Humorystki. Kobiety, które uczyły nas śmiechu - Violetta Ozminkowski - ebook + książka

Humorystki. Kobiety, które uczyły nas śmiechu ebook

Ozminkowski Violetta

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

„Humorystki” to pełna śmiechu i łez opowieść o Magdalenie Samozwaniec, Stefanii Grodzieńskiej i Marii Czubaszek.

Każda z nich była nazywana pierwszą damą polskiego humoru, każda z nich miała ogromny dystans do świata, ale przede wszystkim do siebie. Były pogodne, ale nie naiwne. Potrafiły być niesłychanie złośliwe, ale też ciepłe i życzliwe. Miały klasę i odwagę, żeby mówić własnym językiem. Były mistrzyniami humoru abstrakcyjnego, lecz miłość traktowały bardzo poważnie.

Życie nie było specjalnie łaskawe dla żadnej z nich. Każda w pewnym momencie musiała zdecydować, co będzie najlepsze dla niej i dla tych, których kochała.

O tym jest ta książka. O kobiecej intuicji i mądrości. O poszukiwaniu wolności, której nikt nie może nam dać. O miłości, bez której nie ma uśmiechu.

Zwyczajnie tęsknię za Marysią Czubaszek, brakuje mi Stefanii Grodzieńskiej, chciałam lepiej poznać Magdalenę Samozwaniec, dlatego napisałam tę książkę. No i żeby razem z nimi trochę się pośmiać.

Violetta Ozminkowski

Myślałam, że mam depresję, a ja miałam męża.

Magdalena Samozwaniec

Ile razy ktoś pozbawia mnie moich praw, a ja godzę się na to, słyszę: „Jesteś mądrą kobietą”. Zastanawiam się, czy nie powinnam trochę zgłupieć.

Stefania Grodzieńska

Mężczyzna jest potrzebny kobiecie do tego, żeby miała na kogo ponarzekać. We wszystkich innych sprawach da sobie radę.

Maria Czubaszek

Violetta Ozminkowski – autorka między innymi bestsellerowej biografii Michaliny Wisłockiej „Sztuka kochania gorszycielki”, na podstawie której został nakręcony film „Sztuka kochania”, a ostatnio bestsellerowej biografii „Maria Czubaszek. W coś trzeba nie wierzyć”. Te książki, jak również „Lubię farbować wróble”, napisana na podstawie wywiadów z Agnieszką Osiecką, były adaptowane jako przedstawienia teatralne.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 152

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Violetta Ozminkowski, 2025

Projekt okładki

Michał Poniedzielski

Zdjęcia na okładce

© MICHAL MUTOR/Agencja Wyborcza.pl

© TRICOLORS/EAST NEWS

© Władysław Miernicki/Narodowe Archiwum Cyfrowe

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Redakcja

Anna Sidorek

Korekta

Katarzyna Kusojć

Patrycjusz Pilawski

ISBN 978-83-8391-878-5

Warszawa 2025

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

[email protected]

Dla Izoldy

„Wszyscy żyjemy na krawędzi rozpaczy.

Jedyne, co możemy, to spojrzeć sobie w oczy,

dotrzymać towarzystwa i trochę pożartować”.

Jep Gambardella, Wielkie piękno

Niekiedy autor zamieszcza informację, że wszystkie postacie opisane w książce są fikcyjne i nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. W tej powieści jest dokładnie na odwrót: wszystko, co piszę, zostało zainspirowane prawdziwymi wydarzeniami. Za nimi stali ludzie i motywy, o których wcześniej nie miałam pojęcia, bo prawdziwe życie jest ciekawsze od idei, którymi karmi nas świat. W prawdziwym życiu podejmujemy decyzje, o których nie śniło się fikcyjnym bohaterom.

PROLOG

Wybiega z domu w szlafroku kupionym jeszcze przed wojną, u Hersego. Pod bramą stoi już kilku dziennikarzy, ale nikt jej na szczęście nie poznaje.

Magdalena, znana z wyrafinowanej elegancji, dziś nie pociąg­nęła nawet ust czerwoną pomadką, ale i tak wygląda na kobietę o wiele młodszą, niż jest w rzeczywistości.

Co najmniej o dekadę.

Nadal ma ładną skórę i gęste, kasztanowe włosy. Nadal ma tę gibkość w sylwetce przypisywaną młodszym kobietom. I nawet dziś, po takim wstrząsie, idzie dość szybkim, sprężystym krokiem.

Jeśli wziąć pod uwagę żar lejący się z nieba.

Kraków, 9 lipca 1945

Słupek rtęci pokazuje grubo ponad dwadzieścia stopni, a nie ma jeszcze południa. Jedwabna tkanina coraz mocniej przykleja się do jej ramion, ale nie zwraca na to uwagi.

Przystaje na chwilę, bo tłum zaczyna gęstnieć z każdym krokiem. Słowa jak piłeczki pingpongowe odbijają się od jej uszu: kawa, sardynki, meble, tani nocleg.

Mija stoisko z watą cukrową i lodami. Absurdalnie piękne, zważywszy na moment, kwiaty passiflory na klombie i dźwięki hejnału mariackiego w tle. To nieprawdopodobne, jak szybko krakowska ulica otrząsnęła się z wojny.

– Może pomóc? – nieśmiało zagaduje chłopak z burzą loków. On pierwszy dostrzega jej bose stopy i błysk szaleństwa w oczach.

Jest w niej jakieś mroczne piękno. Przypomina jedną z tych sycylijskich wdów granych przez włoskie aktorki. O takich mówi się, że jest już po pięćdziesiątce, ale figury mogłaby jej pozazdrościć niejedna wschodząca gwiazda.

Magdalena ignoruje pytanie chłopca i kieruje się w stronę dworca PKP.

– Następna, co szaleju się najadła. – Handlarka puka się w czoło grubym paluchem.

– Już prędzej czarnego wina – kiwa głową ze współczuciem jej sąsiadka. – Wojna, ach…

Mają wrażenie, że Magdalena uśmiecha się do nich, gdy je mija. Na wszelki wypadek odwzajemniają się skinieniem głowy, ale ona ich nie widzi. Czuje się tak, jakby szła po dnie oceanu. Już bardziej wącha powietrze, niż nim oddycha. Od płaczu bolą ją oczy. Mruży je, ale to nie pomaga.

Próbuje sobie przypomnieć, dlaczego idzie i dokąd, ale docierają do niej jedynie fragmenty rzeczywistości. Jakby ktoś poszatkował obrazy poranka jak natkę pietruszki. Widzi kostkę brukową, perkaty nos przekupki, fioletowe płatki passiflory, brudne skorupki jajek na straganie.

– Niech pani uważa! – Czyjaś ręka odciąga ją od tramwaju.

Idę na dworzec. Tak, na dworzec. – Jaka ulga, że sobie właśnie przypomniała.

I ta myśl o Zygmuncie. Jego dużych dłoniach, mocnych biodrach. Lubi, kiedy przekrzywia głowę w prawą stronę, gdy próbuje zrozumieć, co do niego mówi. Jak mały piesek zadziwiony światem. Zachłanny, łapczywy.

Szybko o wszystkim zapomni. Ma dopiero trzydzieści jeden lat, ona w jego wieku uczyła się kłaniać rumuńskiemu królowi. Trzyletnią córkę oddała matce na wychowanie. Nie powinna była jej urodzić.

Bez sensu, to wszystko bez sensu – jakiś obcy głos rozsadza jej głowę.

– Mózgu nie widać, ale jak go nie ma, to widać – nagle słyszy za swoimi plecami.

Jeszcze wczoraj odruchowo szukałaby kartki, żeby zapisać te słowa. Nawet dziś instynktownie próbuje je zapamiętać.

Jak to szło? Nie widać, a… widać?

Obrazy z przeszłości przewijają jej się przed oczami w szalonym tempie: końskie siodło z pracowni ojca, schody z balkonu Lilki do ogrodu, meissenowska filiżanka do herbaty, przygana w oczach matki.

– Przestań tak pisać, bo jeszcze jakąś pisarką zostaniesz! – wykrzyczała jej kiedyś. Bo dla niej pisarka znaczyło jeszcze mniej niż artystka, a nimi gardziła.

Magdalena nieraz wyprowadzała takie kobiety z pracowni ojca tylnymi drzwiami, żeby matka ich nie spotkała. Czuła ich piżmowy zapach perfum, widziała, jak błyszczą im oczy. Przypominały wyniosłe kwiaty piwonii. Zazdrościła im.

Świst ruszającego pociągu przynosi powiew wiatru. Jest jak niespodziewana pieszczota. Czuje jego dotyk na spoconych policzkach.

Uśmiecha się teraz bezradnie.

Zaledwie pół godziny po tym, jak wybiegła z domu, Zygmunt znajduje kartkę:

Byłeś dla mnie dobry. Dziękuję. Weź z Kossakówki, co chcesz na spłatę długu

M.

Na początku nie rozumie tego, co czyta, ale po chwili gwałtownie zrywa się od stołu i wybiega jej szukać. Po drodze rozpytuje o Magdalenę przypadkowych przechodniów, zawraca, znowu biegnie.

Wcześniej natychmiast wyskoczył z pracy, gdy w radiu usłyszał: „Dziś w Manchesterze po długiej chorobie zmarła Maria Pawlikowska-Jasnorzewska”. Potem męski głos przeczytał fragment jej wiersza, coś o tym, że upić można się też smutkiem, gdy jest mocny.

Co za bzdura, pomyślał.

Co za idiotyzm, myśli teraz, przeżyć wojnę i umrzeć. Przypomina mu się nagle sen, o którym Magdalena mówiła niedawno. Widziała w nim Lilkę leżącą na wodzie.

– Płynęła jak Virginia Woolf – płakała.

Wstydził się zapytać, kim jest ta cholerna Woolf. Domyślił się tylko, że popełniła samobójstwo, bo Magdalena zaczęła się odgrażać, że jeśli coś stanie się Lilce, zrobi to samo, co ta cholerna baba.

– Zostanę wtedy sama na świecie, a tego nie zniosę.

Zatrzymuje się nagle jak wryty, bo nie może uwierzyć w to, co widzi. Magdalena stoi naprzeciwko niego, ma posklejane włosy i coś strasznego w oczach.

Dzielą ich tylko tory. Z prawej strony, jego prawej, nadjeżdża pociąg. Świst lokomotywy zbliża się jak meteor. Nie wie, co zrobić, więc odruchowo wyciąga rękę do przodu, jakby chciał podeprzeć jej sylwetkę.

– Stój, kurwa, nie ruszaj się! – krzyczy z całych sił, gdy lokomotywa wtacza się na peron.

ROZDZIAŁ I

PRZYCIĄGANIE

MARIA

Niektórzy z was pewnie chcieliby znać czas albo chociaż warunki pogodowe, w których ta opowieść się rozgrywa. No więc dobrze, czas: dwie pierwsze dekady XXI wieku, miejsce: Warszawa w ciągłej przebudowie, korkach i smogu, pogoda: najczęściej spore zachmurzenie, co głównej bohaterce nie przeszkadza, bo za słońcem akurat nie przepada.

Plac Powstańców Warszawy, Hotel Gromada, godzina 18.00

To jeden z tych budynków, w których jeszcze unosi się lipowy zapach pasty do czyszczenia podłóg. Nikt nie uwierzyłby, że właśnie tutaj może mieć miejsce jakiś początek.

Oni także.

Profesor Zembala wstaje od stolika, gdy tylko ją dostrzega. Ręce same fruną mu do góry. Rozkłada je szeroko, jakby chciał zrobić jaskółkę. Z tego wszystkiego podnosi nawet lewą stopę.

– Mam nadzieję, że lubi pani pączki z różą? Kochana pani Mario, cieszę się, że przyjęła pani moje skromne zaproszenie. Pozwoliłem sobie zamówić pani pączka i kawę.

Ona drepcze w stronę ich stolika w pantofelkach na wysokich obcasach, nieco onieśmielona i taka, mimo wieku, dziewczęca.

Przytula ją najdelikatniej, jak potrafi, bo ona lekko się opiera, a on za nic w świecie nie chce wyjść na kogoś, kto bez pardonu przekracza cudze granice.

Profesor pachnie kardamonem i goździkami. Maria ma ochotę psiknąć, gdy dotyka nosem klapy jego marynarki, ale w ostatniej chwili się powstrzymuje.

– Panie profesorze, nie trzeba było, nie trzeba… – protestuje niezdarnie, dając się rozebrać z płaszcza.

– Zaraz poproszę kelnera, żeby go zaniósł do szatni.

Profesor przez chwilę milczy. Waha się, czy wypada zajmować ją swoimi wspomnieniami. Rozgląda się jeszcze raz po sali i nie wytrzymuje:

– Nie uwierzy pani, jestem tak stary, że pamiętam, jak Ofierski grał tutaj Kierdziołka. W tej kawiarni, w Podwieczorku przy mikrofonie. Spory brzuszek, kapelusik i to kordialne „cie choroba, cie choroba”.

– Kierdziołek? Pamiętam sołtysa Kierdziołka, mówił, że u nich we wsi wszystkie chłopy chodzą w prezerwatywach, ale do sikania i dupczenia zdejmują. – Uśmiecha się ciepło. – Kto by go nie pamiętał?

– I patrzy pani, pani Mario, na co nam przyszło.

– Na co, panie profesorze? – Rozgląda się za popielniczką, ale nie ma jej na żadnym stoliku.

– Kto by pomyślał, że będziemy tęsknić za czasami słusznie minionymi. Komuna nawet na nasze wspomnienia położyła swoją plugawą łapę.

Przygląda mu się uważnie, bo kogoś jej przypomina, tylko kogo? Po chwili już ma – Charlie Brown! Buzia w kształcie bochenka chleba i szeroko rozstawione, roześmiane oczy. Do tego zawieszony gdzieś pomiędzy smutkiem a radością uśmiech. Jej mąż ma obsesję na punkcie tego chłopca z kreskówki, bo tak jak on cierpi na chorobliwy brak pewności siebie. Ale profesor nie przypomina kogoś, kto ma wątpliwości.

Spotkali się wcześniej raz, może dwa, na wręczaniu jakichś nagród, gdy nieoczekiwanie zadzwonił i zaprosił na kawę. Nie umiała odmówić.

Czuje się przy nim jak uczennica. Jest w końcu tym słynnym transplantologiem, prawą ręką profesora Religi. Już sama jego obecność stawia obsługę kawiarni na baczność. Na taką aureolę można sobie zasłużyć tylko szaleńczą pracą. I nieludzkim poświęceniem.

To, że siedzą teraz przy oknie, też nie ma dla tej historii większego znaczenia, bo mimo południa w kawiarni panuje półmrok. Ani to, że kawiarnia jest zupełnie pusta, a oni przypominają parę z Teatru Cieni.

– Pani Mario kochana, jakże się cieszę, że zgodziła się pani na spotkanie – mówi wyraźnie wzruszony jej widokiem. – Jest pani naszym narodowym dobrem, musimy o panią dbać, bo gdyby, nie daj Boże, pani zabrakło, kto nam będzie przypominał o zdrowym rozsądku?

– Mam go w nieprzesadnej ilości, panie profesorze, podobnie jak z urodą, nie rzuca się specjalnie w oczy, wszystkiego zresztą mam w nienachalnych ilościach – zadrwiła z siebie i od razu poczuła się pewniej.

W ten sposób daje światu znać, że jest z kamienia i nikt i naprawdę nic nie jest w stanie jej dotknąć.

– Chciałbym mieć taki dystans do siebie, pani Mario, chciałbym umieć tak się z siebie śmiać. – Doktor wzdycha nieco teatralnie.

– Choroba jest mało zabawna, panie profesorze, a to z nią ma pan przecież głównie do czynienia.

– Cieszę się, że pani wspomniała o chorobie, bo postanowiłem zrobić wszystko, żeby żyła pani jak najdłużej.

– Długie życie kosztuje, ja bym tak się przy nim nie upierała…

Kelner stawia kawę w małych, nieporęcznych filiżankach i obdarza ich uległym spojrzeniem.

– Mówiąc w dużym skrócie – ciągnie niezrażony profesor – zauważyłem na ostatniej gali, że zbyt często brakuje pani tchu. Mam pewne podejrzenie, ale najpierw muszę zapytać, czy da pani sobie pomóc.

Zaskoczył ją. Zaskoczył i chyba nawet wzruszył. Nie wie, naprawdę nie wie, co powiedzieć.

– Ależ oczywiście, że rzucę palenie, mąż też, nawet wczoraj o tym mówiliśmy – zaczyna się tłumaczyć.

– Nie, to nie tak, nie chodzi mi o palenie, chociaż pewnie dobrze byłoby rzucić, tylko o zrobienie paru badań. Mam tu, w Warszawie, zaprzyjaźnionego lekarza, on panią poprowadzi, a potem pozwolę sobie przy następnej okazji, jak tylko będę w Warszawie, znów zaprosić panią na kawę i omówimy wyniki.

– Panie profesorze, ma pan pewność, że coś ze mną nie tak? – Zaczyna się zastanawiać, jak wymigać się z krępującej sytuacji.

– Pewność jest przeciwko naturze świata, pani Mario. Gdyby pani wiedziała, jak często my, lekarze, się mylimy. Któregoś razu, jakieś czterdzieści lat temu, gdy byłem jeszcze świeżo upieczonym doktorem, zupełnie obca kobieta ustąpiła mi miejsca w tramwaju, bo uznała, że jestem ciężko chory. Postawiła diagnozę, której ja wówczas nie umiałem postawić. I uratowała mi życie. Pamiętam, jakby to było dziś, powiedziała: „Jest pan cały żółty, proszę, niech pan spocznie”.

Bardzo to w nim lubi, tę prostotę. Nie dobiera słów, nie potrzebuje pauzy czy modulowania głosu. Całego tego teatru. Mówi po prostu, jak było. Całymi dniami i nocami uczył się do bardzo trudnego egzaminu z chirurgii. Był przemęczony – to jasne, dlatego nie miał apetytu, były momenty, że ledwo stał na nogach. Nie miał czasu, żeby przyglądać się sobie w lustrze, więc gdy ta kobieta zwróciła mu uwagę, że coś jest nie tak, natychmiast pojechał do szpitala zakaźnego. Pokiwali głową, że to żółtaczka wszczepienna, takich przypadków było wtedy na pęczki, bo brakowało w szpitalach igieł jednorazowych. Położono go na oddziale i wtedy po raz pierwszy zobaczył śmierć z bliska. Nie swoją, kazano mu się opiekować pacjentem, który umierał na raka trzustki. Leżał w tej samej sali. Nie chciał się nim opiekować, klął w żywy kamień, tak powiedział, sam był przecież ciężko chory. Ale z czasem zaczął rozumieć, że jest świadkiem czegoś, co wychodziło poza jego dotychczasowe rozumienie choroby. Ten mądry, oczytany mężczyzna niczym nie zawinił, nie palił, nie pił, zdrowo się odżywiał, a jednak spotkało go ogromne cierpienie, jak biblijnego Hioba.

– To była dla mnie lekcja na całe życie. Lekcja pokory. Wcześ­niej myślałem, że zdrowie jest najwyższą wartością w życiu. A ten pacjent codziennie udowadniał mi, że sensem życia może być dobrze przeżyte cierpienie. Zostawiał żonę z dwoma synkami i każdego dnia jej powtarzał: „Musisz nauczyć się żyć tak, jakbym był obok ciebie”.

To jej w profesorze trochę przeszkadza. Ten wysoki ton. Cierpienie było niepotrzebne. I tyle. Nie nadawało żadnego sensu nikomu i niczemu. A profesor nie śmierci przyjrzał się z bliska, tylko ludzkiej ułomnej naturze. Co to za procedury, które każą choremu konać dniami i nocami? To nieludzkie. I po co jej to wszystko mówi?

– Nie tknęła pani nawet swojego pączka – zmartwił się. – Następnym razem przypilnuję, żeby pani coś zjadła.

Kiwnęła głową, bo myśli już tylko o tym, żeby zaciągnąć się papierosem.

– Przepraszam, przepraszam, poprawię się, obiecuję – powtarza coraz bardziej skrępowana.

Po chwili uśmiecha się jednak, bo przypomniała sobie szyderczy grymas znajomego Anglika. Biedaczek ma alergię na każdy, choćby najmniejszy przejaw patosu. Któregoś razu, gdy kolega, wznosząc toast na przyjęciu, podparł się słowem „honor”, a potem, jak to zwykle bywa, dodał słowo „ojczyzna”, Anglik szepnął jej teatralnie do ucha: „dla skrzydlatej frazy gotów jest poświęcić życie ojca”.

Profesor zatrzymuje się nagle w momencie, gdy ma już pchnąć drzwi wyjściowe.

– Mam nadzieję, że nie przestraszyłem pani, pani Mario, mam nadzieję, że nie przestraszyłem. Nie to było moim zamiarem, chciałem tylko pomóc, bo choroba to bardzo poważna sprawa, jak pani słusznie zauważyła, nic śmiesznego. Bądźmy w kontakcie, dobrze?

*

Maria właśnie wysiada z taksówki i wygląda na mocno zaskoczoną, bo kierowca zaciekle się broni, gdy chce mu wcisnąć papierowy banknot: „A w życiu, a nie ma nawet mowy! Co ja żonie powiem? Że od pani Marii pieniądze wziąłem?”.

Przez chwilę jeszcze próbuje go przekonać, bo nie lubi być dłużna komukolwiek, ale co można poradzić?

Uparł się i już.

Stary Mokotów, Starościńska, jedna z tych ulic, na których jeszcze czuć oddech przedwojennej Europy. Na przejście dla pieszych właśnie wchodzi słoń. Szarobura bryła z wielkimi uszami majestatycznie kolebie się na boki. Ten widok niespodziewanie uspokaja ją tak bardzo, że aż bierze głęboki oddech. Obok słonia idzie lekko zgarbiony mężczyzna, bo trochę ciąży mu przewieszona przez szyję drewniana tabliczka. Wyczytać z niej można, że razem ze słoniem Frankiem walczą o możliwość aplikowania w warszawskim zoo leczniczej marihuany. Miesiąc wcześniej zmarła partnerka Franka, słonica Ellunia, i żadne tabletki nie potrafią uśmierzyć bólu jego duszy. Praktycznie przestał jeść.

Maria właśnie straciła nadzieję, że kierowca weźmie pieniądze, nie idzie jednak od razu do domu, bo dobiega do niej kilka słów, które opiekun słonia wykrzykuje przez megafon, a wśród nich: „podpis” i „petycja”.

– Czy mi się wydaje, czy ten słoń…?

– Płacze, cały czas płacze, chcemy mu pomóc, ale przepisy nie pozwalają, obrońcy zwierząt, te rzeczy.

– Niektórzy obrońcy życia ludzkiego są podobni.

Maria chce zajrzeć do dowodu, żeby przypomnieć sobie pesel, ale nie może oderwać wzroku od wilgotnych czarnych oczu słonia. Dotyka jego barku i przez chropowatą skórę, niemal fizycznie, czuje rozpacz tego biedaka.

To jest nie do zniesienia.

– Myśli pan, że damy radę mu pomóc? – pyta, podpisując petycję.

– Nie wiem, pani Mario. – Okazuje się, że ją poznał. – Nie wiem.

Gdy słoń razem z opiekunem zaczyna iść w stronę Rakowieckiej, Maria uświadamia sobie nagle, że traperki mężczyzny stukają o asfalt głośniej niż ciężkie stopy Franka.

Słoń idzie niemal bezgłośnie.

*

– Dzień dobry, nic do mnie nie ma? – Zatrzymuje się przy recepcji, całej w lustrach i marmurach.

Listonosz zostawia korespondencję u portiera. Trochę jak w biurze. Budynek, w którym mieszka Maria, też bardziej przypomina biurowiec niż apartamentowiec. I poniekąd nim jest, bo jeśli już ktoś w nim mieszka, to najczęściej urzędnicy pobliskich ambasad.

– Nie, dzisiaj nic, akurat… – pan Jacek, wielki, zwalisty chłop, zatrzymuje się w pół zdania, bo coś mu nie pasuje.

Zawsze szeroko się uśmiechał na widok Marii. Mówił znajomym, że z niczego potrafi zrobić guzik z pętelką. No na przykład gdy on jej któregoś razu powiedział komplement: „Ależ pani odmłodniała”, wypaliła bez chwili zastanowienia:

– Aaaa, to pewnie dlatego alarm się dzisiaj nie włączył, jak wychodziłam z muzeum.

Starał się zapamiętać, ale gdzie tam, więc po godzinie, jak zobaczył ją z workiem na śmieci, próbował dopytać jeszcze raz:

– Pani Mario, powiedziałem pani, że pani tak promiennie wygląda, co mi pani wtedy odpowiedziała?

– To dlatego, że właśnie babcia mi umarła.

I weź tu z nią dojdź do ładu.

Ale dziś było w niej coś obcego, wiało chłodem. Bez życia, bez uśmiechu. Jak nie ona. Pan Jacek wystarczająco długo był portierem, żeby nie wiedzieć, co w takich sytuacjach trzeba robić.

– Otóż – powtarzał młodszym kolegom – w takich wypadkach zrób zawsze dwa kroki do tyłu. Nie pytaj, nie zagaduj, gdy klient jest w nastroju nieprzysiadalnym. Ma prawo.

Poza tym czasem lepiej jest o czymś nie wiedzieć. Nie zawsze człowiek ma ochotę usłyszeć coś, co przewróci mu do góry nogami cały świat.

Pół biedy jeszcze, gdy dajmy na to lokator okaże się kanibalem. Życie bywa odrażające. Do tego jako tako wszyscy są przyzwyczajeni.

Gorzej, jeśli dowiemy się nagle, że zrobił coś wyjątkowo dobrego. Wtedy pytanie „dlaczego?” zaczyna chodzić za człowiekiem krok w krok. A odpowiedź na takie pytanie na ogół nie jest dostępna zwykłym śmiertelnikom. I – jak to mówią – dupa blada. Trzeba się męczyć z taką niewiadomą całe życie.

Dlatego teraz przygryza tylko dolną wargę i podbiega bez słowa do windy, by otworzyć drzwi. A żeby dać Marii do zrozumienia, że na swój własny sposób jest z nią – wciska jeszcze czwórkę. Na ogół tego nie robi. Nie jest przecież kamerdynerem.

Maria zatrzymuje się na końcu długiego korytarza i niemal bezgłośnie wkłada klucze do zamka. Otwiera drzwi, zamyka je bezszelestnie i osuwa się na ziemię.

Gula, ta zwinięta w kłębek bolesna, parząca wściekłość dosłownie rozrywa jej gardło. Nie ma siły płakać, nie ma siły oddychać, chowa więc tylko głowę w ramiona splecione na kolanach.

Po dłuższej chwili zaczyna przyglądać się pomarszczonej skórze swojej prawej dłoni, rysunkom, które wyżłobiły na niej niebieskie żyły. I zaczyna cicho łkać.

Jak mogła nie zauważyć, że stała się staruchą, karykaturą samej siebie sprzed lat?

„Dobro narodowe”, mój Boże, tak mówi się o ludziach, którzy żyją za długo. Jakie to kurewsko upokarzające. Która kobieta chciałaby być tak nazywana?

Gdy podnosi głowę, on już siedzi przy niej. Oprawki okularów przekrzywiły mu się w kierunku prawego policzka, nic nie mówi, patrzy tylko na nią wyczekująco. Przypomina psa, zawsze gotowego wesprzeć swoją panią.

Nawet nie próbuje jej przytulać, wie, że ona tego nie znosi. Z czasem nauczył się siadać tak blisko, żeby czuła ciepło jego ciała, ale na tyle daleko, żeby nie czuła skrępowania tą bliskością.

Jeśli można byłoby mierzyć miłość w centymetrach, odległość między nimi wynosiła jakieś osiem do dziewięciu.

Smutku nie da się zmierzyć.

Zając (tak go najczęściej nazywa) wie, że to nie jest dobry czas na pytanie, co się stało. Jeśli to zrobi, zostanie na sto procent ofuknięty. Więc ostrożnie, tak żeby jej nie zdenerwować, ale na tyle głośno i dobitnie, żeby ją jakoś pocieszyć, zaczyna powtarzać:

– To… nic… nie znaczy. Zobaczysz, sama… zobaczysz, to niewiele znaczy…

Maria podnosi głowę i patrzy na niego nieco zaskoczona.

– Skąd wiesz?

– Nie mam pojęcia, ale zawsze dobrze coś takiego powiedzieć – wzdycha z przejęciem.

Uśmiechnęła się. Najpierw nieśmiało, a potem coraz szerzej, aż w końcu zaczyna śmiać się całą sobą.

Znów mu się udało.

*

Rzadko ją pytał, dlaczego płacze. Uważał, że żal to sprawa osobista. Trochę jak własna religia. W każdej chwili można uciec od rzeczywistości i szukać w niej ukojenia. Do woli upijać się własnymi łzami.

Ale za każdym razem, gdy udało mu się w takich momentach Marię rozbawić, czuł się jak prestidigitator, który na zawołanie potrafi z dychy zrobić stówę.

Nie zawsze przychodziło mu to łatwo. Bywało, że zbitka sylab zawarta na przykład w słowach „to nic nie znaczy” była jak syg­nał dźwiękowy, który otwierał z takim trudem budowaną zaporę przed jego własnym bólem.

Oto fragmenty wspomnień, które nawiedziły go w tej chwili:

• Dwie pary odnóży turkucia podjadka zakończone ostrymi kolcami. Brązowy odwłok przesuwa się po białej ścianie. On, trzyletni chłopiec, drze się wniebogłosy. Strach i obrzydzenie tak go paraliżują, że nie potrafi wyskoczyć z łóżka.

• Lamentujący dźwięk syreny przed bombardowaniem. Podobny usłyszał w czasie dużej mgły, gdy grał z kapelą na statku. Wybiegł na pokład, zdjął frak i wyrzucił za burtę. Prawdopodobnie chciał wyskoczyć do wody w samych bokserkach, ale tego nikt nie wie, nawet on sam. Obudziły go na szczęście słowa: „Stary… co ty odpierdalasz…!? To zwykły sygnał mgłowy!!!”.

• Modernistyczna willa na Sadybie, za nią pole kartofli. Trzech żołnierzy AK wpada do pokoju, w którym mieszka, otwierają okna i grzeją z broni do szwabów schowanych za kartoflami. On, mały chłopiec, ma wrażenie, że świst kul za chwilę rozerwie mu uszy. Gdy po kilku godzinach wychodzi na ulicę razem z matką i dziadkiem Józefem Orwidem (to po nim odziedziczył chłopięcy błysk w oczach), kamienice sąsiadów leżą w gruzach. Matka patrzy na dziadka w niemej rozpaczy, bo jego krucze loki w ciągu minuty poszarzały.

• Dłoń matki zwisająca z furmanki, która przed chwilą zderzyła się z lokomotywą. Tygodnie wyniszczającej wędrówki z ojcem, aż któregoś dnia barykadują się w jednej z kamienic w Krakowie. Po paru miesiącach w drzwiach zjawia się anioł, ma postać matki. Wojtek zaczyna płakać ze strachu, bo chce się przytulić, ale wydaje mu się obca. I wtedy słyszy: „Ta wojna, to wszystko, to nic nie znaczy, nic nie znaczy…”.

W fotografii nazywa się takie momenty decydującymi, bo wszystko wydaje się w nich idealne. Kąt padania promieni słonecznych, zestaw kolorów i gesty bohaterów. Nikt nie ma wątp­liwości, gdy patrzy na takie zdjęcie, że właśnie w tym momencie trzeba było nacisnąć migawkę.

Z pamięcią jest trochę trudniej. Nikt tak naprawdę nie wie, kto naciska migawkę. Co patrzy przez nasze oczy i słucha przez nasze uszy.

*

– Muszę wyglądać jak miejscowy kretyn – wzdycha Wojtek.

– Z osobistą idiotką – dodaje Maria.

Kręci głową, że nie ma na to zgody. Podaje jej papierosa, podpala, porządnie się zaciąga.

– Tyle razy ci mówiłem, że idiotka to żona idioty, kretyna kretynka, lekarza lekarka, sportowca sportsmenka, a alfonsa… kurwa.

Maria uśmiecha się i z torebki wyjmuje serwetkę, następnie układa ją w małą łódkę i podstawia, żeby mógł strząsnąć popiół.

Nie mają jakoś woli, żeby wstać spod drzwi. W przydymionym świetle wyglądają jak para z lat 70. Ona w lekko przekrzywionej blond peruce, on w dużych okularach, klasycznym modelu Porsche Design.

Sceny z życia małżeńskiego. Klaps I:

Spod białej serwetki zwisającej z obudowy radia (to ochrona przed kurzem i substancjami smolistymi z papierosów) zaczyna płynąć znana melodia. Maria natychmiast próbuje zgadnąć, kto śpiewa, ale nie idzie jej najlepiej.

– To ten, który jest niewidomy – Wojtek opisuje Steviego Wondera, żeby jej pomóc.

– Cały świat wie, że jest ślepy, a ty nagle odkrywasz Amerykę – lekko się z nim droczy.

– No, nie wiem, jaka jest twoja wiedza na temat jazzu… – (…a raczej wiem… – dodaje w myślach szybko, żeby nie zdążyła zauważyć lekkiego uśmieszku).

– To on dzwonił do Pana Boga?

– I just called to say I love you – nuci razem ze Steviem Wonderem. – Do kobiety dzwonił.

– A, to ten, co się tak kiwa na boki?

– Pomyliłaś go z Rayem Charlesem… tym, który tęsknił za Georgią.

– Ale ty wiesz, że to nie była kobieta?

– Kto? Charles?

Spis treści

PROLOG

ROZDZIAŁ I. PRZYCIĄGANIE

MARIA

Punkty orientacyjne

Okładka