią­tego kwiet­nia 1986 roku w Rydze. W latach 1999–2000 został dosto­so­wany do stan­dar­dów NATO i pływa do dziś. Wcho­dzi w skład 3 Flo­tylli Okrę­tów i – jak na swój wiek – radzi sobie cał­kiem nie­źle. W 2021 roku, gdy obcho­dził trzy­dzie­sto­pię­cio­le­cie służby, miał na kon­cie pra­wie dzie­więć­dzie­siąt sie­dem tysięcy mil mor­skich żeglugi i ponad osiem­set zejść pod wodę. Z powo­dze­niem bie­rze udział w manew­rach NATO, ope­ro­wał na Bał­tyku, Morzu Pół­noc­nym i Oce­anie Atlan­tyc­kim. Wypo­sa­żony jest w sześć dzio­bo­wych wyrzutni tor­ped róż­nego typu. Może także sta­wiać miny mor­skie. Jego kadłub zewnętrzny pokryty jest powłoką typu „skóra del­fina”, która znacz­nie zmniej­sza szanse wykry­cia okrętu przez obce sta­cje hydro­lo­ka­cyjne i rada­rowe.

„Tutaj na pokła­dzie danie, bez któ­rego żadna pol­ska broń, mary­narka też, obejść się nie może. Mia­no­wi­cie gro­chówka!”5 – zachwa­lał w osiem­dzie­sią­tym ósmym odcinku tele­wi­zyj­nych Podróży kuli­nar­nych Roberta Makło­wi­cza.

Wygląda jak złoto

Misja nie była pro­sta. „Dopa­dła nas typowo mary­nar­ska pogoda. Wieje i pada, ale na okrę­tach pod­wod­nych żadne warunki nie są straszne. A ni­gdzie w ogóle warunki nie są straszne, żeby zro­bić tak pyszną zupę”6 – rela­cjo­no­wał, odziany w grubą mary­nar­ską kurtkę i czapkę z orzeł­kiem.

Mimo nie­sprzy­ja­ją­cych warun­ków pogo­do­wych, gro­chówka się udała. „Wygląda jak złoto. Gęsta, prze­cie­rana. Wer­sja odro­binę light, bo nie jest to wywar mię­sny. Jedy­nym mię­sem są te nędzne skwarki boczku. Więc nawet nie­orto­dok­syjny wege­ta­ria­nin mógłby to zjeść. Gro­chówka woj­skowa, die­te­tyczna, ku chwale Ojczy­zny!”7 – zachwa­lał wilk mor­ski Makło­wicz. Tyle że gar­nek był mały i zupy raczej nie star­czyło dla całej, głod­nej jak wilki, załogi okrętu.

Gro­chówka Makło­wi­czaSkład­niki: 250 g suchego gro­chu, 100 g suro­wego wędzo­nego boczku, jarzyny jak na rosół, 3–4 ząbki czosnku, cebula, odro­bina masła, maje­ra­nek, sól, pieprz.Przy­rzą­dze­nie: groch moczyć przez kilka godzin, ugo­to­wać do mięk­ko­ści; w dru­gim garnku ugo­to­wać jarzyny – mar­chewkę, pie­truszkę, seler korze­niowy, kawa­łek pora. Boczek drobno pokroić, wyto­pić na patelni. Cebulę posie­kać, przy­sma­żyć na złoto. Ugo­to­wane jarzyny zmik­so­wać, dodać groch, boczek, cebulę, sól i pieprz do smaku. Obfi­cie przy­pra­wić maje­ran­kiem, roz­tar­tym w dło­niach, żeby uwol­nił swój aro­mat. Dodać spra­so­wany czo­snek; całość kilka minut pogo­to­wać. Poda­wać na lądzie i morzu.

Pancerne puszki

Gro­chówka to nie­je­dyny woj­skowy spe­cjał, z któ­rym zetknął się Robert Makło­wicz. Za młodu miał do czy­nie­nia z sowiec­kimi kon­ser­wami z demo­bilu. Tych, któ­rzy nie oglą­dali serialu Czte­rej pan­cerni i pies, śpie­szę poin­for­mo­wać, że kul­tową puszką w menu Armii Czer­wo­nej była tuszonka. Po rosyj­sku tuszo­noje miaso to mięso duszone. W skró­cie tuszonka. Fron­towa kon­serwa z cza­sów dru­giej wojny świa­to­wej zawie­rała mie­loną wie­przo­winę, sma­lec i przy­prawy. Recep­tura tłu­stego, kalo­rycz­nego pro­duktu wywo­dziła się z tra­dy­cyj­nego na Uralu spo­sobu kon­ser­wo­wa­nia mięsa w sło­ikach. Po inwa­zji Nie­miec na ZSRR sowiecką tuszonką zaja­dali się żoł­nie­rze Wehr­machtu, bo stra­te­giczne zapasy kon­serw wpa­dły w ręce nie­miec­kie. Z pomocą Rosji przy­szły Stany Zjed­no­czone. Typowo ame­ry­kań­ska mie­lonka, którą począt­kowo dostar­czali, nie przy­pa­dła do gustu kra­sno­ar­miej­com. Wtedy Rosja­nie zamó­wili u Ame­ry­ka­nów swoj­ską tuszonkę. Dostawy szły pełną parą. Jak podaje histo­ryk Andrzej Fie­do­ruk, w sumie Ame­ry­ka­nie zaopa­trzyli wschod­niego sojusz­nika w ponad dwa miliardy kon­serw mię­snych. Można dziś tylko gdy­bać, jak bez tuszonki poto­czy­łyby się losy świata. Po woj­nie jej pro­duk­cję prze­jęły zakłady mię­sne w ZSRR. Kon­serwy tego typu były też popu­larne w Pol­sce. Raczyły tłusz­czy­kiem pod­nie­bie­nie cywili i żoł­nie­rzy Ludo­wego Woj­ska Pol­skiego. W woj­sku cza­sem zwane były „małpą” – od okre­śle­nia sto­so­wa­nego nie­gdyś przez żoł­nie­rzy Armii Hal­lera na kon­serwy mię­sne, które miały pocho­dzić z Mada­ga­skaru.

Robert Makło­wicz z pew­no­ścią dosko­nale zna smak tuszonki i spo­krew­nio­nej z nią kon­serwy tury­stycz­nej. Wraz z papry­ka­rzem szcze­ciń­skim puszki te były w PRL-u naj­bar­dziej popu­lar­nym pro­wian­tem na waka­cyjne wypady. Ale to nie one wryły się pan­cerną pię­ścią w pamięć naszego boha­tera. – W 1981 roku, w cza­sie kar­na­wału „Soli­dar­no­ści”, byłem na lice­al­nej wycieczce – wspo­mina Robert Makło­wicz. – Auto­bu­sem objeź­dzi­li­śmy pół kon­ty­nen­tal­nej Europy i Wielką Bry­ta­nię. Czasy były takie, że musie­li­śmy brać ze sobą pro­wiant na całą drogę. Mie­li­śmy pod­łogę auto­busu wyście­loną pusz­kami z komi­śnia­kiem – woj­sko­wym ciem­nym chle­bem. Ktoś naj­wy­raź­niej miał zna­jo­mo­ści w woj­sku, pew­nie jakiś rodzic, i zała­twił dla nas ten komi­śniak. To była ohydna rzecz, w takich sowiec­kich, pan­cer­nych pusz­kach. Nie chciał­bym tego wię­cej jeść.

Robert Makło­wicz Utarło się uwa­żać go za wybor­nego kucha­rza. Ale sma­kuje naj­le­piej jako kuli­narny gawę­dziarz. W jego żyłach mik­suje się krew pol­ska, ukra­iń­ska, ormiań­ska, węgier­ska i austriacka. Zma­ce­ro­wany aro­ma­tem monar­chii Habs­bur­gów (nie mylić z ham­bur­ge­rem). Men­tal­nie roz­wał­ko­wany mię­dzy Kra­ko­wem, Wied­niem i domem w Chor­wa­cji. Przez pra­wie dwie dekady pich­cił w TVP na wyciecz­kach kuli­narnych. Zago­to­wał się, gdy jego kuchenny anons wyko­rzy­stano do pro­mo­cji całej sta­cji. Dziś żyje z reklamy – „Takie ceny nawet Roberta Makło­wi­cza spro­wa­dzą na zie­mię” – i potraw w sło­ikach, które pro­du­kuje wraz z synami. Inter­net kipi od sym­pa­tycz­nych memów z Makło­wi­czem. Pio­senka Być jak Makło­wicz („Dorzuca się mie­loną woło­winę / Dusi się, dusi się / Wszystko razem z winem”) pod­bi­jała listę prze­bo­jów.

Rozdział 3. Starszy marynarz Leszek Miller

Roz­dział 3

Star­szy mary­narz Leszek Mil­ler, rocz­nik 1946, kate­go­ria A

Mun­dur mary­nar­ski na Mazow­szu robił pio­ru­nu­jące wra­że­nie. Napis „Okręty Pod­wodne” na czapce mary­nar­skiej mło­dego Leszka Mil­lera wpra­wiał dziew­czyny w zachwyt. Jak to się stało, że szczur lądowy z Żyrar­dowa tra­fił do Mary­narki Wojen­nej? I to w dodatku na łódź pod­wodną! Były pre­mier Leszek Mil­ler opo­wie­dział mi swoją pod­wod­niacką histo­rię.

Przed spo­tka­niem w Sej­mie zastrzegł, że będzie to poważna roz­mowa. Bo star­szy mary­narz Leszek Mil­ler w latach 1967–1969 słu­żył w poważ­nym woj­sku. Wszystko wzięło się z mło­dzień­czej fascy­na­cji. Dwu­dzie­sto­let­niego Leszka, pro­stego chło­paka z Żyrar­dowa, syna krawca i szwaczki, pocią­gało morze. – Pochła­nia­łem książki o sław­nych żegla­rzach i podróż­ni­kach. Pasjo­no­wała mnie histo­ria wojen mor­skich i pol­skiej mary­narki wojen­nej. Pró­bo­wa­łem nawet dostać się do Wyż­szej Szkoły Mary­narki Wojen­nej w Gdyni, ale mnie nie przy­jęto. Zabra­kło mi jakichś tam punk­tów – wspo­mina Leszek Mil­ler.

Zacumował jako robotnik

Zamiast wypły­nąć na sze­ro­kie wody, zacu­mo­wał jako robot­nik w Zakła­dach Prze­my­słu Lniar­skiego. Ale miał plan awa­ryjny. Wie­dział, że prę­dzej czy póź­niej ojczy­zna ludowa sama o niego się upo­mni. I wtedy nie­do­szły mary­narz przy­po­mni wła­dzy o swoim pra­gnie­niu. Cze­kał na tę chwilę cier­pli­wie.

– Nie pcha­łem się do woj­ska, nie posze­dłem na ochot­nika. Spo­koj­nie cze­ka­łem na powo­ła­nie. To był nor­malny pobór, troszkę opóź­niony z uwagi na moją sytu­ację rodzinną. Posta­no­wi­łem, że jak stanę przed komi­sją pobo­rową, powiem, że chęt­nie przy­jął­bym skie­ro­wa­nie do Mary­narki Wojen­nej. I tak zro­bi­łem, a komi­sja to zaak­cep­to­wała.

Komi­sja pobo­rowa była w PRL-u woj­sko­wym „sądem osta­tecz­nym” dla chłop­ców, któ­rzy dopiero co weszli w doro­słość. Powszech­nemu obo­wiąz­kowi woj­sko­wemu pod­le­gali męż­czyźni w wieku od osiem­na­stu do pięć­dzie­się­ciu lat. Ozna­czało to, że wraz z osią­gnię­ciem peł­no­let­no­ści każdy mło­dzian sta­wał się poten­cjalną wła­sno­ścią woj­ska.

Wyrocz­nią była komi­sja skła­da­jąca się naj­czę­ściej z leka­rza, ofi­cera Woj­sko­wej Komendy Uzu­peł­nień i pie­lę­gniarki. Sta­wało się przed komi­sją w samych majt­kach albo na golasa. Komi­sja mogła uznać, że konieczne jest bada­nie jąder, odbytu lub pro­staty. Takie bada­nie nie zawsze odby­wało się za para­wa­nem.

Komi­sja decy­do­wała, kto jest, a kto nie jest zdolny do służby. Każ­demu przy­dzie­lała jedną z czte­rech kate­go­rii: A – zdolny do czyn­nej służby woj­sko­wej (od 1979 roku z gru­pami A1, A2, A3), B – cza­sowo nie­zdolny do czyn­nej służby woj­sko­wej, C – zdolny do służby woj­sko­wej z ogra­ni­cze­niem (do 1979 roku), D – nie­zdolny do czyn­nej służby woj­sko­wej w cza­sie pokoju, E – trwale i cał­ko­wi­cie nie­zdolny do czyn­nej służby woj­sko­wej zarówno w cza­sie pokoju, jak i mobi­li­za­cji lub wojny. Kate­go­ria wpi­sy­wana była do ksią­żeczki woj­sko­wej, którą otrzy­my­wał każdy pobo­rowy.

Tak jest dziś. Obec­nie, mimo znie­sie­nia zasad­ni­czej służby woj­sko­wej, czyli tej z przy­musu, każdy dzie­więt­na­sto­la­tek pod­lega obo­wiąz­ko­wej kwa­li­fi­ka­cji woj­sko­wej. Armia reje­struje też dziew­czyny. Ale tylko te, które zdo­by­wają wykształ­ce­nie medyczne, albo już mają taki zawód.

Uła­twie­niem dla Leszka Mil­lera było to, że miał w ręku poszu­ki­wany w woj­sku fach. Był tech­ni­kiem elek­tro­ener­ge­ty­kiem. Mło­dzieńcy z takim wykształ­ce­niem czę­sto lądo­wali w lot­nic­twie albo wła­śnie w mary­narce wojen­nej. W ten spo­sób młody Leszek tra­fił z Żyrar­dowa do Ustki. Ale nie od razu wypły­nął na sze­ro­kie wody.

Wyszkolony na elektryka

– Przez pierw­sze dwa mie­siące po przy­jeź­dzie do Cen­trum Szko­le­nia Mary­narki Wojen­nej w Ustce mia­łem tak zwane prze­szko­le­nie sta­cjo­narne. Uczy­li­śmy się rze­mio­sła cha­rak­te­ry­stycz­nego bar­dziej dla pie­chu­rów niż dla mary­na­rzy. Czyli jak posłu­gi­wać się bro­nią, masze­ro­wać, kopać okopy. Pozna­wa­li­śmy też zasady musz­try.

Musz­tra – mozolne ćwi­cze­nia, które uczą żoł­nie­rzy, jak przyj­mo­wać postawę zasad­ni­czą (bacz­ność!) i swo­bodną (spo­cznij!). Musz­tra okre­śla też pre­cy­zyj­nie jak odda­wać honory, poru­szać się z bro­nią i bez niej, for­mo­wać szyki. Roz­róż­nia się musz­trę indy­wi­du­alną i zespo­łową – pie­szą albo z wozami bojo­wymi. Regu­la­min musz­try Sił Zbroj­nych Pol­skiej Rze­czy­po­spo­li­tej Ludo­wej: „Kara­bin leży na ramie­niu rów­no­le­gle do rzędu guzi­ków, a kolba dotyka lekko lewej ładow­nicy. Lewa ręka przy­lega do tuło­wia. Do nogi – BROŃ. Na tę komendę żoł­nierz bie­rze kara­bin do nogi na trzy tempa”.

– Pamię­tam, że nasz dru­ży­nowy był ze Ślą­ska i strasz­nie mnie roz­śmie­szał. Mówił gwarą ślą­ską, na przy­kład wyda­wał roz­kaz: „Pod ta hora koksu bie­giem mar­sza!”. To był bar­dzo sym­pa­tyczny chło­pak. Byłem w dobrej sytu­acji, bo w mojej dru­ży­nie zna­la­zło się nas trzech chło­paków z Żyrar­dowa. To wspólne pocho­dze­nie spra­wiało, że nie czu­li­śmy się osa­mot­nieni. Zwłasz­cza na początku, kiedy wszystko było nowe, a ludzie zupeł­nie nie­znani. Trzy­ma­li­śmy się razem i łatwiej było nam znieść począt­kowe pro­blemy – kon­ty­nu­uje Leszek Mil­ler.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Adam Cze­sław Dobroń­ski, Na przed­po­lach jubi­le­uszu, „Gazeta Współ­cze­sna”, 20 sierp­nia 2017. [wróć]

Tomasz Jagiel­ski, Iza­bela Wyszo­mir­ska (red.), 50 lat Wydziału Bio­lo­gii Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego we wspo­mnie­niach, Wydaw­nic­twa Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego, War­szawa 2019, s. 81. [wróć]

Tom Phil­lips, Krótka histo­ria o tym, jak spie­przy­li­śmy wszystko, Alba­tros 2020, s. 154. [wróć]

Major rezerwy Tomasz „Burza” Burzyń­ski, Skąd się wzięły woj­skowe „trepy”, pol­ska-zbrojna.pl, 3 stycz­nia 2015. [wróć]

Podróże kuli­narne Roberta Makło­wi­cza, prod. Pro­miss Ewa Wacho­wicz dla Pro­gramu 2 TVP S.A., 2002, youtube.com/watch?v=jLk-ygWAPDg [wróć]

Tamże. [wróć]

Tamże. [wróć]