Horyzont - Barry Lopez - ebook + książka

Horyzont ebook

Lopez Barry

1,0

Opis

Barry Lopez – okrzyknięty jednym z największych myślicieli Ameryki – w swojej wizjonerskiej, a zarazem niezwykle osobistej książce oprowadza po sześciu regionach świata: zachodnim Oregonie i dalekiej Arktyce, Galapagos i kenijskiej pustyni, Zatoce Botanicznej w Australii i lodowych szelfach Antarktydy.

Podczas tych podróży bada długą historię ludzkich eksploracji, między innymi prehistorycznych ludów, które wędrowały po wyspie Skraeling w północnej Kanadzie, oraz opowiada o kolonialistach, którzy splądrowali Afrykę Środkową, o Angliku epoki oświecenia, który żeglował po Pacyfiku, o emisariuszu rdzennych Amerykanów, który trafił do odizolowanej Japonii, i dzisiejszych ekoturystach w tropikach.

Podczas podróży i poprzez przyjaźnie, które nawiązywał po drodze – z naukowcami, archeologami, artystami i lokalnymi mieszkańcami – Lopez szuka sensu i celu w szwankującym świecie.

Horyzont to odkrywcze, epickie dzieło, które przepełniają zarazem troska i zawód, ale też nadzieja – to książka, która pozwala spojrzeć na świat inaczej.

Współczesna epopeja. Wciągająca i symfoniczna. Piękna. I choć pisana 35 lat – wciąż aktualna.

„The Guardian”

Kiedy czuję się zagubiony, zwykle zdejmuję z półki Lopeza. Trudno zresztą zliczyć autorów, dla których stał się on w ostatnich dekadach autorytetem. Niczym James Cook, który opłynąwszy glob, domknął mapy, Barry Lopez kartował tragedie i nadzieje ludzkości, i to na wszystkich siedmiu kontynentach. Jej centrów upatrywał jednak z dala od dominujących narracji bogatego świata. Wolał słuchać mądrości rdzennej, płynącej z otoczenia. Ukorzenionej w doświadczeniach niezliczonych pokoleń. Może dlatego na biegun południowy zabrał ze sobą latawiec, by wbrew wszelkim przepisom łopotał on na wietrze pośród paru państwowych flag. W ten sposób chciał oddać hołd przestrzeni i żywiołom, nad którymi nie mamy żadnej kontroli. Horyzont to jedna z najpiękniejszych i najmądrzejszych książek, jakie czytałem. Jest adoracją naszej planety i wszystkich jej mieszkańców.

Adam Robiński

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 927

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
1,0 (1 ocena)
0
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


Ty­tuł ory­gi­nału Ho­ri­zon
Prze­kład JA­RO­SŁAW MI­KOS
Wy­dawca i re­dak­tor pro­wa­dzący ADAM PLUSZKA
Re­dak­cja HE­LENA PIE­CUCH
Ko­rekta PIOTR KRÓ­LAK, JAN JA­RO­SZUK
Spo­lsz­cze­nie map ANNA HEG­MAN
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych ANNA POL
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Zdję­cie na okładce © We­sten­d61 / Getty Ima­ges
Ła­ma­nie
Ho­ri­zon Co­py­ri­ght © 2019 by Barry Lo­pez This edi­tion is pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Ster­ling Lord Li­te­ri­stic, USA and Book/lab Li­te­rary Agency, Po­land. Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Ja­ro­sław Mi­kos Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2023
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67510-23-3
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla De­bry

oraz Pe­tera Mat­sona i Ro­bin Des­ser

– z głę­boką wdzięcz­no­ścią

za wie­lo­let­nie wspar­cie

Po­dró­żo­wać to nade wszystko od­mie­nić ciało.

An­to­ine de Sa­int-Exu­péry, Poczta na Po­łu­dnie,przeł. Alek­san­dra Olędzka-Fry­be­sowa

Od au­tora

Ho­ry­zont to au­to­bio­gra­ficzna re­flek­sja nad trwa­ją­cym kilka dzie­się­cio­leci okre­sem po­dróży i ba­dań w re­jo­nie An­tark­tydy, a także w sie­dem­dzie­się­ciu in­nych kra­jach. Część tych wy­praw sfi­nan­so­wa­łem sam, na inne otrzy­ma­łem granty albo sty­pen­dia. Kilka wy­jaz­dów wią­zało się z za­mó­wie­niami róż­nych cza­so­pism, parę razy po pro­stu sko­rzy­sta­łem z za­pro­sze­nia. Zwią­zane z tym szcze­góły oraz wy­razy wdzięcz­no­ści dla wszyst­kich, któ­rzy wspie­rali mnie przez lata, za­war­łem w Po­dzię­ko­wa­niach.

Więk­szość opi­sa­nych po­ni­żej wy­praw pod­ją­łem jako czło­wiek czter­dzie­sto- i pięć­dzie­się­cio­letni, choć na Ga­la­pa­gos, An­tark­tydę i do Au­stra­lii wy­bie­ra­łem się kil­ka­krot­nie, przy róż­nych oka­zjach i w róż­nych mo­men­tach ży­cia. Uzna­łem, że naj­prost­szym spo­so­bem upo­rząd­ko­wa­nia tych do­świad­czeń bę­dzie po pro­stu opo­wie­dze­nie o nich bez spe­cjal­nej dba­ło­ści o chro­no­lo­gię. Chcia­łem jed­nak do­dać, że gdy wy­bra­łem się na Przy­lą­dek Złej Po­gody, aby zmie­rzyć się z tam­tej­szą zi­mową bu­rzą, mia­łem czter­dzie­ści dzie­więć lat; gdy po­sta­no­wi­łem obej­rzeć sta­no­wi­ska ar­che­olo­giczne na wy­spie Skra­eling, by­łem tuż po czter­dzie­stce i wła­śnie opu­bli­ko­wa­łem książkę Ark­tyczne ma­rze­nia po­świę­coną pół­noc­nym re­jo­nom Ame­ryki; gdy zaś wy­bra­łem się do Gra­ves Nu­na­taks w Gó­rach Trans­an­tark­tycz­nych, mia­łem pięć­dzie­siąt cztery lata.

Po­nie­waż Ho­ry­zont jest w za­my­śle książką au­to­bio­gra­ficzną, po­wi­nie­nem pod­kre­ślić, że przy oka­zji wszyst­kich po­dróży nie­ustan­nie sta­ra­łem się po­głę­biać swoją wie­dzę. W książce nie pró­bo­wa­łem wprost in­for­mo­wać czy­tel­nika o tym, czego i kiedy się na­uczy­łem (albo co za­po­mnia­łem), po czę­ści dla­tego, że dla mnie sa­mego nie za­wsze było ja­sne, ja­kie zmiany za­szły we mnie pod tym wzglę­dem. Młody czło­wiek od­wie­dza­jący sta­no­wi­sko ar­che­olo­giczne na wy­spie Skra­eling jest tym sa­mym, który pod ko­niec książki spo­tyka nie­zna­jo­mego na dro­dze do Port Fa­mine – ale jed­no­cze­śnie już kimś in­nym.

Pro­log

Mały chło­piec i ja prze­chy­lamy się przez sta­lową ba­rierkę, wpa­tru­jąc się w po­wierzch­nię mo­rza. Słońce świeci ja­sno, ale cień da­chu nad na­szymi gło­wami spra­wia, że wy­raź­nie wi­dzimy, co kryje się w głębi wody, i mo­żemy się do­kład­nie przyj­rzeć, ile zo­stało z kon­struk­cji okrętu wo­jen­nego, który za­to­nął w tym miej­scu sie­dem­dzie­siąt dwa lata wcze­śniej.

Mój wnuk ma dzie­więć lat. Ja skoń­czy­łem sześć­dzie­siąt sie­dem.

Ta­ras wi­do­kowy, na któ­rym sto­imy ra­zem z moją żoną, zo­stał wznie­siony nad szcząt­kami okrętu USS „Ari­zona”, pan­cer­nika typu Pen­n­sy­lva­nia o dłu­go­ści 185 me­trów, który ran­kiem 7 grud­nia 1941 roku zo­stał za­ata­ko­wany u na­brzeża przez ja­poń­skie bom­bowce nur­ku­jące. Za­to­nął w ciągu kilku mi­nut. Jego za­lany ka­dłub jest od tam­tej pory ne­kro­po­lią kry­jącą szczątki wielu spo­śród 1177 ma­ry­na­rzy i żoł­nie­rzy, któ­rzy tam­tego ranka zgi­nęli lub za­to­nęli na okrę­cie. Wy­ja­śniam chłopcu, że cza­sami ro­bimy so­bie na­wza­jem coś ta­kiego, wy­rzą­dzamy so­bie tak ogromne krzywdy. Sły­szał o 11 wrze­śnia 2001 roku, ale, jak są­dzę, nie wie jesz­cze nic o Dreź­nie czy fron­cie za­chod­nim. Za­pewne nie sły­szał na­wet o Wiet­na­mie i Hi­ro­szi­mie. Ale nie opo­wiem mu dzi­siaj o tam­tych po­twor­no­ściach. Jest na to za mały. By­łoby z mo­jej strony czymś nie­roz­sąd­nym – a na­wet okrut­nym – świa­do­mie na­ra­żać go na ta­kie tre­ści.

Póź­niej tego ranka cała na­sza trójka nur­kuje na ra­fie ko­ra­lo­wej. Ob­ser­wu­jemy ła­wice ryb tro­pi­kal­nych, które na­gle zmie­niają kie­ru­nek, sku­piają się i roz­pra­szają przed nami ni­czym barwne sztan­dary na wie­trze. Po­tem jemy lunch na brzegu ba­senu w ho­telu, w któ­rym się za­trzy­ma­li­śmy. Chło­piec pływa nie­stru­dze­nie w po­ły­sku­ją­cej wo­dzie o bar­wie oce­anu aż do chwili, gdy bab­cia za­biera go ze sobą na plażę. Bie­gnie, żeby wsko­czyć do Pa­cy­fiku.

Ni­gdy nie ma dość pły­wa­nia.

Pa­trzę na niego przez kilka mi­nut, gdy rzuca się na każdą nad­cho­dzącą falę. Jego bab­cia, sto­jąc po ko­lana w przy­brzeż­nej pia­nie, ob­ser­wuje go uważ­nie bez chwili prze­rwy. W końcu sia­dam na fo­telu przy brzegu ba­senu ze szklanką mro­żo­nej le­mo­niady i za­czy­nam czy­tać bio­gra­fię ame­ry­kań­skiego pi­sa­rza Johna Ste­in­becka, którą nie­dawno ku­pi­łem. Co ja­kiś czas od­ry­wam wzrok, żeby ob­ser­wo­wać re­fleksy słońca na po­wierzchni oce­anu albo śle­dzić wzro­kiem stada wró­bli prze­la­tu­ją­cych nad sto­li­kami ogródka ho­te­lo­wej re­stau­ra­cji, gdzie wy­pa­trują okrusz­ków. Cza­sem przez dłu­gie mi­nuty z mie­sza­niną cie­ka­wo­ści i czu­ło­ści pa­trzę na in­nych go­ści, któ­rzy opa­lają się na le­ża­kach usta­wio­nych wo­kół ba­senu albo le­ni­wie się prze­cha­dzają. Przej­rzy­ste po­wie­trze i ła­godne świa­tło na­stra­jają mnie przy­jaź­nie wo­bec wszyst­kiego, co mnie ota­cza, a co nie jest mną. Kiedy biorę głęb­szy od­dech, moją uwagę przy­kuwa gę­sta, przy­po­mi­na­jąca per­fumy woń tro­pi­kal­nych kwia­tów ży­wo­płotu obok. Czy to bu­gen­willa?

To uczu­cie spo­koju po­głę­bia nie­po­skro­miona ener­gia mo­jego wnuka.

Więk­szość go­ści to Azjaci. Do­strze­gam zwłasz­cza cha­rak­te­ry­styczne rysy Ja­poń­czy­ków i Chiń­czy­ków. W dro­gich stro­jach prze­cha­dzają się po re­stau­ra­cji przy brzegu ba­senu, dys­kret­nie sy­gna­li­zu­jąc ob­słu­dze, że po­trze­bują ręcz­nika, albo po­trzą­sają ga­zetą „The Ho­no­lulu Star-Ad­ver­ti­ser”, żeby wy­rów­nać strony. Wszy­scy spra­wiają wra­że­nie lu­dzi, któ­rzy na co dzień mają do czy­nie­nia z luk­su­sem. A w każ­dym ra­zie tak so­bie wy­obra­żam taki stan.

Wra­cam do bio­gra­fii pi­sa­rza. W roz­dziale, który czy­tam tego dnia, au­tor opo­wiada o spo­tka­niu Ste­in­becka w jego domu w Pa­ci­fic Grove w Ka­li­for­nii z hi­sto­ry­kiem mi­to­lo­gii Jo­se­phem Camp­bel­lem. Po­przed­niego wie­czora Ste­in­beck, kom­po­zy­tor John Cage, Camp­bell, pierw­sza żona Ste­in­becka Ca­rol oraz kilka in­nych osób zje­dli ko­la­cję w domu pi­sa­rza. Camp­bell po­ja­wił się te­raz na pa­tiu Ste­in­becka, aby go po­in­for­mo­wać, że za­ko­chał się w Ca­rol. Oskarża pi­sa­rza, że trak­tuje ją pa­skud­nie, i mówi, że je­śli nie zmieni swo­jego po­stę­po­wa­nia, wtedy on, Camp­bell, za­mie­rza spy­tać Ca­rol, czy ze­chcia­łaby go po­ślu­bić i po­je­chać z nim do No­wego Jorku.

Na­gle od­ry­wam wzrok od książki i przy­po­mi­nam so­bie, że w 1956 roku by­łem na let­nim obo­zie z dwoma sy­nami Ste­in­becka, na­zy­wali się Thom i John. To było dla mnie pa­miętne spo­tka­nie. Mia­łem wtedy je­de­na­ście lat i w tym sa­mym cza­sie po­zna­łem także ich ojca. Zdu­mie­wała mnie ma­sywna po­stać czło­wieka, który na­pi­sał Kasz­tanka (przed­sta­wiono mnie także jego trze­ciej żo­nie Ela­ine; była chłodna i lek­ce­wa­żąca).

Wra­cam do książki, do miej­sca, w któ­rym prze­rwa­łem, i pra­gnę po­znać dal­sze losy tego dziw­nego trium­wi­ratu Ste­in­becka, Johna Cage’a i Jo­se­pha Camp­bella.

Kil­ka­dzie­siąt stron da­lej czuję, jak pa­da­jące z za­chodu słońce pali mój prawy po­li­czek. Stado wró­bli szybko prze­la­tuje mi nad głową i na­gle za­czy­nam się za­sta­na­wiać, czy tego ranka w Pe­arl Har­bor, za­nim po­szli­śmy obej­rzeć wrak „Ari­zony”, nie zro­bi­łem cze­goś bar­dzo nie­do­brego. Opro­wa­dzi­łem wtedy mo­jego wnuka po wnę­trzu ame­ry­kań­skiej ło­dzi pod­wod­nej z cza­sów II wojny świa­to­wej, wy­ja­śni­łem mu jej bu­dowę, dzia­ła­nie pe­ry­skopu, po­ka­za­łem luki kry­jące tor­pedy. Bar­dzo ocho­czo do­ty­kał ich gład­kiej po­wierzchni, po­woli prze­su­wa­jąc dło­nią, obej­mu­jąc ma­łymi rę­kami gło­wice bo­jowe.

Wła­śnie w tym mo­men­cie ja­kaś ładna Ja­ponka pod­cho­dzi na skraj ba­senu i zgrab­nie wska­kuje do wody. In­tu­icyjny ruch. Roz­bryzg wody wznosi się wo­kół niej ni­czym spód­nica tan­cerki fla­menco. Woda roz­pada się na przej­rzy­ste krysz­tały.

Czu­jąc piękno tej chwili, na­gle za­daję so­bie py­ta­nie: co z nami bę­dzie?

Wstaję, za­zna­czam pal­cem miej­sce w książce i omia­tam wzro­kiem za­ła­mu­jące się fale wi­doczne po­nad ży­wo­pło­tem z wi­no­ro­śli. Wy­pa­truję wnuka. Ma­cha do mnie go­rącz­kowo spod grzbietu fali. Cały ro­ze­śmiany: tu­taj, dziadku!

Co się z nami wszyst­kimi sta­nie, te­raz, w cza­sach agre­syw­nych po­dzia­łów, co­dzien­nej prze­mocy?

Mam ochotę po­dzię­ko­wać tej ko­bie­cie za jej ele­gancki skok, nie­wy­mu­szoną gra­cję, ele­gan­cję ru­chów.

Chciał­bym, aby każdy z nie­zna­jo­mych, któ­rych wi­dzę wo­kół sie­bie na fo­te­lach i le­ża­kach, aby każdy z nich miał spo­kojne ży­cie. Chciał­bym, żeby wszy­scy tu obecni prze­trwali to, co nad­cho­dzi.

Wpro­wa­dze­nie

1. Ma­ma­ro­neck

Hi­sto­ria, ma­jąca w za­my­śle uka­zać tra­jek­to­rię ży­cia dziadka czy­ta­ją­cego na skraju ba­senu, mo­głaby się za­cząć sześć­dzie­siąt pięć lat wcze­śniej, da­leko od Ha­wa­jów, w za­toce Long Is­land So­und na brzegu za­kola zwa­nego Ma­ma­ro­neck Har­bor. To pas osło­nię­tej wody o nie­mal gład­kiej po­wierzchni, gdy wiatr wieje ku za­cho­dowi od strony Crane Is­land. Tam­tego dnia chło­piec, który nie po­trafi jesz­cze pły­wać, wcho­dzi co­raz głę­biej do sło­nej wody pod czuj­nym okiem matki ob­ser­wu­ją­cej go z brzegu. Trzy­dzie­sto­kil­ku­let­nia ko­bieta o ciem­nych wło­sach sie­dzi z pod­wi­nię­tymi no­gami na ba­weł­nia­nym kocu za­le­d­wie dwa­dzie­ścia parę me­trów da­lej. Jest w za­awan­so­wa­nej ciąży, spo­dziewa się dru­giego dziecka i szy­deł­kiem wy­szywa wzór przed­sta­wia­jący po­lne kwiaty w wa­zo­nie. Jest 1948 rok. Ko­bieta roz­ma­wia z przy­ja­ciółką w cie­niu du­żego bia­łego dębu na cy­plu Orienta, na wy­brzeżu hrab­stwa Wes­t­che­ster pod No­wym Jor­kiem[1].

Chło­piec za­trzy­muje się wresz­cie, gdy chłodna woda sięga mu do brody. Matka ob­ser­wuje go te­raz nie­ustan­nie. Chło­piec chciałby iść da­lej i po­pły­nąć obok Tur­key Rock, a po­tem da­lej, mi­ja­jąc Scotch Caps – wy­sepki wi­doczne na od­le­głym skraju za­toki. Za nimi roz­ciąga się ho­ry­zont mor­skiej wody. Biała karta.

Za­wraca jed­nak w stronę brzegu, ko­ły­sząc się jak krab wśród nie­wiel­kich fal za­ła­mu­ją­cych się na jego drob­nych ra­mio­nach.

Kilka mie­sięcy póź­niej, wraz z na­dej­ściem zimy w No­wej An­glii i w na­stęp­stwie na­ro­dzin jego młod­szego brata, chło­piec prze­nosi się z całą ro­dziną na sztucz­nie na­wad­niane te­reny rol­ni­cze w jed­nej z do­lin po­łu­dnio­wej Ka­li­for­nii. Ro­sną tam za­gaj­niki orze­chów wło­skich i po­ma­rań­czy, pola lu­cerny. Sady brzo­skwi­niowe. To do­lina San Fer­nando. Ta rów­nina o kli­ma­cie śród­ziem­no­mor­skim jest od po­łu­dnia oto­czona gó­rami Santa Mo­nica, a od pół­nocy łań­cu­chem San Ga­briel z ośnie­żo­nymi szczy­tami. W ży­ciu chłopca za­czyna się zu­peł­nie nowy okres. Inna geo­gra­fia. Nie­znany kli­mat. Nie­znane wcze­śniej rasy lu­dzi.

Pew­nego dnia, kilka lat po przy­jeź­dzie na po­łu­dnie, jego oj­ciec od­cho­dzi. Wraca do swo­jej pierw­szej żony, która mieszka na Flo­ry­dzie z ich sy­nem, i chło­piec z matką oraz młod­szym bra­tem za­czy­nają zu­peł­nie inną eg­zy­sten­cję. Jego matka pro­wa­dzi za­ję­cia z eko­no­mii go­spo­dar­stwa do­mo­wego w gim­na­zjum w Nor­th­ridge, a wie­czo­rami uczy kra­wiec­twa w ko­le­dżu Pierce Ju­nior w po­bliżu Ca­la­ba­sas. W inne wie­czory pra­cuje w domu – szyje ele­ganc­kie stroje dla swo­ich klien­tek. Oj­ciec pi­suje li­sty z Flo­rydy. Obie­cuje w nich, że przy­śle im pie­nią­dze, ale ni­gdy nie wy­wią­zuje się z tych obiet­nic. Mimo to wy­daje się, że każde z tych trojga ma wszystko, czego mu trzeba. Chło­piec jest cie­kawy świata, ale nie­ufny. Ty­powy dzie­ciak z przed­mie­ścia. Na­wią­zuje przy­jaź­nie z in­nymi chłop­cami z oko­lic i z ko­le­gami z ka­to­lic­kiej szkoły pod­sta­wo­wej Our Lady of Grace w En­cino. Po­znaje także kilku uczniów matki – sy­nów bra­ce­ros[1*] pra­cu­ją­cych na plan­ta­cjach wa­rzyw na pół­noc i za­chód od ich domu w Re­se­dzie.

Chło­piec uczy się jeź­dzić na ro­we­rze. Kiedy opa­no­wuje tę sztukę, jeź­dzi w nie­skoń­czo­ność. Do­ciera na pół­nocy do­liny aż do Gra­nada Hills i na za­chód do Chat­sworth.

Matka za­biera chłop­ców na za­chod­nią pu­sty­nię Mo­jave, na wschod­nią Mo­jave i do Wiel­kiego Ka­nionu, a także na po­łu­dnie, do zoo w San Diego i za gra­nicę – do Mek­syku.

Pew­nego po­po­łu­dnia chło­piec stoi na To­panga Be­ach na brzegu Pa­cy­fiku, nieco na wschód od Ma­libu. Ob­ser­wuje, jak ogromne bał­wany za­ła­mują się na plaży, i na prośbę matki cofa się w ob­li­czu po­tęż­nej siły wra­ca­ją­cych fal. Ro­zu­mie, że spie­nione, gwał­towne fale przy­boju do­tarły na tę plażę z ja­kie­goś in­nego miej­sca. Czuje de­li­katny po­wiew; przy­brzeżna bryza ła­go­dzi pa­lące pro­mie­nie słońca na jego bia­łej skó­rze. Świa­tło roz­bły­skuje w od­pry­skach kwarcu na pia­sku u jego stóp.

To także jest dla niego coś no­wego – po­czu­cie, że jest otu­lony przez ła­godne wia­try i piesz­czony przez świa­tło. Wiele lat póź­niej, gdy bę­dzie sa­mot­nie wę­dro­wał przez od­le­głe miej­sca, przy­po­mni so­bie ten mo­ment i za­tę­skni za tym wra­że­niem.

Tego dnia na To­panga Be­ach jest z nimi przy­ja­ciel jego matki. Chło­piec ma na­dzieję, że pew­nego dnia ten czło­wiek zo­sta­nie jego oj­cem. Męż­czy­zna opo­wiada chłopcu, że da­leko, po dru­giej stro­nie wody, jesz­cze da­lej niż bu­rza, która wy­wo­łała te fale, leży sta­ro­żytny kraj – Chiny. Chło­piec nie ma po­ję­cia, jak wy­glą­dają Chiny. Wy­soki męż­czy­zna o dłu­gich pal­cach i dłu­gich no­gach, mó­wiący ła­god­nym gło­sem, ubrany w spodnie khaki, wy­wo­łuje w umy­śle chłopca sko­ja­rze­nie z ele­ganc­kim lo­tem fla­minga. Chło­piec wy­obraża so­bie, że ten męż­czy­zna wie wiele róż­nych rze­czy. Pra­cuje w ogro­dzie bo­ta­nicz­nym w Santa Bar­bara i pew­nego dnia za­biera chłopca do pracy. Ma na imię Dara. Po­ka­zuje róż­nice mię­dzy ro­śli­nami; pra­cuje ra­zem z chłop­cem w szklar­niach. Wy­ja­śnia, w jaki spo­sób kwit­nący krzew wy­ra­sta z nie­wiel­kiego zia­renka.

Ulu­bio­nymi drze­wami chłopca stają się te­raz wy­so­kie eu­ka­lip­tusy ka­mal­dul­skie i eu­ka­lip­tusy gał­kowe po­ra­sta­jące Ca­lvert Street, przy któ­rej miesz­kają. Lubi ich kró­lew­ski ma­je­stat; zrzu­ca­jący korę, gładki pod pal­cami pień, za­pach twar­dych owo­ców. Za­wsze nosi w kie­sze­niach kilka ta­kich ko­stek. Po­doba mu się dumna wy­so­kość tych drzew, ich roz­le­głe ko­nary, to, jak ich ga­łę­zie prze­ci­nają błę­kitne niebo, gdy stoją obok sie­bie, a także szum wia­tru w ich li­ściach. Czuje się bez­piecz­nie, gdy kryje się w ich cie­niu. Dara opo­wiada mu, że w oko­licy Los An­ge­les na­zy­wają je sky­line trees – drze­wami na ho­ry­zon­cie. Po­doba mu się to. Po­cho­dzą z Au­stra­lii, wy­ja­śnia Dara, ale ro­sną na ca­łym świe­cie, o ile tylko mają od­po­wied­nie wa­runki. To samo można po­wie­dzieć o plu­me­riach i bu­gen­wil­lach ro­sną­cych w ogro­dzie bo­ta­nicz­nym. Dara mówi, że te dwa ga­tunki ro­ślin, po­dob­nie jak eu­ka­lip­tusy, można te­raz zna­leźć wszę­dzie „na pod­zwrot­ni­ko­wych te­re­nach ko­lo­nial­nych”.

Chło­piec nie po­trafi so­bie wy­obra­zić Au­stra­lii, ale jest za­chwy­cony my­ślą, że drzewa można za­brać z ich ro­dzin­nego kraju, by szczę­śli­wie ro­sły w in­nych miej­scach na świe­cie.

Kiedy nocą leży w łóżku i wy­obraża so­bie upra­gnioną przy­szłość – to me­toda, którą po­słu­guje się, by wy­son­do­wać roz­le­głe po­ła­cie swo­ich ma­rzeń – wi­dzi ogród bo­ta­niczny, Darę i jego dło­nie, które de­li­kat­nie ob­cho­dzą się z ro­śli­nami. Do tej pory chło­piec zdą­żył się też za­po­znać z pa­roma mniej przy­jem­nymi wia­do­mo­ściam, bu­dzą­cymi więk­szy nie­po­kój. Ostroż­nie przy­gląda się ży­ciu ja­do­wi­tych pa­ją­ków, czar­nych wdów, które miesz­kają w ga­rażu przy domu, wpa­truje się w czer­woną klep­sy­drę po­ły­sku­jącą na od­włoku sa­mic. Kiedy opo­wiada do­ro­słym o grze­chot­niku, który za­sko­czył jego i jego przy­ja­ciela o imie­niu Thair, gdy pew­nego ranka po­lo­wali na jasz­czurki (z ro­dzaju El­ga­ria) w gó­rach Santa Mo­nica, na­pawa się uwagą, z jaką do­ro­śli śle­dzą jego opo­wieść.

Wąż rzu­cił się w ich stronę, gdy za­częli go draż­nić. Chło­piec nie opo­wiada jed­nak swoim słu­cha­czom o tym, że ra­zem z Tha­irem za­tłu­kli go ki­jem na śmierć.

Gdy pew­nego razu spę­dzają week­end na Zuma Be­ach, chło­piec zo­staje opa­rzony przez że­gla­rza por­tu­gal­skiego – ogrom­nego pa­rzy­deł­kowca uno­szą­cego się na fali przy­boju. Am­bu­lans za­biera go do szpi­tala; chło­piec wy­mio­tuje i cały się trzę­sie.

Ufa ochron­nej mocy po­tęż­nych eu­ka­lip­tu­sów i za­sta­na­wia się nad siłą że­gla­rza por­tu­gal­skiego. Te dwie rze­czy spla­tają się te­raz w jego umy­śle.

Jest za­wsty­dzony tym, że za­bił węża i że się do tego nie przy­znał.

Nie­mal w każdą so­botę chło­piec wy­biera się z matką i bra­tem na tar­go­wi­sko w Los An­ge­les u zbiegu Trze­ciej i Fa­ir­fax, do­kąd jadą ze swo­jej do­liny ciem­no­zie­lo­nym for­dem co­upé matki. Chło­piec uwiel­bia cię­żar i po­ły­skli­wość owo­ców. Musi się­gać po­nad głowę, aby do­tknąć owo­ców w skrzyn­kach usta­wio­nych jedna na dru­giej, peł­nych ren­klod, kum­kwa­tów i nek­ta­ry­nek. Lubi też brać do ręki cy­ko­rię, czuć wil­gotne li­ście mar­che­wek na swoim czole, brać w dło­nie me­lony mio­dowe. Są dla niego ni­czym pierw­sze zwie­rzęta do­mowe.

Jedna z przy­ja­ció­łek jego matki ma plan­ta­cję awo­kado nie­da­leko Fal­l­brook. Jej mąż, pi­lot do­uglasa DC-6, który co ty­dzień w ma­szy­nie Ame­ri­can Air­li­nes lata do Ho­no­lulu, a po­tem do To­kio, nie jest za­in­te­re­so­wany od­po­wia­da­niem na py­ta­nia chłopca, który pra­gnie wie­dzieć, jak można po­le­cieć z Los An­ge­les do Ho­no­lulu, a po­tem do To­kio. Chło­piec do­cho­dzi do wnio­sku, że pew­nego dnia bę­dzie miał ran­czo, ta­kie jak to na­le­żące do przy­ja­ciół matki. Bę­dzie upra­wiał awo­kado, a może też na­shi, które kru­szą się pod na­ci­skiem jego zę­bów z chrzę­stem po­dob­nym do ja­błek od­miany me­kin­tosz. Po­doba mu się ta­kie ży­cie. Bę­dzie wo­ził fur­go­netką owoce, a także bu­kiety cię­tych kwia­tów – lew­ko­nii, iry­sów, goź­dzi­ków – na tar­go­wi­sko. Za­cznie też ho­do­wać psz­czoły, które będą za­py­lały jego kwiaty i drzewa owo­cowe. Nie­wy­klu­czone, że bę­dzie sprze­da­wał miód, świeże jajka, szpa­ragi i gra­naty na przy­droż­nym stra­ga­nie, ta­kim jak te, przy któ­rych jego matka za­trzy­muje się każ­dego dnia, kiedy wra­cają ze szkoły.

Wie­czo­rami, gdy za­pada w sen, chło­piec naj­czę­ściej stara się ukoić sa­mego sie­bie pew­no­ścią, że już wy­brał swoją przy­szłość. Bę­dzie jeź­dził trak­to­rem, cią­gnąc za sobą bronę, po polu, na któ­rym wy­ro­sną wa­rzywa i zboża. Bę­dzie roz­bi­jał skiby ziemi, które zo­sta­wia za sobą pług. Bę­dzie bar­dzo sta­ran­nie roz­miesz­czał zra­sza­cze, aby pod­le­wały roz­ma­ite ga­tunki róż, które bę­dzie ho­do­wał w swo­ich ogro­dach. W zi­mowe noce bę­dzie roz­pa­lał w sa­dach zbior­niki z ole­jem, aby chro­nić drzewa owo­cowe przed prze­mar­z­nię­ciem.

Im do­kład­niej wy­obraża so­bie swój trak­tor i cię­ża­rówkę, tym mniej oba­wia się pew­nego ob­cego męż­czy­zny, który po­ja­wił się w jego ży­ciu, męż­czy­zny, który w ni­czym nie przy­po­mina Dary[2].

Pew­nego zi­mo­wego po­po­łu­dnia chło­piec idzie z matką na pocztę w Ca­noga Park. Pod­czas gdy ona czeka w ko­lejce, chło­piec przy­gląda się wiel­kiemu mu­ra­lowi za­ty­tu­ło­wa­nemu Pa­lo­mino Po­nies na wschod­niej ścia­nie bu­dynku. Jest za­uro­czony. Wiele lat póź­niej nie bę­dzie mógł so­bie przy­po­mnieć tego ob­razu, gdy na­tknie się na inne dzieła May­narda Di­xona. Bę­dzie so­bie błęd­nie wy­obra­żał, że to było ta­bleau przed­sta­wia­jące z pro­filu twa­rze ame­ry­kań­skich In­dian o wy­so­kich ko­ściach po­licz­ko­wych i skó­rze barwy sjeny pa­lo­nej i ochry. Ale na tym mu­ralu z Ka­li­for­nii, przed­sta­wia­ją­cym va­qu­ero[2*] z lat czter­dzie­stych XIX wieku, nie ma żad­nych In­dian. Va­qu­ero pę­dzi przez złotą pre­rię w po­ścigu za sied­mioma końmi rasy pa­lo­mino. W umy­śle chłopca mu­ral na bu­dynku poczty stopi się ze wspo­mnie­niem bar­dziej zna­nego ob­razu Di­xona Earth Kno­wer, a póź­niej źle za­pa­mię­tany ob­raz po­myli mu się ze wspo­mnie­niem z dzie­ciń­stwa, gdy póź­nym po­po­łu­dniem pew­nego upal­nego dnia na­po­tkał In­dian na pe­ro­nie w Ne­edles na wscho­dzie pu­styni Mo­jave. Miał wtedy osiem lat. On i jego brat ra­zem z przy­ja­ciółką ich matki wsie­dli w Los An­ge­les do noc­nego po­ciągu ja­dą­cego w stronę Wiel­kiego Ka­nionu. Po pół­nocy chło­piec wy­szedł na pe­ron tam­tego ma­łego ka­li­for­nij­skiego mia­steczka na za­chod­nim brzegu rzeki Ko­lo­rado; po raz pierw­szy nie spał o tak póź­nej po­rze. Zo­ba­czył wtedy kil­ku­na­stu In­dian Mo­have krę­cą­cych się wo­kół, a może to byli Ha­va­su­pai z ka­nionu cze­ka­jący na człon­ków swo­jej ro­dziny, któ­rzy przy­je­chali tym sa­mym po­cią­giem albo wy­bie­rali się w drogę. Mimo upału wszy­scy na­cią­gnęli na głowy szale albo zer­kali spod zwo­jów ko­ców na sprze­daż. Nie po­tra­fił roz­szy­fro­wać nie­mal nie­sły­szal­nych dźwię­ków ich ję­zyka.

Ni­gdy nie za­po­mni su­ro­wo­ści tej sceny. Ob­co­ści tych po­staci.

Tego dnia w bu­dynku poczty, gdy do­brze już za­pa­mię­tał po­zy­cję jeźdźca pę­dzą­cego na swoim wierz­chowcu i siłę mię­śni dzi­kich koni, oświad­czył matce, że pew­nego dnia za­mie­rza zo­stać ma­la­rzem.

Ale w tam­tym mo­men­cie za­pewne wszystko, czego pra­gnął, to stać się nie­ustra­szo­nym va­qu­ero.

A po­tem jego matka na­gle po­now­nie wy­cho­dzi za mąż za biz­nes­mena z No­wego Jorku. To ko­niec ży­cia w Ka­li­for­nii. Chło­piec prze­nosi się ze swoją nową ro­dziną na Man­hat­tan. W miej­sce bar­dziej ha­ła­śliwe, gdzie domy są wyż­sze, a ży­cie szyb­sze niż w jego ro­dzin­nych oko­li­cach. Zi­mowe niebo ma inną barwę. Po­goda jest chłod­niej­sza, je­sienne li­ście żółkną na pla­ta­nach, które chło­piec po­cząt­kowo myli z ka­li­for­nij­skimi ja­wo­rami. Kiedy jego oj­czym zwraca uwagę na lu­dzi sie­dzą­cych po dru­giej stro­nie re­stau­ra­cji, o któ­rych mówi „In­dia­nie”, cho­dzi mu o lu­dzi po­cho­dzą­cych z in­nego kon­ty­nentu, nie stąd.

Tego pierw­szego lata w No­wym Jorku chło­piec zo­staje wy­słany z bra­tem na obóz letni w St. Re­gis na Long Is­land, nie­da­leko East Hamp­ton. Tam po­znaje chłopca o imie­niu John, o któ­rym są­dzi, że po­cho­dzi z Ka­li­for­nii. Miesz­kają w domku ra­zem z trzema in­nymi je­de­na­sto­lat­kami. Chło­piec do­wia­duje się, że oj­ciec Johna na­pi­sał kilka ksią­żek o Ka­li­for­nii, ich ak­cja to­czy się w Do­li­nie Ka­li­for­nij­skiej, w miej­scu bar­dzo przy­po­mi­na­ją­cym do­linę San Fer­nando ze wspo­mnień chłopca. Czy­tał na­wet jedną z tych ksią­żek – zbiór opo­wia­dań za­ty­tu­ło­wany The Long Val­ley. W dniu wi­zyt ro­dzi­ców ka­li­for­nij­ski au­tor ksią­żek przy­pływa ło­dzią mo­to­rową z ka­biną, aby od­wie­dzić swoje dzieci. Za­rzuca ko­twicę przy plaży, żeby nie spo­ty­kać się z in­nymi ro­dzi­cami. Przy­pływa ja­sno­zie­loną wio­słową łódką po sy­nów, a ci ra­zem z ro­dzi­cami spę­dzają całe po­po­łu­dnie na po­kła­dzie mo­to­rówki. Po od­jeź­dzie wła­snych ro­dzi­ców chło­piec sie­dzi na plaży i ob­ser­wuje łódź.

Czeka.

Chło­piec, który bro­dził w Ma­ma­ro­neck Har­bor, a po­tem prze­niósł się do po­łu­dnio­wej Ka­li­for­nii i są­dził, że pra­gnie upra­wiać awo­kado albo zo­stać ma­la­rzem, mieszka te­raz w bu­dynku z brą­zo­wego ka­mie­nia w oko­licy Mur­ray Hill na Man­hat­ta­nie. Je­sie­nią za­cznie siódmą klasę w pry­wat­nej szkole pro­wa­dzo­nej przez je­zu­itów przy 83 Wschod­niej, za­cznie też słu­żyć do mszy jako mi­ni­strant w ko­ściele Zba­wi­ciela przy 38 Wschod­niej, za ro­giem swo­jego domu.

Mi­nie tro­chę czasu, nim przy­zwy­czai się do tego miej­sca.

Tego lip­co­wego po­po­łu­dnia w St. Re­gis czeka, wpa­tru­jąc się w białą łódź. Z oknami prze­sło­nię­tymi fi­ran­kami wy­daje mu się spo­wita mil­cze­niem. Nie wi­dać ni­kogo na mostku ani na ru­fie. Mały John po­wie­dział mu, że jego ro­dzice przy­je­chali ze swo­jego domu w są­sied­nim Sag Har­bor, sta­rym mia­steczku wie­lo­ryb­ni­ków. Chło­piec za­pa­mię­tał tę na­zwę: Sag Har­bor. Ob­raz tego miej­sca wiąże się mocno z jego bu­dzącą się świa­do­mo­ścią ogromu i spo­koju wie­lo­ry­bów i prze­raź­li­wej gwał­tow­no­ści ich mor­do­wa­nia.

Wiele lat póź­niej chłopca mar­twi fakt, że nie po­trafi so­bie przy­po­mnieć żad­nego szcze­gółu nie­prze­nik­nio­nej ło­dzi Ste­in­becka, mimo że przy­glą­dał się jej bar­dzo uważ­nie przez go­dzinę. Tylko ja­sno­zie­lona sza­lupa wi­sząca krzywo na ru­fie wy­róż­nia się w pe­wien spo­sób. Tego po­po­łu­dnia, gdy po­woli wzbiera przy­pływ, łódź usta­wia się nie­mal bo­kiem do chłopca. Nic się nie po­ru­sza. Chciałby wspo­mi­nać z Joh­nem dni spę­dzone w Ka­li­for­nii, ale w tym mo­men­cie pra­gnie po pro­stu po­pły­nąć w stronę mo­to­rówki i po­wie­dzieć do­ro­słemu Joh­nowi, że czy­tał Kasz­tanka i uważa tę książkę za bar­dzo do­brą. Pra­gnie stać się czę­ścią ro­dziny, która to­czy wła­śnie roz­mowy na po­kła­dzie.

Na­gle przy wyj­ściu z ka­biny po­ja­wia się sam pi­sarz z dużą ły­sie­jącą głową. Wi­dać, jak spusz­cza sza­lupę na wodę, by za­wieźć chłop­ców na brzeg. W roz­pro­szo­nym świe­tle póź­nego po­po­łu­dnia wy­ła­nia­jąca się z lek­kiej mgiełki łódka z pa­sa­że­rami wy­gląda ni­czym zjawa. Chło­piec nie sły­szał jesz­cze o Styk­sie ani o Cha­ro­nie, ale póź­niej wła­śnie ta­kie ob­razy po­ja­wią się w jego pa­mięci, gdy przy­po­mni so­bie tę chwilę.

Tego wie­czora, gdy leżą już w łóż­kach, chło­piec pyta Johna, jak we­dług niego jego oj­ciec czuje się tu­taj, w No­wym Jorku, po prze­no­si­nach na 72 Wschod­nią z dru­giej strony kraju, z Ka­li­for­nii. Słu­cha go uważ­nie z na­dzieją, że do­wie się, co jego ko­lega, który sam zdo­łał się ja­koś przy­sto­so­wać, usły­szał od ro­dzi­ców. Chciałby, żeby jemu też udała się po­dobna prze­miana, ale jed­no­cze­śnie wy­czuwa ja­kieś po­ważne, bli­żej nie­okre­ślone prze­szkody. Czuje, że może go spo­tkać roz­cza­ro­wa­nie i jego ocze­ki­wa­nia się nie speł­nią.

Nie zdaje so­bie sprawy, że John, jego ko­lega z obozu, nie do­ra­stał w Ka­li­for­nii.

W na­stęp­nych la­tach, w chwi­lach ci­szy tuż przed za­śnię­ciem, chło­piec cza­sami przy­po­mina so­bie ano­ni­mową łódź i po­po­łu­dniową mgłę, która prze­sła­niała ho­ry­zont wi­doczny w od­dali. Roz­my­śla o pla­żach Ka­li­for­nii, Zuma i cy­pla Dume w za­toce Santa Mo­nica na za­chód od Los An­ge­les, i o męż­czyź­nie, któ­rego jego matka po­sta­no­wiła nie po­ślu­bić i który opo­wia­dał mu o Chi­nach, a także o eu­ka­lip­tu­sach. Jest głę­boko prze­ko­nany, że w Chi­nach jest coś, co musi pew­nego dnia zo­ba­czyć. Albo w Ja­po­nii, albo gdzieś jesz­cze da­lej. To po­wta­rza­jące się po­czu­cie bu­dzi w nim tak do­brze te­raz znaną tę­sk­notę. Kie­dyś po­ja­wiała się na wi­dok awo­kado le­żą­cego nie­ru­chomo w jego dło­niach albo pod wpły­wem sze­le­stu li­ści eu­ka­lip­tusa przy Ca­lvert Street w cza­sie sil­nego wia­tru. Te­raz po­ja­wia się czę­ściej pod wpły­wem pro­stego pra­gnie­nia, aby wy­je­chać. Po­znać to, od czego od­dziela go li­nia ho­ry­zontu.

Chło­piec bro­dzący na brzegu Ma­ma­ro­neck Har­bor to ja, po­dob­nie jak ja je­stem dziad­kiem opo­wia­da­ją­cym wnu­kowi o ka­ta­stro­fie na Ha­wa­jach. Za­sta­na­wiam się co­raz czę­ściej nad cza­sem, jaki upły­nął mię­dzy tymi dwiema chwi­lami, i zdu­mie­wam się tym, co się wy­da­rzyło w dzie­lą­cych je la­tach, gdy wi­dy­wa­łem bez­sen­sowną śmierć i by­łem świad­kiem zła­ma­nia każ­dego z przy­ka­zań, ja­kich na­uczy­łem się w dzie­ciń­stwie, i gdy wi­dy­wa­łem rze­czy tak piękne, że za­pie­rały mi dech w pier­siach.

Kilka scen ta­kich jak te, które wspo­mi­nam po­wy­żej, przy­wo­ła­nych z lat naj­daw­niej­szych – Ma­ma­ro­neck, Zuma Be­ach czy pe­ron w Ne­edles – to tylko je­den z wielu spo­so­bów, żeby pod­jąć dłuż­szą opo­wieść o kimś, kto w na­stęp­nych la­tach wie­lo­krot­nie wy­ru­szał przed sie­bie, by oglą­dać świat. To za­tem tylko szkic, ale, jak mi się wy­daje, taki, który ma pe­wien sens. Oczy­wi­ście ni­czyje ży­cie nie układa się tak gładko i w zro­zu­miały spo­sób wo­kół ja­kie­goś ró­żańca wspo­mnień. Dłu­gie ży­cie można jed­nak zro­zu­mieć jako ro­dzaj ka­ta­rakty za­ćmie­wa­ją­cej ob­raz za­mie­rzeń, któ­rych nie spo­sób so­bie pre­cy­zyj­nie przy­po­mnieć. Część z naj­daw­niej­szych za­mia­rów wy­bla­kła. Inne trwają mimo nie­uchron­nych sztur­mów amne­zji, zdrady i utraty wiary. Nie­które utrzy­mują się przez lata, ale pod­le­gają nie­znacz­nej ko­rek­cie. Nie­ocze­ki­wana trauma i inne rany z całą pew­no­ścią mogą w każ­dym mo­men­cie wy­rzu­cić po­jazd z ob­ra­nej drogi, może na­wet na za­wsze, a wtedy znika cel, do któ­rego zmie­rza­li­śmy. A jed­no­cze­śnie nie­wy­po­wie­dziana wznio­słość przy­pad­ko­wego mo­mentu, jak do­tyk dłoni uko­cha­nej osoby na roz­pa­lo­nym czole, może oży­wić de­ter­mi­na­cję, aby iść da­lej, a tym sa­mym przy­naj­mniej na pe­wien czas uwol­nić swoje ży­cie od cię­żaru nie­wiary w sie­bie, zwąt­pie­nia i żalu. Albo chwila zdu­mie­wa­ją­cego piękna może na po­wrót obu­dzić pra­gnie­nie nie­gdyś kie­ru­jące czło­wie­kiem, który chciał pro­wa­dzić ży­cie pełne głę­bo­kiego sensu – pra­gnie­nie, aby sta­nąć na wy­so­ko­ści wła­snych ocze­ki­wań.

Moje ży­cie przy­no­siło mi cza­sem mo­menty eks­tazy, a cza­sem smutku, nie­wiele od­bie­ga­jąc pod tym wzglę­dem od ży­cia in­nych osób. Może z wy­jąt­kiem nie­od­par­tego pra­gnie­nia, aby po­dró­żo­wać do naj­da­lej po­ło­żo­nych miejsc, ja­kie czu­łem za­wsze, oraz sensu, jaki dzia­ła­nia po­dej­mo­wane z de­ter­mi­na­cją pod wpły­wem tego pra­gnie­nia miały dla mnie i mo­ich naj­bliż­szych.

Nie­mal mi­mo­wol­nie sta­łem się po­dróż­ni­kiem, choć ni­gdy nie by­łem praw­dzi­wym wę­drow­cem[3].

Po­dej­mu­jąc pracę nad tą au­to­bio­gra­fią, wiele lat po okre­sie mo­jego do­ra­sta­nia w No­wym Jorku, na­pi­sa­łem do za­rządcy Orienta Apart­ments w Ma­ma­ro­neck. Chcia­łem się do­wie­dzieć cze­goś wię­cej o miej­scu swo­jego po­cho­dze­nia i ufa­łem, że bu­dy­nek wciąż stoi oraz że ist­nieje ktoś taki jak jego za­rządca. W li­ście opi­sa­łem, któ­rędy jako trzy­la­tek sze­dłem z windy do na­szego miesz­ka­nia na dru­gim pię­trze. Czy on lub ona może okre­ślić nu­mer tego miesz­ka­nia, ma­jąc do dys­po­zy­cji je­dy­nie taką in­for­ma­cję? Ma­na­ger od­pi­sał bar­dzo szybko. Za­łą­czył do li­stu kilka ry­sun­ków przed­sta­wia­ją­cych oto­cze­nie bu­dynku i parę fo­to­gra­fii. Na jed­nym z ry­sun­ków za­zna­czył nie­wielki ogró­dek, gdzie, jak mu pi­sa­łem, moja matka ho­do­wała róże, tu­li­pany i irysy.

Po­in­for­mo­wał mnie, że nu­mer tego miesz­ka­nia to 2C.

2. Po­je­chać / zo­ba­czyć

Po prze­pro­wadzce do No­wego Jorku w 1956 roku i skoń­cze­niu pry­wat­nego li­ceum na Up­per East Side po­je­cha­łem do ko­le­dżu na Środ­ko­wym Za­cho­dzie. Chło­piec, który nie­gdyś uwa­żał, że pra­gnie pro­wa­dzić roz­le­głą farmę, po­sta­no­wił te­raz, że bę­dzie się spe­cja­li­zo­wał w in­ży­nie­rii lot­nic­twa, wy­brał więc ka­rierę, o któ­rej nie miał żad­nego po­ję­cia. Re­jon po­łu­dnio­wej Ka­li­for­nii, w któ­rym do­ra­sta­łem, po za­koń­cze­niu II wojny świa­to­wej stał się jed­nak cen­trum pro­jek­to­wa­nia, mon­tażu i te­sto­wa­nia sa­mo­lo­tów. Ten spo­sób by­cia w świe­cie łą­czył się z po­wie­trzem, któ­rym od­dy­cha­łem jako dziecko, a na­turę tej pracy w bar­dzo żywy i pla­styczny spo­sób uosa­biał dla mnie pierw­szy mąż mo­jej matki, Sid­ney van Sheck, któ­rego po­zna­łem w Ka­li­for­nii wiele lat po ich roz­wo­dzie[4].

Sid­ney był emi­gran­tem z Czech. Wy­daje mi się, że po­ślu­bił moją matkę w Ala­ba­mie w 1934 roku i wkrótce po ich roz­wo­dzie prze­niósł się do po­łu­dnio­wej Ka­li­for­nii. W la­tach pięć­dzie­sią­tych miesz­kał za­le­d­wie kilka ki­lo­me­trów od nas w gó­rach Santa Mo­nica, po­wy­żej Ma­libu, ze swoją drugą żoną Grace. W la­tach, gdy mie­li­śmy pro­blemy fi­nan­sowe, moja matka utrzy­my­wała nas, pra­cu­jąc na kilka eta­tów, a Sid­ney był za­trud­niony jako in­ży­nier lot­nic­twa w Hu­ghes Air­craft w Cu­lver City. W tym okre­sie, po kilku la­tach pracy nad sa­mo­lo­tami, ta­kimi jak la­ta­jąca łódź Spruce Go­ose Ho­warda Hu­ghesa, pro­jek­to­wał jedne z pierw­szych sa­te­li­tów. Ra­zem z Grace za­przy­jaź­nili się z na­szą trójką na wiele roz­ma­itych spo­so­bów. Je­stem pe­wien, że wspie­rał matkę fi­nan­sowo, czę­sto też za­pra­szał mnie, że­bym po­sie­dział w mil­cze­niu na stołku w jego do­mo­wej pra­cowni i po­przy­glą­dał się, jak z drew­nia­nych i me­ta­lo­wych czę­ści składa mo­del sa­mo­lotu, który praw­do­po­dob­nie ak­tu­al­nie bu­do­wał.

Za­chwy­cały mnie in­ten­syw­ność, z jaką Sid­ney po­świę­cał się pracy, pew­ność, z jaką ope­ro­wał na­rzę­dziami, a jed­no­cze­śnie fa­scy­no­wało nie­praw­do­po­do­bień­stwo sa­mych „sa­mo­lo­tów”, z któ­rymi ra­dził so­bie tak swo­bod­nie. Poza tym miał szybki spor­towy sa­mo­chód bry­tyj­skiej pro­duk­cji, ka­brio­let Au­stin-He­aley. Dwu­oso­bowy. Kiedy z opusz­czo­nym da­chem je­cha­li­śmy bar­dzo szybko au­to­stradą Pa­ci­fic Co­ast, sły­sza­łem od­głosy płyn­nej pracy skrzyni bie­gów, gdy z ide­alną pre­cy­zją re­du­ko­wał je na za­krę­tach, a po­tem przy­spie­szał, wjeż­dża­jąc na pro­stą, a ma­ska sa­mo­chodu za każ­dym ra­zem nieco się uno­siła. Jak ja­kieś zwie­rzę wy­ry­wa­jące się na­przód. Czu­jąc pęd wia­tru we wło­sach i pa­trząc, jak zręcz­nie na­ci­ska pe­dał sprzę­gła pod­czas zmiany bie­gów, mia­łem po­czu­cie, że wpro­wa­dza mnie w naj­bar­dziej eks­cy­tu­jące do­świad­cze­nia na świe­cie.

Sid­ney, po­dob­nie jak Dara, był uoso­bie­niem ojca, ja­kiego pra­gną­łem mieć. W la­tach dwu­dzie­stych skoń­czył ma­lar­stwo w pa­ry­skiej École des Be­aux-Arts. Po­tem zdo­był dy­plom z in­ży­nie­rii lot­ni­czej w Mas­sa­chu­setts In­sti­tute of Tech­no­logy. Za­nim roz­wiódł się z moją matką i prze­niósł do Ka­li­for­nii ra­zem z Grace, pra­co­wał w fir­mie Bech­tel-McCone-Par­sons zaj­mu­ją­cej się pro­jek­to­wa­niem sa­mo­lo­tów woj­sko­wych, która miała od­dział w Bir­ming­ham w Ala­ba­mie. Jego praca po­le­gała na udo­sko­na­la­niu pro­jektu skrzy­deł dwóch bom­bow­ców: B-24 Li­be­ra­tor i B-29 Su­per­for­tress, oraz pro­jek­to­wa­niu uzbro­je­nia dla my­śliwca P-38 Li­ght­ning (wła­śnie ta­kim sa­mo­lo­tem le­ciał pi­sarz i lot­nik An­to­ine de Sa­int-Exu­péry, gdy za­gi­nął nad Mo­rzem Śród­ziem­nym w 1944 roku – fakt, o któ­rym do­wie­dzia­łem się znacz­nie póź­niej, kiedy za­ko­cha­łem się w tej po­staci, zwłasz­cza w po­wie­ściach Poczta na Po­łu­dnie i Nocny lot).

Pod­czas I wojny świa­to­wej Sid­ney pi­lo­to­wał SPAD S.VII, my­śli­wiec sta­rego typu fran­cu­skiej ar­mii. W 1919 roku zo­stał ze­strze­lony nad fran­cu­skimi Al­pami (zda­niem mo­jej matki przez Czer­wo­nego Ba­rona von Rich­tho­fena). W na­stęp­stwie tej ka­ta­strofy miał uszko­dzone kręgi szyjne i inne ob­ra­że­nia, ale da­lej la­tał sa­mo­lo­tami jed­no­miej­sco­wymi – aż do ko­lej­nej ka­ta­strofy w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej w la­tach dwu­dzie­stych, jed­nak i po tym wy­padku zdo­łał dojść do zdro­wia. Uzy­skał ame­ry­kań­skie oby­wa­tel­stwo, a skoń­czyw­szy stu­dia in­ży­nier­skie i zdo­byw­szy pracę w fir­mie Bech­tel-McCone-Par­sons, mógł po­świę­cić wię­cej czasu swo­jej dru­giej na­mięt­no­ści, ucząc sztuki na Uni­wer­sy­te­cie Au­burn. Moja matka, która za­częła wtedy stu­dia w są­sied­nim ko­le­dżu Mon­te­vallo, spo­tkała go tam w 1933 roku i wkrótce pod­jęła stu­dia ma­lar­skie pod jego kie­run­kiem. Po­brali się nie­długo po tym, jak zdo­była dy­plom. W na­stęp­nym roku Sid­ney otrzy­mał od Works Pro­gress Ad­mi­ni­stra­tion w Wa­szyng­to­nie zle­ce­nie, w ra­mach któ­rego za­pro­jek­to­wał coś, co stało się naj­więk­szym mu­ra­lem tej or­ga­ni­za­cji na ame­ry­kań­skim Po­łu­dniu. Dzieło było po­my­ślane jako hołd zło­żony god­no­ści pracy fi­zycz­nej i ostrze­że­nie przed bez­względ­nym wy­zy­skiem kor­po­ra­cji. Mu­ral po­kry­wał roz­le­głe nad­proże łu­kowe pro­sce­nium w au­dy­to­rium li­ceum Wo­odlawn w Bir­ming­ham[5].

Przy­pusz­czal­nie pod wpły­wem nie­uświa­do­mio­nego pra­gnie­nia na­śla­do­wa­nia tego ko­smo­po­lity, ar­ty­sty i in­ży­niera za­pi­sa­łem się do ko­le­dżu z prze­ko­na­niem, że moim po­wo­ła­niem jest praca in­ży­niera lot­nic­twa. Z całą pew­no­ścią w tym kie­runku po­py­chało mnie także uwiel­bie­nie dla la­ta­nia i zwią­za­nego z nim du­cha przy­gody – książka Mary S. Lo­vell Stra­ight on Till Mor­ning o Be­ryl Mar­kham, książka sa­mej Mar­kham West with the Ni­ght, ży­cie Ame­lii Ear­hart, ja­kie wy­ła­niało się z ga­ze­to­wych re­la­cji, a także opo­wie­ści o pi­lo­tach la­ta­ją­cych na Ala­sce, które znaj­do­wa­łem w cza­so­pi­smach. W po­ło­wie pierw­szego roku uświa­do­mi­łem so­bie jed­nak nie­po­ro­zu­mie­nie zwią­zane z pla­no­waną ka­rierą in­ży­niera i skie­ro­wa­łem swoje za­in­te­re­so­wa­nia w stronę nauk hu­ma­ni­stycz­nych – fi­lo­zo­fii, li­te­ra­tury, an­tro­po­lo­gii, te­atru, hi­sto­rii – i szybko po­czu­łem się tam bar­dziej na miej­scu.

Z per­spek­tywy czasu wi­dzę, z jaką de­ter­mi­na­cją pró­bo­wa­łem się za­nu­rzyć w któ­rejś z wielu ak­tyw­no­ści ar­ty­stycz­nych pod­czas pierw­szego roku w ko­le­dżu. Jako po­cząt­ku­jący ak­tor czu­łem silne pra­gnie­nie, by od­po­wie­dzieć na za­wiłe wska­zówki re­ży­sera (na za­ję­ciach te­atral­nych zdu­mie­wa­łem się tym, jak emo­cjo­nalną za­war­tość sztuki można przed­sta­wić na sce­nie przez wpro­wa­dze­nie okre­ślo­nych sche­ma­tów ru­chu ak­tora). Czu­łem tę samą skłon­ność do pod­po­rząd­ko­wa­nia się for­mal­nym sche­ma­tom w mo­ich pierw­szych pró­bach pro­za­tor­skich i fo­to­gra­ficz­nych, gdy za­czą­łem ro­bić zdję­cia ota­cza­ją­cych mnie kra­jo­bra­zów pół­noc­nej In­diany i po­łu­dnio­wego Mi­chi­gan. Prze­sia­dy­wa­łem nad czarno-bia­łymi zdję­ciami Mi­nora White’a, Harry’ego Cal­la­hana, Wynna Bul­locka i Edwarda We­stona, zdu­miony ich do­sko­na­ło­ścią, czy­sto­ścią kom­po­zy­cji. Mia­łem na­dzieję, że uda mi się ich na­śla­do­wać. Chcia­łem też wzbu­dzać współ­czu­cie, które znaj­do­wa­łem na zdję­ciach ta­kich ar­ty­stów jak Wal­ker Evans czy Do­ro­thea Lange, choć nie po­tra­fi­łem so­bie wy­obra­zić, że mógł­bym wdzie­rać się w czy­jeś ży­cie, aby przed­sta­wić cier­pie­nie w taki spo­sób, jak ro­bili to oni.

Te­raz, po upły­wie pięć­dzie­się­ciu lat, po­tra­fię oczy­wi­ście oce­nić, że po­rzu­ce­nie przeze mnie po­my­słu na ka­rierę in­ży­niera lot­nic­twa było kon­se­kwen­cją także kilku in­nych czyn­ni­ków. Gdy mia­łem dzie­więć lat, pe­wien przy­ja­ciel ro­dziny po­da­ro­wał mi osiem go­łębi. Spę­dza­łem wiele go­dzin ab­so­lut­nie za­fa­scy­no­wany tymi pta­kami, za­uro­czony ich upie­rze­niem i ewo­lu­cjami, ja­kie wy­ko­ny­wały na nie­bie, tym, jak ce­lowo tra­ciły siłę ae­ro­dy­na­miczną i nie­ustan­nie ko­łu­jąc, opa­dały w po­wie­trzu przez setki me­trów, zu­peł­nie jakby zo­stały ze­strze­lone z wia­trówki. Po­tem w akro­ba­tyczny spo­sób od­zy­ski­wały pa­no­wa­nie nad swoim lo­tem do­słow­nie w ostat­niej chwili, nim ude­rzyły w zie­mię. Pa­mię­tam, jak nie­wiel­kie róż­nice ci­śnie­nia spra­wiały, że stada go­łębi zmie­niały trasę lotu, dzięki czemu sty­ka­jące się masy po­wie­trza sta­wały się nie­mal wi­doczne go­łym okiem. Ob­ser­wu­jąc je, czu­łem nie­do­wie­rza­nie i ra­dość.

W tych sa­mych la­tach skle­iłem także dzie­siątki mo­deli sa­mo­lo­tów, które za­wie­sza­łem na ni­ciach u su­fitu. My­śliwce i bom­bowce, P-38 czy B-24, a także la­ta­jące ło­dzie: PBY Ca­ta­lina, Mar­tin PBM Ma­ri­ner i Mar­tin M-130. Te duże sa­mo­loty mo­gły do­trzeć do miejsc, w któ­rych nie zbu­do­wano jesz­cze pa­sów star­to­wych, po­tra­fiły lą­do­wać w za­to­kach i la­gu­nach. Kiedy obu­dzi­łem się w nocy i spo­glą­da­łem w górę, mo­dele wi­siały nade mną ni­czym kon­ste­la­cje. Były rów­nie ku­szące jak wszyst­kie inne znane mi gwiaz­do­zbiory.

W nie­które wie­czory wy­obra­ża­łem so­bie, że sie­dzę w kok­pi­cie jed­nego z tych sa­mo­lo­tów, po­zba­wio­nego broni i bomb. Prze­la­ty­wa­łem nad za­laną świa­tłem księ­życa do­liną San Fer­nando, a po­tem kie­ro­wa­łem się w głąb lądu po­nad łań­cu­chem gór­skim i Mo­unt Whit­ney, zmie­rza­jąc pro­sto na po­łu­dnie – do Mek­syku. Le­cia­łem przez noc jak Be­ryl Mar­kham, za­le­d­wie kil­ka­set me­trów nad po­wierzch­nią ziemi. Wra­ca­jąc do domu nad za­chod­nimi Ka­ra­ibami i Za­toką Mek­sy­kań­ską, oglą­da­łem pierw­sze pro­mie­nie słońca na wscho­dzie go­dzinę wcze­śniej, niż po­ja­wiły się w Sierra Ne­vada i roz­świe­tliły ko­rony eu­ka­lip­tu­sów ro­sną­cych w do­li­nie San Fer­nando.

Es­te­tyka lotu po­wietrz­nego, którą tak się za­chwy­ca­łem pod­czas pierw­szego roku mo­ich stu­diów, zde­rzyła się z wy­kła­dami o wy­trzy­ma­ło­ści alu­mi­nium na roz­cią­ga­nie, ana­lizą prze­pływu w tu­nelu ae­ro­dy­na­micz­nym oraz em­pi­rycz­nym po­dej­ściem in­ży­nie­rii lot­ni­czej. Ni­gdy nie umia­łem od­na­leźć w che­mii ani w fi­zyce ni­czego, co przy­po­mi­na­łoby przy­spie­szone, mocne bi­cie serca, które czu­łem, ile­kroć pa­trzy­łem, jak moje go­łę­bie ko­łują na tle tro­pi­kal­nego błę­kitu i za­chmu­rzo­nego nieba nad Ka­li­for­nią, albo gdy wi­dzia­łem, jak trzy­dzie­ści, czter­dzie­ści z nich wy­pada na­gle z ko­rony eu­ka­lip­tusa pod wpły­wem sy­gnału, któ­rego nie po­tra­fi­łem zro­zu­mieć. Nie umia­łem także od­na­leźć w za­ję­ciach z ra­chunku róż­nicz­ko­wego tego nie­ugię­tego du­cha Sa­int-Exu­péry’ego, gdy prze­mie­rzał bez­kre­sne po­ła­cie Sa­hary Za­chod­niej pod roz­gwież­dżo­nym nie­bem. Na se­mi­na­rium z fi­zyki ni­gdy nie usły­sza­łem o sen­sie bra­wury Ikara i wy­zwa­niu, ja­kie rzu­cił nie­bio­som.

Jako sie­dem­na­sto­la­tek po­żą­da­łem bez­po­śred­niego do­świad­cze­nia by­cia w świe­cie, ale więk­szość mo­ich od­ru­chów miała cha­rak­ter czy­sto me­ta­fo­ryczny, po­zba­wiony kształtu i celu. Po­dob­nie jak wielu in­nych nie­doj­rza­łych chłop­ców, roz­pacz­li­wie pra­gną­cych zna­leźć dla sie­bie ja­kieś miej­sce w ży­ciu, błą­ka­łem się – nie­zdolny, by się wy­sło­wić, sku­piony na so­bie i przy­bie­ra­jący po­zy­cję obronną.

W tych la­tach re­gu­lar­nie opusz­cza­łem za­ję­cia, aby eks­plo­ro­wać kra­jo­brazy Środ­ko­wego Za­chodu bu­ic­kiem ro­ad­ma­ste­rem z 1951 roku, moim pierw­szym sa­mo­cho­dem, który trzy­ma­łem nie­le­gal­nie poza te­re­nem kam­pusu. Prze­mie­rzy­łem wtedy setki ki­lo­me­trów, aby się prze­ko­nać, co też może znaj­do­wać się w pół­noc­nym Mi­chi­gan czy w Iowa po dru­giej stro­nie Mis­si­sipi. Po­dró­żu­jąc, za­czą­łem jed­nak ro­zu­mieć coś w sa­mym so­bie, za­spo­ka­jać ja­kiś głód. Po ukoń­cze­niu szkoły śred­niej w 1962 roku spę­dzi­łem dwa mie­siące, jeż­dżąc po za­chod­niej Eu­ro­pie nie­du­żym au­to­ka­rem Fiata w to­wa­rzy­stwie pięt­na­stu mo­ich ko­le­gów z klasy i kilku na­uczy­cieli. Zmie­rza­li­śmy z Por­tu­ga­lii na wschód przez Hisz­pa­nię i Fran­cję, a po­tem przez Alpy Nad­mor­skie do Włoch. Do­tar­li­śmy aż do Rzymu, a po­tem po­je­cha­li­śmy na pół­noc przez Szwaj­ca­rię, Liech­ten­stein, Au­strię, RFN po­now­nie do Fran­cji i przez Lo­ta­ryn­gię do­tar­li­śmy do Pa­ryża. Prze­kro­czy­li­śmy ka­nał La Man­che z Ca­lais do Do­ver, a po­tem po­cią­giem po­je­cha­li­śmy do Lon­dynu. Ostat­niego dnia po­bytu w Ir­lan­dii prze­pły­ną­łem w ma­łej łódce wio­sło­wej ka­wa­łek Sionny, pra­gnąc, aby ta wspa­niała po­dróż – od ga­le­rii sztuki w Ma­dry­cie po po­sępny kra­jo­braz prze­łę­czy Bren­ner, od krzyży i gwiazd Da­wida na cmen­ta­rzach w Ar­tois i Pi­kar­dii po su­rowe Klify Mo­heru w hrab­stwie Clare – ni­gdy nie do­bie­gła końca.

Bodźce, któ­rych do­star­czyła mi ta po­dróż – kra­jo­brazy, dzieła sztuki, je­dze­nie i roz­mowy ze sprze­daw­cami – były osza­ła­mia­jące. Chcia­łem, żeby ten ro­dzaj po­bu­dze­nia w ja­kiś spo­sób kształ­to­wał moją drogę przez świat.

Jako czło­wiek dwu­dzie­sto­kil­ku­letni spę­dzi­łem jedno lato, ujeż­dża­jąc ko­nie w Wy­oming, a na­stępne na spę­dzie by­dła w He­lena w sta­nie Mon­tana. Prze­mie­rzy­łem pra­wie wszyst­kie z czter­dzie­stu ośmiu sta­nów USA. Po­je­cha­łem po­now­nie do Eu­ropy, do An­glii, i od­wie­dzi­łem hisz­pań­ską Astu­rię, skąd po­cho­dził mój oj­czym. Opu­bli­ko­wa­łem pierw­sze opo­wia­da­nia. Na­dal jed­nak nie by­łem pewny tego, co ro­bić. Za­nim się oże­ni­łem, od­wie­dzi­łem klasz­tor tra­pi­stów w Ken­tucky i za­sta­na­wia­łem się, czy to nie moje prze­zna­cze­nie. Ale nie było (w tym okre­sie miesz­kał tam mnich Tho­mas Mer­ton – jego au­to­bio­gra­fia i inne książki dzia­łały na mnie bar­dzo in­spi­ru­jąco w szkole śred­niej i ko­le­dżu). W 1968 roku jako czło­wiek żo­naty, z dy­plo­mem uni­wer­sy­tetu, prze­nio­słem się do Ore­gonu, aby stu­dio­wać kre­atywne pi­sa­nie na wy­dziale sztuk pięk­nych. W tym okre­sie są­dzi­łem, że naj­lep­szym wyj­ściem dla mnie bę­dzie ka­riera na­uczy­ciela. Pro­gram stu­diów szybko mnie roz­cza­ro­wał, ale spę­dzi­łem na Uni­wer­sy­te­cie Ore­gonu kilka se­me­strów, stu­diu­jąc folk­lor, dzien­ni­kar­stwo i kul­turę rdzen­nych miesz­kań­ców Ame­ryki. Z cza­sem ży­cie uni­wer­sy­tec­kie za­częło ozna­czać dla mnie głów­nie do­mową wy­godę i ode­rwa­nie od świata co­dzien­nej pracy. Sale wy­kła­dowe ja­wiły się jako miej­sca nie­zno­śnie her­me­tyczne, wręcz nie­bez­pieczne, jak uzna­łem, mimo nie­zwy­kle po­bu­dza­ją­cej aury głę­bo­kich uczo­nych dys­ku­sji, które się w nich to­czyły.

Za­czą­łem wtedy wię­cej po­dró­żo­wać w okre­ślo­nym celu, nie­mal nie­ustan­nie, po ame­ry­kań­skim Za­cho­dzie. Po­rzu­ci­łem wszel­kie tlące się we mnie am­bi­cje zwią­zane z te­atrem i choć od­nio­słem pewne skromne suk­cesy w fo­to­gra­fii kra­jo­bra­zo­wej, odło­ży­łem rów­nież apa­rat. Chcia­łem oglą­dać kra­jo­brazy i pi­sać o nich, prze­ko­nany, że po­tra­fię wejść z nimi w po­ucza­jący dia­log, a także opo­wia­dać o fa­scy­nu­ją­cej od­mien­no­ści dzi­kich zwie­rząt.

Te po­dróże do krain po­ło­żo­nych z dala od mo­jego domu na po­czątku lat sie­dem­dzie­sią­tych – miesz­ka­łem wtedy na za­chod­nich sto­kach Gór Ka­ska­do­wych w za­chod­nim Ore­go­nie, w pię­tro­wym domu nad rwą­cym po­to­kiem, gdzie miesz­kam do dziś – osta­tecz­nie stały się wę­drów­kami z Abo­ry­ge­nami na Te­ry­to­rium Pół­noc­nym Au­stra­lii, a także po­szu­ki­wa­niem szcząt­ków ho­mi­ni­dów wraz z grupą człon­ków ple­mie­nia Kamba w Ke­nii. Po­dró­żo­wa­łem w górę Ori­noko w We­ne­zu­eli, przez Góry Kró­lo­wej Maud na An­tark­ty­dzie, spły­wa­łem rzeką Jangcy z Chon­gqingu do Wu­hanu. Po­dzi­wia­łem klify w afgań­skim Ba­mia­nie, gdzie nie­gdyś, przez ty­siąc pięć­set lat, stały dwie po­tężne po­staci Buddy – męża i żony – jako ge­nii loci, za­nim zo­stały znisz­czone przez kul­tu­ro­wych eks­tre­mi­stów. Po­dró­żo­wa­łem po pół­noc­nej Ja­po­nii, Bli­skim Wscho­dzie, po­łu­dnio­wym Pa­cy­fiku.

Po­cząt­kowo pod­czas tych wy­praw uwa­ża­łem się za re­por­tera prze­mie­rza­ją­cego da­le­kie kra­iny, wy­ru­sza­ją­cego do nich z bar­dziej uprzy­wi­le­jo­wa­nego świata. Ży­wi­łem głę­bo­kie prze­ko­na­nie – o ile po­tra­fię dziś uchwy­cić tam­ten spo­sób my­śle­nia – że poza po­win­no­ścią es­te­tyczną jako pi­sarz mam też pewne zo­bo­wią­za­nie etyczne. Cho­dziło o to, aby moje in­ten­sywne do­świad­cza­nie świata uj­mo­wać w słowa tak do­brze, jak tylko po­tra­fię, i opi­sy­wać to, co wi­dzia­łem. Zda­wa­łem so­bie sprawę z tego, że inni po­tra­fią do­strze­gać wię­cej niż ja oraz że inni lu­dzie nie mają moż­li­wo­ści po­dró­żo­wa­nia w taki spo­sób jak ja, gdy z cza­sem wy­jeż­dża­nie stało się moim na­wy­kiem. I co­kol­wiek czy­tel­nik mo­ich ksią­żek mógł wy­wnio­sko­wać z tego, co pró­bo­wa­łem opi­sać, mia­łem świa­do­mość, że jego prze­my­śle­nia mogą się nie po­kry­wać z mo­imi. Po­strze­ga­łem więc wtedy sie­bie sa­mego jako pew­nego ro­dzaju po­słańca, który wraca do domu z in­nej kra­iny, do­ko­naw­szy z nią i jej miesz­kań­cami pew­nej wy­miany kul­tu­ro­wej, i w po­staci opo­wie­ści przy­nosi pe­wien nie­kom­pletny opis tego, jak od­mienne, zdu­mie­wa­jące i na­prawdę nie­po­jęte jest ży­cie to­czące się poza gra­ni­cami wio­ski, w któ­rej do­ra­sta­łem.

Z per­spek­tywy czasu wi­dzę, że ten ideał – po­strze­ga­nie sa­mego sie­bie jako ko­goś, kto służy czy­tel­ni­kom – spra­wiał, że ba­lan­so­wa­łem na gra­nicy ułudy. Ale w tam­tym okre­sie przy­ją­łem taki spo­sób pracy. Nie przy­szło mi do głowy, że tak po­ważne trak­to­wa­nie ży­cia może mnie do­pro­wa­dzić do utraty per­spek­tywy. Jak ina­czej, spy­tał­bym wtedy, można ją zdo­być?

Nie­wy­klu­czone, że ar­ty­sta Saul Ste­in­berg scha­rak­te­ry­zo­wał kie­dyś sa­mego sie­bie jako pi­sa­rza, który ry­suje. Przez pe­wien czas w 1981 roku, gdy odło­ży­łem apa­rat fo­to­gra­ficzny, my­śla­łem o so­bie – z pew­no­ścią pre­ten­sjo­nal­nie – jako o ar­ty­ście, który pi­sze. W pe­wien spo­sób by­łem wy­czu­lony na ma­lar­ski aspekt oglą­da­nych prze­strzeni, fa­scy­no­wało mnie prze­mie­rza­nie róż­nych ro­dza­jów kra­jo­brazu oraz ich we­wnętrzne układy. W mo­ich tek­stach zwra­ca­łem uwagę na te rze­czy mniej wię­cej w taki sam spo­sób, z taką samą in­ten­syw­no­ścią jak w mo­ich wcze­snych fo­to­gra­fiach. Szu­ka­łem kon­tra­punk­tów i kon­tra­stów w na­dziei, że uda mi się zna­leźć w tych li­te­rac­kich kom­po­zy­cjach sub­telną rów­no­wagę two­rzą­cych je ele­men­tów, nie­za­leż­nie od ich na­tury.

Gdzieś po dro­dze, po na­pi­sa­niu wielu ese­jów i opo­wia­dań, po wielu la­tach pracy, za­czą­łem so­bie uświa­da­miać, w jaki spo­sób z upły­wem czasu zmie­ni­łem się jako pi­sarz. Po­my­śla­łem wtedy: czy nie by­łoby czymś in­te­re­su­ją­cym wró­cić do pew­nych miejsc od­wie­dzo­nych wcze­śniej i prze­ko­nać się, jak wiele można się o nich do­wie­dzieć na pod­sta­wie w oczy­wi­sty spo­sób od­mien­nych oko­licz­no­ści ta­kiego spo­tka­nia? Głę­boko wie­rzy­łem, że z na­le­żytą sta­ran­no­ścią opi­sa­łem to, co uj­rza­łem tam za pierw­szym ra­zem; chcia­łem jed­nak do­świad­czyć tych miejsc jesz­cze raz, wró­cić na przy­kład na da­leką pół­noc Ark­tyki, na Ga­la­pa­gos, jesz­cze raz po­je­chać na An­tark­tydę (w swo­ich tek­stach be­le­try­stycz­nych także roz­wi­ja­łem nar­ra­cje umiesz­czone w kon­kret­nym kra­jo­bra­zie – na rol­ni­czych te­re­nach Ka­li­for­nii mo­jego dzie­ciń­stwa, na uli­cach Man­hat­tanu, w la­sach desz­czo­wych strefy umiar­ko­wa­nej, które stały się moim do­mem w 1970 roku, w dziel­nicy Jim­bo­cho w To­kio – ale w tych wy­pad­kach po­trzeba po­now­nego od­wie­dze­nia tych miejsc nie była już tak silna).

Wie­dzia­łem, że pod­czas pierw­szych wi­zyt w tych miej­scach prze­oczy­łem bar­dzo wiele. Wie­rzy­łem, że za dru­gim ra­zem, nie­za­leż­nie od tego, co tam spo­tkam, ogólne wra­że­nie bę­dzie inne; będę no­co­wał w in­nych miej­scach; po­goda nie bę­dzie taka sama, wpły­nie na mnie lek­tura prze­czy­ta­nych ksią­żek. Poza tym ob­ja­wie­nia i nie­po­wo­dze­nia wła­snego ży­cia, które zgro­ma­dzi­łem pod dro­dze, z całą pew­no­ścią wpłyną na kształt mo­ich do­znań.

Na­wet je­śli bę­dziemy z naj­więk­szą uwagą sta­rali się za­ob­ser­wo­wać ota­cza­jącą nas rze­czy­wi­stość na wielu po­zio­mach, ni­gdy nie uda się nam cał­ko­wi­cie zro­zu­mieć ja­kie­goś kon­kret­nego miej­sca – nie­za­leż­nie od tego, ile razy je od­wie­dzimy. Dzieje się tak nie tylko dla­tego, że samo miej­sce się zmie­nia, lecz także ze względu na to, iż naj­głęb­szą na­turą każ­dego miej­sca jest jego nie­przej­rzy­stość. Jego nie­prze­ni­kli­wość. Ni­gdy nie po­cią­gała mnie kon­cep­cja for­mu­ło­wa­nia de­fi­ni­tyw­nych osą­dów, zwłasz­cza w wy­padku geo­gra­ficz­nych krę­gów kul­tu­ro­wych z ich he­ra­kli­tej­ską na­turą. Gdy po­now­nie od­wie­dza­łem te miej­sca, by­łem więc bar­dziej za­in­te­re­so­wany tym, w jaki spo­sób, wra­ca­jąc do mo­ich po­przed­nich do­świad­czeń, zdo­łam zna­leźć prawdę inną od tej, o ja­kiej sam nie­gdyś pi­sa­łem. In­te­re­so­wało mnie rów­nież to, jak pa­mięć o da­nym miej­scu może po­bu­dzać nowe emo­cje i w jaki spo­sób praw­dzi­wość ta­kich emo­cji może wpły­nąć na fakty, które nie­gdyś tak pie­czo­ło­wi­cie ze­bra­łem. Od­no­sząc się do po­rów­ny­wa­nia epi­ste­mo­lo­gii kul­tu­ro­wych i róż­nych spo­so­bów po­zna­wa­nia świata, an­tro­po­log Carl Schu­s­ter na­pi­sał: „Nikt nie ma na­wet naj­słab­szego po­ję­cia o tym, jaki ten świat jest na­prawdę; je­dyną rze­czą, jaką można bez­piecz­nie prze­wi­dzieć, jest to, że jest bar­dzo różny od tego, co wszy­scy o nim przy­pusz­czają”. Schu­s­ter zgła­szał za­strze­że­nia wo­bec wy­nio­sło­ści, z jaką ba­da­cze i aka­de­micy mó­wią cza­sami o rze­czy­wi­sto­ści i ludz­kim lo­sie. Zwra­cał uwagę na zna­cze­nie emo­cjo­nal­nych i du­cho­wych związ­ków, ja­kie ce­chują kon­takty wszyst­kich kul­tur z ota­cza­jącą je prze­strze­nią – ich miej­scem – i które wiele z tych kul­tur na­dal ota­cza głę­boką czcią – obok bar­dziej em­pi­rycz­nych czy ana­li­tycz­nych re­ak­cji na te same prze­strze­nie. Uzna­wał, że te spo­soby prze­ży­wa­nia w rów­nym stop­niu po­głę­biają na­sze ro­zu­mie­nie tego, co kryje się poza wszel­kim zro­zu­mie­niem.

Z cza­sem ogar­nęło mnie po­czu­cie, że pra­gnę po­pa­trzeć jesz­cze raz nie­mal na wszystko, co wi­dzia­łem wcze­śniej.

Pod­czas po­now­nej lek­tury mo­ich no­ta­tek z wy­praw te­re­no­wych i two­rze­nia szkicuHo­ry­zontu przy­świe­cało mi pra­gnie­nie, aby przyj­rzeć się dy­stan­sowi dzie­lą­cemu tę chwilę w 1948 roku, gdy jako chło­piec sta­łem w płyt­kiej wo­dzie wśród ko­lo­ro­wych jach­tów bo­ga­tych miesz­kań­ców Orienty, od zi­mo­wego dnia w 1994 roku, gdy bo­dajże po raz dzie­siąty od­wie­dzi­łem Przy­lą­dek Złej Po­gody, cy­pel na wy­brzeżu Pa­cy­fiku w Ore­go­nie – miej­sce, w któ­rym ka­pi­tan Ja­mes Cook po raz pierw­szy zbli­żył się do lądu Ame­ryki Pół­noc­nej. Co chciał zna­leźć czło­wiek, który tam­tego dnia roz­bił obóz na stoku Przy­lądka Złej Po­gody w ocze­ki­wa­niu na póź­no­zi­mowy sztorm, przy­po­mi­na­jąc so­bie pewne sceny z dzie­ciń­stwa, a jed­no­cze­śnie pró­bu­jąc wy­obra­zić so­bie sta­tek Co­oka „Re­so­lu­tion” zbli­ża­jący się do brzegu? Okręt, który naj­pierw po­ja­wił się jako ma­leńka kropka na ho­ry­zon­cie, a po­tem w ciągu kilku go­dzin urósł do peł­nego roz­miaru trój­masz­towca z czę­ściowo zre­fo­wa­nymi ża­glami i pla­mami rdzy po­kry­wa­ją­cymi jego spływ­niki oraz czarne boki ka­dłuba.

Tam­tego po­ranka w marcu 1778 roku ciemny za­rys po­ro­śnię­tych la­sami grzbie­tów nad­brzeż­nego łań­cu­cha Ore­gonu ma­ja­czył pod po­włoką ni­sko wi­szą­cych chmur. Wi­cher siekł wodę pa­smami desz­czu wśród sza­le­ją­cej bu­rzy, gdy sta­tek Co­oka, pły­nąc ostro pod wiatr, zna­lazł się za­le­d­wie kilka mil mor­skich od wy­brzeża. W ciągu na­stęp­nych kilku dni sztorm ode­pchnął ża­glo­wiec na po­łu­dniowy za­chód, wiele mil od brzegu, za­nim za­łoga zdo­łała nad nim za­pa­no­wać i pod­jęła prze­rwany kurs na pół­noc. W tym mo­men­cie „Re­so­lu­tion” zna­lazł się już tak da­leko od brzegu, że dwa dni póź­niej majt­ko­wie prze­oczyli uj­ście rzeki Ko­lum­bia. Eu­ro­pej­czycy zdo­łali do­strzec to uj­ście do­piero czter­na­ście lat póź­niej.

Jak da­leko za­wę­dro­wa­łem po­mię­dzy mo­men­tem chło­pię­cej tę­sk­noty za po­dróżą w nie­znane a chwi­lami re­flek­sji na sto­kach przy­lądka? Zo­ba­czyw­szy tak wiele czę­ści świata, ile się na­uczy­łem o zło­wro­giej stro­nie ludz­kiej na­tury, o ludz­kich trium­fach i nie­po­wo­dze­niach? Albo o wła­snych upad­kach i sła­bo­ściach? Wie­lo­krot­nie wra­ca­łem do tych py­tań, od­wie­dza­jąc Przy­lą­dek Złej Po­gody, i ob­ra­ca­łem je w pal­cach jak starą, do­brze znaną mo­netę.

Oczy­wi­ście nie ma w tym nic ory­gi­nal­nego. Wszy­scy spo­glą­damy wstecz na swoje ży­cie i usi­łu­jemy zro­zu­mieć, co się nam przy­da­rzyło, do­strzec w nim stałe wątki. Ukła­da­jąc plan tej książki, chcia­łem także zbu­do­wać nar­ra­cję, która wcią­gnie czy­tel­nika zma­ga­ją­cego się z po­dob­nym pra­gnie­niem od­czy­ta­nia tra­jek­to­rii wła­snego ży­cia, zna­le­zie­nia w nim spój­nej opo­wie­ści nio­są­cej zna­cze­nie w ta­kim mo­men­cie dzie­jów kul­tu­ro­wych i bio­lo­gicz­nych, gdy utrata wiary w sens na­szego ist­nie­nia staje się co­raz atrak­cyj­niej­sza. W cza­sach, gdy wielu z nas wi­dzi na ho­ry­zon­cie nie­wiele wię­cej prócz za­po­wie­dzi mrocz­nej przy­szło­ści.

W ciągu około dzie­się­ciu lat spę­dzi­łem wiele dni, obo­zu­jąc na wzgó­rzach Przy­lądka Złej Po­gody – Cook nadał mu tę na­zwę tam­tego dnia, 7 marca 1778 roku – wchła­nia­jąc ca­łym sobą zmienne na­stroje Pa­cy­fiku. Prze­strzeń oce­anu wi­dziana od strony przy­lądka jest tak roz­le­gła, że nie spo­sób ob­jąć ją jed­nym spoj­rze­niem – po­dob­nie jak zer­k­nię­cie ką­tem oka na po­li­czek uko­cha­nej osoby nie może się rów­nać z ob­ra­zem jej twa­rzy, gdy spoj­rzymy jej pro­sto w oczy. Kie­dyś, pa­trząc na pro­te­uszowy i przy­po­mi­na­jący scenę bez­miar mo­rza, za­da­łem so­bie py­ta­nie: czy mógł­bym wy­obra­zić so­bie, że w tej sa­mej chwili pa­trzę na inny roz­le­gły bez­kres – na przy­kład su­rowe pia­ski pu­styni Na­mib w Afryce, drżące tam, po­nad nie­prze­ni­kliwą po­wierzch­nią wody, i uno­szące le­dwo do­strze­galne stado sze­ściu oryk­sów wę­dru­ją­cych przez pust­ko­wie? Albo czy po­tra­fił­bym wy­cza­ro­wać w tym sa­mym bez­mia­rze oce­anicz­nej prze­strzeni chło­pięce wspo­mnie­nie – ja­kie­goś po­po­łu­dnia na pu­styni Mo­jave, gdy szu­ka­łem ko­jo­tów i za­gu­bi­łem się w nie­zmie­rzo­nych po­ła­ciach za­ro­śli – nie tra­cąc żad­nego z tych ob­ra­zów: praw­dzi­wego roz­cią­ga­ją­cego się przede mną i przy­wo­ła­nego z pa­mięci? Albo czy ob­ser­wu­jąc, jak wiatr zrywa się znad mor­skich fal, mógł­bym jed­no­cze­śnie utrzy­mać w pa­mięci ob­raz noc­nej bryzy do­cie­ra­ją­cej cza­sami do ho­te­lo­wego okna na Min­da­nao, mięk­kiej i ła­god­nej jak koń­ski od­dech, a po­tem przy­wo­łać głos świsz­czą­cego, po­ry­wi­stego wia­tru, go­dzi­nami szar­pią­cego ściany na­miotu, w któ­rym kry­łem się przed mroźną nocą na An­tark­ty­dzie?

Co się zmie­niło dla tego sto­ją­cego na wy­brzeżu Ma­ma­ro­neck chłopca, na któ­rego sie­dząca w cie­niu dębu matka zer­kała re­gu­lar­nie znad swo­jej ro­bótki, aby po raz ko­lejny upew­nić się, że bro­dzi przy brzegu w pro­mie­niach słońca?

Kiedy na po­czątku lat dzie­więć­dzie­sią­tych za­czą­łem od­wie­dzać Przy­lą­dek Złej Po­gody, nie przy­świe­cały mi żadne szcze­gólne po­wody – poza moim po­dzi­wem dla Ja­mesa Co­oka. Przy­lą­dek leży nie­da­leko mo­jego domu i uwiel­bia­łem przy­glą­dać się tam­tej­szym pta­kom, ło­dziom ry­bac­kim i zmia­nom po­gody. Sam wi­dok oce­anu oglą­da­nego ze wzgórz przy­lądka, wy­soko po­nad stro­mi­zną po­szar­pa­nych kli­fów, czę­sto by­wał spek­ta­ku­larny. W nie­które dni mo­rze było spo­wite tak ła­god­nym świa­tłem, tak spo­kojne, że dzie­siątki mil kwa­dra­to­wych wody wy­da­wały się ta­flą prąż­ko­wa­nego szkła. Świa­tło od­bite od jego po­wierzchni do­cie­rało do źre­nicy mo­jego oka tak jed­no­li­tym stru­mie­niem, że na­wet wy­tę­ża­jąc wzrok, nie po­tra­fi­łem do­strzec żad­nej fak­tury. W nie­które let­nie wie­czory po­wie­trze było z ko­lei tak przej­rzy­ste, że pa­trząc w kie­runku prze­ciw­nym do mo­rza, po­tra­fi­łem do­strzec pewne de­tale w od­le­gło­ści trzy­dzie­stu ki­lo­me­trów na wschód: łań­cuch gór­ski w głębi lądu ską­pany w po­świa­cie księ­życa. A jed­no­cze­śnie pa­trząc na pół­noc, po prze­ciw­nej stro­nie sre­brzy­stego pół­księ­życa wi­dzia­łem nie­zmie­rzone mi­go­tliwe pole ja­sno świe­cą­cych gwiazd.

Od czasu do czasu spę­dza­łem na przy­lądku kilka le­ni­wych dni, za każ­dym ra­zem bi­wa­ku­jąc w tej sa­mej od­ra­sta­ją­cej wy­cince. Z cza­sem prze­ro­dziło się to w pe­wien ro­dzaj ter­mi­no­wa­nia. Nie­raz, sie­dząc wśród mło­dych drze­wek, pod­no­si­łem z ziemi ja­kiś drobny przed­miot, szyszkę świerka sit­kaj­skiego albo przej­rzy­ste skrzy­dło ważki, i pró­bo­wa­łem go na­szki­co­wać. Wie­lo­krot­nie sta­ra­łem się za po­mocą ołówka od­two­rzyć coś, na co warto by­łoby jesz­cze raz rzu­cić okiem – bez po­wo­dze­nia; ale po go­dzi­nie ry­so­wa­nia osią­ga­łem pe­wien wgląd – nie tylko do­ty­czący kształtu tego przed­miotu, lecz także jego ogól­nej formy w trzech wy­mia­rach. Chwy­ta­łem kon­kretny za­rys, a nie­kiedy po­wta­rza­jący się rytm jego czę­ści skła­do­wych lub w inny spo­sób wcho­dzi­łem z nim w bli­ski, in­tymny kon­takt.

Te drobne frag­menty ży­cia wiel­ko­ści dłoni sta­wały się dla mnie bodź­cem do roz­my­ślań wy­wo­łu­ją­cym emo­cje równe tym, ja­kie mo­głoby spo­wo­do­wać na­głe po­ja­wie­nie się pumy. Się­ga­łem po te nie­wiel­kie przed­mioty, aby po­czuć ich kształt, od­czuć cię­żar, do­tknąć fak­tury. Albo ob­ra­ca­łem je i trzy­ma­łem w dło­niach w taki spo­sób, by zła­pać re­fleksy pro­mieni słońca – co można zro­bić na przy­kład z pta­sim pió­rem – albo w taki spo­sób, by świa­tło wy­do­by­wało głę­bo­kie cie­nie odłamka ko­ści.

W cen­trum sys­temu po­glą­dów, który z upły­wem lat za­stą­pił (a może wzbo­ga­cił) moje wie­rze­nia re­li­gijne, leży prze­ko­na­nie, że nu­mi­nalny wy­miar pew­nych nie­oży­wio­nych obiek­tów ma zna­cze­nie, jest rów­nie rze­czy­wi­sty jak ich fak­tura czy ko­lor. Moim zda­niem to nie jest ilu­zja. Oczy­wi­ście nie zdo­łamy za­pewne „wy­ci­snąć sensu” z ka­mie­nia, ale gdy spoj­rzymy nań w pew­nym życz­li­wym mil­cze­niu, ka­mień, je­śli ma taką spo­sob­ność, może bez trudu i w spo­sób na­tu­ralny od­sło­nić nie­które ele­menty swo­jego zna­cze­nia.

Spę­dzi­łem wiele go­dzin na przy­lądku, uwal­nia­jąc umysł od skłon­no­ści do ana­li­tycz­nego my­śle­nia, za­wie­sza­jąc jego nie­usta­jące dą­że­nie do uchwy­ce­nia istoty, i przy tej oka­zji re­gu­lar­nie do­świad­cza­łem prawdy nie­śmier­tel­nej me­ta­fory Wil­liama Blake’a, że cały świat można zo­ba­czyć w jed­nym zia­renku pia­sku.

Kiedy po raz ko­lejny je­cha­łem w górę rzadko uży­wa­nych dróg przy­lądka, aby do­trzeć do daw­nej po­lany drwali, gdzie roz­bi­ja­łem obóz, od czasu do czasu ogar­niało mnie nie­zwy­kle in­ten­sywne uczu­cie po­dziwu dla mo­jego sta­rego sa­mo­chodu. Na nie­któ­rych stro­mych od­cin­kach wą­skich dróg wręcz czoł­ga­łem się pod górę na pierw­szym biegu mimo na­pędu na cztery koła, sta­ra­jąc się nie na­ru­szyć zbyt­nio po­wierzchni drogi grun­to­wej i nie przy­spie­szyć tym sa­mym jej ero­zji. Zimą by­łem w sta­nie prze­dzie­rać się przez mo­kry śnieg i głę­bo­kie błoto w miej­scach, gdzie cięż­kie ma­szyny, które dawno już znik­nęły, po­ro­biły po­kaźne bruzdy. Gdy na­po­ty­ka­łem na dro­dze wiel­kie zwa­lone pnie drzew, cią­łem je na ka­wałki i od­su­wa­łem na bok za po­mocą wy­cią­garki sa­mo­cho­do­wej, by móc je­chać da­lej. Za każ­dym ra­zem po­ja­wiało się przy tej oka­zji py­ta­nie o sto­sow­ność tego, co ro­bię. Czy nie po­wi­nie­nem po pro­stu po­zwo­lić, by ta zie­mia za­bliź­niła swoje rany? Czy moja fa­scy­na­cja wła­snymi spe­ku­la­cjami, moje wła­sne cele były rze­czy­wi­ście waż­niej­sze?

Czy nie ma końca tego wę­dro­wa­nia i przy­glą­da­nia się?

3. Pa­mię­taj

Pew­nego desz­czo­wego dnia w 2009 roku wsze­dłem do Ni­cho­las Ro­erich Mu­seum, czte­ro­pię­tro­wego bu­dynku z brą­zo­wego ka­mie­nia pod nu­me­rem 319 przy 107 Za­chod­niej w No­wym Jorku. Ro­erich był ro­syj­skim ma­la­rzem (1874–1947) o sze­ro­kich ho­ry­zon­tach, pro­jek­to­wał mię­dzy in­nymi sce­no­gra­fię dla Mo­skiew­skiego Aka­de­mic­kiego Te­atru Ar­ty­stycz­nego; jed­no­cze­śnie był fi­lo­zo­fem o roz­le­głych za­in­te­re­so­wa­niach zwią­za­nych z ar­che­olo­gią, re­li­gią i ję­zy­kiem, a także uta­len­to­wa­nym ko­lo­ry­stą, który bar­dzo umie­jęt­nie w cha­rak­te­ry­styczny spo­sób po­słu­gi­wał się barwą. W wieku czter­dzie­stu sze­ściu lat wy­je­chał z Ro­sji do Ame­ryki i po kilku la­tach po­bytu w No­wym Jorku, w 1923 roku, wy­ru­szył w ar­ty­styczną po­dróż po Hi­ma­la­jach, In­diach i Mon­go­lii. W 1929 roku wró­cił do No­wego Jorku, przy­wo­żąc ze sobą około pię­ciu­set ob­ra­zów. Osta­tecz­nie on i jego żona He­lena, z którą prze­żył wiele lat, prze­nie­śli się do do­liny Kullu u pod­nóża Hi­ma­la­jów w Hi­ma­chal Pra­desh w pół­noc­nych In­diach, gdzie oboje od­da­wali się wspól­nym i oso­bi­stym za­in­te­re­so­wa­niom w za­kre­sie sztuki, re­li­gii i na­uki. Ro­erich zmarł tam w wieku sie­dem­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu lat.

Wiele jego ob­ra­zów przed­sta­wia­ją­cych Hi­ma­laje znaj­duje się w mu­zeum w No­wym Jorku. Po­sta­no­wi­łem je zo­ba­czyć głów­nie dla­tego, że wie­dzia­łem o tym ar­ty­ście tak mało, a czu­łem, że mu­szę po­znać go le­piej (po­dob­nie było w wy­padku in­nego ame­ry­kań­skiego ma­la­rza ży­ją­cego w tym sa­mym okre­sie, Roc­kwella Kenta, o któ­rym przy­po­mniały mi twór­czość i ży­cie Ro­eri­cha). Wie­lo­krot­nie wi­dzia­łem jego prace w książ­kach i cza­so­pi­smach, wy­czu­wa­łem, że jest w nich coś, co prze­mówi do mnie bar­dzo mocno, je­śli uda mi się zo­ba­czyć te ob­razy w na­tu­ral­nych roz­mia­rach i mu­ze­al­nym oto­cze­niu. Tak też się stało. Po­czu­łem to, gdy uj­rza­łem ob­raz w ży­wych bar­wach, na­ma­lo­wany tem­perą na płót­nie o wy­mia­rach 86 na 91 cen­ty­me­trów, za­ty­tu­ło­wany Re­mem­ber [Pa­mię­taj].

Ob­raz przy­kuł mój wzrok tak sil­nie, że się za­trzy­ma­łem. Nie dla­tego, że ro­bił więk­sze wra­że­nie niż inne ma­lo­wi­dła wi­szące w po­bliżu, ale dla­tego, że za­chwy­cił mnie ni­czym wi­zja. Na pierw­szym pla­nie, po le­wej stro­nie ob­razu, znaj­duje się sa­motna po­stać sie­dzą­cego na bia­łym ko­niu jeźdźca w ciem­nym ubra­niu i żół­tej ka­mi­zelce. Uniósł się w sio­dle, by spoj­rzeć za sie­bie, pod­czas gdy jego koń za­trzy­mał się i czeka. Wę­dro­wiec. Po pra­wej stro­nie wi­dać dużą bu­dowlę – przy­pusz­czal­nie dom jeźdźca. Na cien­kich tycz­kach po­nad bu­dyn­kiem ło­po­czą flagi mo­dli­tewne; przed do­mem wi­dać po­staci dwóch ko­biet, jedna z nich nie­sie na gło­wie dzba­nek z wodą, obie spo­glą­dają w stronę jeźdźca – za­pewne to jego żona i córka. Resztą ob­razu jest prze­strzeń – naga zie­mia mię­dzy ko­bie­tami a jeźdź­cem oraz spek­ta­ku­larne, wzno­szące się wy­soko błę­kitne zbo­cza Hi­ma­la­jów, tło wer­ty­kal­nego kra­jo­brazu; po­strzę­pione szczyty po­krywa śnieżna biel. Ob­raz w rów­nej mie­rze opo­wiada o prze­strzeni, jak o od­jeź­dzie. Nie­wiele ma­lo­wi­deł, które wi­dzia­łem, z taką wy­ra­zi­sto­ścią uka­zuje to, jak opusz­cze­nie domu po­bu­dza pracę pa­mięci. Jeź­dziec obej­rzał się, aby jesz­cze raz po­pa­trzeć na ko­biety i dom. Cze­ka­jący koń spo­gląda w stronę celu po­dróży jeźdźca. Ob­szar po­środku, dzie­lący obie grupy, jest na­szki­co­wany, nie­mal abs­trak­cyjny. Pod­nóża gór przy­po­mi­na­jące se­ri­gra­fię wska­zują na głę­bię prze­strzeni tego kon­kret­nego kra­jo­brazu zbu­do­wa­nego z wzno­szą­cych się ko­lej­nych ma­sy­wów gór­skich.

Nie wiem, czy Ro­erich pra­gnął skło­nić nas do re­flek­sji nad tym, jak pa­mięć kon­cen­truje się wo­kół tych ele­men­tów domu, które po­dróż­nik bę­dzie pa­mię­tał naj­wy­raź­niej lub które wy­wo­łują naj­wię­cej emo­cji, czy też ty­tuł dzieła jest swego ro­dzaju na­po­mnie­niem dla jeźdźca – żeby nie za­po­mniał o tych, któ­rych zo­sta­wia za sobą. Wy­star­czy mi po­czu­cie, że kiedy pa­trzę na ten ob­raz, na­tych­miast przy­cho­dzi mi na myśl na­tura od­jazdu – sil­nemu pra­gnie­niu, by wy­ru­szyć w drogę, to­wa­rzy­szy wtedy po­czu­cie, że w tym mo­men­cie two­rzy się wy­rwa, na­stę­puje ze­rwa­nie więzi, które można na­pra­wić, je­dy­nie po­wra­ca­jąc.

Ja­kie do­świad­cze­nie od­na­le­zione na dru­gim krańcu tej wy­rwy może uspra­wie­dli­wić de­cy­zję o od­jeź­dzie?

Kiedy w 1979 roku po raz pierw­szy spo­tka­łem grupę Eski­mo­sów Nu­na­miut ży­ją­cych w tra­dy­cyjny spo­sób na swo­ich ro­dzin­nych zie­miach w nie­wiel­kiej wio­sce na­zy­wa­nej Anak­tu­vuk Pass i le­żą­cej w Gó­rach Bro­oksa na Ala­sce, jako jedno z pierw­szych na­su­nęło mi się oczy­wi­ste py­ta­nie: czemu tak mało wiem o tych lu­dziach? Nie mia­łem na my­śli wie­dzy o ich kul­tu­rze ma­te­rial­nej czy me­to­dach ło­wiec­kich albo o tym, w jaki spo­sób udało im się prze­trwać w nie­zwy­kle su­ro­wej kra­inie, w któ­rej po­sta­no­wili za­miesz­kać, ale o tym, jak ro­zu­mieją świat. Co wy­daje im się ta­jem­ni­cze, a mimo to warte szcze­gól­nej uwagi? I nie­za­leż­nie od tego, czym to jest, czy ogra­ni­czają się do kon­tem­pla­cji czy też sta­rają się to zro­zu­mieć w spo­sób ana­li­tyczny? Czy trud­no­ści i pa­ra­doksy zwią­zane z pra­gnie­niem uczci­wego i spra­wie­dli­wego ży­cia wy­glą­dają dla nich tak samo jak dla mnie? Dla­czego w do­brych szko­łach, do ja­kich cho­dzi­łem, ni­gdy nie wspo­mniano, że ta­kie ludy dys­po­nują rów­nie głę­bo­kim wglą­dem w świat fi­zyczny jak greccy fi­lo­zo­fo­wie, któ­rych po­le­cano nam czy­tać?

Czy po­znali spo­soby dzia­ła­nia i po­stawy nie­zbędne do prze­ży­cia, któ­rych moja kul­tura za­pewne po­zbyła się mi­mo­wol­nie na po­czątku ery no­wo­cze­snej – a może na­wet nie po­świę­ciła im chwili uwagi? Czemu ich prze­świad­cze­nia o na­tu­rze ży­cia nie sta­no­wią ele­mentu szer­szej, wciąż to­czą­cej się mię­dzy­na­ro­do­wej de­baty o lo­sie czło­wieka? Czemu więk­szość wy­kształ­co­nych miesz­kań­ców Za­chodu uważa ich me­ta­fory za mniej za­ko­rze­nione w do­świad­cze­niu, mniej wy­ra­fi­no­wane?

Ten nie­po­kój stop­niowo wzbu­dzał we mnie po­czu­cie nie­od­par­tej ko­niecz­no­ści. Do­kąd­kol­wiek po­dró­żo­wa­łem po tych pierw­szych dniach spę­dzo­nych na prze­łę­czy Anak­tu­vuk, za­sta­na­wia­łem się: co się z nami sta­nie? Jaki bę­dzie nasz los, je­śli mimo dzie­lą­cych nas róż­nic kul­tu­ro­wych nie na­uczymy się roz­ma­wiać ze sobą na­wza­jem, a także z obo­jęt­nym świa­tem przy­rody, który rzuca nam wy­zwa­nie?

Pi­sząc tę książkę i przy­wo­łu­jąc w pa­mięci ob­raz Ro­eri­cha, mia­łem na my­śli swoje do­świad­cze­nia z pię­ciu róż­nych miejsc na Ziemi i po­my­śla­łem, że ta wę­drówka za sprawą wspo­mnień po­winna za­cząć się na Przy­lądku Złej Po­gody. Ale kiedy za­bra­łem się do pracy, po­czu­łem, że mu­szę wró­cić my­ślą także do trzech in­nych miejsc, po­nie­waż w każ­dym z nich ogar­nęło mnie nie­gdyś to samo szcze­gólne po­czu­cie, że nie mo­żemy od­kła­dać na póź­niej py­tań o los ludz­ko­ści.

Wy­obra­ża­łem so­bie, że ta­kie samo po­czu­cie nie­od­par­tej ko­niecz­no­ści kie­ro­wało jeźdź­cem z ob­razu Ro­eri­cha.

Wio­sną 1987 roku po­dró­żo­wa­łem w dół rzeki Jangcy z Chon­gqingu do Wu­hanu z de­le­ga­cją ame­ry­kań­skich pi­sa­rzy. Nasz prom za­trzy­mał się pew­nego wie­czora w Yuey­angu i więk­szość pa­sa­że­rów – kil­ka­set osób – wy­sia­dła na brzeg, by ku­pić coś do je­dze­nia i inne rze­czy na miej­sco­wym tar­go­wi­sku, które mimo póź­nej pory na­dal dzia­łało, aby ob­słu­żyć po­dróż­nych. Droga z brzegu rzeki na tar­go­wi­sko wio­dła przez wiel­kie, ja­sno oświe­tlone ce­men­towe schody o dzie­siąt­kach stopni. Wy­sia­da­jąc z promu, do­strze­głem także inne schody, skąpo oświe­tlone, które naj­wy­raź­niej pro­wa­dziły w to samo miej­sce. Wy­bra­łem drugą drogę. Nowe schody zbu­do­wano za­pewne, aby za­stą­pić roz­sy­pu­jące się stare, któ­rymi za­czą­łem się wspi­nać i któ­rymi spły­wał stru­mień brud­nej wody. Nie usze­dłem da­leko, gdy uświa­do­mi­łem so­bie, że wspi­nam się po czymś, co jest miej­sco­wym rynsz­to­kiem.

Mniej wię­cej w po­ło­wie zbo­cza za­trzy­ma­łem się przed więk­szym niż zwy­kłe drzwi, ob­ra­mo­wa­nym wej­ściem w ścia­nie bu­dynku. W głębi uj­rza­łem po­kój oświe­tlony du­żymi świe­cami, a w nim grupę sze­ściu albo sied­miu na­gich męż­czyzn, któ­rzy szy­ko­wali się do snu. Je­den z nich stał wy­pro­sto­wany w wan­nie, pod­czas gdy drugi wy­le­wał mu na głowę stru­mień wody z me­ta­lo­wego dzbanka. Inni pa­lili pa­pie­rosy albo re­pe­ro­wali ubra­nia. Tego wie­czora po­wie­trze było wil­gotne i ciała wszyst­kich męż­czyzn – ży­la­ste, szczu­płe, umię­śnione – po­ły­ski­wały w bla­sku świec. Przy każ­dej ścia­nie stały po trzy pię­trowe łóżka i kilku męż­czyzn zdą­żyło się już po­ło­żyć. Do­ke­rzy, po­my­śla­łem. Sły­sza­łem plusk wody w wan­nie i chlu­pot stru­mie­nia ście­ków opły­wa­ją­cego moje buty i po­woli są­czą­cego się po scho­dach, stłu­mione od­głosy roz­mów do­bie­ga­jące z po­miesz­cze­nia. Scena przed­sta­wiała za­koń­cze­nie dnia pra­cow­ni­ków fi­zycz­nych, ale po­cho­dziła z in­nego stu­le­cia. Świa­tło świec nie się­gało da­leko i by­łem pe­wien, że męż­czyźni nie mo­gli mnie wi­dzieć, gdy sta­łem w ciem­no­ściach na tych dłu­gich scho­dach.

U szczytu stopni zna­la­złem wej­ście na nocne tar­go­wi­sko. Pa­sa­że­ro­wie na­szego promu z oży­wie­niem ku­po­wali wa­rzywa – rzepę, ce­bulę, ziem­niaki – a sprze­dawcy prze­ci­skali się przez tłum, nio­sąc pla­sti­kowe wia­dra pełne su­ro­wego mięsa. Inni nie­śli pęczki po­kry­tych wrzo­dami ryb z Jangcy, któ­rej wody, jak wi­dzia­łem, nio­sły wszel­kiego ro­dzaju śmieci i od­padki (ku swo­jemu zdu­mie­niu uj­rza­łem także dwa del­finy za­gro­żo­nego ga­tunku baji ży­ją­cego tylko w Jangcy). Żywe małpy i inne nie­wiel­kie ssaki, mię­dzy in­nymi jeże, wy­glą­dały z me­ta­lo­wych kla­tek z prze­sło­nię­tymi bo­kami. Na jed­nym stra­ga­nie do­strze­głem wi­kli­nowe ko­sze pełne mar­twych ko­ni­ków po­lnych i sterty gą­sie­nic; ze sznura do bie­li­zny zwi­sały dzie­siątki po­wią­za­nych za nogi ptasz­ków wiel­ko­ści wró­bli. To było coś wię­cej niż ata­wi­styczne sceny z ja­kie­goś śre­dnio­wiecz­nego targu mię­snego, które mo­głyby wyjść spod pędzla Pie­tera Aert­sena w XVI wieku. To była na­sza przy­szłość, nad­cho­dzące lata, gdy bę­dziemy za­bi­jać i zja­dać wszyst­kie żywe stwo­rze­nia, ja­kie prze­żyją.

W sierp­niu 2012 roku pra­co­wa­łem jako prze­wod­nik i wy­kła­dowca na po­kła­dzie ka­na­dyj­skiego statku eko­tu­ry­stycz­nego na pół­nocy Ark­tyki. Pod­czas rejsu mia­łem zwy­czaj wsta­wać o pią­tej rano, by na­pić się kawy na otwar­tym po­kła­dzie po­nad most­kiem, skąd mo­głem ob­ser­wo­wać ptaki. Re­gu­lar­nie spo­ty­ka­łem tam pewną parę lu­dzi, któ­rzy hoł­do­wali po­dob­nym na­wy­kom, ale oka­zali się znacz­nie lep­szymi ob­ser­wa­to­rami pta­ków niż ja. Tego ranka, o któ­rym my­ślę, nasz sta­tek kilka go­dzin wcze­śniej wy­pły­nął z Ka­nału Parry’ego i zmie­rzał na po­łu­dnie, w stronę cie­śniny Peel. Pły­nę­li­śmy w kie­runku Cie­śniny Bel­lota, wą­skiego prze­smyku, który okala wy­su­nięty naj­da­lej na pół­noc punkt sta­łego lądu Ame­ryki Pół­noc­nej. Wcze­śniej po­wie­dzie­li­śmy pa­sa­że­rom, że mamy wy­jąt­kową szansę zo­ba­czyć w tym miej­scu niedź­wie­dzie po­larne. Z ja­kie­goś po­wodu nie uświa­da­mia­łem so­bie jesz­cze wtedy, jak nie­zwy­kła scena ma­luje się przed na­szymi oczami – wpły­wa­li­śmy do cie­śniny Peel, nie ko­rzy­sta­jąc z po­mocy lo­do­ła­ma­cza. W li­te­ra­tu­rze hi­sto­rycz­nej po­świę­co­nej Ark­tyce ba­da­cze wie­lo­krot­nie pod­kre­ślali, że ta cie­śnina jest po pro­stu nie­że­glowna dla stat­ków po­zba­wio­nych ta­kiej eskorty, na­wet la­tem. Drogę za­wsze blo­ko­wały zwały wie­lo­let­niego lodu.

Do­łą­czy­łem do mo­ich to­wa­rzy­szy. Po­wi­tali mnie mil­cze­niem. Nie prze­cze­sy­wali oko­licy za po­mocą lor­ne­tek. Po pro­stu wpa­try­wali się w za­tokę. Trzy kubki kawy pa­ro­wały na nie­wiel­kiej półce przed nami. Wie­dzia­łem, że ci starsi pań­stwo wie­dzą o dzie­jach Ark­tyki tyle samo co ja, i do­piero w tym mo­men­cie uświa­do­mi­łem so­bie, dla­czego stoją onie­miali. Przed nami nie było ani jed­nej kry. Na­wet naj­mniej­szego ka­wałka lodu. Wi­dzie­li­śmy w wo­dzie liczne foki ob­rącz­ko­wane i fo­ko­wąsy bro­date, ale ni­g­dzie nie było niedź­wie­dzi po­lar­nych, które po­winny – by­li­śmy tego pewni – po­lo­wać na te foki. Płasz­czy­zny lodu, z któ­rych niedź­wie­dzie wy­ru­szają na łowy, znik­nęły.

Po­my­śla­łem o pa­sa­że­rach śpią­cych po­ni­żej, któ­rzy na po­czątku rejsu, w za­chod­niej Gren­lan­dii, py­tali, czy zo­ba­czymy ja­kieś świa­dec­twa ocie­ple­nia kli­matu, tak nie­po­ko­ją­cego Eski­mo­sów ży­ją­cych na Gren­lan­dii.

La­tem 2007 roku po­dró­żo­wa­łem po Afga­ni­sta­nie. Po­je­cha­łem do Ka­bulu, by od­wie­dzić pewną ko­bietę, którą po­zna­łem rok wcze­śniej na kon­fe­ren­cji w Ubud na Bali. Stała na czele miej­sco­wego od­działu Czer­wo­nego Pół­księ­życa i za­pro­po­no­wała, bym od­wie­dził ją w ro­dzin­nym domu, je­śli kie­dyś znajdę się w oko­licy. Pew­nego dnia za­brała mnie do swo­jego biura na skraju mia­sta. Od­wie­dzi­łem tam grupę osób znaj­du­ją­cych się pod opieką tej or­ga­ni­za­cji, głów­nie ofiar wojny. W pew­nym mo­men­cie zna­joma przed­sta­wiła mnie ja­kie­muś męż­czyź­nie, mniej wię­cej w moim wieku, a po­tem wró­ciła do swo­jego ga­bi­netu. Wraz z nim cho­dzi­łem po te­re­nie ośrodka. Roz­ma­wia­li­śmy o lo­sie lu­dzi, któ­rzy się tam znaj­do­wali, i o jego pracy. Nie mie­li­śmy wy­raź­nego celu wę­drówki, po pro­stu szli­śmy przed sie­bie. Po­my­śla­łem, że doj­dziemy do jego ga­bi­netu, gdzie za­pewne czeka na nas moja zna­joma.

W pew­nym mo­men­cie męż­czy­zna otwo­rzył drzwi do du­żego bu­dynku i we­szli­śmy do środka. Pew­nie cho­dziło o ja­kiś wy­godny skrót do jego biura. W roz­le­głych po­miesz­cze­niach tej bu­dowli było ci­cho, przez wy­so­kie okna wpa­dało świa­tło. Gdy zna­leź­li­śmy się w środku, za­uwa­ży­łem ko­bietę sto­jącą sa­mot­nie w sze­ro­kim ko­ry­ta­rzu po le­wej. Była owi­nięta w prze­ście­ra­dło i opie­rała się o ścianę. Kiedy nas do­strze­gła, pod­bie­gła i prze­ście­ra­dło za­ło­po­tało za nią jak ża­giel. Była naga, miała po­nad pięć­dzie­siąt lat, na jej twa­rzy ma­lo­wał się wy­raz dez­orien­ta­cji, nie­do­wie­rza­nia i zdu­mie­nia. Bez­dź­więcz­nie po­ru­szała ustami jak ryba wy­jęta z wody. Na­gle się za­trzy­mała. Po­pa­trzy­li­śmy na sie­bie, sto­jąc bez ru­chu. Ko­bieta od­wró­ciła się i po­bie­gła w głąb ko­ry­ta­rza.

Gdy ru­szy­li­śmy da­lej, mój prze­wod­nik po­wie­dział, że osoby miesz­ka­jące w tym bu­dynku zo­stały do­pro­wa­dzone do sza­leń­stwa przez wojnę; były to głów­nie ko­biety, które stra­ciły dzieci i mę­żów. Od czasu do czasu udaje im się wyjść ze swo­ich po­ko­jów, po­wie­dział. Mia­łem wra­że­nie, że jest za­wsty­dzony i za­kło­po­tany, głę­boko za­smu­cony tym, co uj­rze­li­śmy. Nie chciał, że­bym to zo­ba­czył.

Ale wi­dzia­łem i do dziś pa­mię­tam jej twarz.

4. Ta­li­zmany

W ciągu wielu lat przy­wo­zi­łem do domu roz­ma­ite pa­miątki, które miały dla mnie zna­cze­nie. Każdą z nich za­bra­łem w ja­kiejś chwili albo przy oka­zji wy­da­rze­nia, które ko­muś pa­trzą­cemu z boku mo­gło się wy­da­wać nie­winne. Kil­ka­na­ście ta­kich przed­mio­tów leży na bla­cie wy­so­kiego ja­poń­skiego tansu w moim domu. Uło­ży­łem je tak, aby wspól­nie prze­ka­zy­wały pe­wien in­tu­icyjny sens – w spo­sób, w jaki można upo­rząd­ko­wać sceny w opo­wia­da­niu. We­dług mnie swoim ukła­dem wy­ra­żają pewną głęb­szą prawdę o ży­ciu, prawdę, która za­wsze kryje się tuż poza moim za­się­giem.

Z cza­sem pa­miątki le­żące natansu ob­jęły zbiór czte­rech muszli mię­czaka Car­dita me­ga­stro­pha w kształ­cie małży, który nie ma po­pu­lar­nej na­zwy w ję­zyku an­giel­skim (po hisz­pań­sku mówi się o nich con­cha co­ra­zón). Ta­kie muszle można ła­two zna­leźć w chłod­nych wo­dach wschod­nich wy­brzeży po­łu­dnio­wego Pa­cy­fiku. Po­wierzch­nia każ­dej muszli jest prąż­ko­wana i two­rzy wzór, który ko­ja­rzy się ze struk­turą skła­da­nego wa­chla­rza. Każda jest in­nej wiel­ko­ści (co ozna­cza, że róż­nią się wie­kiem) i każda przed­sta­wia inną wer­sję do­mi­nu­ją­cego wzoru gra­ficz­nego – brą­zo­wej jo­dełki. Na­tę­że­nie i układ barw oraz gę­stość jo­dełki we wzo­rze są od­mienne na każ­dej muszli. To zja­wi­sko, które spe­cja­li­ści od sys­te­ma­tyki na­zy­wają zmien­no­ścią fe­no­ty­pową. Car­dita me­ga­stro­pha wie­dzie skromny ży­wot, nie­ustan­nie ewo­lu­ując w od­po­wie­dzi na zmiany fi­zyczne i che­miczne za­cho­dzące w ota­cza­ją­cym ją śro­do­wi­sku mor­skich przy­pły­wów. Od­mienny wy­gląd każ­dej muszli przy­po­mina o zdu­mie­wa­ją­cym i nie­prze­wi­dy­wal­nym dzia­ła­niu in­dy­wi­du­al­nej eks­pre­sji w ob­rę­bie da­nego ga­tunku – licz­nych prze­ja­wów „fe­no­ty­po­wej eks­pre­sji ge­nów”, jak mógłby to ująć bio­log ewo­lu­cyjny. W ob­rę­bie każ­dego zbioru zwie­rząt, które na pierw­szy rzut oka mogą się wy­da­wać iden­tyczne – pa­sące się stada im­pal, ła­wice ma­kreli czy stada go­łębi – znaj­dują się po­je­dyn­cze osob­niki i każdy ma inną hi­sto­rię, wła­sny po­ten­cjał. Gdy­by­śmy za­ło­żyli ina­czej, ozna­cza­łoby to, że uwa­żamy ewo­lu­cję za rzecz za­mkniętą i ogra­ni­czamy na­sze po­zna­nie do ta­kiego zbioru zwie­rząt, jaki uj­rze­li­śmy w da­nym mo­men­cie.

Pew­nego ranka w kwiet­niu 1987 roku na sta­no­wi­sku ar­che­olo­gicz­nym w Xi’an w chiń­skiej pro­win­cji Sha­anxi pa­trzy­łem przez lor­netkę na sze­regi wy­ko­pów. W głębi stały setki upo­rząd­ko­wa­nych we­dług woj­sko­wej rangi te­ra­ko­to­wych pie­szych żoł­nie­rzy, któ­rym to­wa­rzy­szyły dzie­siątki te­ra­ko­to­wych koni ka­wa­le­ryj­skich i koni cią­gną­cych ry­dwany. Wszyst­kie te fi­gury od­kryte w 1974 roku przy oka­zji ko­pa­nia studni były wiel­ko­ści nieco więk­szej niż na­tu­ralna. Przy­glą­da­jąc się każ­dej twa­rzy po ko­lei, do­strze­głem, że nie ma wśród nich dwóch ta­kich sa­mych. To samo od­no­siło się do koni. Obec­ność tak de­li­kat­nej wa­ria­cji pew­nego wzoru zwró­ciła moją uwagę na rolę to­le­ran­cji w sztyw­nej or­ga­ni­za­cji spo­łecz­nej pa­ła­co­wej gwar­dii ów­cze­snego ce­sa­rza Qina Shi Hu­anga z dy­na­stii Qin (221–206 przed na­szą erą), a także, być może, na świa­do­mość ży­ją­cych w tam­tej epoce Chiń­czy­ków, że zróż­ni­co­wa­nie sta­nowi nie­uchronny ele­ment każ­dej próby za­pro­wa­dze­nia po­rządku.

Tę lek­cję po­wta­rza w moim prze­ko­na­niu zbiór czte­rech muszli ga­tunku Car­dita me­ga­stro­pha le­żą­cych na moim tansu.

Obok muszli na bla­cie z po­le­ro­wa­nego drewna pau­lowni leży cienki ka­wa­łek łupku zie­leń­co­wego – wul­ka­nicz­nej skały kształ­tem i roz­mia­rem przy­po­mi­na­ją­cej kromkę wy­ciętą ze środka ba­gietki. Pod wpły­wem dłu­go­trwa­łego dzia­ła­nia czyn­ni­ków ze­wnętrz­nych skała ule­gła ero­zji, na­brała czer­wo­no­po­ma­rań­czo­wej barwy, a z po­wodu za­war­tej w niej rudy że­laza jej po­wierzch­nia po­kryła się czar­nymi smu­gami. Pew­nego dnia pod­nio­słem ją z dna wy­schnię­tego ko­ryta stru­mie­nia w Jack Hills w Au­stra­lii Za­chod­niej, w le­żą­cej na ubo­czu czę­ści pół­pu­styn­nej kra­iny, w któ­rej nie ma żad­nych sta­łych dróg. Tego dnia mia­łem ze sobą od­ręcz­nie na­ry­so­waną mapę, za po­mocą któ­rej szu­ka­łem miej­sca, gdzie geo­lo­go­wie nie­dawno od­kryli naj­star­sze nie­na­ru­szone geo­lo­gicz­nie obiekty na na­szej pla­ne­cie: ma­leń­kie krysz­tały cyr­konu wto­pione w kon­glo­me­rat drob­nych ka­wał­ków kwarcu, ro­dzaj gru­bo­ziar­ni­stej skały osa­do­wej. Nie­które z tych krysz­ta­łów po­wstały wkrótce po tym, jak na­sza pla­neta przy­brała kształt elip­so­idy, mają więc co naj­mniej 4,27 mi­liarda lat.

Wy­bra­łem się w ten re­jon, abyzo­ba­czyć krysz­tały cyr­konu tkwiące nie­po­ru­sze­nie w miej­scu, gdzie nie­gdyś osia­dły. Co mógł mi po­wie­dzieć ota­cza­jący je kra­jo­braz? Chcia­łem się do­wie­dzieć, ja­kie są jego barwy, ja­kie ro­sną tam zioła, ga­tunki traw i drzew, jak tam­tej­sza gleba za­re­aguje na na­cisk mo­jej stopy. Ja­kie ptaki prze­lecą nad moją głową? Z ja­kich drzew po­de­rwą się do lotu i ja­kie tony za­brzmią w ich na­wo­ły­wa­niach? Każda z tych rze­czy mo­gła wy­ja­śnić na­turę krysz­ta­łów cyr­konu w spo­sób od­mienny niż ar­ty­kuły prze­czy­tane w cza­so­pi­smach „Na­ture” czy „Spe­cial Pu­bli­ca­tion / Geo­lo­gi­cal So­ciety of Au­stra­lia”, które jako pierw­sze wzbu­dziły we mnie pra­gnie­nie, by zo­ba­czyć te skały na wła­sne oczy. Odejść stam­tąd, trzy­ma­jąc w dłoni ka­wa­łek kon­glo­me­ratu za­wie­ra­ją­cego krysz­tały, by­łoby czymś nie­etycz­nym, ozna­cza­łoby zdradę miej­sca, które w cza­so­pi­smach na­uko­wych roz­myśl­nie opi­sano ogól­ni­kowo, a także zdradę geo­lo­gów – au­to­rów mapy, dzięki któ­rej wie­dzia­łem, jak tam do­trzeć. W za­mian wzią­łem ten ka­wa­łek zie­leńca, skały, któ­rej odłamki le­żały wo­kół – zwy­kły ka­wa­łek skały osa­do­wej sta­no­wią­cej część kon­glo­me­ratu kry­ją­cego krysz­tały cyr­konu.

4,27 mi­liarda lat temu – te krysz­tały po­wstały w ar­che­ozo­icz­nym okre­sie ery pre­kam­bryj­skiej, po­nad cztery mi­liardy lat przed po­ja­wie­niem się pierw­szych di­no­zau­rów.

Obok