Holland. Biografia od nowa - Pasternak Karolina - ebook

Holland. Biografia od nowa ebook

Pasternak Karolina

0,0
47,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwsza biografia Agnieszki Holland

Żadna polska reżyserka nie odniosła w kinie tak wielkiego sukcesu jak ona. Jest ikoną i – jak czasem mówią o niej młodsi – matką chrzestną całego pokolenia filmowców.

W tej książce po raz pierwszy odsłania prawdę o swoim życiu.

Jak się pracowało i tworzyło w męskim świecie kina? Jak wyglądało jej dzieciństwo po tragicznej śmierci ojca? Dlaczego spośród wielu utalentowanych polskich filmowców właśnie ona zrobiła karierę na Zachodzie? Jak odnalazła się w Paryżu jako samotna matka uchodźczyni? Jak trafiła do Hollywood pod skrzydła takich sław jak Coppola?

Karolina Pasternak, dziennikarka filmowa, dzięki niezwykłej relacji z bohaterką tej książki mogła stworzyć pełną nieznanych i zaskakujących faktów biografię reżyserki.

Karolina Pasternak – wieloletnia dziennikarka „Newsweeka”, wykładowczyni, redaktorka naczelna. Jej materiały były publikowane w najważniejszych pismach w kraju. Przeprowadzała wywiady z czołówką światowego kina, . z Quentinem Tarantino i Stevenem Spielbergiem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 400

Data ważności licencji: 2/9/2027

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Michałowi, Brunowi i Rodzicom

Wstęp

Paszport dla psa

Na tyłach domu Agnieszki w Bretanii jest garaż. Szczeliny między kamieniami w murze są śnieżnobiałe, mimo że wapienna zaprawa połączyła je przeszło sto lat temu. Starannie rozlokowane stoją miotły, pudła, narzędzia, dziecięce zabawki, puszki farb. Na tym tle jak eksponat muzealny wygląda zgrabny rower marki Peugeot koloru liliowego – podarunek od Krzysztofa Kieślowskiego dla nastoletniej Kasi Adamik.

Vis-à-vis bramy garażowej, na drewnianych półkach sięgających do samego sufitu, stoją segregatory i teczki.

Jest jesień 2020 roku. Mijają właśnie dwa lata od tego tygodnia, który spędziłam z Agnieszką w Berkeley. Dwa lata od chwili gdy – jeszcze nie wiedząc, że skończy się to tą książką – zaczęłam wyprawę w przeszłość, wzdłuż linii jej życia.

To miało być kilkudniowe spotkanie: znajomy polecił mnie kuratorce muzeum sztuki w miasteczku akademickim w Kalifornii do poprowadzenia z Agnieszką podczas retrospektywy jej filmów sesji Q&A. Tylko że pytania i odpowiedzi nigdy nie kończyły się tam, w sali kinowej Berkeley Art Museum and Pacific Film Archive. Ten wyjazd przerodził się w jedną długą rozmowę. Trwała przy śniadaniach i kolacjach, podczas spacerów po tętniącym studenckim życiem Berkeley, gdy jeździłyśmy do San Francisco.

Potem, gdy już oficjalnie zbierałam materiały do tej książki, zmieniałyśmy tylko scenerię, a rozmowa trwała. Portret Agnieszki nabierał konturów. Kolejne osoby z jej życia, z którymi przeprowadzałam wywiady, dodawały nowe detale.

*

W Bretanii wdrapuję się na skrzynię w garażu i sięgam po pierwszy z brzegu segregator.

Czy ktoś wiedział, że pisała wiersze? Przyjaciele z tamtych lat? Jej bliscy? Pewnie tak, chociaż żadne z nich – ani były mąż, ani siostra, ani znajomi – nie mówią o tym, gdy się spotykamy, a mnie zwyczajnie nie przychodzi do głowy, by o to zapytać. W żadnym z setek, a może tysięcy artykułów o Agnieszce, które przestudiowałam, robiąc research, nie znalazłam ani śladu informacji na ten temat.

*

Tymczasem przez pierwsze lata pobytu we Francji przelewała na papier gorzkie obserwacje z życia na emigracji oraz pozbawione sentymentalizmu wspomnienia z ludowej ojczyzny. Takie jak w wierszu zatytułowanym „List do ministra MSW”

Panie ministrze

piszę do pana w sprawie

paszportu dla naszego psa

Przeszedł wszystkie obowiązkowe

szczepienia

nie jest rasowy

Je tylko mięso

Nieprzyznanie paszportu muszę

uważać za złośliwość

lub przeoczenie

bowiem państwo nie ma

żadnego interesu w zatrzymywaniu

go w granicach kraju

Pies nie ma jeszcze roku

Jako właściciel

mam obowiązek myślenia

o jego przyszłości

Jeśli spotka go kolejna odmowa

Przykro mi ale

(Proszę nie traktować tego

jak szantaż)

Będę zmuszony go uśpić1.

*

Czego jeszcze nie wiem o Agnieszce Holland? O co jej dotąd nie pytano? Albo pytano, zakładając jednak, że historia jest znana. Że jej praski okres, włącznie z aresztowaniem i więzieniem, został opowiedziany. Że jej młodość przeszła w cieniu tragicznej śmierci ojca. Tylko że do niedawna sama Agniesz­ka nie miała przecież pewności: tata został zamordowany czy popełnił samobójstwo?

Lata 70.? W historii zapisały się jako okres triumfu kina moralnego niepokoju, a Agniesz­ka była jedną z jego autorek. Niemal jedyną kobietą wśród mężczyzn. Dlaczego niemal jedyną? Co to zmieniało?

W latach 80. splot okoliczności politycznych i prywatnych spowodował, że zamieszkała i zaczęła pracować we Francji, wychowując samotnie córkę Kasię.

W latach 90. zamieszkała w Hollywood. Czemu wybrała Stany? Czemu nie została we Francji? Jak się wtedy żyło w Los Angeles? Jakim doświadczeniem była praca z wielkimi studiami? Prawdziwe oblicze Hollywood tamtych lat poznajemy przecież dopiero w świetle opowieści #MeToo.

Jedyne, czego byłam pewna, pracując nad tą książką, to tego, że historię Agnieszki Holland trzeba opowiedzieć od nowa.

*

Niektórzy biografowie wybierają jakiś okres w życiu – zazwyczaj najbardziej dramatyczny, czasem – gdy to możliwe – skupiający jak w soczewce esencję ich bohatera. Inni dają historii wypłynąć w rozmowie – wywiadzie rzece. Jest wtedy, siłą rzeczy, jednostronna.

fot. Jerzy Kosnik/Forum

Gdy piszę ten wstęp, Martin Scorsese pokazał właśnie na jednej z platform streamingowych swój dokument o legendarnej nowojorskiej autorce Fran Lebowitz. Siedzą, rozmawiają. Przede wszystkim o Nowym Jorku, którego jest ikoną, ale też o dzieciństwie Lebowitz w Morristown lat 50., o młodości i starzeniu się, o książkach, filmach i nowych technologiach, o społeczności LGBT, której jest częścią. Kamera to rejestruje. Są w tym kilkugodzinnym miniserialu sceny, które zdradzają więcej o bohaterce, niż dałoby się opowiedzieć w opasłej książce. Po seansie łapię się jednak na tym, że o przebiegu życia Lebowitz nie wiem prawie nic – dostałam tylko wybrane fragmenty układanki. O jej życiu prywatnym – kompletnie nic. O błyskotliwych tekstach prasowych, które pisała – podobnie.

Coś za coś.

*

W trakcie pracy nad tą książką poznałam nieznane wcześniej fakty z dzieciństwa Agnieszki Holland. Ono jest jak słowo „Różyczka” z Obywatela Kane’a: łatwo się na nim zafiksować, trudno oprzeć się chęci analizowania wszystkiego przez jego pryzmat.

Żeby zrozumieć Agnieszkę Holland i jej dzieło, dobrze jest zwalczyć w sobie głód łatwych odpowiedzi. Albo jak ujęła to Olga Tokarczuk w swoim eseju Człowiek na krańcach świata: „wychynąć” poza swoją bańkę, w której się „zamykamy i mościmy”2.

*

Objąć jej biografię i twórczość, pół setki filmów i seriali, które nakręciła, historię życia toczącą się na dwóch kontynentach i bogatą w wydarzenia, którymi można by obdzielić wiele osób, oddać jej złożoną osobowość – to trochę jak pakować walizkę na roczną podróż. Coś się nie mieści. Wszystkiego spakować się nie da.

Co zostawić? Anegdotę, która źle się zestarzała? A może nie? Może uda się ją wcisnąć między to, kim Agniesz­ka była kiedyś, a kim jest teraz?

Co jest tak naprawdę ważne? Który fakt, który list, który wiersz, który cytat, który tekst jej autorstwa?

Oczywiście nie dowiem się, czy spakowałam do walizki to co niezbędne, zanim nie zostanie nadana.

1. Wiersz pochodzi z domowego archiwum Agnieszki Holland.
2. „Kiedyś przynajmniej próbowaliśmy ująć świat w całości, budując jego kosmologiczne i ontologiczne wizje, zadając pytania o jego sens. Lecz gdzieś po drodze zostaliśmy sproletaryzowani w podobny sposób, w jaki kapitalistyczna fabryka sproletaryzowała rzemieślników, którzy potrafili jeszcze wytworzyć cały produkt, zamieniając ich w robotników wykonujących tylko jego określoną część składową, nieświadomych całości. Proces samodzielenia się społeczności ludzkiej na bańki jest procesem niewyobrażalnej totalnej proletaryzacji. Zamykamy się i mościmy w naszej ubańkowionej sferze doświadczeń zamykającej nam dostęp do doświadczeń i myśli innych. W dodatku tak wolimy, jest nam z tym dobrze, inni – ale inni naprawdę, ci, których zrozumienie, a może samo dostrzeżenie wymagałoby wychynięcia na zewnątrz – mało nas obchodzą” – Olga Tokarczuk, Człowiek na krańcach świata, „Polityka” 2020, nr 40.

Rozdział 1

Praga

„Tutaj troszkę jak w więzieniu. Albo za granicą po prostu. Trzeba się nauczyć tu żyć. Trzeba się nauczyć samodzielności”.

Agniesz­ka Holland

– Mama twierdzi, że była przy moim egzaminie wstępnym na FAMU1. Czekając na mnie, usłyszała, jak młody, przystojny Słowak mówi: „Cholera, nie dość, że muszę rywalizować z Czechami, to jeszcze jakaś Polka się wpieprzyła”. Czy Laco, mój późniejszy mąż, jej to kiedyś opowiadał? – zastanawia się Agniesz­ka. – Musiał, przecież nie było jej ze mną na egzaminach.

Gdy odwiedzam Laca Adamika pod Warszawą, jest upalne lato 2020 roku. Ich miłosna relacja zakończyła się dawno, choć formalnie pozostawali małżeństwem do pierwszych lat XXI wieku. Adamik, Słowak z pochodzenia, jest dumnym starszym mężczyzną, szanowanym reżyserem operowym. Żeby się z nim umówić, zadzwoniłam do jego obecnej partnerki Basi Kędzierskiej. Na miejscu wita mnie właśnie ona, filigranowa, szalenie ciepła kobieta.

Przeglądam notatki, które zrobiłam przed wywiadem. Mam w nich kilka zakreślonych markerem skrótów myślowych: „stres pierwszego roku”, „ślub w maju”, „inwazja wojsk radzieckich”, „stosunki z rodziną po przyjeździe do Warszawy”, „jak Agniesz­ka znosiła szlaban na kręcenie filmów?”, „jaką była mamą?”.

Zostawiam je na później, zaczynam od najprostszych pytań.

– Pamięta pan egzamin wstępny na reżyserię?

– Były trzy słowa, które trzeba było połączyć w krótkiej pantomimie – opowiada Laco Adamik. – Miałem na pewno słowo „zegar”, a co jeszcze? Nie pamiętam. Te aktorskie ćwiczenia nie były zresztą takie ważne. Ważne było wrażenie, jakie zrobiło się na egzaminatorach, i tak zwana teczka, która zawierała fotografie, opowiadania, filmy.

*

Laco Adamik i Agniesz­ka Holland musieli zrobić wrażenie, bo dostali się na FAMU: Laco był drugi na liście, Agniesz­ka – pierwsza. Jesienią 1966 roku zaczęli studia.

Na drugim roku mówiła już doskonale po czesku. Słowacki też sobie przyswoiła, ze słuchu, nigdy się go nie ucząc. Któregoś razu ona i Laco siedzieli w knajpie na piwie ze znajomymi Słowakami, gdy Agniesz­ka nagle zaczęła mówić po słowacku.

Szybko dało się też zauważyć, że przyciąga ludzi. Gdy szła do pociągu do Polski, żegnało ją dwadzieścia osób. Z przyjaciółmi z czasów studenckich – Mileną Šajdkovą, Aritą Huckovą, Andrzejem Zajączkowskim – spotyka się zresztą do dzisiaj.

– Ja z Pragi nie spotykam nikogo – mówi Laco Adamik.

– A Koszyk? – wtrąca Basia Kędzierska.

– Koszyk, racja. Z nim się niekiedy spotykam. Czy rozmawiała pani już z Andrzejem Koszykiem?

Praga, druga połowa lat 60. Agnieszka na Moście Legií (dawniej 1 Maja). W tle Café Slavia i siedziba FAMU.

fot. Andrzej J. Koszyk

Tęsknię

– Gdy ją poznałem, mogła mieć góra szesnaście lat. Była dla mnie wtedy, powiedzmy sobie szczerze, gówniarą – wspomina Andrzej Koszyk. – Jej ojczym, Staszek Brodzki, był zaprzyjaźniony z rodziną Burginów, a ich syn Julek był moim serdecznym przyjacielem właściwie od piątej klasy. Kiedyś byłem u tych Brodzkich, nie pamiętam, z jakiego powodu. Szwendały się tam po mieszkaniu dwie dziewczynki, jedna mniejsza, druga większa, choć ta większa nie była wcale duża. Niezwykle podobała mi się jej twarz. Było w niej jakieś dobro – dodaje.

Koszyk studiował na FAMU, na wydziale operatorskim. Zdał na studia rok przed Agnieszką, choć jest o dziewięć lat od niej starszy.

– Jak się odnalazła na studiach? – pytam.

– Zrobiła maturę w wieku siedemnastu lat, a ja w wieku lat dwudziestu dwóch. Nie znając czeskiego, najlepiej zdała egzamin wstępny na FAMU. Miała bardzo dobre podstawy do studiów w szkole filmowej, ale na początku nikt nie brał jej na poważnie. Taka malutka, nierzucająca się w oczy. Wszyscy ją per noga traktowali. Mnie to, że malutka, wcale nie przeszkadzało, ale że taka zarozumiała, że wie lepiej i że w dodatku ma rację! A mówiąc już zupełnie serio, Agniesz­ka, w przeciwieństwie do mnie, podchodziła do studiów poważnie, wiedziała, po co tu przyjeżdża, była oczytana, znała wszystkie nowe filmy. Ja bardzo miło sobie żyłem, studiując w Pradze. Przyjemnie było być na FAMU. W międzyczasie wymyślono pigułki antykoncepcyjne, trwała rewolucja seksualna, była wolność. Pod każdym względem.

*

W listopadzie 1966 roku Agniesz­ka pisała z Pragi do swojej ciotki Hani Bielawskiej-Adamik, wówczas jeszcze Rybczyńskiej:

Trochę trudno jest z początku, kiedy człowieka zaskoczy samodzielność i w ogóle nowość tego życia tutaj. Ale potem można już żyć. Najważniejszą rzeczą jest znalezienie dobrych przyjaciół, co nie jest łatwe. Paru już mam. Przy tym teraz chętniej jakoś niż dawniej przyjaźnię się z dziewczynami. Są często mądrzejsze, dojrzalsze, a zawsze prawie mniej samolubne niż chłopcy. (…) Praca idzie mi bardzo pomału. Sądzę, że to wina tego, że jeszcze jestem oszołomiona jakby. Wszyscy mówią, że pierwszy rok w tej szkole, w tym mieście zwykle tak wygląda. Usiłuję pisać teraz scenariusz. Nie warto zresztą o tym mówić na razie (…) tęsknię (…) za ludźmi, z którymi widziałam się dość rzadko. Chodzi mi o to, że zawsze, gdy chciałam, mogłam się z nimi zobaczyć. Tutaj troszkę jak w więzieniu. Albo za granicą po prostu. Trzeba się nauczyć tu żyć. Trzeba się nauczyć samodzielności. I samotności też (o to już trudniej). Przepraszam, że taki chaotyczny ten list. Dziś mam urodziny. 18. To już coś2.

*

Gdy rozmawiam z Agnieszką o jej początkach na FAMU, używa dokładnie tych samych sformułowań co pół wieku wcześniej w liście do Hani Bielawskiej-Adamik.

– Trzeba było się przestawić psychicznie na samodzielność, samotność. Były w to wpisane depresyjne momenty, pijaństwo – mówi.

Wybrała Pragę, a nie Łódź, bo w latach 60., aby zdawać na reżyserię do Łodzi, trzeba było mieć już skończone jakieś studia. Do Pragi można było zdawać zaraz po liceum – to jej bardziej odpowiadało.

– Nie potrzebowałam dodatkowych pięciu lat na innym kierunku, żeby się przekonać do reżyserii – tłumaczy. – Ale chodziło też oczywiście o powody polityczne. Jako córka Henryka Hollanda mogłam się spodziewać nieprzyjemności na polskich uczelniach – dodaje.

FAMU w tamtym czasie było równie prestiżową uczelnią jak łódzka filmówka. Może nawet bardziej. Czechosłowackie kino było na fali. To właśnie absolwenci praskiej FAMU studiujący w tej akademii w latach 50. i 60. rozsławili je na cały świat, kręcąc oryginalne, pełne czarnego humoru filmy określane jako Czechosłowacka Nowa Fala. Charakterystyczne dla tego nurtu komediodramaty reżyserowali Miloš Forman czy Jiří Menzel. Ten pierwszy zrobił później karierę w Stanach, gdzie nakręcił między innymi Amadeusza i Lot nad kukułczym gniazdem.

*

Jest styczeń 2020 roku. Jesteśmy z Agnieszką w Pradze. Za dwa miesiące świat stanie z powodu pandemii, ale teraz praska starówka kipi życiem. Tego dnia złaziłyśmy ją wzdłuż i wszerz. Agniesz­ka uwielbia chodzić. Gdziekolwiek byłyśmy razem, zawsze chodziłyśmy na długie spacery.

W Pradze chcę zobaczyć jak najwięcej miejsc, w których wtedy bywała, które były dla niej ważne.

Zaczynamy dokładnie w tym punkcie, w którym ona zaczynała późnym latem 1966 roku.

– To ten budynek. – Agniesz­ka wskazuje palcem starą ka­mienicę.

Elewacja odświeżona beżową farbą. W prawym górnym rogu drewnianych drzwi w kolorze butelkowej zieleni, z ozdobnym portalem wisi tabliczka z numerem domu: 7. Jesteśmy na ulicy Hradební.

– Tu znalazłam się w 1966 roku, we wrześniu – opowiada Agniesz­ka. – Akademik był koedukacyjny.

Weszła raz do łazienki, a tam, na drabince, chłopak z dziewczyną uprawiają seks. To był czas, gdy już była pigułka antykoncepcyjna, a jeszcze nie było epidemii AIDS.

– Seks nie wiązał się z poczuciem zagrożenia – mówi mi Agniesz­ka.

*

W Pradze zaliczyła cztery przeprowadzki. Z Hradební na Strahov, ze Strahova na Podolí, potem na Haštalské námĕstí, stamtąd na Zahradní Město. Na Strahov przeprowadziła się, bo tam mieszkał Laco. Z Wietnamczykiem. Ona zamieszkała z Czeszką z politechniki. Nazywała się Bożenka, jeździła na weekendy do domu i miała akwarium. Stało na szafce między łóżkami. Za każdym razem kiedy Laco przychodził, wychlapywali wodę na cały pokój, bo łóżka były strasznie wąskie.

„Mam Laca i to jest dla mnie wielkie szczęście. Szkoda, że go nie poznałaś”3 – napisała Agniesz­ka w liście do Hani Rybczyńskiej w grudniu 1967 roku.

*

Strahov to nie był akademik uczelni artystycznych. Wyrzucili ich. W kolejnym, żeńskim, Agniesz­ka miała duży pokój, który dzieliła z Hiszpanką. Laco zaczął przychodzić tak często, że w końcu prawie tam zamieszkał. Ktoś na nich doniósł. Znowu przeprowadzka.

Laco mieszkał w akademiku na placu Haštala, Agniesz­ka więc wprowadziła się tam na waleta. Na dole była stołówka studencka i nie musiała kombinować, żeby dostać się do pokoju. Spokojnie mijała portiernię, udając, że idzie do stołówki. Pokój miał też wadę – mieszkali w nim we czworo: kuzyn Agnieszki Jurek Kowal­ski, Słowak Ivan Štípala, ona i Laco.

– Na wąskim łóżku spaliśmy we dwójkę. Nie wiem, jak ci koledzy to znosili – opowiada.

W końcu udało im się zdobyć jednopokojowe mieszkanie na przedmieściach, na osiedlu Zahradní Město, czyli w Mieście Ogrodów.

Z Lacem sprawy potoczyły się błyskawicznie. Agniesz­ka miała ledwie dziewiętnaście lat, gdy w środku Praskiej Wiosny, w drugim semestrze drugiego roku studiów, poszli do urzędu stanu cywilnego. Stamtąd pojechali tramwajem do ich mieszkania w Mieście Ogrodów.

Impreza ślubna była kameralna. Z rodziny nie wziął w niej udziału nikt poza bratem Laca Pistą, który też mieszkał w Pradze, i kuzynem Agnieszki Jurkiem Kowalskim. Nie przyjechała mama Agnieszki Irena Rybczyńska – nie otrzymała na czas pozwolenia na wyjazd, ani jej młodsza siostra Magda. Sukienka ślubna dotarła do Agnieszki kompletnym fartem. Znajoma Rybczyńskiej, Arita Hucková, Czeszka, która mieszkała w Pradze, towarzyszyła akurat mężowi, który był fotografem, w podróży służbowej do Polski – fotografował Wyścig Pokoju. Z Rybczyńską spotkały się na dworcu w Katowicach – dzięki temu sukienka w ostatniej chwili dotarła do Pragi.

W tamtych czasach śluby, zwłaszcza miejskie, nie były huczne – młodzi często do urzędu szli w towarzystwie samych świadków, bez krewnych. Poza tym dla rodziny Agnieszki wyprawa do Pragi wiązałaby się z wielogodzinną podróżą pociągiem oraz wcześniejszym załatwieniem wkładek paszportowych. Rodzina Laca też mieszkała bardzo daleko od Pragi – prawie przy granicy słowacko-austriackiej. Przyszło za to mnóstwo ludzi ze studiów, znajomi i wykładowcy, między innymi Karel Kachyňa.

Zdjęcia robił Miroslav Hucek, słynny czeski fotografik. I Jurek Kowalski, który studiował na wydziale operatorskim.

Jedno zdjęcie szczególnie zapadło mi w pamięć. Plan pełny. Laco w garniturze śmiało stawia krok naprzód. Agniesz­ka w kusym płaszczyku, bardzo długie, gęste włosy ma uczesane w koński ogon, w jednej ręce trzyma bukiet, w drugiej ściska dłoń Laca. Też dziarsko stawia krok naprzód. Tyle że jej przód to jego tył, i na odwrót. Ona chce iść w jednym kierunku, on – w przeciwnym. Tak było też później w ich związku.

*

Pierwszy rok reżyserii na FAMU zaczynało się od nakręcenia etiudy kamerą 8-milimetrową. Zadanie nazywało się „postęp pracy”.

– Chodziło o to, żeby pokazać jakiś proces – opowiada Agniesz­ka.

– To był potworny stres – wspomina Laco Adamik. – Do każdego zadania na pierwszym roku podchodziliśmy, jakby było ostatnim.

– Nie wszystko da się zweryfikować na egzaminie wstępnym, więc ten pierwszy rok był trochę jak sprawdzian – dodaje Agniesz­ka.

Z reguły na drugim roku reżyserii zostawała połowa studentów. To było brutalne podejście, ale wymuszone racjonalnymi przesłankami. Studia reżyserskie to w większości zajęcia praktyczne, na których są potrzebne kamery, lampy, a sprzęt był wtedy horrendalnie drogi. Pedagodzy z FAMU musieli więc zrobić ostrą selekcję studentów, żeby można było finansować ich kilkuletnią edukację.

Agnieszka i Laco, dzień ślubu, Praga 1968 rok. Ona chce iść w jednym kierunku, on – w przeciwnym. Tak było też później w ich związku.

fot. Miroslav Hucek/Archiwum Agnieszki Holland

Laco Adamik opowiedział mi pewną historię, która pokazuje, jak dobrze Agniesz­ka radziła sobie w sytuacji ostrej konkurencji. Spacerowali któregoś dnia we dwoje po mieście i Agniesz­ka zauważyła mężczyznę, który nadmuchiwał balony. Natychmiast wzięła do ręki małą kamerę. Kręciła może minutę. Raz-dwa i film był gotowy.

Kręcenie przychodziło jej naturalnie: nie miała typowych wątpliwości początkującego artysty – dobrze wiedziała, co jest tematem i gdzie ma postawić kamerę. Tymczasem Laco tak się ociągał z etiudą na ósemce, że Karel Kachyňa, opiekun ich roku, o mało nie wyrzucił go ze studiów.

– Kachyňa był utalentowany i inspirujący, ale ostentacyjnie zimny w kontaktach ze studentami – wspomina Agniesz­ka. – Najszlachetniejszy z wykładowców wydawał mi się Evald Schorm, wówczas asystent na FAMU. Nie miałam wprawdzie z nim zajęć, ale się zaprzyjaźniliśmy. Szczególnie ceniłam jego Powrót syna marnotrawnego i Odwagę na co dzień. Alena Karešová świetnie prowadziła zajęcia ze sztuki aktorskiej. Elmar Klos był szalenie akademicki, konserwatywny, więc ciągle go prowokowałam – dodaje.

Była najmłodsza na roku, miała inne niż Czesi usposobienie. Czesi lubią tragikomizm, ale humor Agnieszki bywał po prostu wisielczy. W ramach zajęć z Elmarem Klosem chodzili na przykład po Pradze i w różnych miejscach mieli wymyślać, jaką scenę można by rozegrać w danej scenerii. Dokądkolwiek poszli, Agniesz­ka powtarzała: „Tutaj można by strzelać”.

*

Na pierwszym roku zrobiła ćwiczenie fabularne na taśmie 16 mm. Nosiło tytuł „Przedpołudnie, popołudnie”. Opowiadało o dwóch braciszkach, którzy zabijają ludzi młotkiem. Przed południem starszy zmusza młodszego do mordowania ludzi, potem jedzą zupę i po południu ten młodszy przejmuje władzę.

Następny w kolejności do zaliczenia na pierwszym roku był reportaż kręcony na szesnastce. Agniesz­ka zrobiła krótki film o słynnym praskim barze Koruna.

– Tu był ten bar Koruna – wskazuje palcem, gdy stajemy na skrzyżowaniu ulicy Na Příkopě z placem Wacława.

Agniesz­ka pamięta, że była w nim atmosfera jak z Baru Świat Hrabala. Życie toczyło się niczym na bazarze na warszawskiej Pradze. Przychodzili tam biedni, pijacy, żebracy i studenci. W barze sprzedawali przepyszne kanapki – żytni chleb z mielonymi kotlecikami, bardzo dobrze przyprawionymi. Nazywały się vepřenky.

W styczniu 2020 roku nie ma już baru Koruna. W chłodne przedpołudnie na skrzyżowaniu ulicy Na Příkopě z placem Wacława gromadka ludzi czeka w kolejce pod metalową budą z fast foodem.

Po Korunie został złoty napis na wysokości pierwszego piętra szarej kamienicy. Miejsce baru zajęła popularna odzieżowa sieciówka.

Czołgi na placu Wacława

Teraz jest noc po ciężkim dniu (jak u Beatlesów), wiele dziś nie zrobiłam, ale jestem zmęczona – pisze z Pragi Agniesz­ka do Hani Rybczyńskiej 2 grudnia 1967 roku – to zapewne kwestia tego napięcia wewnętrznego, którym żyjemy; za miesiąc zacznę nakręcać film – w atelier, z aktorami, na 35 mm, czyli już dorosły prawie, tyle że krótki, ­ 10–12 minut. Przed paroma dniami skończyłam scenopis. Wydawało mi się, że jest dobry, ale teraz już nie mam tej pewności. To znaczy: myślę, że udało mi się coś tam powiedzieć, ale wątpię, czy to zrealizuję. Rzecz jeszcze do przekomponowania i dziwna psychologicznie, boję się tylko, że będzie to niezrozumiałe i sterylne. No, nic. Poza tym mam w styczniu kupę egzaminów – na większości wykładów w ogóle nie byłam. Tworzymy w roku grupę „films intelectualów”, Jirka Swoboda, mój Laco i ja. Jeśli powiodłoby się nam coś zrobić… Nie masz pojęcia, jak bardzo chcę robić film i jak mało umiem to robić. Ale o tym wszystkim kiedy indziej4.

Scenopis, o którym wspomina w liście, opowiadał o kazirodczej miłości brata i siostry – zrealizowała go jako ćwiczenie na drugim roku.

Film zaś, który miała zacząć „nakręcać w atelier”, „z aktorami”, „już dorosły, tyle że krótki”, to wspaniały Grzech Boga, który jakiś czas później zainteresuje Wajdę na tyle, by przyjąć młodą kobietę po studiach w Czechosłowacji do nowo powstającego Zespołu X.

Grzech Boga bazuje na utworze Izaaka Babla i opowiada historię pokojówki imieniem Arina. Dziewczyna zachodzi w ciążę, a ojciec dziecka zostaje wcielony do wojska. Arina postanawia zwrócić się o pomoc do Boga. Ten w odpowiedzi zsyła jej anioła, którego kobieta nieumyślnie przygniata w łóżku wielkim ciążowym brzuchem.

Praga, rok 1968 – za kamerą Agnieszka Holland, obok Jerzy Kowalski. Plan zdjęciowy filmu dyplomowego Agnieszki Grzech Boga.

fot. Andrzej J. Koszyk

– Przyglądałem się jej, gdy kręciła Grzech Boga, a przy okazji zrobiłem parę zdjęć – opowiada Andrzej Koszyk. – Dziś bardzo nie lubi być fotografowana, zwłaszcza na planie, ale wtedy jej to nie przeszkadzało. Zresztą starałem się robić to najdyskretniej, jak potrafiłem.

To było ponoć fascynujące obserwować, z jaką łatwością wchodzi w ten zawód. Mając dwadzieścia lat, autentycznie była szefem przedsięwzięcia. Była doskonale przygotowana do filmowania, nie miała żadnych wątpliwości, dokładnie wiedziała, co ma być zrobione.

– Jej sposób bycia automatycznie wywoływał respekt – opowiada Andrzej Koszyk.

Grzech Boga został nakręcony jako ćwiczenie atelierowe na trzecim roku, ale Agnieszce przyjęli ten film jako dyplom. Chodziło o przyspieszenie jej absolutorium, żeby mogła wrócić do Polski. Na początku 1970 roku wylądowała bowiem z powodów politycznych w praskim więzieniu.

To jeden z tych momentów, gdy wiatr historii dosłownie zdmuchnął jej życiowe plany.

Mam przed sobą kopię pisma z 29 września 1969 roku, skierowanego z warszawskiego Biura „C” Ministerstwa Spraw Wewnętrznych do Naczelnika Wydziału VIII Departamentu I.

Podpisany pod dokumentem Naczelnik Wydziału I ppłk K. Piotrowski zawiadamia w nim, że obywatelka Adamik Agniesz­ka (z domu Holland), córka Henryka, urodzona 28 listopada 1948 roku, ubiega się o zmianę obywatelstwa na czechosłowackie5.

Chcieli z Lacem zostać w Czechosłowacji na stałe, tam mieć dom, dzieci, pracę.

– W Pradze mieliśmy przyjaciół, czeskie kino mnie fascynowało – opowiada Agniesz­ka. – Trzy filmy, które wywarły na mnie największe wrażenie, gdy decydowałam się na studia filmowe, to były właśnie filmy czeskie: Diamenty nocy Jana Němca, Powrót syna marnotrawnego Evalda Schorma i Intymne oświetlenie Ivana Passera. Ceniłam ponadto Miloša Formana, Věrę Chytilovą. Dla mnie to, co osiągnął film czeski w swoim najlepszym okresie, to były szczytowe osiągnięcia europejskiego kina w ogóle. Czeska Nowa Fala była bardzo wyrazista, moim zdaniem lepsza od francuskiej Nowej Fali i neorealizmu włoskiego. Jesienią sześćdziesiątego dziewiątego roku jeszcze nic nie wskazywało na to, że wraz z postępującą normalizacją kinematografia w Czechach tak drastycznie się załamie – dodaje.

*

– Tam się zaczęła rewolucja sześćdziesiątego ósmego roku. – Agnieszka pokazuje mi palcem miejsce w oddali.

Na horyzoncie majaczy klasztor na Strahovie i jego ogrody. Teraz, zimą, drzewa są łyse. W powietrzu unosi się mgła.

– Ta płaszczyzna to stadion Spartakiady. A te domy to akademiki. – Wskazuje budynki, które z daleka wyglądają jak domki z kart.

W grudniu 1967 regularnie wysiadała w nich elektryczność, były przerwy w dostawie wody. Studenci mieli dość, nie wytrzymali i wyszli protestować, zaczęli palić skrypty na placu przed akademikami.

– Za co spałowała ich policja – wspomina Andrzej Koszyk. – Nie milicja, nie przejęzyczyłem się. W Polsce była milicja, a w Czechach policja. W komunistycznej Czechosłowacji to była pierwsza tego typu demonstracja. Na posiedzeniu plenum Dubčeka wybrano na pierwszego sekretarza, a Novotný pozostał prezydentem. Dopiero kilka tygodni później na prezydenta wybrano generała Svobodę, a Novotný odszedł w przeszłość. To wtedy Dubček zapowiedział, że będziemy w Czechosłowacji robić „socjalizm z ludzką twarzą”.

1 maja 1968 roku, by wyrazić solidarność z ofiarami stłamszonych siłowo protestów studenckich w Warszawie i innych polskich miastach, polscy studenci praskiej FAMU zorganizowali marsz pod polską ambasadę. Agniesz­ka szła w pierwszym szeregu. Obok niej maszerowali między innymi Andrzej Zajączkowski, Laco Adamik, Jerzy Kowalski, a z nimi ich czescy znajomi, tacy jak Zuzana Blühová i Milena Šajdková.

W Pradze panowała wówczas niezwykła artystyczna atmosfera. Teatr przeżywał apogeum. Otomar Krejča robił kultowe przedstawienia.

– Pamiętam ten krótki okres jako rodzaj niezwykłego przebudzenia czeskiego społeczeństwa, które wcześniej było niczym w letargu – opowiada Agniesz­ka.

Nagle zaczęły działać teatry studenckie, pojawiło się mnóstwo ciekawych kapel, zaczęto wydawać zakazaną literaturę. Jednocześnie charakter demonstracji ulicznych, które zaczęły się regularnie odbywać, wydawał się inny niż tych, które przetaczały się przez Polskę. Bardziej ludyczny, radosny.

– Wszystko skończyło się gwałtownie rankiem dwudziestego pierwszego sierpnia – wspomina Agniesz­ka.

Początek interwencji wojsk Układu Warszawskiego wyglądał jak wojna: przez miasto jechały czołgi, słychać było strzały, radio cały czas nadawało tylko informacje. Ludzie niszczyli drogowskazy, żeby Rosjanie nie mogli się zorientować, dokąd jadą.

Około szóstej rano do drzwi mieszkania Agnieszki i Laca zaczęła się dobijać sąsiadka.

– Przeraźliwie krzyczała – wspomina Laco.

– Plotła kompletnie od rzeczy. Że bomby, że Niemcy zaatakowali, a Rosjanie już stoją na wschodniej granicy i czekają – mówi Agniesz­ka.

Na placyku pod ich oknem, gdzie był mały sklep spożywczy, ustawiła się kolejka. Laco z Agnieszką zerwali się z łóżka i pojechali natychmiast do centrum Pragi.

Obraz czołgów na placu Wacława był po prostu surrealny. Ludzie spontanicznie wskakiwali na pancerze z czym popadło, tłukli w nie motykami, żeby przebić baki z paliwem. W pewnym momencie padły strzały.

Agniesz­ka bardzo się dziwiła swojej reakcji: Laco się przestraszył, chciał ją schować, wciągnąć w jakąś bramę, a ona odruchowo się wyrywała. Podbiegła pod radio, gdzie wybuchła strzelanina. Chciała widzieć wszystko z bliska, być świadkiem zdarzeń. Udzieliła się jej euforia tłumu, wydawało jej się, że ten zryw i opór ludzi musi zadziałać. Dopiero kiedy na ulicy usłyszała z głośnika Dubčeka opowiadającego łamiącym się głosem o podpisanym w Moskwie „protokole moskiewskim”, który oznaczał całkowitą kapitulację, rozpłakała się. Zrozumiała, że już jest po wszystkim. Praska Wiosna dobiegła końca.

*

– Nie pamiętam, żeby wcześniej polityka Agnieszkę interesowała – opowiada Laco Adamik.

– Nie, w ogóle nie żyłam polityką jako młoda osoba – przyznaje Agniesz­ka.

W jej rodzinnym domu zawsze toczyły się długie rozmowy o polityce partyjnej. Wydawały jej się nudne, wyjaławiające emocjonalnie.

– Nic z nich nigdy nie wynikało – mówi.

Gdy zaczęła się inwazja, na studiach miała właśnie kręcić na zaliczenie dokument. Zrobiła film o tym, jak to jest być Polką w Pradze po interwencji wojsk Układu Warszawskiego6.

– Po sierpniu sześćdziesiątego ósmego Agniesz­ka stała się totalnie politycznie zaangażowana – opowiada Laco Adamik.

– Było jej strasznie wstyd, że Polska wzięła udział w interwencji – wyjaśnia Andrzej Koszyk. – Jak nam wszystkim, Polakom w Pradze.

– Przyłączyłam się do strajku studenckiego, wybierano mnie do różnych ciał przedstawicielskich, zdobyłam pewien autorytet – wspomina Agniesz­ka.

Pierwsze kłopoty z tego powodu zaczęły się zimą 1968 roku.

Agniesz­ka, Jurek Kowalski i Andrzej Koszyk pojechali do domu na Boże Narodzenie. Już na granicy zabrali im wkładki paszportowe umożliwiające swobodny przejazd między Polską a Czechosłowacją.

– Powiedzieli wam, dlaczego to robią? – pytam Andrzeja Koszyka.

– Parę tygodni wcześniej był donos na nas, to znaczy list z konsulatu.

Osiemnaście zarzutów. Oskarżano ich między innymi o kontakty z zachodnimi mediami, o udział w antypolskich demonstracjach.

– A na samym końcu było napisane: „Wszyscy troje są pochodzenia żydowskiego” – wspomina Koszyk. – Ja akurat nie jestem Żydem – dodaje. – Ale jakie to ma znaczenie? Cała ta sprawa była po prostu absurdalna i wyssana z palca.

Znajduję ten donos. Złożony w Warszawie 26 listopada 1968 roku. Źródło: „Paweł Kański”, przyjął: Zbigniew Stefanek.

„W dniu 23 listopada br. przebywałem z krótką wizytą w Pradze na zaproszenie studentów bułgarskich studiujących w tamtejszej uczelni filmowej. (…) Grupa studentów z Polski w ocenie moich rozmówców to bez wyjątku Żydzi, którzy dostają się na tę uczelnię raczej dzięki jakiemuś systemowi poza egzaminacyjnemu. (…) Większość z tych studentów, obawiając się cofnięcia paszportów, nie wróciła na okres wakacji do kraju. (…) Żadna grupa obcych w Pradze nie działa tak ostro i w zorganizowanej formie. (…) Z ramienia studentów polskich Akademii Filmowej – a mówi się też, że z ramienia całej studenterii obecnej w Pradze – w Komitecie Praskim zasiada studentka Wydziału Operatorskiego7 o nazwisku Holland, imienia nie znam”8.

Cztery dni później, 30 listopada 1968 roku, w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych zapada postanowienie o „założeniu rozpracowania operacyjnego”:

„Ja płk. Zdzisław Kokosza – inspektor, rozpatrzywszy materiały dotyczące

1) Zajączkowski Stefan Andrzej

2) Koszyk Andrzej Jerzy

3) Holland Agniesz­ka Irena

4) Kowalski Jerzy

5) Wronowski Włodzimierz Andrzej

stwierdzam, że wymienieni wyjechali prywatnie do CSRS i są aktualnie studentami »FAMU« w Pradze. Cała ta grupa brała udział w demonstracji przed Ambasadą PRL w Pradze. Występowali wraz z Czechami przeciwko wojskom Układu Warszawskiego. (…) Wnoszę o założenie rozpracowania operacyjnego kryptonim »MUFAR«”9.

*

Machina śledztwa w ich sprawie ruszyła i przez kolejne trzy miesiące Agniesz­ka, Jurek Kowalski i Andrzej Koszyk, pozbawieni dokumentów, które umożliwiały im podróżowanie, nie mogli wyjechać do Czechosłowacji.

Udało im się w końcu wrócić do Pragi tylko dlatego, że krewni uruchomili wszystkie znajomości. Matka Jurka Kowalskiego w Kancelarii Przewodniczącego Rady Państwa, ojciec Andrzeja Koszyka kontakty z czasów, gdy pracował w Centralnym Urzędzie Planowania, Irena Rybczyńska i Stanisław Brodzki wśród znajomych dziennikarzy.

– No i oddali nam finalnie te wkładki – opowiada Andrzej Koszyk.

Ale Praga, do której wrócili po tych trzech miesiącach, to było już zupełnie inne miasto.

Dwa tygodnie po Nowym Roku, 16 stycznia o godzinie szesnastej, trzymając w rękach dwa kubły z benzyną, pod Muzeum Narodowe na placu Wacława podszedł student praskiego Uniwersytetu Karola Jan Palach. Zdjął płaszcz, wylał na siebie oba wiaderka łatwopalnej cieczy, potarł zapałkę o draskę i stanął w płomieniach.

Cytowany wcześniej „Paweł Kański” znowu napisał doniesienie do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych: „Płonącego studenta ktoś przykrył paltem i nieprzytomnego odwieziono do szpitala. Do chwili jego śmierci Praga była spokojna, wyczekująca”10.

Dwudziestojednoletni Palach zmarł w szpitalu 19 stycznia.

Wiadomość o jego śmierci obiegła świat, a Praga jakby osowiała, dostosowywała się do nowej rzeczywistości. Dokładnie miesiąc po pogrzebie Palacha kolejny student, osiemnastoletni Jan Zajíc, dokonał śmiertelnego samospalenia w pasażu przy placu Wacława – w pozostawionym liście określił się jako „pochodnia numer 2”. Dotychczasowy „postępowy” I sekretarz Alexander Dubček został zmuszony do złożenia dymisji, a jego miejsce zajął Gustáv Husák, który skończył to, co zapoczątkowała interwencja wojsk Układu Warszawskiego – „normalizację”.

– Po śmierci Jana Palacha niektórzy moi czescy znajomi żyli jeszcze przez chwilę w stanie egzaltacji – opowiada Agniesz­ka. – Wierzyli, że coś się może jeszcze wydarzyć. Ale większość już się poddawała. Ludzie postawieni w obliczu ostateczności ofiary Palacha powiedzieli sobie, że w takim razie oni nie chcą być wolni. Nie będą już walczyć. Nie, jeśli ceną jest ludzkie życie. To totalne zwątpienie, które poprzedzał ostatni zryw nadziei, było w tamtych dniach powszechne. Pamiętam, jakby to było dziś, jak filozof Karel Kosík, później jeden z ideologów opozycji, wybrany do KC na tajnym zjeździe na Vysočanach, przyszedł do nas, do szkoły filmowej, na strajk studencki i opowiadał podniecony o obradach plenum partii, na których, jak mu się wydawało, opozycja coś ugrała. Im dłużej mówił, tym bardziej do niego docierało, że oni tak naprawdę nic nie wywalczyli. Nagle zrobił się blady, zamilkł na dłuższy moment, popatrzył na nas i stwierdził: „Przecież my to przegraliśmy. Wszystko jest stracone”.

Zwykła cela

Gdy w maju 1969 roku pojawili się na FAMU Maria Tworkowska i Maciej Kozłowski, współpracownicy paryskiej „Kultury”, Agniesz­ka nie miała pojęcia, że w sprawie jej i innych polskich studentów w Pradze trwa dochodzenie.

Tymczasem polska Służba Bezpieczeństwa śledziła ją od dłuższego czasu. Tworkowska i Kozłowski, wówczas dwudziestokilkulatkowie, przemycali przez granicę polsko-czechosłowacką w rejonie Tatr dokumenty dotyczące wydarzeń z marca 1968 i bieżącej sytuacji w Polsce, a także egzemplarze „Kultury” oraz książki wydawane przez Instytut Literacki. Do Pragi przyjechali prosto z Paryża, mieli z sobą matryce artykułów do powielenia.

– To były wyjęte z polskiej literatury pasaże, może ze dwadzieścia stron formatu A4, na temat wolności słowa, demokracji, praw obywatelskich – opowiada Andrzej Koszyk. – Nic groźnego, ale przecież bez cenzury, co było wtedy nie do pomyślenia.

Przyjechali pięknym citroënem DS 21. Był piątek, w kinie trwała właśnie projekcja dla studentów FAMU.

– Ktoś nagle mówi: „Słuchaj, tu jest jakiś facet i szuka Agniesz­ki Holland”. Więc ją zawołałem – wspomina Koszyk.

– Powołali się na Krzysia Zalewskiego, mojego pierwszego chłopaka – wspomina Agniesz­ka. – Gdy byliśmy parą, mieliśmy z Krzyśkiem takie wspólne powiedzonko: „Cześć, śpię jak suseł, dla susła nie ma odwrotu”.

Gdy Tworkowska i Kozłowski przywitali ją słowami: „dla susła nie ma odwrotu”, z miejsca zdobyli jej zaufanie. Nie przeszło jej przez myśl, że pomagając dwójce Polaków, może się wpakować w tarapaty. Nie prosili przecież o nic wielkiego: chcieli tylko, by pomogła im zorganizować powielacz do wydrukowania biuletynu poza cenzurą.

– Powielacz załatwiła Agniesz­ka od Josefa Ceremugi, profesora FAMU – wspomina Andrzej Koszyk. – Niestety, nie działał, więc załatwiliśmy drugi. Pewna grupa anarchistów miała własny powielacz. Udostępnili nam go na jedną noc.

Drukowali na zmianę – trzeba było przez całą noc kręcić korbą. Wydrukowany biuletyn przywieźli do Agnieszki i Laca na Zahradní Město. Laco gotował makaron, Agniesz­ka spinała strony spinaczem. Potem Kozłowski z Tworkowską pojechali z biuletynem na Słowację, gdzie mieli się spotkać z grupą taterników z Krakowa i najpóźniej za dwa tygodnie wrócić.

– Minęły trzy tygodnie, nie było ich – wspomina Koszyk. – To już było podejrzane.

– Złapano ich na polskiej granicy, wsadzono do więzienia, no i wkopali nas, mnie oraz Czechów, którzy nam pomagali – opowiada Agniesz­ka.

– Tworkowska zostawiła w Paryżu nastoletnią córkę. Więc oni do niej mówili: „Proszę pani, chce pani przez dwadzieścia lat nie widzieć swojej córki?”. Oczywiście nie chciała przez dwadzieścia lat nie widzieć swojej córki, więc zaczęła opowiadać – dodaje Koszyk.

– Z tego czasu zapamiętałam sobie aforyzm Kafki: „Psy myśliwskie jeszcze igrają na dziedzińcu, ale zwierzyna im nie ujdzie, choć teraz tak szybko pędzi już przez lasy” – mówi Agniesz­ka. – Śledzili mnie już wtedy dzień w dzień. Regularnie wzywał mnie na przesłuchania taki jeden funkcjonariusz czeskich służb, któremu mydliłam oczy jakimiś filozoficznymi dywagacjami. Nie pamiętam, ile to się ciągnęło. Ale raczej miesiące niż tygodnie. Wiedziałam, że wcześniej czy później muszą mnie zamknąć. Że to już za długo trwa. I stało się. Psy myśliwskie mnie dopadły.

*

Przyszli wcześnie rano, gdy jeszcze spała. Powiedzieli, że chcą ją zabrać na rozmowę. Coś było nie tak. Agniesz­ka była już wcześniej przesłuchiwana, przychodzili do nich do mieszkania agenci, zadawali pytania. Głównie o to, gdzie ukrywa się Andrzej Koszyk.

Tego ranka łudziła się, że zabierają ją na Bartolomějską, do siedziby służb, na kolejne przesłuchanie.

Ale policyjny samochód skręcił i pojechał przez most w przeciwną stronę.

– Wtedy sobie uświadomiłam, że to jakaś gorsza sprawa – opowiada Agniesz­ka.

– Zabrali z tobą Laca? – pytam.

– Tak. Laco jest Słowakiem, dochodzenie prowadziły polskie służby, wyłącznie przeciwko nam, Polakom, w sprawie rzekomego podżegania przez nas bratnich narodów, Czechów i Słowaków, do rewolucyjnych działań. Ale tego dnia zabrano na przesłuchanie także Laca. Posadzili nas w różnych pokojach. Ja od razu się przyznałam, a on szedł w zaparte, tłumacząc, że żadnego biuletynu poza cenzurą nie drukował. Jego szybko po tym przesłuchaniu zwolnili, mnie postawiono zarzuty.

– Tego dnia albo nazajutrz poszedłem na zajęcia bez niej – wspomina Laco. – „Gdzie Agniesz­ka?”, pytają znajomi. Mówię: „W więzieniu”. To był dla wszystkich wielki szok.

Trafiła do aresztu śledczego Ruzyně. Strażniczka, która ją przyjmowała, poniżała ją, kazała dłuższy czas stać nago, a potem dała jej ogromne spodnie dresowe bez gumki. Gdy Agniesz­ka poskarżyła się, że są za duże, strażniczka powiedziała, że tak właśnie ma być.

Pierwsze kilka dni spędziła w więziennym karcerze. Był mikroskopijny, jednoosobowy, bez okna. Gdy przenieśli ją na górę, zwykła cela – z ubikacją za zasłoną, ze stolikiem, krzesłem, oknem, półką na rzeczy – wydała jej się rajem.

Aresztowali też Andrzeja Zajączkowskiego. Więzienia udało się uniknąć tylko Andrzejowi Koszykowi. Najpierw ukrywał się w różnych mieszkaniach znajomych z Pragi, a potem przedostał się do Jugosławii.

Nie przesiedział w areszcie ani jednego dnia, za to do Polski nie mógł wrócić przez następne kilkanaście lat.

– Przyjechałem do kraju dopiero po siedemnastu latach, w maju osiemdziesiątego szóstego roku, na pogrzeb mojego ojca – opowiada.

*

Im więcej upływało czasu od tamtych wydarzeń, tym okres uwięzienia wydawał się Agnieszce dłuższy. Znalazłam wywiady, w których mówiła, że siedziała w areszcie Ruzynĕ siedem tygodni. Wspominając ten czas przy innej okazji, mówiła o prawie dwóch miesiącach. W rzeczywistości była zamknięta przez miesiąc.

Gdy poruszam ten temat z Lacem Adamikiem i pytam go, jak znosiła areszt, wydaje się niemal zaskoczony. Jakby było oczywiste, że, jak mi mówi, „Agniesz­ka była cholernie twarda”, „chodziła po spacerniaku i śpiewała pieśni rewolucyjne”.

– Jak znosiłaś to więzienie? – pytam Agnieszkę.

– Areszt ostatecznie nie trwał tak długo – odpowiada. – Przygotowywałam się wewnętrznie raczej na lata niż tygodnie.

Czeskie więzienie było dość brutalne, bo w Czechosłowacji właściwie nie nastąpiła destalinizacja. W 1970 roku mieli służbę więzienną niezmienioną od lat 50.

– Był to jakiś sprawdzian dla młodej osoby, jaką wtedy byłam – dodaje Agniesz­ka. – Mogłam zobaczyć, ile jestem w stanie wytrzymać. Ciekawe jest to, że wtedy wydawało mi się, że śledczy, który mnie przesłuchiwał, nie jest najgorszą kanalią. Opowiadałam mu o filozofii Simone Weil, o literaturze, moralności. A on tego w skupieniu słuchał. Czasem o coś zapytał.

Zachowywał się tak, jakby ją polubił. Albo jakby zrobiło na nim wrażenie, że taka młoda osoba myśli tak krytycznie. A potem, po latach, Agniesz­ka dowiedziała się od czeskich przyjaciół, że ten człowiek był absolutnie bezwzględny, że był jednym z najgorszych „psów” w ich służbach.

*

– Ten śledczy był obecny na moim widzeniu z Agnieszką i poprosił mnie, żebym do niego podszedł – wspomina Laco Adamik. – „Pan napisze podanie o zwolnienie”, powiedział mi na ucho. „Proszę pisać”, tłumaczył, „że pana zdaniem trzymanie żony w areszcie jest bezcelowe”.

Adamik to zrobił, choć nikt nie wierzył, że to coś da.

A jednak dało.

Czesi zdawali sobie sprawę z absurdu sytuacji. Zamknęli polskich studentów w czechosłowackim więzieniu za drukowanie biuletynu poza cenzurą.

Czytam tajny meldunek, który trafił do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych 25 lutego 1970 roku: „Jak wynika z informacji uzyskanych przez naszego przedstawiciela w Pradze, w najbliższych dniach mają być zwolnione z więzienia osoby zatrzymane w związku ze sprawą M. Kozłowskiego (…). Śledztwo w tej sprawie będzie kontynuowane, z tym że oskarżeni mają odpowiadać z wolnej stopy. Decyzja ta została podjęta przez I Sekretarza KC KPCZ G. Husáka, który stwierdził, że »żadne procesy nie są im teraz potrzebne, a prawicę należy rozbić politycznie«”11.

Wypuścili ją z więzienia, ale to nie był koniec perypetii Agniesz­ki ze Służbą Bezpieczeństwa.

Czeski proces ciągnął się w Pradze aż do grudnia 1971 roku – prawie dwa lata. Zaś raporty, meldunki i notatki na jej temat w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych PRL składano właściwie do końca lat 80.

W sprawie sądowej prowadzonej przeciwko Agnieszce w Pradze na ławie oskarżonych zasiedli ostatecznie razem z nią Ladislav Mravec i Helena Stachová. Dwoje młodych ludzi, których Agniesz­ka nigdy wcześniej nie spotkała. Wedle aktu oskarżenia mieli stworzyć komórkę przestępczą „Mravec a spol” – „Mravec i spółka”. Sąd pierwszej instancji skazał Mravca na osiemnaście miesięcy pozbawienia wolności, Agnieszkę na osiem miesięcy z zawieszeniem na rok. Stachová dostała osiem miesięcy z zawieszeniem na dwa lata.

1 maja 1968 roku. Studenci praskiej FAMU zorganizowali na znak solidarności z ofiarami stłamszonych protestów w Polsce marsz pod ambasadę PRL.

fot. Andrzej J. Koszyk

Wszyscy troje się odwołali. W drugiej instancji wyrok Mravca został utrzymany, Agnieszce i Stachovej zmniejszono wymiar kary do sześciu miesięcy w zawieszeniu na rok. W tym czasie Agniesz­ka była już w Polsce, debiutowała w roli asystentki reżysera na planie Iluminacji Krzysztofa Zanussiego.

– Miałam stawić się w sądzie – wspomina. – A ponieważ nie mieliśmy już z Lacem mieszkania w Pradze, nocleg zaoferował mi brat Laca, Pista.

Pista z żoną Zorką mieszkali w samym centrum miasta, na ulicy Paryskiej. Okazało się jednak, że są pewne komplikacje, bo Pista z Zorką akurat tego dnia, gdy przyjeżdżała Agniesz­ka, też mieli rozprawę sądową – zostali pozwani za nieuprawnione korzystanie z mieszkania przejętego po emigrantach, którzy jesienią sześćdziesiątego ósmego roku uciekli za granicę. Wracając z rozprawy do domu, brat Laca zaatakował sąsiada, który na nich doniósł. Przyjechała policja, zrobiła się straszna awantura.

Helena Stachová, z którą Agniesz­ka zaprzyjaźniła się w czasie procesu, odebrała ją z lotniska i powiedziała jej, że chyba nie może spać u Pisty, bo tam jest napięta sytuacja. Na wszelki wypadek zadzwoniły jednak do niego i okazało się, że policja już poszła. Pojechały więc na Paryską, gdzie gościł też inny znajomy gospodarzy, Szwed imieniem Klaus. Wypili wszyscy sporo piwa, przekrzykiwali się, Klaus nic nie rozumiał, bo nie mówił po czesku. Powiedziano mu, że pewna Polka przyjeżdża na proces, a nagle okazało się, że proces mieli też Pista z Zorką. Stachová jako jedyna w tym towarzystwie znała języki obce, Szwed pytał ją więc o różne rzeczy. W końcu zapytał, skąd ona właściwie się tu wzięła. Stachová na to: „No, ja właśnie też mam jutro proces, razem z Agnieszką”. Szwed popatrzył wokół błędnym wzrokiem i zakrzyknął: „Kafka! Kafka!”.

Przystanek pierwszy

Tutaj zrobię przystanek. Jest ich kilka w tej książce. Zatrzymuję się, by pogłębić i uporządkować pewne sprawy oraz wyjaśnić decyzje, które podejmowałam, zbierając i układając materiały.

Dlaczego zaczynam od Pragi?

Agniesz­ka wielokrotnie powtarzała w czasie naszych rozmów, że wydarzenia Praskiej Wiosny i późniejsza „normalizacja” były dla niej formujące. To tam w 1968 roku zobaczyła z bliska rewolucję, a w następnym roku przekonała się, jak ­łatwo ją stłamsić. Było to szalenie mocne przeżycie. Agniesz­ka Holland silnie zaangażowana w sprawy Polski, Europy, świata narodziła się w Pradze.

Ale zaczynam od Pragi nie tylko dlatego. Najwięcej przyjaźni zawieramy, gdy mamy dwadzieścia, dwadzieścia kilka lat, zanim otwartość i ufność ustąpią miejsca sceptycyzmowi i doświadczeniu. Chciałam odtworzyć ten proces. Zacząć od prostego pytania: jaką młodą kobietę poznałabym, gdybym spotkała Agnieszkę Holland na studiach?

Oczywiście, poznając tę filigranową dziewczynę o niepozornej fizyczności, pewną siebie, charyzmatyczną, chociaż samotną idealistkę i romantyczkę gotową do małżeństwa w wieku dziewiętnastu lat, nie miałabym zielonego pojęcia, jak to się stało, że krok po kroku zmieniała się w kobietę, która usiądzie naprzeciwko jednego z najgorszych „psów” w czeskich służbach i zacznie mu opowiadać o Simone Weil.

No właśnie, jak?

1. FAMU – Filmová a televizní fakulta Akademie múzických umění v Praze – Wydział Filmowy i Telewizyjny Akademii Sztuk Scenicznych w Pradze.
2. List pochodzi z domowego archiwum Hanny Bielawskiej-Adamik.
3. List pochodzi z domowego archiwum Hanny Bielawskiej-Adamik.
4. List pochodzi z domowego archiwum Hanny Bielawskiej-Adamik.
5. Dokument pochodzi z prywatnego archiwum Agnieszki Holland.
6. Ten film zaginął. Negatyw Agniesz­ka zostawiła na przechowanie u praskiego kolegi, który przestraszył się, gdy ją aresztowano, i wyrzucił taśmę do śmietnika.
7. Agniesz­ka studiowała na wydziale reżyserii.
8. Doniesienie z 26 listopada 1968 (materiały MSW) pochodzi z domowego archiwum Agnieszki Holland.
9. Postanowienie z 30 listopada 1968 (materiały MSW) pochodzi z domowego archiwum Agnieszki Holland.
10. Doniesienie z 24 stycznia 1969 (materiały MSW) pochodzi z domowego archiwum Agnieszki Holland.
11. Meldunek z 25 lutego 1970 (materiały MSW) pochodzi z domowego archiwum Agnieszki Holland.

Rozdział 2

Mama

„W naszej rodzinie wszystko stoi na silnych kobietach. Babcia Renia jest niekoronowaną królową tego klanu”.

Gabrysia Łazarkiewicz-Sieczko

Na piętrze kamienicy wynajętym w Krakowie na Zyblikiewicza mieszkało ich dziesięcioro. Kazimierz i Petronela, ich dwóch synów, Michał i Ignaś, oraz pięć córek. Najstarsza miała na imię Maria, druga Teofila, nazywana w skrócie Tolą, potem była Hanka i dwie najmłodsze: Apolonia i Weronika, zwana przez wszystkich Zionią.

Mieszkał z nimi też Sybirak Staszek Ziajko, który jeszcze w Starym Konstantynowie na Wołyniu zakochał się w Marii z wzajemnością i do Krakowa przyjechał już jako mąż najstarszej z sióstr Kowalczewskich.

12 listopada 1918 roku Petronela wyszła rano do banku i nie wracała do późnego wieczora. Gdy pojawiła się wreszcie w drzwiach mieszkania, oznajmiła rodzinie, że stracili cały majątek.

*

Tragiczna historia przodków Agnieszki jest bardzo ważna, bo miała ogromny wpływ na dzieciństwo jej mamy i w efekcie także na jej własne, a nigdy dotąd nie została tak naprawdę zgłębiona ani opowiedziana.

Pradziadek Agnieszki Kazimierz Kowalczewski był Galicjaninem, poddanym Franciszka Józefa. Jako młody mężczyzna pojechał na Wołyń, do Starego Konstantynowa, i tam poznał Petronelę, rodowitą Wołyniankę. Ożenił się z nią, założył pracownię krawiecką i szył dla okolicznej arystokracji. Pakował na wóz czeladników, bele jedwabiu i atłasu, które kupował w Berlinie albo w Wiedniu, i jechał na miesiąc w podróż. Do Potockich i Radziwiłłów, do Sanguszków i Woronieckich.

Wkrótce Kowalczewski stał się znanym w całej guberni wołyńskiej przedsiębiorcą. Słynął także z tego, jak manifestował swoją polskość.

W rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 maja wkładał odświętne ubranie, przypinał biało-czerwoną wstążkę i idąc do kościoła, intonował Rotę. Głos miał piękny i donośny. Jeszcze w Krakowie, gdzie się urodził, śpiewał w chórze w kościele Mariackim.

Do wiosny 1917 roku Kowalczewskiemu i jego rodzinie powodziło się bardzo dobrze.

Na dole po lewej Hania Kowalczewska z córką Ewą, po prawej Maria Kowalczewska z córką Janią. U góry Weronika Kowalczewska i syn Marii, Michał.

Archiwum Agnieszki Holland

O wydarzeniach roku 1917 na Wołyniu, a konkretnie w Starym Konstantynowie, pisze Zofia Kossak-Szczucka w Pożodze: „Pamiętam owe pierwsze dni marcowe 1917 roku. Zabłoconą i niechlujną ulicą Starego Konstantynowa przeciągał pierwszy »pochód wolnościowy«. (…) Rzecz dziwna i dziwna głupota: inteligencja, ta sama, której rewolucja napisała w następstwie straszny wyrok śmierci, przyjęła przewrót z entuzjazmem i radośnie; chłopi, którym otworzyć miała nową erę – nieufnie i pogardliwie (…). Każda chata żyła życiem gorączkowym, rozbita na parę obozów, zwalczających się namiętnie. Spokojny, rozważny żywioł starych gospodarzy opierał się biernie, tamował ruch, ale powoli ulegał i pozwalał unosić się młodym. (…) Wtedy objeżdżając tak ciche na pozór pola, można było słyszeć, wsłuchawszy się duszą, ochrypły głos Nizin, wołający o Głodzie Ziemi (…). Z chat, domów, płotów, podwórzy i przyzb bielonych wznosił się w górę i rósł jeden jęk, jedno skamlenie pożądania: Ziemi! Ziemi!”1.

*

Pradziadek Agnieszki nie miał wprawdzie ziemi, ale miał majątek. Bolszewiccy żołnierze przyszli nocą, zabrali go i zamknęli w więzieniu. Nikt z potomków dokładnie nie pamięta, jak długo był uwięziony. W każdym razie wystarczająco długo, by w wilgotnej, zimnej celi zapaść na galopujące suchoty, jak kiedyś nazywano gruźlicę.

Był już bardzo chory, gdy prababci Petroneli udało się go wykupić od bolszewików. Było jasne, że nie mogą dłużej zostać na Wołyniu. Sprzedali więc resztki majątku, co się dało, zabrali z sobą, i ruszyli do Galicji – do domu.

Wydawało się, że ich sytuacja finansowa jest zabezpieczona. Wszystkie pieniądze, jakie zarobił na Wołyniu, Kowalczewski latami przesyłał do banku z siedzibą w Krakowie. Bank był oczywiście austriacki.

Tola Rybczyńska z domu Kowalczewska, babcia Agnieszki Holland.

Archiwum Agnieszki Holland

Gdy 11 listopada Polska odzyskała niepodległość, cały jego majątek przejął austriacki rząd. To był szok, z którego już się nie otrząsnęli. Rodzina znalazła się w fatalnej sytuacji finansowej. Gdyby Kowalczewski był na siłach, zawalczyłby pewnie o te pieniądze, ale od powrotu do Krakowa jego stan zdrowia z dnia na dzień się pogarszał. Zmarł, zostawiając żonę z szóstką nieusamodzielnionych dzieci – tylko najstarsza Maria była dorosła i miała męża. Sprawy w domu zaczęły się tragicznie komplikować. Zwłaszcza dla młodszych córek. Michaś i Ignaś uczyli się w szkole rzemieślniczej, wiadomo było, że po jej ukończeniu znajdą zatrudnienie w fabryce. Ale dla dziewcząt ze zubożałych domów w tamtych czasach jedyną drogą było wyjście za mąż za kogoś o stabilnej pozycji finansowej.

Apolonia i Weronika na zamążpójście były jednak za młode.

Najmłodszą z sióstr Kowalczewskich z bólem serca oddano do zakonnic. Był to niby sierociniec, ale warunki były klasztorne. O piątej rano pobudka na nabożeństwo, w ciągu dnia modły. Dyscyplina i brak czułości. Weronika została u zakonnic do szesnastego roku życia – siedem długich lat.

*

Chyba w tym właśnie momencie, gdy Zionia trafiła do zakonnic, losy sióstr zaczęły się tragicznie plątać.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

1. Zofia Kossak-Szczucka, Pożoga, Warszawa 1996, s. 19 i 21.

Rozdział 3

Tata

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 4

Debiuty

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 5

Małżeństwo

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 6

Opancerzanie

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 7

Komuna

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 8

Emigracja – początki

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 9

Kobieta samotna

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 10

Zostać czy wracać?

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 11

Nominacja

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 12

Hollywood

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 13

Europa, Europa

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 14

Kopciuszek

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 15

Pomiędzy

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 16

Odcinki

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 17

Klan

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 18

Klucze

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 19

Obywatelka A.H.

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 20

Intymne manifesty

Dostępne w wersji pełnej

Zakończenie

Przedwczesny paszport w dorosłość

Dostępne w wersji pełnej

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej

Indeks osób

Dostępne w wersji pełnej

Projekt okładki

Katarzyna Ewa Legendź

Fotografia na okładce

Rafał Masłow

Redaktor prowadzący

Damian Warszawski

Opieka redakcyjna

Anna Szulczyńska

Adiustacja

Bogumiła Ziembla

Korekta

Barbara Gąsiorowska

Katarzyna Onderka

Indeks

Artur Czesak

Copyright © by Karolina Pasternak

Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2022

ISBN 978-83-240-6472-4

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk