Holandia. Presja depresji - Marek Orzechowski - ebook

Holandia. Presja depresji ebook

Marek Orzechowski

4,4

Opis

Nowa książka autora "Belgijskiej melancholii"

Depresja, tamy, wiatraki, poldery i po horyzont pola tulipanów, tolerancja, pełen luz, sex and drugs… Zapytani o Holandię te skojarzenia wymienimy bez wahania. Taką Holandię chcemy widzieć: nowoczesną, w której wszystko wolno, tętniącą życiem, wielokulturową, zanurzoną w globalnym świecie. I to jest możliwe w każdej chwili. Koninkrijk der Nederlanden, Królestwo Niderlandów, jak oficjalnie się nazywa, nie leży przecież gdzieś daleko. Ale to tylko zewnętrzna warstwa, pisze Marek Orzechowski. Holandie są dwie. Obie pociągające. Jedna, ta wprost z widokówki, druga skryta między wodą i tamami. Inna od innych. Ukształtowana przez naród mistrzowskich budowniczych tam i krajobrazów, śmiałych żeglarzy-odkrywców i bezwzględnych kupców.

 

O niej także opowiada ta książka. O surowych warunkach egzystencji i walce z wodą. O tym, jak w ciągu wieków zahartowały one Holendrów i uczyniły z nich ludzi nawykłych do wspólnego działania, wytrwałych, upartych, oszczędnych aż do skąpstwa, tolerancyjnych, ale i niedostępnych. Woda to od zawsze był ich największy wróg i najważniejszy sojusznik. Nic dziwnego, że mówią o swoim kraju Kikkerlandje, Żabi Kraj. Jakby brali go lekko – na przekór genetycznemu przymusowi, by we wszystkim być najlepszym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 615

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (9 ocen)
5
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
beatakuczekmaruta

Nie oderwiesz się od lektury

znakomita książka, przekrój przez historię, geografię, kwestie społeczne, wartko i ciekawie napisana
00

Popularność




Projekt okładki: Jacek Szewczyk

Redaktor serii: Halina Hałajkiewicz

Opracowanie indeksu: Katarzyna Szajowska

Redakcja techniczna: Karolina Bendykowska

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Katarzyna Szajowska

Zdjęcie wykorzystane na okładce

© Amanda HallCollection/Robert Harding World Imagery/ Getty Images

Zdjęcia w książce pochodzą z zasobów

Wikimedia Commons oraz Karola Strasburgera

© by Marek Orzechowski

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2014

ISBN 978-83-7758-798-0

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Warszawa 2014

Wydanie I

Rodzicom

Wiatru nie można zatrzymać, ale można budować wiatraki.

Szaleńcy budują domy, mądrzy je kupują.

Niderlandzkie przysłowia ludowe

Sünig üüs en müs, Oszczędny jak mysz.

Fryzyjskie powiedzenie

W końcu wydaje mi się, że nie dostrzegłem

niczego poza wodą w różnych stanach

– woda zamarznięta, pośniegowa, woda w kałużach,

w których odbijają się wodne chmury…

Paul Valéry, Powrót z Holandii, 1926

Nigdy się nie tłumacz.

Przyjaciele i tak zrozumieją,

wrogowie i tak nie uwierzą.

Erazm z Rotterdamu

Pieniądz nie zna kuzynów.

Niderlandzkie powiedzenie

Dostałem Niderlandy

Właściwie, poza książkami, nigdy niczego nie zbierałem. Ani monet, ani znaczków, motyli czy kamieni. Nie pociągały mnie wklejane do grubych zeszytów zdjęcia aktorów i ich wymiana ani ołowiane żołnierzyki, chociaż jak każdy chłopiec miałem je w swoich wielkich pudłach. Musiałem przecież, od czasu do czasu, prowadzić i wygrywać wojny. Lubiłem samochodziki, ale to żadna ekstrawagancja, chociaż i w tym różniłem się od kolegów. Swoje samochodziki, stare przedwojenne modele z wielkimi błotnikami i wielkimi lampami, robiłem sam z plasteliny. Kołami z reguły były pinezki albo małe guziki, które podbierałem mamie. Patrzyłem na swoje cuda, podziwiałem je i marzyłem o prawdziwych pięknych autach, jakich nie widywało się na ulicach.

Ale miałem dziadka, który zbierał znaczki i pewnie się spodziewał, że je kiedyś odziedziczę. I choć nic z tego nie wyszło, zapamiętałem, jak kiedyś, siedząc na jego kolanach, podziwiałem mały ciemnozielony, a może granatowy znaczek z głową jakiejś damy, o której dziadek mówił, że to królowa. Pokazywał mi go z dumą, mówiąc, że w wymianie z jakimś kolegą w końcu „dostał Niderlandy”. Dla mnie brzmiało to tak, jakby chodziło o coś na miarę zdobycia bieguna czy wejścia do wielkiego skarbca. Niderlandy, dalekie, za siódmą górą i siódmą rzeką, u dziadka znalazły się blisko, na wyciągnięcie ręki. Jego, nie mojej, ja mogłem tylko spoglądać z góry. Ja wtedy swoich Niderlandów jeszcze nie dostałem.

Kiedy już trochę podrosłem i chodziłem do szkoły, każda wycieczka, każdy wyjazd autokarem poza mury szkoły stawały się dla mnie wielkim przeżyciem. Kraków, Gdańsk, Zakopane – to były te kierunki. Ale któregoś dnia już w autobusie, który miał nas unieść ku kolejnej wielkiej przygodzie, usłyszałem, jak jeden z kolegów zapytał nauczycielkę, czy jedziemy daleko, a ona ze śmiechem odpowiedziała, że bardzo, bardzo daleko, bo kto wie, czy nie aż do Amsterdamu. Zepsuła mi tym moją piękną wycieczkę, ponieważ przez cały czas podróży nie mogłem myśleć o niczym innym jak tylko o owym Amsterdamie. Ba, nawet za bardzo nie wiedziałem, czy to miasto, góry, państwo czy rzeka – myślałem o Amsterdamie tak dalekim, że przecież na pewno niedosięgłym. No bo jak?

Ale kiedy wróciłem do domu, zacząłem pytać, szperać, szukać w książkach i atlasach i już wiedziałem, że jest. Jest tam na końcu po lewej stronie tej wielkiej mapy, domy stoją w wodzie, wszędzie są wiatraki, jakieś takie inne od tych nielicznych, które gdzieś się jeszcze u nas uchowały, a tulipany rosną jak łany zbóż na polach – ogarnąć myślą nie bardzo się to udawało. Tyle jednak pojąłem, że musi być zupełnie inny od wszystkiego, co widziałem, choć dotąd nie było tego wiele. Amsterdam stał się dla mnie wyzwaniem i tęsknotą, w wyobraźni przemierzałem jego ulice, pływałem po kanałach, zaglądałem do okien… i zasypiałem z atlasem otwartym na stronie z odległą Holandią. Byłem za mały, byłem zaledwie uczniem szkoły podstawowej i tak naprawdę nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak daleko leży Amsterdam. Ale wystarczyło spojrzeć na mapę i po raz kolejny przyjrzeć się nielicznym dostępnym w książkach zdjęciom, żeby i w moim wieku zrozumieć, że jechać do Amsterdamu znaczy to samo, co nigdy nie móc tam dojechać. Ja swoich Niderlandów także wtedy jeszcze nie dostałem.

Nierealności moich marzeń ponownie doświadczyłem w szkole średniej, i to już na samym początku, kiedy zachęcony przez rodziców przeczytałem grube tomy Sienkiewicza. Jak każdy życzyłem Kmicicowi odzyskania Oleńki, współczułem królowi Janowi Kazimierzowi, goniłem z Wołodyjowskim Szwedów. Ale kiedy dobrnąłem do sceny, w której Zagłoba radzi księciu Zamoyskiemu, aby ten królowi szwedzkiemu, który w zamian za otwarcie bram Zamościa ofiarował mu województwo lubelskie, oddał Niderlandy, doznałem uczucia, jakby ktoś wbił mi igłę wprost w serce. W jednej strasznej chwili Niderlandy, a wraz nimi Amsterdam, stały się dla mnie fatamorganą, znikającym punktem, odległym Księżycem. Skoro tak są niedostępne i nierealne, by uczyniony z nich dar posłużył za kpinę i ośmieszył Karola Gustawa, rozumowałem, to i dla mnie muszą pozostać tylko miejscem na mapie.

Mimo to któregoś dnia, kiedy kończyłem studia, wsiadłem do samochodu i z kilkoma dolarami w kieszeni, z czego byłem dumny, choć miałem ich przecież przeraźliwie niewiele, wyruszyłem w drogę. Gdyby dziś ktoś zachęcał mnie do odbycia dalekiej podróży z taką kwotą, popukałbym się pewnie w czoło i w najlepszym razie poszedł na dobry obiad. Ale wtedy to było nieważne. Wyjeżdżałem, aby przekroczyć Rubikon, a adresem docelowym tej najbardziej frapującej w moim życiu podróży był… Amsterdam, właściwie mogę napisać – mój Amsterdam. Chociaż nie widziałem go przedtem na oczy, znałem go na pamięć. Chociaż nie miałem pojęcia o drodze, która do niego prowadzi, wiedziałem, że trafię. Chociaż wszystko mogło mnie zaskoczyć czy zniechęcić, wiedziałem, że się nie rozczaruję. Nawet wówczas, kiedy już na granicy niemiecko-holenderskiej poproszono mnie, abym zjechał na bok. Wszystkie inne samochody celnicy przepuszczali machnięciem ręki, a mój, z czarną tablicą, powędrował do małej zatoki. Nikt właściwie nic ode mnie nie chciał, po prostu w wizie potrzebny był stempel, celnik holenderski nie miał go pod ręką i musiał pójść do swojej budki. Gdy już go przystawił, ukłonił się i życzył mi szerokiej drogi.

Jazda była przyjemna. Nastraszony w Niemczech przez znajomych, że tu policja jeździ nawet porsche, aby dogonić rajdowców, trzymałem się dzielnie dozwolonej prędkości, wyprzedzały mnie więc wszystkie ciężarówki. Trąbiono do mnie z wielu pojazdów i machano przyjaźnie dłońmi. A kiedy zatrzymałem się na małej stacji benzynowej (unikałem dużych samoobsługowych w obawie, że sobie nie poradzę) i sprzedawca dowiedział się, że jestem z Polski, czyli z zaświatów, prędko obdarował mnie paczką papierosów, gumą do żucia i opakowaniem nożyków do golenia, które widziałem po raz pierwszy w życiu.

Cztery godziny później byłem w Amsterdamie. Nie miałem pojęcia, czy moja wyobraźnia pojedna się z obrazem, który zobaczę, nie wiedziałem, czy miasto dorówna temu z moich marzeń. Kiedy zobaczyłem pierwszy kanał, w oddali majestatyczny wiatrak, pierwszy zwodzony most i pierwsze łodzie zacumowane przed smukłymi, zadbanymi domami patrycjuszy, a z pobliskiego placu Dam w centrum miasta dobiegły mnie dźwięki muzyki i śpiewy hippisów, poczułem się tak, jakbym wreszcie dostał swoje Niderlandy. Byłem szczęśliwy jak niegdyś mój dziadek, chociaż on spoglądał jedynie na znaczek, a przede mną było nie tylko miasto, ale i oczy poznanej niebawem pięknej Miriam.

I dostaję te swoje Niderlandy aż do dzisiaj. Bywam tu często, nigdy się nie nudzę, nigdy mi dość, nigdy mi do syta. Znam smak holenderskiego chleba jak z waty i pindakaasa, pasty z ziemnych orzeszków, przysmaku, którym chętnie go smaruję. Kiedy jestem w Holandii, pochłaniam matiesy na surowo jak każdy prawdziwy Holender, czego w domu w Brukseli nie robię. Podziwiam tulipany, jakbym przedtem ich nigdy nie widział, i zajadam się serem, mimo że z pewnością nie różni się od francuskiego czy belgijskiego. Nawet pomidory, choć wszędzie poza Holandią mówi się o nich, że są pełne wody, smakują mi inaczej niż w domu. Piwo popijam jak Holender, bez pośpiechu, słucham dowcipów i opowieści o morzu i przytakuję skinieniem głowy. Skąpstwo Holendrów widzę, ale im wybaczam, bo wiem, że także między sobą częstują się jednym ciasteczkiem.

A jednak wciąż obcuję tylko z zewnętrzną formą, z pierwszą warstwą, z tym, co nie wchodzi w głąb ich wciśniętej w wielowiekową mentalność duszy. Są otwarci na świat i przybyszów z zewnątrz, ale niedostępni dla każdego, kto nie zjadł z nimi beczki śledzi, nie przeżył wody na tamie i nie rozumie kuriozalnej puenty w jednym z dialektów, których tu pełno, a które dla nas, Polaków przyzwyczajonych do jednej mowy i jednych w niej niuansów są prawdziwą tabula rasa. Holenderski pisarz Cees Nooteboom pisze, że Holendrzy mają dwie twarze. Jedną dla siebie, drugą dla innych. W Amsterdamie widzimy to, co chcą nam pokazać, reszta jest dla nich. Oznacza to, że dzieląc się ze światem swoim krajem, nie oddają nam tego, co najważniejsze – siebie. Trochę nieładne, myślę często, takie ukrywanie prawdziwej twarzy, wystawianie na ogląd innej, ale przecież tak czyni wielu, no, być może z wyjątkiem Polaków, po których od razu widać, co myślą.

Poznawanie Holendrów jest jak próba zgłębiania życia latarnika. Myślimy o nim, że ma romantyczny żywot – siedzi wysoko, w cieple swojej małej, przytulnej kajuty, z każdej strony oblewanej przez zimne i bezwzględne fale, i swoim światłem prowadzi statki do portu. Chętnie popatrzylibyśmy na tę orgię wody z jego bezpiecznego schronienia, posłuchali mrożących krew w żyłach opowieści, wypili z nim kubek gorącej kawy, a potem opuścili tę przystań z przekonaniem, że zrozumieliśmy i zobaczyliśmy wszystko.

Ale nawet i to mi nie przeszkadza, nie przeszkadza mi świadomość, że moje Niderlandy są jak znaczek z urwanym rogiem i tylko częściowo wystają z wody. Nie mam do nich o to pretensji. Jeden z moich przyjaciół pocieszył mnie, że już jestem blisko. Sporo widziałem, sporo słuchałem, potrzebuję jeszcze ze stu lat, aby je do końca zrozumieć. Co to jest sto lat, Marku, powiedział, czas biegnie dziś tak szybko.

Aż tyle czasu jednak nie mam, dlatego całe Niderlandy staram się dostać szybciej. W końcu to kraj wielkich depresji, ale krótkich dystansów. Nie będę musiał przedzierać się przez lasy, wspinać na zbocza, schodzić w doliny. Wystarczy, że pogodzę się z wodą i oddam jej pierwszeństwo. Wszystko tutaj – cała historia i losy mieszkańców, ich charaktery, życiorysy i doświadczenia, wartości, które ich kształtują, przyzwyczajenia, które nimi kierują, wolności, z których korzystają, i przymus, któremu ulegają – związane jest z morzem i wodą. Głęboką i płytką, słoną i słodką, wolno płynącą i niechętną, trzymaną w ryzach przez tamy, groble i wały. Jeżeli istnieje jakiś wróg od wieków zagrażający Niderlandom, to jest nim morze. Jeżeli istnieje jakiś odwieczny przyjaciel nieopuszczający ich w potrzebie, to jest nim woda. Szmer kropel uderzających w taflę wody – oto prawdziwie niderlandzka symfonia.

Denkend aan Holland, zie ik breede rivieren, traag door oneinding laagland gaan; rijen ondenkbaar, ijle populieren, als hooge pluimen, aan den einder staan… „Kiedy myślę o Holandii, widzę szerokie rzeki, niesione leniwie przez płaski kraj, rzędy niewyobrażalnie smukłych topoli, stojące w oddali z rozpostartymi piórami…”, tak pisał o swojej ojczyźnie poeta, który przed wojną osiadł z dala od mokradeł i wody i schronił się wśród winnic na francuskim Lazurowym Wybrzeżu. W południowym słońcu widział dalekie zamglone wieże rodzimych kościołów, targane wiatrem wiązy, pochmurne niebo, wsłuchiwał się w daleki plusk wody i tęsknił, bardzo tęsknił (a mówią, że to tylko nasza specjalność). Nazywał się Hendrik Marsman, a ten wiersz zatytułował najprościej, ale i najpiękniej Herinnering aan Holland (Pamięć o Holandii). Napisał go w 1937 roku, w już prawie innym świecie, i od tego czasu dla jego rodaków jest on wierszem stulecia. To był zresztą pierwszy wiersz holenderskiego poety, który mi przed wielu, wielu laty w oryginale przeczytano. Nie zrozumiałem go, ale zapamiętałem i wciąż do niego wracam; jego dźwięki do dziś brzmią w moich uszach.

Jak przystało na prawdziwego Holendra, którego dzieciństwo upłynęło nad brzegiem wodnego kanału, Hendrik Marsman pożegnał się z życiem na morzu. Za wcześnie jednak i zapewne nie tak, jak marzył. Chciał być bliżej Holandii, za którą tęsknił, płynął jako pasażer na statku „Berenice” z Bordeaux do angielskiego portu Falmouth, kiedy dwudziestego pierwszego czerwca 1940 roku wystrzelona z U-Boota U65 torpeda zakończyła jego podróż i jego życie. Skrył się na zawsze w morskiej otchłani jak przed nim wielu jego rodaków.

Kiedy więc dziś patrzę na Holandię, kiedy o niej myślę, kiedy ją przemierzam, zatrzymuję się nad wodą i wystawiam twarz na silne podmuchy wiatru. Wiem, że wszystko zaczęło się w wodzie i wszystko w wodzie się skończy. I że całych Niderlandów nigdy nie dostanę. To jest po prostu niemożliwe. To kraj tak mały, że można zmylić do niego drogę, to kraj tak inny, że może nie starczyć serca, by się w nim zakochać.

Jak żaden inny

Nederland, Koninkrijk der Nederlanden, Królestwo Niderlandów, jak brzmi oficjalna nazwa, powszechnie nazywane Holandią, to kraj bez kliszy. Tak mówią o nim cudzoziemcy i taki jest w oczach samych Holendrów. Bez kliszy, niepowtarzalny, inny od innych. A zatem jaki?

Umoczony w wodzie, grzęznący w torfowiskach i bagnach, wyniesiony ponad morze solidnymi tamami. Są tu drogi, rzeki i zagajniki, pola i łąki, wioski i miasta, kościoły i cmentarze. Jak wszędzie, tyle że niezupełnie. Podobno kiedyś, jak mówią stare kroniki, nie brakowało w nim liściastych lasów, które z biegiem czasu ustąpiły miejsca wodzie, łąkom i człowiekowi, co uczyniło zeń kraj, gdzie na odkrytym polu igrają wszystkie wiatry świata. Tu z wiatrem trzeba być za pan brat, tu wiatr jest swatem brata. Gęste mgły, silne wiatry przygarbiają ludzi, obfite deszcze każą wtulać głowę w ramiona. Przez lata wyżłobiły dominujący rys holenderskiego pejzażu: płaskie, depresyjne równiny na północy, delikatnie zarysowane faliste pasma prawie niewidocznych morenowych wzniesień na południu. A pośród nich tysiące kanałów. Kiedy pierwszy raz przyjechałem do Holandii, było to w maju, miesiącu, w którym gdzie indziej kwitną kasztany, zaraz następnego dnia musiałem kupić kalosze. Byłem bardzo młody, niewiele sobie robiłem z mokrych włosów, ale z mokrymi stopami czułem się jak sparaliżowany, chodziłem więc głównie w kaloszach.

Woda od zawsze Holendrów zalewała, drwiła z nich, wystawiała na ciężkie próby, ale i chroniła przed najeźdźcami; odbierała im dobytek, ale ułatwiała przemieszczanie się i handel. Walka z wodą ukształtowała ich narodowy charakter – wytrwałość, pracowitość i cierpliwość, zbiorowy instynkt ochrony i dobry wzrok pozwalający im wypatrzeć w oddali, na zimnym nizinnym pustkowiu, tego jednego jedynego człowieka, któremu trzeba otworzyć drzwi. Dzięki tym cechom z wody, największego wroga, uczynili najważniejszego sojusznika. To dlatego, kiedy patrzy się na całe to wystawione na ogląd piękno, wyczuwa się pod nim jakąś skrytą siłę. Ich państwo wcale wielkie nie jest, ale robi takie wrażenie. Nie leży w centrum Europy, ale robi takie wrażenie, jakby stanowiło centrum świata. Nie jest mocarstwem, ale czuje się, że lepiej tego nie sprawdzać.

Jego wizerunek jest solidny i na swój sposób, mimo wody, ciepły. Tu i tam powiewa trójkolorowa flaga, na kanałach bez pośpiechu bujają się łodzie. Tam dwie kobiety, plotkując, jadą na rowerach, tu zatrzymał się z małym wózkiem rolnik, który przywiózł właśnie świeże jaja i sery. Wiatraki chwytają wiatr w skrzydła, choć niczego nie mielą, krowy zasypiają tam, gdzie stoją, na łące. Na uliczkach miast i miasteczek takich, jakby były wycięte ze starych płócien, czuć zapach parzonej kawy, a nierzadko i marihuany. Okien nie zasłaniają firanki, na komodach leżą babcine koronki i wszędzie stoją takie same bibeloty z Delftu. Sąsiadka śpieszy do sklepu i jak zwykle buty włożyła na gołe nogi. Nic to, wiatr się nie zawstydzi. W kościołach jak ze szkolnych albumów wiszą zakurzone Rubensy, Rembrandty i Bruegle, do których nikt nie wzdycha, w ławkach skrzypią stuletnie grzechy, nigdy nieodpuszczone. Ten, kto się tu modli, jeżeli między kroplami deszczu znalazł do kościoła drogę, bardzo musi być samotny, skoro rozmawia z Bogiem, choć wiadomo, że nikt Go nigdy nie widział.

Ludzie mówią językiem chrapliwym, gardłowym, jakby wciąż byli przeziębieni, chwalą się też dialektami, ale choć nie da się ich zrozumieć, z porozumiewaniem się z nimi nie ma problemu: angielski znają prawie wszyscy, niemiecki – niemal połowa. Rano spożywa się tu słodkie śniadania, zimą chodzi bez skarpet, lodówki przewozi na rowerach, puchar piwa w knajpie pije godzinami, a śledzie je się na ulicy i na surowo. Po osiemnastej nie widać ludzi. Jeżeli masz sprawę, to odłóż ją do jutra – wieczór jest dla matki, w domu ustawia na stole talerze, zaraz będzie wieczerza. Głodnego nie nakarmią jednak do syta, chcesz wyjść z gościny nasycony, przed wizytą zjedz w domu. Nie dziw się, że wyglądają nieco niedbale. Każdy ubiera się, jak mu wygodnie (aż prosi się, by napisać: jak popadnie), a w jego spojrzeniu nie ma dociekliwości. Tak, to kraj zupełnie inny. Wystarczy postawić na tej ziemi pierwszy krok, aby poczuć dreszcz niecierpliwego zaciekawienia. Może to mewa, która przeleciała właśnie nad twoją głową, może zew dalekich krain w powiewie wiatru znad morza czy dzwonek roweru nadjeżdżającej z tyłu kobiety. Ale czujesz się wolny i wiesz, że nic ci tu nie grozi.

Barwy, jakimi wymalowany jest ten kraj, zachęcają, by zapukać do jego drzwi. A drzwi do Królestwa Niderlandów najlepiej otworzyć od strony Niemiec, to od niej właśnie, jak ja przed laty, większość Polaków rozpoczyna swoją holenderską przygodę. Nie ma zresztą zbyt wielkiego wyboru. Niderlandy, rozciągnięte wzdłuż północnego krańca Europy Zachodniej, nie mają zbyt wielu sąsiadów. Za szerokim w tym miejscu pasmem wody, na którym od wieków szalonymi falami wyżywa się Morze Północne, skrywają się jedynie Wyspy Brytyjskie, skąd przez długie lata historii płynęły nie tylko same dobre wieści. Dlatego, jeżeli znacie klimat wschodnioangielskich miasteczek, nie mówcie Holendrom, że ich własne są do nich podobne. Są przekonani, że jest akurat odwrotnie.

Wybrzeże, rozcięte ujściami Skaldy i Mozy, w swojej południowej części niespokojne, poszarpane zatokami, wysepkami i półwyspami, ku północy nabiera dostojeństwa i urody. Linia brzegowa od Renu aż do miasta Den Helder jest niemal prosta, ale swobodnego dojścia do wody bronią wysokie, nierzadko na sześćdziesiąt metrów, wydmy. Są nie tylko piękne, ale i bardzo potrzebne. Niczym mury średniowiecznych warowni chronią… tyle że przed zalaniem nisko położone ziemie. Jeszcze dalej na północy wielkim łukiem ciągną się Wyspy Zachodniofryzyjskie, z wyspą Texel, ulubionym miejscem weekendowych wypadów i letnich wakacji turystów niemieckich. Jeszcze nie tak dawno w ogóle nie istniały. Dopiero w XIV wieku morze potężnym uderzeniem oderwało je od stałego lądu. Popatrzmy na mapę. Na północ od Amsterdamu dostrzeżemy Ijsselmeer – wielką, pokrojoną polderami zatokę. To było niegdyś, przed częściowym osuszeniem, Zuiderzee, Morze Południowe, owoc agresji zimnego morza, które od wieków walczy z człowiekiem o swoje. Gdyby nie życiowa konieczność i uparta walka z wodą, nad brzegami Zuiderzee stałyby dziś stoczniowe dźwigi, a z wielkiego portu odpływały oceaniczne statki. A tak po zatoce pływają kolorowe motorówki i jachty.

Najbardziej wysuniętym na zachód cyplem jest położony na południe od Hagi Hoek van Holland, Przyczółek Holandii, ostatni punkt, ostatni kąt i róg, kres każdej drogi i kolejowych torów. Mały cypelek kończący kraj, zamykający panowanie ziemi. Za nim już tylko Bóg i woda. Przez Polskę podążały kiedyś w tamtą stronę pociągi pasażerskie. Na Dworcu Gdańskim w Warszawie w tamtych odległych latach pojawiał się pociąg z Moskwy, który kończył bieg właśnie tam – w tajemniczym Hoek van Holland, na końcu Holandii, na końcu świata. Za siedmioma górami i lasami. Z Hoek van Holland droga prowadziła dalej, już tylko promem, do Hartwich, do Anglii. Bardzo daleko wówczas od polskiej rzeczywistości, ale nie za daleko dla marzeń.

Płynąłem w 1986 roku z Holandii do Anglii właśnie stąd, z Hoek van Holland, wielkim promem „Koningin Beatrix” (Królowa Beatrix). Niderlandzka monarchini, na której cześć go nazwano, zasiadała wówczas na tronie dopiero od sześciu lat. Dworzec kolejowy w mojej wyobraźni sięgał chmur, a okazało się, że to tylko dwa, trzy tory. Zaledwie mój pociąg dobrnął do celu, przestawiono lokomotywę, po czym odjechał. Nieco inaczej wyobrażałem sobie procedurę dotarcia na koniec świata. Statek był nowy, pachnący świeżą farbą, czysty niczym kołyska niemowlęcia, dostojny i zgrabny. Podróż trwała dziesięć godzin, sporo bujało, jak to na Morzu Północnym. Zwiedzałem ten wielki prom, jego dwanaście poziomów i niezliczone windy, zaglądałem do wszystkich możliwych kątów, podziwiałem cały ten rozmach i piękno. Co jakiś czas komunikaty informowały, że jest to dziewiczy rejs i że z tej okazji w sklepach duty free czekają na pasażerów bardzo korzystne oferty i wyjątkowo niskie ceny. Mnie, niestety, przyniosło to pecha. Aby nie zjawić się w Londynie z pustymi rękami, nakupiłem sporo butelek, papierosów i sławnego holenderskiego tytoniu do fajek, na co nie miałem, jak się okazało, miejsca w swoim bagażu. Kiedy wysiadłem z promu w Hartwich i dzielnie niosłem zakupione dobra w plastikowych torbach z napisem Koningin Beatrix/Duty Free, jako jedyny (reszta pasażerów skrzętnie pochowała swoje w walizkach) zostałem zatrzymany przez celników i poddany kontroli. Miałem do wyboru – oddać to, co przekraczało dozwoloną normę, więc prawie wszystko, albo zapłacić słone cło. Wybrałem drugą możliwość. Ale zanim wyłożyłem wszystko na stoły i zanim uiściłem w kasie sto sześćdziesiąt siedem funtów opłaty celnej, pociąg do Londynu już odjechał, nie czekając na jednego jedynego pasażera, który naiwnie paradował tuż przed nosem angielskich celników obładowany whisky, papierosami i tytoniem, jakby wracał z zamorskich krajów. Nic dziwnego, że wprawdzie z własnej winy, ale jednak nabrałem pewnej niechęci do morskiej granicy Holandii.

Za to na południu, gdy zmierzamy ku siostrzanej prawie Belgii, równinna kraina niezauważalnie niemal przechodzi w ziemie, nad którymi unosi się już berło belgijskiego króla. Kiedy jedziemy z Antwerpii, kilka kilometrów przed niewidoczną granicą z Holandią krajobraz belgijski, a dokładniej flamandzki, czyli z tej samej matki, jest do holenderskiego tak podobny, że ktoś, kto podczas jazdy samochodem nie za bardzo zwraca na to uwagę, w ogóle się nie zorientuje, że jest w innym państwie. Tak samo zresztą wygląda to od drugiej strony. Wyjeżdżając z Holandii, nie zastanawiamy się, czy jesteśmy już w Belgii. Ot, płyniemy autostradą na południe do swojego domu i tylko inny kolor drogowskazu przywołuje nas w którymś momencie do zapisanego na mapach porządku. Kiedyś wszystko tu wokół to były Niderlandy. Dopiero lata zmagań oraz wpływy mocarstw, ościennych i tych bardziej odległych, przyniosły podział na Niderlandy Południowe, z których wyrosła Belgia, i Niderlandy Północne, które światu stały się znane jako Holandia.

Największy i właściwie jedyny kontrast pojawia się na granicy z Niemcami, dlatego warto wniknąć w Holandię i poznać jej smak od tej właśnie strony. Można przez Venlo, można przez Hengelo, można przez Maastricht i Aachen – wszędzie zostawiamy za sobą potężne Niemcy, zasobne, rozpędzone na autostradach, nasączone zgiełkiem, wypełnione przestrzenią, rozległe siłą i potencją. A zaraz za niebieską tablicą z żółtymi gwiazdami i nazwą „Nederland” pejzaż nie mija nas w biegu, zwalnia, przyciąga, kusi, rzuca na nas urok. Może to być pokaźny dom rolnika z czerwonej cegły, z obszerną stodołą i leniwymi krowami na łące, może to być mały kanał z odprowadzającym wodę miniwiatrakiem, stacja benzynowa, która nagle wyrasta z ziemi jak otaczające ją wierzby, czy mknący w oddali żółto-niebieski pociąg. I natychmiast czujemy się swobodniej, wyciągamy nogi, odprężamy się, rozluźniamy. Za oknem jak okiem sięgnąć zielone łąki, za oknem świat, który sam siebie lubi. I już samochody nie pędzą, jakby ścigały się z wiatrem, i już nikt nigdzie się nie śpieszy. Jesteśmy w Holandii. Wytrawny nos nie wyczuwa nigdzie policji, ale sam z siebie upomina – po co się śpieszyć, jakoś nie wypada.

„Nederland” nie znaczy nic więcej jak tylko Niski Kraj, nisko położone ziemie, czyli lage landen. Po łacinie terrae inferiores, po francusku Pays-Bas, po niemiecku Niederlande, po polsku Niderlandy – wszystkie te nazwy w najbardziej skrótowej formie definiują nam jego charakter. Zanim poznamy go osobiście, wiemy już, że oczekuje nas coś nietypowego, odmiennego od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Nim dobrze się rozejrzyjmy, już ciekawi jesteśmy jego tajemnic. Intuicyjnie wiemy, nawet bez wystarczającej znajomości geografii, że na swojej drodze nie spotkamy ani gór, wzgórz czy wąwozów, ani zapadlin czy rozciągających się po horyzont, urzekających strumykami dolin. Intuicja podpowiada, że wślizgniemy się do zaczarowanej krainy ziemi i wody i wsiąkniemy w depresję, gdzie woda będzie górować nad ziemią, po której stąpamy; gdzie przed naporem morza chronią tylko zapory i tamy. Gołym okiem tego wszystkiego nie dostrzeżemy. Sama depresja wygląda wszak jak zwykły kawałek ziemi i pola. A przecież przedtem była dnem morza.

Kiedy używamy nazwy „Holandia” i odnosimy ją, jak zresztą wszyscy na świecie, do Niderlandów, nie zaprzątamy sobie głowy tym, że „prawdziwą” Holandią są jedynie dwie centralnie położone prowincje zachodnie, które w historii tego kraju odegrały kluczową rolę i do dziś mają dla niego największe znaczenie. Holandią zaczęto nazywać te prowincje dopiero w okolicach XI wieku. Kroniki datują ten czas dokładnie na rok 1054, a badacze języka wywodzą ich nazwę od słowa „Holtland” opisującego je jako „kraj drzewa” albo „Onland” – „kraj bagien i moczarów, monotonny i płaski”. A ponieważ Holtland, Onland czy w końcu Holland zdominowały pozostałe „niskie ziemie” swoim rozwojem, sukcesem i bogactwem, to kiedy wyprą chrapliwe Nederland z językowego obyczaju, było tylko kwestią czasu.

Sam łapię się na tym, że częściej używam nazwy „Holandia”, choć Niderlandy, niezwykle zżyte z trudnym językiem tego kraju, kto wie, czy nie lepiej oddają cały jego wietrzny urok i nieprosty charakter. Do roku 1831, do powstania na południu Niderlandów niepodległej Belgii, „Holandia” przydawała się w kontaktach z obcokrajowcami do tego, aby uwolnić ich od łamania sobie języków. Później zyskała pierwszeństwo nie tylko u obcych, ale w całej codziennej komunikacji i na stałe zadomowiła się w języku potocznym. Erazm z Rotterdamu, Rembrandt czy Spinoza żyli w Niderlandach, chociaż my dziś raczej powiemy, że w Holandii – gdyby mogli z nami rozmawiać, z pewnością nie mieliby o to pretensji. Po latach Holland brzmi o wiele zgrabniej niż Nederland dla naszego ucha i obu nazw używamy zamiennie. Przychodzi to tym łatwiej, że sami Holendrzy tym mianem określają się chętniej i nie mówią o sobie wyłącznie: Niderlandczycy. Chociaż bywa, że mieszkańcy prowincji bardziej odległych od „holenderskiego” centrum czują się dyskryminowani i skarżą się na arogancję tych z „prawdziwej” Holandii. I mają sporo racji – Holendrzy z holenderskich prowincji uważają się za ojców i matki kraju, a na resztę rodaków spoglądają z wysoka. Ich poczucie wyjątkowości wcale nie jest wymysłem dzisiejszym, przeciwnie – zrodziło się kilka wieków temu z szybkiego, intensywnego rozwoju tych prowincji, z ich wciąż powiększającego się bogactwa. W XVII wieku jeden z czołowych ekonomistów i znany z kontrowersyjnych pomysłów pisarz Pieter de la Court proponował nawet oddzielenie Holandii od reszty prowincji niderlandzkich wielkim rowem wypełnionym wodą. Chciał z centrum Holandii uczynić wyspę, jakby i bez tego nie było w niej dość wody.

W prowincji Noord-Holland, Holandii Północnej, leży Amsterdam, miasto, którego mieszkańcy znani są z zadzierania nosa. W sąsiedniej Zuid-Holland, Holandii Południowej, leżą: Den Haag (Haga), Delft i Rotterdam, wcale nieuważające się za gorsze. I nie bez powodu. Tu bowiem bije serce prawdziwej Holandii. Wystarczy poczekać do zmroku, aby w ciemnościach rozświetlanych girlandami starych lamp spojrzeć w tysiące twarzy wyrosłych tu staroholenderskich miast. Przed sobą mamy niezliczone grachten, czyli kanały, a nad nimi wiekowe domy. Przez nieosłonięte firankami okna widać wnętrza mieszkań nieznanych nam ludzi. W jednym rodzina kończy kolację, w innym biuralista stawia ostatnią kropkę na jakimś dokumencie, tam ktoś czyta książkę, a jeszcze gdzie indziej muzykuje. Po prostu obrazy starych mistrzów holenderskich ujęte w ramy okienne – w wielu oknach przy wielu kanałach niewiele się zmieniło!

Nie tylko Amsterdam, choć przede wszystkim Amsterdam, wart jest mszy. Wolterowi, kilkakrotnie podróżującemu do Niderlandów – był w Bredzie, w Hadze, także w Brukseli – przypisuje się bon mot, aż za często być może powtarzany, że Amsterdam to trzy C: canards, canaux, canailles, kaczki, kanały, kanalie. Amsterdam XVIII wieku mógł taki być i z pewnością taki był: pełen handlowego zgiełku, barwnego języka, kościelnej pobożności, wyniosłych kamienic bogatych kupców, ale i kłótni, śmieci, przestępstw, zbrodni, brudnych kanałów, bezwstydnych kurtyzan i bezczelnych złoczyńców. Możliwe że owe trzy C stosują się do niego również dzisiaj, chociaż kaczki, o ile nie wyginęły, na pewno nie są te same, a i kanalie zmieniły z pewnością swoje kapelusze. Ale kanały pozostały i są tak samo żywotnie dla miasta ważne jak przedtem. Woda bowiem, na której osadzony jest Amsterdam, nie jest wcale jego przekleństwem: zapewnia mu przetrwanie. Miasto stoi na palach, wyniesione ponad wodę, ponad bagno, szlam i maź. Żeby żyło, oddychało, żeby się z wodą ułożyło, wbito w ten nieprzekupny i zdradziecki grunt ponad pięć milionów pni, a drzewo na te pale przywieziono z Niemiec, Skandynawii, z krajów bałtyckich, bo tylko tam znaleziono wystarczająco twarde i odporne na wodę świerki. Pod Amsterdamem, który nas tak zachwyca, urzeka i uwodzi, jest wkopana, wbita w muł i błoto, olbrzymia puszcza. Sam Koninklijk Paleis, Pałac Królewski, na placu Dam, niegdysiejszy amsterdamski ratusz, wokół którego w latach siedemdziesiątych XX wieku skupiła się awangarda światowych hippisów, stoi na trzynastu tysiącach sześciuset pięćdziesięciu dziewięciu palach, do dziś tych samych. Erazm z Rotterdamu, miasta, które z Amsterdamem konkurowało, co zresztą do dziś robi, pisał przekornie, że mieszkańcy żyją tam na czubkach drzew niczym wrony.

Można sobie tylko wyobrażać upór i cierpliwość dawnych Holendrów, którzy wbrew naturze i na przekór wodzie zbudowali miasto w miejscu, gdzie nie powinno to być możliwe. Ale same zaciśnięte pięści nie wystarczyłyby do tego, aby odwodnić teren, postawić domy i kościoły, zbudować przemyślny system kanałów regulujących poziom wody i zapewniających miastu przetrwanie. Trzeba było mieć głowę, i to mądrą głowę. Pierwsze odwadnianie terenów wokół dzisiejszego Amsterdamu przeprowadzono w XI wieku, a trzysta lat później miasto zaczęło przybierać znany nam dziś kształt. Ta symbioza upartego człowieka z wodą, pokora wobec tej niepohamowanej siły, uleganie jej, ale i sztuka jej opanowywania, przewijają się niczym nić Ariadny przez całą historię Holandii. Tutaj to niekończące się wyzwanie i ciągłe przezorne nadstawianie ucha, czy nie przecieka gdzieś grobla. Dziś, kiedy wody i blokujących ją grobli jest więcej niż kiedykolwiek wcześniej, wręcz stan ustawicznego alarmu. Wystarczy, że poziom wody w morzu podniesie się o jeden metr, a jedna trzecia kraju zostanie zalana. Łatwo zrozumieć, dlaczego pierwszym poznawanym przez holenderskie dzieci słowem, obok słowa „matka”, jest słowo dam, grobla, tama. Amsterdam, to nic innego jak dam na rzece Amstel.

Blisko siedem tysięcy oryginalnych starych kamienic Amsterdamu, wszystkie pod ochroną, których fasady i okna odbijają się w wodach kanałów, tworzy jedyny w swoim rodzaju i urodzie staromiejski zespół architektoniczny – drugiego takiego nie ma, nie ma nigdzie na świecie. Wąskie, subtelne, niektóre zadbane, niektóre nieco podupadłe, otoczone wodą stu sześćdziesięciu pięciu miejskich kanałów. Podzieliły one stare miasto na dziewięćdziesiąt małych wysepek, połączonych blisko tysiąc trzystu mostami. Jeśli tylko gdziekolwiek, w Europie czy na świecie, są w miastach kanały i mosty, ich mieszkańcy chętnie nadużywają określenia „Wenecja”: Wenecja Północy, Wenecja Wschodu, Wenecja nasza, Wenecja jezior, Wenecja gór. To zwykła uzurpacja. Ale Amsterdam jest wolny od tej skłonności, Amsterdam jej nie potrzebuje. Jest sobą, tkwi w wodzie i z wody żyje. Grzech w Amsterdamie jest własny, woda wciąż tak samo wymagająca. Gdyby stary Rembrandt mógł raz jeszcze tu wrócić, czułby się jak dawniej – bez trudu odnalazłby drogę do własnego domu.

Kiedyś, przy okazji kręcenia reportażu na temat nastrojów przed ważnymi wyborami, umówiłem się na rozmowę z jednym ze znanych socjologów. Mieszkał w centrum starego Amsterdamu, w kupieckiej kamienicy z szerokimi schodami. Podając mi swój adres, napisał na kartce nazwę ulicy, ale zaraz dodał, że w tak tradycyjny sposób go nie znajdę. Ważniejszy jest bowiem gracht, przy którym stoi jego dom. Jak wyjaśnił, najpierw muszę znaleźć taki a nie inny gracht, od niego odchodzi kolejny, a od tego jeszcze inny. Dopiero gdy go odnajdę, mogę szukać ulicy, która, jak wiele innych, jest jedynie wąskim wybrukowanym przesmykiem między domem a wodą. Siedząc już w przestronnym, pełnym książek salonie, widocznym z ulicy dla każdego przechodnia, zapytałem mojego gospodarza, czy takie kluczenie między kanałami nie jest dla niego uciążliwe. „Och nie”, odpowiedział. I wcale nie dlatego, że zna tu każdy kąt. Był czas, że wszystkiego musiał się nauczyć, ale wtedy zamiast wbijać sobie w głowę nazwy małych, wąskich uliczek… uczył się zapachu i wyglądu kanałów. Każdy gracht, choć podobny do następnego, jest inny, przy każdym inne są sklepy i restauracje i inni mieszkają ludzie, ale przede wszystkim dla jego mieszkańców każdy inaczej pachnie. „To jest jego specyficzny aromat”, powiedział. Czy kiedyś się pomylił, zabłądził?, pytałem dalej. Tylko na początku i nie trwało to długo. Do domu wśród mozaiki kanałów trafia nawet we mgle i po drinku.

Już w XVII wieku połowa mieszkańców Amsterdamu urodziła się za granicą. Żydzi sefardyjscy, francuscy hugenoci, ormiańscy handlarze, Persowie, hamburscy kupcy, angielscy żeglarze, wyrobnicy z Nadrenii i Niemki lekkich obyczajów. Amsterdam należał nie do jednej wybranej grupy, ale po prostu do wszystkich. I tak zostało do dziś – mieszkają tu ludzie stu osiemdziesięciu narodowości, prawie cały świat, a połowa mieszkańców nie ma holenderskich korzeni. To tylko jedna z amsterdamskich „specjalności”, nie brakuje też innych, wystarczy dobrze się przyjrzeć, wpatrzeć i wsłuchać w rytm miasta. W Amsterdamie nie ma placów paradnych, pomników wojennych, kazamat i warowni, pałaców i zamków, przygniatających rozmachem katedr, szerokich bulwarów, rozległych parków. Są za to zakątki i zaułki, ślepe uliczki i tajemne przejścia, wąskie ścieżki między domami i kanałami oraz samotne drzewa wciśnięte między wąskie kamienice. I jest akceptacja, otwartość i tolerancja, rozlewająca się po kraju niczym woda z Morza Północnego, której nie powstrzymały żadne zapory. Nie od razu i nie wszędzie z równą intensywnością – Amsterdam to w końcu nie cała Holandia, tak jak Nowy Jork to nie cała Ameryka. Ale Amsterdam, podobnie jak Nowy Jork, jest symbolem pokonywania barier: granice tego, co możliwe, co może być dozwolone i co musi lub powinno być odwołane, tu właśnie, w wielobarwnym mieście na wodzie, są testowane.

Z obu prowincjami holenderskimi sąsiaduje prowincja Utrecht z pięknym miastem o tej samej nazwie (Utrecht tworzy wraz z Amsterdamem i Rotterdamem najważniejszy cywilizacyjny trójkąt zwany Randstad, metropolię, gdzie mieszka ponad siedem milionów mieszkańców, trzecią w Europie po Paryżu i Londynie) i przebogatej historii. A zaraz za nią, na południu, rozpościera swoje soczyste pola prowincja Noord-Brabant, Północna Brabancja, z ‘s-Hertogenbosch, jednym z najstarszych miast tej niskiej krainy szczycącym się przepiękną katedrą romańską Sint-Janskathedraal. Obie te prowincje w oczywisty sposób uznały pierwszeństwo nazwy Holland. Jak twierdzą Holendrzy, to tu gra muzyka: w tym trójkącie, a może nawet bliżej morza, tam gdzie leżą Amsterdam i Rotterdam. Od wieków jest to samo „jądro”, matecznik prawdziwej holenderskości. Wszystko, co w historii było ważne, właśnie tam się wydarzyło. Wszystko, dzięki czemu Holandia jest taka, jaka jest, właśnie tam nadal się dzieje.

Utrecht, jedno z najstarszych, a przez dwa stulecia (od XII do XIV wieku) także najważniejsze miasto Niderlandów, zapisał się w pamięci głównie późniejszymi doniosłymi wydarzeniami, takimi jak unia utrechcka (zawarta przez północne prowincje w 1579 roku w celu obrony wolności religijnej) i pokój utrechcki (kończący w 1713 roku hiszpańską wojnę sukcesyjną), a także schizmą Kościoła utrechckiego, który w 1723 roku wypowiedział posłuszeństwo Watykanowi. Miasto do dziś ma dwóch arcybiskupów – tego „normalnego”, watykańskiego, i własnego, starokatolickiego. To z Utrechtu pochodził kardynał Adriaan Florenszoon Boeynes – szesnastowieczny papież Hadrian VI (1522–1523). Nieżyczliwi mu rzymianie w jego wyborze na tron Piotrowy doszukiwali się wpływów cesarza Karola V. Obaj nie tylko bowiem byli tej samej narodowości, ale i bardzo dobrze się znali: nie kto inny, tylko właśnie holenderski kardynał jako wychowawca przyszłego cesarza ukształtował jego świecki i religijny światopogląd. Kuria rzymska zadbała zresztą później, aby podobny przypadek już się w przyszłości nie powtórzył. Pontyfikat Hadriana VI, papieża, który był niezwykle skąpy, ku zadowoleniu rzymian, okazał się krótki. Zdążył wynieść do godności kardynalskiej zaledwie jednego biskupa. Historycy podejrzewają, że został potajemnie otruty, Watykan utrzymuje, że zmarł niespodziewanie na gorączkę po ukąszeniu przez komara.

Kilka wieków później, w 1931 roku, także w Utrechcie narodził się holenderski faszyzm, powstała tu nazistowska organizacja Nationaal-Socialistische Beweging, NSB.

Dziś jednak, kiedy autostradą A-2 (Rijksweg 2) jedziemy z Utrechtu w kierunku Amsterdamu, o tych odległych czasach myślimy niewiele. Naszą uwagę przyciąga sama droga. Drugiej takiej w Holandii, a myślę, że i poza nią, nie ma. Ponieważ na tej najważniejszej linii komunikacyjnej kraju, po której bezustannie płynie główny strumień pojazdów, dochodziło regularnie do wielokilometrowych zatorów, rząd podjął w 2007 roku decyzję o jej przebudowie. Po zakończeniu prac autostrada z lat pięćdziesiątych rozrosła się do dziesięciopasmowej arterii, na wielu odcinkach poszerzonej po obu stronach podwójnymi pasami dla ruchu lokalnego, która dziś zachwyca urodą, jakością i poziomem rozwiązań technicznych. Mosty, wiadukty, tunele, rozjazdy, estakady i wielopoziomowe skrzyżowania świadczą nie tylko o mistrzostwie holenderskich inżynierów, ale i o ich estetycznej wrażliwości. W okolicach Utrechtu mamy zresztą zaledwie przedsmak tego, co oczekuje kierowcę w pobliżu Amsterdamu, Rotterdamu czy Hagi. Tam na wielu odcinkach drogi kryją się w tunelach pod wodą, podczas gdy nad znikającymi w ich czeluściach samochodami majestatycznie przepływają oceaniczne statki.

Jedyny mankament holenderskich dróg stanowią zbyt gęsto rozstawione nieubłagane radary policji. Na autostradach obowiązuje, z nielicznymi wyjątkami, generalne ograniczenie prędkości do 100 km/h (wprowadzone tymczasowo w 1973 roku w okresie pierwszego kryzysu naftowego, już zostało) i chociaż na tak szerokich drogach chciałoby się nieco mocniej wcisnąć pedał gazu, lepiej tego nie robić. Mandaty za minimalne choćby przekroczenie prędkości są drastyczne i egzekwowane z surową konsekwencją, także za granicą.

Ale cała Holandia to znacznie więcej niż tylko Holland. Składa się na nią szesnaście prowincji, odmiennych w odczuciu ich mieszkańców i takich samych, bo tak samo intrygujących, według gości. Mogą się Holendrzy między sobą różnić, przechwalać, zadzierać nosa, krytykować, unikać, wytykać wady sąsiadów. Przybyszom różnice nie rzucają się tak bardzo w oczy, wszędzie widzą czyste i schludne obejścia, duże okna, koronki na parapetach, ciemnozielone albo granatowe odrzwia, spokojne kanały, groble i wiatraki, cierpliwe krowy i leciwe rowery, gołe nogi Holenderek nawet przy zimnej pogodzie. Potrzeba trochę czasu i wędrówek po odległych ścieżkach, żeby zrozumieć, że nie wszystko jest tak proste jak pastwiska i tak wielobarwne jak ciągnące się po horyzont rzędy kolorowych tulipanów.

Holandia jest bowiem podzielona. Przez kraj przebiegają dwie potężne kulturowe linie graniczne: północ–południe i wschód–zachód. Oczywiście nie znajdziemy ich na mapach, one od wieków tkwią w głowach, a przecież trudniej wykreślić coś z mentalności, niż wymazać na papierze. Różnice, przynajmniej na linii północ–południe, jak często bywa w historii naszego kontynentu, mają przede wszystkim podłoże religijne. Na południe od Renu, Mozy (Maas) i Waal ludzie żyją po „burgundzku”, lubią się bawić, popić, nie mają całkiem zaszytych kieszeni. Korzystają z życia i są w większości katolikami, więc w opinii surowych kalwinistów z Holandii Północnej kimś niezbyt godnym zaufania. W tej części kraju, w Brabancji i Limburgii, ludzie wydają się cieplejsi, bardziej otwarci na innych. Nawet melodia ich języka – wymowa brzmieniowo zbliżona do dialektu flamandzkiego, wyraźniejsza, łagodniejsza niż w północnej części kraju, cichsza i mniej natarczywa – wzmacnia to wrażenie.

Nieco dalej na południe, w stronę Maastricht, różnice są jeszcze większe. Tu rozłożyła się Limburgia. Nie tylko amsterdamczycy spoglądają w stronę tej najbardziej wysuniętej na południe prowincji z nieskrywanym désintéressement. Także jej mieszkańcy uważają siebie samych za zupełnie innych. Europie Maastricht (w dialekcie limburskim Meschtreech) kojarzy się głównie z traktatem, który w 1992 roku zapoczątkował Unię Europejską. W mieście nie brakuje akcentów walońskich czy nadreńskich. Nie brakuje też wpływów reńskich widocznych w obyczajach i dialekcie. Dlatego na tym cyplu odmienności – spójrzmy na mapę: region wokół Maastricht wisi u podnóża Holandii jak kropla rosy na skraju liścia – mieszkańców nazywać Holendrami raczej nie wypada, będą urażeni. I odwrotnie. Według „prawdziwych”, a więc i aroganckich Holendrów z północy, dla których już za Utrechtem zaczyna się „Syberia”, Maastricht wraz z całą Limburgią są tak obce, są tak daleko, w takim stopniu uległy obcym naleciałościom, że region ten w ich języku nosi zadziwiającą nazwę – Limbabwe, co niedwuznacznie zwraca naszą uwagę na to miejsce na mapie, gdzie leży pewien kraj afrykański.

To zresztą niejedyny mentalny dysonans w stosunkach między Amsterdamem a resztą kraju. Podziały występują też na linii wschód–zachód. Na wschód od Utrechtu zaczynają się „stepy”: region Twente we wschodniej prowincji Overijssel z miastami Hengelo, Almelo i Enschede nazywany jest Het Achterhoek, Najdalszy Róg, miejsce prawie obce. Wszyscy, którzy przekraczają granicę z Holandią od strony dolnosaksońskiego Osnabrück, przemierzają właśnie ten Najdalszy Róg. Dla nich to już piękna Holandia. Dla nich, ale nie dla prawdziwych Holendrów. Nie mają wszak pojęcia, że w Amsterdamie, w języku potocznym, a także w żargonie, i to nie tylko młodej subkultury, cały region nazywa się Tukkistanem, co jego mieszkańcom przyznaje wątpliwy przywilej bycia „wróblami” – Tukker, jak się o nich mówi, dosłownie znaczy „wróbel”. W tym odległym azjatyckim skojarzeniu łatwo odczytać przypisane nazwie negatywne znaczenie. A do tego dochodzi jeszcze dialekt ukształtowany pod wpływem niemieckiej wersji regionalnego języka plattdeutsch, co nie jest zresztą niczym szczególnym na całej granicy z Niemcami, zwłaszcza dalej na północy, we Fryzji, gdzie gospodarzy jedyna mniejszość narodowa Holandii z bogatą, wielowiekową tradycją pielęgnowaną przez spadkobierców tego wytrwałego, upartego plemienia.

Fryzowie odegrali wielką rolę w rozwoju handlu i przecieraniu szlaków wodnych. Zalewani przez zimne morze zmuszeni byli poszukiwać pożywienia gdzie indziej. Ich twarde i uparte charaktery dawały się we znaki wszystkim, którzy chcieli panować nad ich krainą. Prości w obejściu, twardzi w życiu, edukowani przez słone fale i walkę z żywiołem nie poddawali się żadnej zwierzchności. Używali i jeszcze dziś używają licznych dialektów, a ich przyzwyczajenia, obyczaje i prawdy życiowe stały się alfabetem przysłów chętnie cytowanych przez innych dla podkreślenia fryzyjskiej odrębności, surowości i prostoty. Wiele koleżeńskich czy rodzinnych spotkań przy piwie w głębi Holandii nie może obejść się bez niewybrednych dowcipów o Fryzach.

Dopytywałem kiedyś amsterdamskiego socjologa, skąd się właściwie bierze w tak bardzo rozwiniętym cywilizacyjnie kraju jak Holandia ten swoisty regionalny separatyzm, ta wyrażana w poniżających określeniach niechęć i pogarda, i dlaczego nie zanika. Odpowiedź, jak się okazało, zawarta była już w moim pytaniu. Cywilizacja wygładza powierzchnię, sprawia, że na zewnątrz wszyscy oszlifowani są w jednakowy sposób. Tymczasem na charaktery i mentalność, obyczaj i kulturę, na uprzedzenia międzyludzkie składają się też głębsze warstwy odległej tradycji i życiowych doświadczeń, które w zderzeniu z równoprawnością i ujednoliceniem warunków życia zyskują ponownie na znaczeniu, ponieważ stają się jedynymi oryginalnymi i niezafałszowanymi wyróżnikami. A ludzie chcą się różnić, muszą się różnić i będą się różnić. Przypominają więc o miejscu, które przez dziesiątki, jeżeli nie setki lat zajmowali w hierarchii społecznej i przestrzeni kulturowej. Nie wszyscy byli tam na szczycie życiowej drabiny, wielu, o ile nie większość, stało u jej podnóża. Holandii brakowało szlachty, a więc i rozległej sieci awansów. Nie odrabiało się też pańszczyzny – chłopi czy rybacy byli w miarę wolni, co nie znaczy, że wpuszczano ich na salony (tych i tak praktycznie nie było, cóż za szczęśliwy kraj!), awans zapewniała przynależność do pracowitego mieszczaństwa, które ze swoimi pieniędzmi stało najwyżej i dla mniej zasobnych, czyli mniej pracowitych, było niedostępne. Rozwój cywilizacyjny zdawał się niweczyć te różnice, ale od jakiegoś momentu w mentalności wszystko wracało do normy, tyle że na innym poziomie. Niech sobie w Hengelo nie myślą, że skoro tak jak my mają autostrady i samochody, są tacy sami, niech sobie nie myślą, że są amsterdamczykami. Niech sobie Fryzowie nie myślą, że skoro mają własny uniwersytet, stali się Holendrami.

Ale temperament, przyzwyczajenia, kulturowe narośle i historyczne obciążenia to niejedyne czynniki sprawcze podziału kraju wzdłuż linii północ–południe. Od Zelandii na południowym zachodzie po Ren, Mozę, wyżej na północ okolice Utrechtu, dalej w stronę Amersfoort, Apeldoorn i wreszcie w kierunku prowincji Drenthe Holandię przecina De Bijbelgordel – pas biblijny. Nożyce trzymały w ręku w XVII wieku religia i władza. Pokój w Münster, który w 1648 roku zakończył wojnę trzydziestoletnią, pociągnął linię graniczną według ówczesnych wpływów berła i wiary. Co hiszpańskie i katolickie zostało na południu od tej linii, co protestanckie i reformatorskie – na północy. A wzdłuż tej swoistej linii demarkacyjnej rozłożyły się gminy najbardziej restrykcyjnych kalwinistów z Gereformeerde Kerk, gromadzącego tak zwanych kleine luyden, zwykłych ludzi. Te właśnie gminy, położone tak, że tworzą rodzaj pasa, są przedmurzem fundamentalizmu kalwińskiego i współcześnie jedną z nielicznych zachowanych w tak wyraźnej formie granic wyznaniowych w Europie. Kolejne, tym razem naznaczone rozlaną krwią, znajdziemy jeszcze na dalekiej północy w Irlandii oraz na południu, na Bałkanach.

Motto kalwińskich fundamentalistów, i tu pewnie niejeden wierzący, a przy tym praktykujący katolik mimo woli się wzdrygnie, brzmi: „Wszystko Bogu, nic człowiekowi”. I w pasie biblijnym praktykuje się to w codziennym życiu. Bardzo pobożni wyznawcy kalwinizmu redukują związki z rozwiniętą cywilizacją do absolutnego minimum. Ich codzienność koncentruje się wokół kościoła, szkoły, domu, pracy, własnych stowarzyszeń, a to implikuje też odrzucenie wszystkiego, co umila życie. W świąteczne dni nie używają samochodów ani nawet rowerów, nie słuchają radia, nie oglądają telewizji. Ta ostatnia skazana jest na niebyt nawet w dni powszednie. W niedzielę mężczyźni w czarnych tradycyjnych garniturach, kobiety w białych haftowanych bluzkach dwukrotnie idą do kościoła. Żyją skromnie i wśród swoich. Zakazali przeklinania. Potrafią w środku nocy wyciągnąć z łóżek cudzołożników i publicznie ich opluć. Odrzucają szczepienia prewencyjne, nie zawierają żadnych umów ubezpieczeniowych, bo uważają to za działanie wbrew woli Boga. On bowiem dawno już zdecydował, co się z nimi stanie. Kiedy w 2004 roku wielkie tsunami nawiedziło daleką Azję, mieli do Boga pretensję, że nie ukarał Holandii, w której bezbożników przecież jest o wiele więcej. Nie dominują wprawdzie w społeczeństwie, ale są na tyle silni, że ich partia ma reprezentację w parlamencie.

Na co dzień trudno oczywiście w tłumie Holendrów wskazać palcem tego, który nie pije, nie tańczy, nie pali, nie zdradza, wierzy w boskie przeznaczenie i redukuje swoją wolną wolę. Ale jeżeli będziemy pytać o źródła swoistej swobody czy wręcz rewolucji obyczajowej w wielkich miastach, takich jak Amsterdam czy Rotterdam, to jedną z odpowiedzi znajdziemy właśnie tu, w pasie biblijnym fundamentalizmu kalwińskiego, w reakcji na jego atmosferę negacji życiowych przyjemności, na gorset samoumartwienia, na wizerunek życia jako pasma uległości i obyczajowego paraliżu. Ponad dwieście lat ostrej ascezy, w której wychowywały się tu pokolenia Holendrów, musiało w końcu znaleźć ujście w rewolucji przyjemności.

Identyfikacja narodowa Holendrów wyrasta z przekonania, że są wprawdzie małym narodem, ale za to sprawnym i o ponadprzeciętnych możliwościach, że dzięki swoim przymiotom, niedostępnym dla innych, osiągnęli więcej niż inni. Zasadnicze elementy tej identyfikacji wykształciły się przez długie lata symbiozy z wodą, ale i w przeciwstawianiu się wodzie. A woda nie zna pardonu. Strumienie wody przelewającej się przez groble wyżłobiły wytrwałość i upór w holenderskich charakterach. Ale to nie wszystko. Holendrzy identyfikują się przede wszystkim w opozycji do wielkiego sąsiada na wschodzie, do Niemiec. W sytuacji, kiedy tuż za granicą dominuje olbrzymi naród i silne państwo, potrzeba wykreowania specyficznego odniesienia do wizerunku biblijnego Dawida, który pokonuje Goliata, wydaje się oczywista.

Sami Holendrzy tego nie przyznają, ale rysowali swój autoportret i rysują nadal na zasadzie swoistej kontridentyfikacji. Siła Niemiec, ich znaczenie, dynamika i możliwości stwarzają przestrzeń rywalizacji, w której ten mały kraj i niewielki naród próbuje zyskać na demistyfikacji wschodniego sąsiada. Nie jestem wprawdzie tak wielki jak on, ale więcej potrafię. Gdybym był na miejscu Niemców, byłbym od nich lepszy. Jestem od nich lepszy, ponieważ więcej osiągam w trudniejszych, mniej korzystnych warunkach. A w dodatku mam przewagę, ponieważ jestem moralnie czysty. W zakamarkach swojej świadomości Holendrzy są przewodnikami świata, właściwym wzorcem do naśladowania dla innych społeczeństw, no i mają oczywiście nad wszystkimi duchową przewagę. I rzeczywiście, w Europie Holendrzy nie nagrzeszyli zbyt dużo, ostatnią okazją do występków wojennych, przed drugą wojną światową, w której przyjęli rolę ofiary, były kampanie Napoleona dwieście lat temu. Za to na dalekich szlakach kolonialnego triumfalizmu pozostawili po sobie krwawy ślad dziś przykryty niechętną pamięcią.

Nic dziwnego, że po takiej samoanalizie Holendrzy bardzo z siebie są zadowoleni. Otwartość, liberalizm, tolerancja, w tym dla swobody obyczajów, zręczność, umiejętność poruszania się w świecie, znajomość języków obcych – także my, zapytani o Holendrów, wymienimy te cechy. Można by wręcz sądzić, że choć stworzyli ten wizerunek na własny użytek, utrwalali go tak długo wśród bliższych i dalszych sąsiadów, aż stał się bezrefleksyjnie powielany i multiplikowany. A przecież niewiele wiemy o cechach niewidocznych, schowanych za parawanem otwartości i tolerancji, a nie mniej ważnych w życiu codziennym i układaniu sobie stosunków ze światem zewnętrznym. Trzeba przecisnąć się przez wąskie korytarze domków, pomieszkać trochę na ich strychach, przemoczyć buty na zacinającym deszczu, dać się zaprosić w gościnę, aby poczuć na własnej skórze bezgraniczne wręcz skąpstwo Holendrów, ich antykwaryczną skrupulatność, paraliżującą małostkowość i kupiecką mentalność. Można też uważniej spojrzeć na obrazy Bruegla, wziąć pod lupę twarze wieśniaków, klechów, z rzadka panów. To są psychologiczne definicje ich charakterów! Nie tylko trudne warunki i walka o przetrwanie wśród deszczów i wiatrów były ich akuszerami. Zasadnicze elementy identyfikacji Holendrów mają swoje źródło również w religii, w wierze, a w niej w przekonaniu, że wobec Boga są w lepszej od innych kondycji, że Bóg im sprzyja. Trudno dorównać komuś, kto ma tak świetne układy ze Stwórcą.

Sam wielokrotnie ulegałem wizerunkowi pięknej Holandii, w której nie ma, jak chciałem wierzyć, miejsca na obskurantyzm, choć bywałem na oficjalnych spotkaniach, na których nie podawano nic do jedzenia, a kawa pochodziła z płatnego automatu specjalnie sprowadzonego na tę okazję. Bywałem na spotkaniach, podczas których podawano kawę, ale trzeba było płacić za kanapki. Bywałem na przyjęciach, na których jedzono tylko to, co przynieśli sami goście. Nauczyłem się zawsze zabierać na spotkania zapasowy notes i długopis, ponieważ są to dobra niechętnie rozkładane na stołach. Nauczyłem się niczego nie oczekiwać i skrywać zaskoczenie, gdyby cokolwiek odbiegać miało od normy. I przywykłem, że trzeba dzielnie przeżyć moment udręki w oczach, kiedy pojawi się niewypowiedziane pytanie, kto zapłaci rachunek w restauracji, mimo zaproszenia na obiad. I cóż z tego. Nawet jedno jedyne speculaas, cynamonowe ciastko, podane podczas długiego wieczoru nie było w stanie nadwyrężyć mojej wiary w lepszą odmienność Holendrów. Kalka wizerunku nadal działała. A może wcale nie kalka, tylko projekcja moich idealistycznych wyobrażeń? Może tylko oczyma duszy widzę kraj inny od innych, lepszy od innych i, skonfrontowany z normalnością, nie chcę się do błędu przyznać?

Każdy, kto chce w Holandii widzieć inkarnację Dobrego, musi w końcu doznać rozczarowania. Swoboda obyczajowa, otwartość i tolerancja zadomowione w niektórych miastach, choć wciąż kuszą nienasyconych, na dłuższą metę nie są żadną alternatywą dla własnych bardziej zaściankowych doświadczeń. Przypisujemy Holendrom wizerunek, któremu nie mogą sprostać. (A tak na marginesie – czy idealizujemy Rosjan, Niemców, Czechów, Włochów albo Rumunów? Czy chcemy, aby koniecznie byli od nas lepsi?) Holendrzy są tacy sami jak my, to jasne, ale chcemy jednocześnie, by byli od nas bardziej demokratyczni, bardziej wolni, bardziej tolerancyjni, bardziej swobodni. Zakładamy, że sami na wiele mogą sobie pozwolić i także nas dopuszczą do suto zastawionego wolnościami stołu.

Trzeba przyznać – to wielka naiwność. Takie podejście ignoruje kulturową odrębność Holendrów, ich własne historyczne drogi dochodzenia do obecnego portretu. Jeżeli nawet Holendrzy są liberalni czy tolerancyjni, to dla siebie, nie dla nas. Jeżeli nawet są skąpi, to ich skąpstwo w pierwszym rzędzie dopada ich samych. Etnocentryczność naszego myślenia już dawno poddana została w Holandii skutecznej weryfikacji.

Bardzo wiele nieporozumień narosło wokół przypisywanej im otwartości na innych. Przybyszom rzucają się w oczy okna z podniesionymi zasłonami i bez firanek. Chętnie przez nie zaglądają do środka, kiedy przechodzą obok (co nie jest, delikatnie mówiąc, w dobrym tonie). I wyciągają stąd wniosek, że właśnie tak przejawia się owa niezwykła holenderska otwartość. Nic bardziej błędnego. W wąskich i długich holenderskich domach salony zajmują całą ich długość – od ulicy do podwórka lub ogrodu – i brak firanek czy zasłon zapewnia im po prostu wystarczający dopływ światła. Ma jednak także symboliczne i represyjne znaczenie, związane z dyscypliną religijną: nie zasłania się okien, jeśli przed sąsiadami nie ma się nic do ukrycia. Tak było. Czasy się zmieniły, dziś nie przemierzają ulic parafialne kontrolne trójki, ale tradycja pozostała. I nawet roznegliżowane dziewczyny w dzielnicy czerwonych latarni w Amsterdamie prezentują swoje wdzięki przy otwartej kurtynie. Jak zresztą inaczej miałoby to być możliwe?

To, że Holandia jest krajem innym niż inne, na długo przed nami dostrzegli podróżnicy i kupcy. Trudno było zresztą tego nie zauważyć. Ludzie na ogół wolą twardy grunt pod nogami i uciekają z miejsc, gdzie jest dużo błota, bagien, torfowisk i rozlewisk. Holendrzy, brodząc po kolana w błocie i szlamie, spychali wodę do morza, zawzięcie wydzierali mu ziemię. Wiele narodów, mniej od nich upartych, przeniosłoby się na suchsze tereny. Pisano więc o ich kraju, że jest najbardziej kuriozalny na świecie, co prowadziło czasami do paradoksalnych przekłamań. Pierwszy amerykański ambasador w Niderlandach, późniejszy prezydent Stanów Zjednoczonych John Adams, jeszcze w 1780 roku po przybyciu do Amsterdamu twierdził, że to kraj nikomu nieznany, a jego język jest tak dziwny, że posługują się nim tylko sami tubylcy. Oczywiście nieprzyzwoicie przesadzał, bo holenderskie szkunery, brygi czy fregaty kilkaset lat wcześniej odważnie przepływały morza i oceany. Holendrzy byli w końcu jednymi z pierwszych, którzy zasiedlili ojczyznę Adamsa, Amerykę.

Adams okazał się wielkim ignorantem także dlatego, że już na przełomie XV i XVI wieku Europę przemierzał najświatlejszy umysł ówczesnej (i chyba nie tylko) epoki – Erazm z Rotterdamu, a w 1595 roku ukazała się najsławniejsza mapa świata autorstwa Gerharda Mercatora. Prawie dwieście lat przed przyjazdem Adamsa powstała holenderska Kompania Wschodnioindyjska, morska prekursorka globalizacji mająca placet na kolonizację zamorskich krain. W 1669 roku była najbogatszą kompanią na świecie: miała wtedy ponad dwieście statków i okrętów, zatrudniała ponad pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Niemal w tym samym czasie, kiedy Adams przybył do Amsterdamu, do amsterdamskiego portu w ciągu roku wpływało prawie trzy tysiące statków. Zamorski handel i liczne kontakty poza granicami zapewniały Niderlandom w tym okresie powodzenie, bogactwo i wpływy. Na początku XVII wieku flota Holandii była dwukrotnie liczniejsza niż floty Anglii i Francji razem wzięte. Liczyła ponad dwadzieścia tysięcy jednostek, a język holenderski panował na wszystkich morzach. Do dziś każdy, kto choć trochę pływa pod żaglami, przyswaja sobie nazwy, zwroty i okrzyki wzięte z tego języka. Nie kto inny, tylko Holendrzy odkryli Nową Zelandię i Tasmanię, jako pierwsi Europejczycy dotarli do Australii. Holender Jan van Riebeeck w 1652 roku jako pierwszy zszedł na ląd w okolicach dzisiejszego Kapsztadu w Afryce Południowej, gdzie założył stację zaopatrzeniową dla statków kolonialnych płynących do Indii. A jakby tego było mało, Holendrzy rozparli się między Delaware i Connecticut w Ameryce. I nie kto inny, tylko holenderscy osadnicy na półwyspie Manhattan w 1625 roku, po wyparciu Indian, zaczęli wznosić miasto Nowy Amsterdam – dzisiejszy Nowy Jork, gdyby ktoś zapomniał. Ambasador Adams zdawał się nie wiedzieć nie tylko dokąd przybył, ale i skąd wyruszył.

W przeciwieństwie do przyszłego amerykańskiego prezydenta europejskie mocarstwa bardzo interesowały się tą podmokłą krainą. Od czasu gdy stała się najbogatsza w zachodniej Europie, przez długie lata nie zostawiały jej w spokoju, i to tak dotkliwie, że dopiero krwawy konflikt z hiszpańskim królem Filipem II o wolność religijną pod koniec XVI wieku po raz pierwszy otworzył Holendrom drogę do niezależnego państwa i samodzielnego narodu. Stosunkowo późno, jeżeli rozejrzeć się po ówczesnej Europie i państwach, które już od lat wykuwały w niej swoje granice. Dyletancką wypowiedź Johna Adamsa tłumaczyć może tylko jedno: po raz pierwszy zobaczył kraj tak niezwykły, osadzony na wodzie, częściowo nawet ponad wodą, schowany za tamami i groblami i przeorany kanałami, kraj tak dziwny, że w pośpiechu uznał go za nieznany. Jakże często podobnie myślimy o Holandii i dzisiaj – zanim ją poznamy.

Kiedyś Zagłoba oddawał ten kraj szwedzkiemu królowi lekką ręką. Oddawał go łatwo, bo Niderlandy wydawały się dalekie, schowane na krańcu świata, i tak niedostępne i iluzoryczne, tak bardzo inne, że spokojnie nadawały się na prezent. Dziś tak bardzo odległe już nie są, ale na prezent niespodziankę nadal nadają się świetnie, choć to, co tam będzie w środku, my nazwiemy Holandią.

Bez pomocy Boga

Rozpakowując ten prezent, bardzo trzeba uważać, aby się nie zamoczyć. Woda wylewa się tu z każdego kąta. Jedyne, praktycznie rzecz biorąc, miejsce, gdzie moglibyśmy postawić suchą stopę, gdyby przerwane zostały wszystkie tamy, to wschód kraju. Najwyższe wzniesienie, położone na południu Limburgii, przez Holendrów nazywane dumnie Vaalserberg, osiąga zaledwie trzysta dwadzieścia dwa metry. Ledwie zauważalne dla Polaków, Niemców, Francuzów czy Włochów, dla Holendrów jest górą. Na depresje, których tu pełno, także nikt z nas nie zwróci uwagi. Najniższy punkt to okolice na południe od Rotterdamu – prawie siedem metrów poniżej tafli morza. Gdyby morze wystąpiło z brzegów i przebiło się przez system zabezpieczeń, woda sięgałaby prawie trzeciego piętra. Większość holenderskich domów, na ogół parterowych i jednopiętrowych, znalazłaby się na dnie nowego akwenu.

Ale i bez takiej tragedii wody w Holandii nie brakuje – rzeki, kanały, jeziora, bagna, mokradła zajmują prawie dwadzieścia pięć procent jej powierzchni. Nie dostaje za to gór i lasów. W Niemczech pokrywają one jedną trzecią kraju, tymczasem w Holandii zaledwie siedem procent. Żeby pojeździć na nartach, Holendrzy jadą do Austrii, Niemiec, Francji, a nawet Belgii. Muszą także wyjechać, żeby pochodzić po lesie, najczęściej w belgijskie Ardeny. Dopiero daleko od domu nawąchają się lasu, spostrzegą przebiegającą szybko sarenkę, zobaczą ostrzeżenie o dzikiej zwierzynie i w leśnych zakamarkach rozbiją namiot.

Dwanaście procent powierzchni Holandii wyrwane zostało żywemu morzu – wcześniej pływały tam statki, rybacy łowili ryby. To nowy ląd, czyli poldery. Jest ich ponad pięć tysięcy, a każdy powstał dzięki ludzkim rękom. Jedne są mniejsze, inne wielkie, jeszcze inne rozciągają się na kilku tysiącach kilometrów kwadratowych. Te mniejsze mają za sobą długą historię cierpienia ludzi i walki z wodą; te większe i największe wyrwane zostały morzu za pomocą specjalnych maszyn. Ale na tym nie koniec. Holendrzy osuszyli na lądzie praktycznie wszystko, co było do osuszenia, dzięki czemu mogą wyżywić się sami i spore nadwyżki sprzedać za granicę. Na polderach powstały nie tylko nowe miasta, wsie i osiedla, linie kolejowe, ale także nowe krajobrazy. Niektóre liczą sobie kilkaset lat, toteż młodzi Holendrzy myślą, że ich ojczyzna zawsze tak wyglądała. Bardzo by się zdziwili, gdyby okazało się, że droga, którą idą do szkoły, nagle biegnie środkiem morza. A tak by było, i to w niejednym miejscu.

Na nowych ziemiach Holendrzy wodę słoną zastępowali słodką, tworzyli nowe rzeki, strumyki, kanały. Musieli zadbać również o wody gruntowe i jednocześnie wciąż pozbywać się nadwyżki wody deszczowej, która w naturalny sposób nie mogła spłynąć do morza. Jeszcze dziś każdego roku skomplikowany i bardzo kosztowny system pomp musi poradzić sobie z wypompowywaniem z polderów dwóch miliardów trzystu milionów metrów sześciennych zbędnej wody. Cały ten mechanizm jest oczywiście dla nas niewidoczny. Nie widzieli go także dawni malarze niderlandzkich pejzaży. Jaka była tamta Holandia? Czy bardzo się od tego czasu zmieniła?

Pejzaże w malarstwie obecne są od zawsze. O tym, że nie zawsze można je przypisać do konkretnego miejsca, przypominam sobie za każdym razem, kiedy mam okazję oglądać w gandawskiej katedrze św. Bawona Adorację Mistycznego Baranka pędzla Jana van Eycka. W dolnej części piętnastowiecznego tryptyku widzimy świętych zgromadzonych wokół Ofiarnego Baranka, a całość sceny wpisana jest w rajski pejzaż rozciągający się aż po daleki horyzont – pociągający, ale przecież nierealny, nie z tego świata. Podobnie odległe od rzeczywistości są pejzaże u Hieronima Boscha. Jego Ogród rozkoszy ziemskich mówi nam wprawdzie o uciechach z najbliższego otoczenia człowieka, ale wpisanych przez malarza w zupełnie nieziemski krajobraz.

W rosnącej w bogactwo siedemnastowiecznej Holandii, w złotym wieku jej rozwoju, tematyka obrazów, a wraz z nią i ta konwencja, uległy radykalnej przemianie. Zmienili się bowiem mecenasi. Kościół katolicki utracił rolę głównego sponsora i przestał być jedyny. U jego boku wyrósł silny protestantyzm, który w swej religijnej misji nie wspierał się wizerunkami świętych ani nie potrzebował malarskiej wyobraźni dociekającej wizerunku Boga. Wizje straszliwych piekieł, nadchodzącej i bezwzględnej śmierci, kary za życia i trwogi wśród pobożnych protestantów nie spełniały już funkcji dydaktycznej przypisanej im w katolicyzmie. Rosnące w siłę i pieniądze mieszczaństwo wolało oglądać samych siebie, a nie wizerunki świętych. Na portretach i obrazach malarzy niderlandzkich zaczęli się pojawiać żyjący w sąsiedztwie ludzie: kupiec, bankier liczący pieniądze, patrycjusz w bogatym stroju, uczony, kobieta lub rodzina. Ludzie, a nie bogowie. A wraz z nimi na płótnach znalazło się nie to, co było wytworem wyobraźni, tylko to, co wokół siebie widzieli: woda, łodzie, kanały i groble, łąki i wiatraki. Nie ma tych pejzaży autorstwa wielkich mistrzów zbyt wiele, stanowią tylko niewielką część malarstwa złotego wieku. Spośród ponad trzydziestu wybitnych malarzy tego okresu jedynie pięciu, sześciu poświęciło się głównie malarstwu pejzażowemu. Jan van Goyen malujący wydmy, port w Dordrechcie (wystarczy spojrzeć na ten obraz, aby zrozumieć symbiozę człowieka z wodą) czy istniejące jeszcze wtedy Morze Haarlemskie; Paulus Potter; Jan Porcellis (głównie marynista); François van Knibbergen; Jan van der Heyden; Aelbert Jacobsz Cuyp; ci dwaj ostatni raczej krajobrazowi detaliści niż malarze z gestem. Pozostali: Frans Hals, Rembrandt Harmenszoon van Rijn, David Beck, Johannes Vermeer van Delft czy Nicolaes Maes, zajęli się przede wszystkim portretowaniem współczesnych im ludzi i ich najbliższego otoczenia. I to jednak wystarczy, aby w wyobraźni przenieść się do tamtych odległych czasów.

Krajobrazy holenderskie są urzekające, ale monotonne. To nie Włochy, nie zalesione Niemcy, nie skaliste Alpy. Nie ma tu ani spadzistych stoków, ani górskich wodospadów czy zaskakujących dolin – ulubionych motywów włoskich malarzy. Wiatraki, zwłaszcza stare, wyglądają romantycznie, ale przecież zawsze tak samo. Woda jest fascynująca, ale w nadmiarze – nudzi. Wcześniejszym mistrzom niderlandzkim, którzy malowali ludzi, fragmenty krajobrazów służyły do wypełnienia tła. Na mocno zaludnionych płótnach braci Brueglów groteskowe figury, wpisane w sytuacje idealizujące życie lub przedstawiające z żałosnymi szczegółami ludzkie charaktery, przesłaniają owo tło w takim stopniu, że możemy jedynie snuć domysły, jak wyglądała wieś, gdzie żyli, albo okolica, przez którą się przemieszczali. Są oczywiście wyjątki, jak Pejzaż zimowy z łyżwami i pułapką na ptaki, Pejzaż z szubienicą, Walka karnawału z postem czy Niderlandzkie przysłowia. Tu zobaczymy trochę domostw i przestrzeni. Na zdecydowanej większości płócien Holendrzy przesłaniają nam jednak Holandię. Czasem chciałoby się powiedzieć: trochę szkoda, bo ciekawie byłoby zobaczyć kraj taki, jakim oni go widzieli o poranku czy zmierzchu.

Takim właśnie obrazem jest Wiatrak nad rzeką van Goyena, z przejmującą pustką płaskiego krajobrazu i smutkiem samotnego wiatraka, czy Gezicht op Delft, Widok Delft