Hiszpania. Fiesta dobra na wszystko - Maciej Bernatowicz - ebook

Hiszpania. Fiesta dobra na wszystko ebook

Maciej Bernatowicz

4,3

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Czy wracając z Katalonii, możemy powiedzieć, że byliśmy w Hiszpanii? Dlaczego najwspanialsze zabytki w tym kraju mają arabski rodowód? Jak Hiszpanie oceniają czasy podboju Ameryk i okres ich kolonizacji? A co z hiszpańską wojną domową, najtragiczniejszą w Europie XX wieku? Jak w ogóle mogło do niej dojść? Jak bardzo ostatni kryzys gospodarczy odmienił Hiszpanów? Na czym polega fenomen hiszpańskich fiest? Czy sjesta to przypadkiem nie stereotypowy relikt przeszłości? Dlaczego rywalizacją Realu Madryt z FC Barceloną żyje cały kraj? Skąd wzięły się tapas i czy pozycja corridy jest jakkolwiek zagrożona?

Z myślą o próbie odpowiedzi na te i inne pytania Maciej Bernatowicz zasiadł do pisania książki. Publikacji w zamyśle lekkiej i przyjemnej, choć tak naprawdę poruszającej ważne i intrygujące zagadnienia dotyczące współczesnej Hiszpanii. Autor korzystając z własnych, wieloletnich doświadczeń przybliża także styl życia Hiszpanów, opisuje ich codzienne zwyczaje z wadami i godnymi pozazdroszczenia zaletami. To jak pracują, co i gdzie jedzą, gdzie podróżują i jak świętują. Istotną częścią książki jest podjęcie tematów Basków i przede wszystkim Katalończyków z podkreśleniem aspektów politycznych, społecznych, kulturowych i sportowych.

"No i stało się: teraz nie wyobrażam sobie kolejnej podróży do Hiszpanii bez książki Macieja Bernatowicza w kieszeni. Szkoda, że nie było jej 30 lat temu, kiedy zaczynałem tam jeździć, pisać reportaże, a potem kręcić filmy o tym kraju, jego regionach, przywódcach i  mieszkańcach. Musiałem przebrnąć przez wiele przypadkowych lektur, które z czasem zaczęły się składać w jakiś spójny, choć nigdy nie dość kompletny obraz. A tu – wszystko co trzeba w jednym miejscu, napisane z niezrównanym znawstwem i na dodatek w tak doskonałym stylu […]".
Jacek Pałasiński, dziennikarz radiowy i telewizyjny, korespondent

"Przewodnik? A może spacerownik? Nie. Książka, którą wzięli Państwo do ręki, to raczej codziennik pomieszany z wiedzownikiem, efekt zauroczenia Autora krajem, w którym spędził kilka lat, a którym zafascynował się już pewnie na całe życie. W ten sposób powstała niewymuszona gawęda, opowieść nie tylko o błahostkach codziennej, rodzinnej rzeczywistości, lecz także o kulturze, historii, polityce, piłce nożnej i innych wielkich sprawach. Książka ciekawa, osobista, a zarazem obiektywna, bo poparta rzetelnymi lekturami, próbująca stopniowo odsłaniać mniej znane oblicza Hiszpanii […]. Czy rzeczywiście fiesta pokona wszystko? Zapraszam do lektury!"
Marzenna Adamczyk, ambasador w Królestwie Hiszpanii i Księstwie Andory

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 474

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (89 ocen)
46
26
17
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kasia6550

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie się czyta wrócę na pewno
00
Cinnamon2017

Nie oderwiesz się od lektury

Książkę czyta się fantastycznie - trochę jak przewodnik, trochę jak literaturę faktu. Znajdziemy tu mix różnych temtow: zwyczaje, historia, sport, zabytki, kultura, tradycja. Jako, że czytałam tą książkę podczas podróży po Andaluzji, jestem zachwycona ilością informacji, z jakimi udało mi się zapoznać w książce i potwierdzić wszystko w rzeczywistości. Zdecydowanie polecam.
00
ElizaLeus

Nie oderwiesz się od lektury

dużo ciekawych informacji dla pasjonatów Hiszpanii :)
00

Popularność




Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Konsultacja: Katarzyna Górna

Redaktor serii: Halina Hałajkiewicz

Redaktor prowadzący: Barbara Czechowska

Redaktor techniczny: Andrzej Sobkowski

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Krystyna Wysocka, Krystyna Malik

Zdjęcia: archiwumMacieja Bernatowicza, Wikimedia Commons

Zdjęcie wykorzystane na okładce

© Greg Gerla/age fotostock/Getty Images

© for the text and photos by Maciej Bernatowicz, Warszawa 2017

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2017

ISBN 978-83-287-0613-2

Sport i Turystyka – MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2017

FRAGMENT

Książkę dedykuję mojej żonie Aleksandrze, która z niezwykłą wyrozumiałością podeszła do literackich obowiązków jej wybitnego autora, a także trzem naszym synom – Mateuszowi, Aleksandrowi i Krzysiowi.

Czy ja się tu w ogóle dogadam?

Do you speak English? – to jedno z pytań najczęściej powtarzanych przez niehiszpańskojęzycznego turystę stawiającego pierwsze kroki na Półwyspie Iberyjskim. I o ile w Portugalii z dużym prawdopodobieństwem można liczyć na odpowiedź: Yes I do, o tyle w Hiszpanii powinniśmy spodziewać się głównie zaprzeczenia popartego horyzontalnym kręceniem głową bądź lakonicznego a little, któremu podejrzanie blisko do nothing, w każdym razie w praktyce.

Cóż, trzeba będzie uczyć się hiszpańskiego, w końcu to Hiszpania i w tym języku mówią tu wszyscy. Tylko że wcale nie jest to takie proste!

Hiszpania ma aż pięć języków urzędowych. Do mówienia po hiszpańsku przyznaje się osiemdziesiąt dziewięć procent jej mieszkańców. Poza hiszpańskim na równych prawach obowiązują: kataloński, ze swoją walencką i balearyjską odmianą; euskera, czyli baskijski, dla wielu z kosmosu rodem (jeden z najstarszych języków świata, ponoć starszy od samej łaciny); używany w północno-zachodniej Hiszpanii galisyjski, podobny nieco do portugalskiego i od 2006 roku blisko spokrewniony z katalońskim oksytański (inna jego nazwa to aranés). Tym ostatnim posługuje się współcześnie niespełna pięć tysięcy górali w północno-zachodniej części Katalonii, a dokładniej w graniczącej z Francją i leżącej na zachód od Andory dolinie Arán, której mieszkańcy, nawiasem mówiąc, niejednokrotnie próbowali od Katalonii się odłączyć.

W wielu prowincjach nadal są w użyciu, zakazane w latach dyktatury generała Francisca Franco, nieoficjalne języki i dialekty regionalne (wernakularne, czyli rodzime, natywne). Lingwiści podają, że łącznie, wraz z tymi oficjalnymi, jest ich aż siedemnaście, z czego jedenaście, zgodnie z terminologią UNESCO, zagrożonych wymarciem. Wymienia się w tym kontekście niektóre dość powszechnie używane. Na przykład język aragoński, zwany też fabla, którym porozumiewa się około trzydziestu tysięcy ludzi na południe od leżącej u podnóża Pirenejów miejscowości Huesca, a także asturleoński wraz ze swymi trzema odmianami, używany w północno-zachodnich prowincjach kraju: Asturii (bable), Leónie i Zamorze (leonés) oraz portugalskiej comarce Miranda do Douro (mirandés). O tym, co to jest comarca, będzie mowa później.

Skomplikowane? A to jeszcze nic wobec zamieszania związanego z samą nazwą języka, w jakim z założenia powinni się porozumiewać wszyscy Hiszpanie. Español czy castellano? Hiszpański czy kastylijski? Ten sam język czy dwa różne języki? A jeśli dwa, to który wywodzi się z którego, jeśli taka zależność w ogóle ma miejsce? Ta debata przypomina spór o to, czy pierwsze było jajo czy kura.

Sięgnijmy do historii.

Za pierwsze świadectwo pisane uważa się Glosas Emilianenses, notatki w dialekcie castellano naniesione ręką kopisty na marginesach późnego dokumentu preromańskiego datowanego na rok 964, czyli na dwa lata wcześniej niż Mieszko I ochrzcił Polskę. Pierwsze dzieło literackie w dialekcie kastylijskim Cantar (Poema) de mio Cid, Poemat bądź jak kto woli Pieśń o Cydzie anonimowego autora powstało około roku 1140. A jak już przy tych pierwszych dziełach jesteśmy, to odnotujmy jeszcze, że pierwszą gramatykę języka kastylijskiego Gramática de la lengua castellana spisał Elio Antonio de Nebrija w tych latach, gdy Krzysztof Kolumb odkrywał Amerykę.

Castellano w X wieku używano na ograniczonym terytorialnie, wchodzącym w skład Królestwa Leónu, Condado de Castilla, hrabstwie Kastylii, jak dziś byśmy powiedzieli, które w średniowieczu (XI–XIII wiek) rozrosło się i zyskało niezależność najpierw jako autonomiczne Reino de Castilla, Królestwo Kastylii, a później Corona de Castilla, Korona Kastylii. Królestwo przetrwało aż do XVIII wieku. W 1883 roku ustanowiono na tym terytorium po obu stronach przecinającego je pasma Gór Kastylijskich dwa regiony historyczne: Castilla la Vieja i Castilla la Nueva, Stara i Nowa Kastylia. Obecnie Kastylia jest po prostu krainą historyczną położoną w centralnej Hiszpanii na płaskowyżu Meseta i podzieloną administracyjnie (w 1978 roku) pomiędzy wspólnoty autonomiczne: Kastyliia i León, Kastylia-La Mancha, Madryt, La Rioja oraz Kantabria.

Nazwa español nawiązuje natomiast do czasów o wiele wcześniejszych, do istnienia na Półwyspie Iberyjskim Hispanii – tak nazywali te ziemie Fenicjanie, a po nich pięć utworzonych tu w III wieku rzymskich prowincji także Rzymianie (Grecy używali nazwy „Iberia”) – więc na pierwszy rzut oka wydaje się o ponad tysiąc lat starsza niż castellano. Ale za czasów rzymskich językiem oficjalnym, pozwalającym się porozumiewać ponad używanymi na półwyspie dialektami, była łacina.

Wszyscy zgadzają się co do tego, że współczesny hiszpański należy do rodziny romańskiej języków indoeuropejskich. Według jednych wywodzi się on z dialektu, który narodził się w Kastylii i w średniowieczu rozwinął w język kastylijski, o czym przed chwilą była mowa, a zatem castellano i español to po prostu dwie nazwy tego samego języka. Inni utrzymują, że kastylijski jest tylko lokalną odmianą hiszpańskiego, którą posługują się mieszkańcy Kastylii. I bądź tu mądry.

Oficjalna wykładnia także nie jest zbyt pomocna. Konstytucja Królestwa Hiszpanii, przyjęta w 1978 roku i nadal obowiązująca, uznaje za „hiszpański język urzędowy państwa” język kastylijski (3.1. El castellano es la lengua española oficial del Estado). A więc stawia go na równi z innymi językami urzędowymi i wraz z nimi włącza do jednego głównego zbioru języków hiszpańskich (3.2. Las demás lenguas españolas serán también oficiales en las respectivas comunidades autónomas de acuerdo con sus estatutos). Pozostałe języki hiszpańskie będą też urzędowymi we właściwych wspólnotach autonomicznych, zgodnie z ich statutami. Odważny krok, skoro wśród tych pozostałych są takie, które od hiszpańskiego się nie wywodzą, jak galisyjski i kataloński czy baskijski, znacznie starszy i całkowicie od hiszpańskiego różny.

Swego czasu głos w sprawie zabrała nawet szacowna Real Academia Española, RAE, Hiszpańska Akademia Królewska, orzekając salomonowo, że konstytucyjny termin „kastylijski” nazwy „hiszpański” w żaden sposób nie wyklucza. Mało tego, RAE zaleciła stosowanie określenia „język hiszpański” w każdym kontekście, który nie nawiązuje do innych języków hiszpańskich. Prawda, że proste?

I w ten sposób pytanie, jak nazywać język obowiązujący w Królestwie Hiszpanii – kastylijskim czy hiszpańskim – od lat miesza ludziom w głowie nie tylko w samym królestwie, ale w co najmniej połowie świata. Bez żadnej przesady. Bo ów hiszpański lub kastylijski, jeśli ktoś tak woli, jest językiem urzędowym w dwudziestu dwóch krajach i drugim największym native language globu; drugim, po angielskim, najczęściej używanym do komunikacji oraz trzecim, jeśli idzie o języki w internecie. Do XVIII wieku był to także język dyplomacji. A hiszpańskojęzyczna poezja i proza aż jedenaście razy zdobyły literacką Nagrodę Nobla.

Jako oficjalnym posługuje się nim około czterystu milionów ludzi w dziewiętnastu krajach półkuli zachodniej (w tym na obszarach tak zwanej Antarktydy Argentyńskiej i Chilijskiego Terytorium Antarktycznego), milion w Gwinei Równikowej i dwieście tysięcy na terenach Sahary Zachodniej. Do tego trzeba dodać ponad pięćdziesiąt milionów ludzi w Stanach Zjednoczonych (szesnaście procent amerykańskiej populacji, w której czterdzieści milionów mówi nim od urodzenia), blisko trzynaście milionów w Brazylii (gdzie od 2005 roku nauka hiszpańskiego w gimnazjach, liceach, szkołach publicznych i prywatnych jest obowiązkowa) oraz kolejnych trzynaście milionów w ośmiu krajach i terytoriach zależnych. Tu po hiszpańsku mówi się niejako na boku, gdyż język ten, choć nie ma statusu języka oficjalnego, pozostaje w powszechnym, a często bezwzględnie dominującym użyciu (choćby w Belize, Andorze czy Gibraltarze). Osobny fenomen stanowią Filipiny, jedyne miejsce w Azji, gdzie uchował się, w regionie Zamboanga, quasi-hiszpański w postaci języka kreolskiego – tak zwany chavacano. Nie można też pominąć położonej niemal pośrodku Pacyfiku, prawie że zapomnianej przez cywilizację, Wyspy Wielkanocnej (hiszp. Isla de Pascua). Ponoć do legendarnych moai, czyli wielkich przedstawiających głowy kamiennych posągów o nieznanym pochodzeniu, należy zwracać się jedynie w języku hiszpańskim. Innego nie rozumieją, podobnie jak niemal cztery tysiące zamieszkujących wyspę Polinezyjczyków.

No i w tym kontekście, podoba nam się czy nie, musimy wrócić do sporu o jajo i kurę. Asociación de Academias de la Lengua Española, instytucja zajmująca się kwestiami językowymi w krajach hiszpańskojęzycznych, uznaje za pełnoprawne zamienne używanie obu nazw – español i castellano – w odniesieniu do ich oficjalnych języków, ale w praktyce w poszczególnych krajach wygląda to różnie.

Kastylijski jest wymieniony jako język urzędowy w konstytucjach Boliwii, Ekwadoru, Kolumbii, Paragwaju, Peru, Wenezueli i Salwadoru, co oznacza, że sto pięćdziesiąt milionów ludzi na świecie uważa, iż mówi po kastylijsku. Po hiszpańsku woli mówić ponad sześćdziesiąt milionów ludzi w ośmiu krajach latynoskich: Dominikanie, Gwatemali, Hondurasie, Kostaryce, na Kubie, w Nikaragui, Panamie i Puerto Rico. Sto osiemdziesiąt milionów mieszkańców półkuli zachodniej, w tym Argentyny, Chile, Meksyku i Urugwaju, w ogóle nie znajdzie w swych konstytucjach odniesienia do obowiązujących w ich krajach języków urzędowych, co nie zmienia faktu, że na co dzień, jeśli pominąć języki lokalne (w tym indiańskie) i miejscowe dialekty, posługują się oni hiszpańskim. Oficjalnie zatem hiszpański funkcjonuje jako hiszpański we wszystkich krajach Ameryki Środkowej, z wyjątkiem Salwadoru, a kastylijski w Ameryce Południowej.

Nie ukrywam, że podjęcie próby wyjaśnienia, jak to jest z tym hiszpańskim i kastylijskim, wykazania, czy są między nimi jakieś namacalne bądź pozorne choćby różnice, za bardzo przypomina stąpanie po cienkiej tafli lodu w porze wiosennych roztopów. Dlatego wolę przejść do dwóch faktów, które nie budzą przynajmniej żadnych zastrzeżeń: język ten pochodzi, jak wszystkie romańskie, z łaciny, a przez wieki istotny wpływ na jego kształtowanie i ewolucję wywarła siedmiowiekowa obecność Arabów na Półwyspie Iberyjskim, o której przeczytamy później, i to sporo.

Ponad cztery tysiące hiszpańskich słów wywodzi się właśnie z arabskiego! Według pewnej, wcale niepozbawionej podstaw teorii znane na całym świecie hiszpańskie „cześć”, czyli ¡hola! (jako że „h” jest nieme, czyta się ola) i ¡olé! pochodzić mają od arabskiego Allāh (Alá) – imienia Jedynego Boga. Otóż Maurowie organizowali wielkie uroczystości i celebracje, których nieodzownym elementem były pokazy tańca. Gdy jakiejś tancerce udało się swoim wyrafinowanym tańcem, gracją i kocim wdziękiem oczarować publikę, ta miała ujrzeć w niej moc płynącą od Boga i z wielkim uznaniem wznosić gromkie: Alá! Stąd wzięło się ¡olé!, jakże popularne we flamenco i corridzie. Z biegiem czasu ¡olé! utraciło swe związki z Bogiem muzułmanów, ale do dziś zachowało wymiar zachwytu i podziwu, reakcji na coś pięknego i wspaniałego, na coś, co oszałamia i czemu nie sposób nie przyklasnąć. Do Allaha nawiązuje też bardzo popularne w hiszpańskim ¡ojalá! (wym.: ohala!), czyli „oby!”, „mam nadzieję!”.

I tu od razu dodam, że zwłaszcza ¡hola! nieraz wpakowało mnie w niezłe tarapaty. Otóż moja żona ma na imię Aleksandra, zwracam się więc do niej w poufałej wersji per Ola. Niby nic w tym dziwnego. Chyba że się jest akurat w Hiszpanii, w miejscu publicznym, ot, choćby w sklepie. Wtedy efekt jest powalający. Czasem to zabawne, a czasem irytujące. Bo nie zawsze człowiek jest w nastroju do tego, aby podczas zakupów witać się i wymieniać serdeczności z dziesięcioma przypadkowo napotkanymi bliźnimi za każdym razem, gdy przy półce, na której stoi cukier, zdarzy mu się zwrócić do stojącej pięć metrów dalej żony z banalnym pytaniem:

– Ola! Czy już kupiłaś…?

Zanim uda mi się przyciągnąć uwagę adresatki, odwracają się do mnie twarze tych wszystkich Hiszpanów, których zmysł słuchu przecięło rzucone w eter pytanie, gotowych do wylewnego powitania. Skądinąd to miłe, myślą pewnie, że pośrodku sklepu, między półkami z mąką i cukrem, nagle jakiś obcy facet sygnalizuje podniesionym głosem, że chce się przywitać. Co już tam dalej mówi, to mniej istotne, ważne, że zaczął od ¡hola! I cóż zrobić w tak niezręcznej sytuacji? Ratuję się jak mogę:

– Głupia sprawa, wiem, że jesteście przemiłymi ludźmi i dobrze byłoby się poznać, ale tym razem chciałem się tylko dowiedzieć, co już kupiła moja żona, a tak się przypadkiem składa, że owo „cześć” to po prostu jej imię.

Języka hiszpańskiego uczy się obecnie na całym świecie, jak się szacuje, sześćdziesiąt milionów studentów. Najwięcej ludzi mówi po hiszpańsku w Meksyku – około stu piętnastu milionów – w USA i oczywiście w Hiszpanii, choć w jej przypadku przypisanie języka hiszpańskiego do całej liczby ludności kraju (czterdzieści sześć milionów siedemset tysięcy) jest, jak już wiemy, co najmniej mylące i złudne. Katalończycy czy Baskowie hiszpański wprawdzie znają, jednak się tym nie chwalą. Niektórzy z nich używają go wyłącznie w stanach wyższej konieczności. Inaczej przez gardło im nie przejdzie. Według badających zawiłości lingwistycznego świata statystyków także Stany Zjednoczone są krajem najszybszej i bezprecedensowej ekspansji tego języka i nie wiadomo, czy w relatywnie niedalekiej przyszłości nie będzie się nim posługiwać już cała półkula zachodnia (proces ten może dotknąć nawet Kanadę). Może więc nie ma co się dziwić, że Hiszpanów zadowala karkołomne rozumowanie w stylu: po cholerę mam się uczyć angielskiego, skoro po mojemu gada pół świata. To, że ja, przybysz z Polski, w języku, którym mówią mieszkańcy Peru i Gwatemali, nie nadaję, interesuje ich średnio albo wcale. To mój problem, na pewno nie ich. Im wystarcza jeszcze inny, już zupełnie absurdalny argument, z którym nieraz się spotkałem, mocno zafrapowany, muszę przyznać, tym, że mieszkaniec Barcelony, Bilbao czy La Coruñy bez skrupułów ma czelność oznajmić: Kto mówi, że nie znamy języków obcych? Przecież ja mówię w dwóch – swoim i kastylijskim. A dumny ze swoich lingwistycznych osiągnięć Katalończyk w rubryce „znajomość języków obcych” wpisuje hiszpański (castellano), według niego język tak samo obcy jak fiński czy mandaryński.

Baskijski rzeczywiście jest jak narzecze z innej planety, ale kataloński, a już zwłaszcza galisyjski powinny, podkreślam, powinny być dla przeciętnego Hiszpana zrozumiałe. Ale na ogół nie są! Proszę sobie wyobrazić, że każdej, najdrobniejszej nawet wypowiedzi po katalońsku emitowanej w hiszpańskiej telewizji, bez względu na to, czy wypowiada się przedstawiciel regionalnych władz (wymowa staranna z założenia), czy piłkarz FC Barcelona (mniej staranna, również z założenia), towarzyszą hiszpańskojęzyczne napisy. Choć te języki naprawdę są pokrewne i wydawałoby się, że przy odrobinie dobrej woli każdy mieszkaniec Madrytu zrozumie barcelończyka i vice versa. Ale nie rozumie. Przynajmniej tak twierdzi.

W porównaniu z innymi europejskimi krajami, w tym anglosaskimi, lingwistyczne kalectwo jest w Hiszpanii wszechobecne, a nieznajomość języków obcych – porażająca. Kiedy Hiszpanie zaczynają mówić w języku innym niż hiszpański, nawet ci, którzy mają spory zasób słownictwa, albo tkwią szczęśliwie w takim przekonaniu, człowiek wrażliwy na ton, melodię i pronuncjację danego narzecza cierpi nieznośne męki z samej racji przymusu słuchania ich interpretacji. Hiszpanie bez żadnych względów dla inności posługują się po prostu obcymi słowami, ani na jotę nie zmieniając akcentu, intonacji czy słynnej melodii swojego języka. Także typowa dla nich sepleniąca wymowa zostaje brutalnie przekalkowana i automatycznie przeniesiona. Dochodzi do sytuacji komicznych, kiedy niektóre charakterystyczne dźwięki danego języka zostaną bezczelnie zignorowane. To sign an agreement (podpisać porozumienie) Hiszpan z uśmiechem na ustach wymawia jak to sin an agreement (sin – grzech), dziwiąc się, że rozmówcy, klientowi bądź kontrahentowi drży ręka przed złożeniem podpisu. Według The Huffington Post, jednej z najbardziej wpływowych witryn internetowych świata, dziewięciu na dziesięciu Hiszpanów wstydzi się, gdy przychodzi im mówić po angielsku, co w konsekwencji prowadzi do tego, że są przeszczęśliwi, gdy w języku Szekspira mówić nie muszą wcale. W opublikowanym przez tę samą witrynę rankingu wśród trzydziestu czterech objętych badaniem państw, których mieszkańcy najlepiej radzą sobie z angielskim, prym wiodą Szwedzi, Polacy zajmują bardzo przyzwoite dziewiąte miejsce, a Hiszpania sklasyfikowana została na miejscu dwudziestym trzecim. Nie wiem, czy nie na wyrost.

Pewnego razu mój siedmioletni wówczas syn podbiegł do mnie na podwórku, wołając: Tato, tamten pan pyta, czy ja i Alek mówimy do siebie po angielsku! Ano. Nawet tu, w hiszpańskiej stolicy, a nie w przysłowiowej wiosze zabitej dechami, ludzi, którzy angielskiego od polskiego rozróżnić nie są w stanie, jak widać, nie brakuje. O pączkującej liczbie sytuacji, kiedy słysząc mnie, Polaka, mówiącego po polsku, pytano czy to rosyjski, lepiej już nie będę wspominał. A jak jeszcze dodatkowo Hiszpana oświecić, że Rosjanie posługują się innym alfabetem niż oni i Polacy, gwałtownie zmieniające się oblicze rozmówcy przybiera taki wyraz, jakby właśnie poznał dokładną lokalizację Bursztynowej Komnaty.

Przyczyn tego kalectwa językowego jest co najmniej kilka, ale dwie mają znaczenie szczególne. Obie można by, może nie od ręki, ale jednak zlikwidować. Potrzeba do tego zgody społecznej. A tej nie widać. Wydaje się, że stan obecny wszystkim odpowiada. Wielka szkoda.

Pierwszą z nich jest hispanizacja wszystkiego, co się da i gdy tylko się da. A daje się praktycznie zawsze, wszak to wyłącznie kwestia dobrych chęci. Gdy bywałem w Hiszpanii w czasach, kiedy jeszcze nie znałem języka, po raz pierwszy zderzyłem się z absurdem przyswajania nazw, nazwisk, tytułów powszechnie na świecie znanych w autorskiej hiszpańskiej wersji. Proceder o tyle zabawny, że pomysłodawcy (czytaj Hiszpanie) postanowili je tłumaczyć aż do bólu dosłownie. I tak na przykład w przydrożnej budce nie mogłem kupić hot doga, gdyż ten wysoce skomplikowany kulinarnie amerykański specjał w Hiszpanii zwie się perrito caliente – „gorący piesek”. Żeby zjeść parówki w bułce, musiałem wskazać danie palcem na prezentującej rzeczonego hot doga planszy. Już po spożyciu „gorącego pieska” wstąpiłem do sklepu muzycznego, gdzie ku mojemu osłupieniu ekspedient zachęcał mnie do kupna, po okazyjnej cenie, płyty legendarnego zespołu UDOS. Dopiero przy bliższym zapoznaniu się z okładką płyty rozpoznałem Paula Davida Hewsona, lidera grupy U2, znanego na całym świecie jako Bono. Na całym świecie, ale nie w Hiszpanii. Gdyby ktoś po seansie słuchania muzyki UDWA (sic!) zapragnął sięgnąć po kultową książkę Oliver Twist autorstwa niemniej legendarnego angielskiego powieściopisarza Charlesa Dickensa, odkryłby z zakłopotaniem, że powieść tę napisał niejaki Carlos Dickens, po naszemu Karol. Widza spragnionego powtórki serialu Gra o tron (Game of Thrones) w osłupienie wprawi niejaki Jon Nieve (nieve – śnieg), bohater tej telewizyjnej serii, ten sam, którego pod nazwiskiem John Snow znają telewidzowie na całym świecie. Od Wysp Marshalla po wyspy Galapagos. Ale nie w Hiszpanii. A żeby było zabawniej Jon nie jest Dżonem, jak Pan Bóg przykazał, tylko „Jonem”. Podobnie jak „Majkel Jakson”, „Jenifer Lopez” czy „Majkel Jordan”. Przeciętny Hiszpan w życiu nie wymówi zgłoski „dż” czy spółgłoski „ż”, stąd też najsłynniejszy na świecie karnawał odbywa się w „Rio de Janeiro” – tak, tak czytanym, jak jest napisane.

Po przeżuciu i strawieniu „gorącego pieska”, po zapoznaniu się z nowymi postaciami ze świata muzyki, literatury i filmu, o których nigdy nie słyszałem, ale których dzieła i kreacje znakomicie znam, tyle że pod inną nazwą, mniej już mnie dziwiło, że w Hiszpanii kupuje się nie dżinsy, tylko pantalones vaqueros – spodnie kowboja, a globalnie używane słowo „komputer”, w różnych językach nieco inaczej wymawiane, ale jednak podobnie brzmiące, to, nie bardzo wiadomo skąd wzięty, ordenador – czyli (w domyśle) urządzenie służące do uporządkowywania. Nie inaczej ma się sprawa z przyjętymi w cywilizacji zachodniej jednolitymi skrótami angielskojęzycznych nazw organizacji międzynarodowych czy jednostek chorobowych. W Hiszpanii nie używa się skrótu NATO czy AIDS. To OTAN (Organización del Tratado del Atlántico Norte) i SIDA (Síndrome de Inmunodeficiencia Adquirida). To tak jakby w Polsce z NATO (North Atlantic Treaty Organization) przerzucić się nagle na OSPA (Organizacja Sojuszu Północnoatlantyckiego). Tylko po co? Skoro skrót NATO uchował się nawet za najmroczniejszych czasów PRL-u? Hiszpanie mają, jak widać, inne podejście. Argumentują, że przecież we francuskim jest podobnie – ordinateur, OTAN i SIDA. Marne to dla was pocieszenie, zwykłem odpowiadać, dodając, że u Francuzów przynajmniej hot dog to hot dog, a nie chaud petit chien – gorący piesek!

Być może byłoby to zabawne, gdyby patologiczna wręcz hispanizacja dosłownie wszystkiego nie ograniczała drastycznie możliwości przyswajania języka obcego od najmłodszych lat. I nie sprawiała, że hiszpańskie dziecko już na starcie w globalnym wyścigu edukacyjnym ma punkty karne. Niesprawiedliwie przyznawane przez dorosłych.

Owe punkty i pierwotny negatywny bagaż lingwistyczny powiększają się astronomicznie, jeżeli do uporczywego zamieniania wszystkiego na hiszpański dodamy – i to jest ta druga przyczyna – wszechobecny dubbing. W Hiszpanii dubbinguje się wszystko – od kreskówek dla dzieci (co być może jakoś da się jeszcze obronić, choć nie jestem tego zwolennikiem – maluchy od kołyski pozbawione są możliwości osłuchania się z angielskim), przez filmy dla nastolatków, pełnometrażowe produkcje, seriale, po produkcje pornograficzne. Podkładane jest nawet szczekanie psa! I nie jest to żart nie najwyższych lotów. Ktoś, kto mówi po angielsku, ale nie zna hiszpańskiego albo go zna słabo, nie ma właściwie po co włączać hiszpańskiej telewizji. Na żadnym z dziesiątek kanałów nie znajdzie nic w oryginale, po angielsku. No chyba że akurat trafi na lekcje angielskiego, programy omijane notabene szerokim łukiem przez hiszpańskich widzów. Lata temu, gdy ze swoją słabą znajomością hiszpańskiego chciałem iść w Madrycie do kina na hollywoodzką produkcję, musiałem wybrać jedno z dwóch (sic!) wówczas kin emitujących filmy w oryginale. Co ciekawe, bilety za każdym razem kupowałem bez problemu. Sala była w połowie pusta, a zainteresowanie takimi seansami – znikome. No o czymś to musi świadczyć, myślałem sobie wtedy. Wielokrotnie pytałem mych rozmówców o problem dubbingu, o to, czemu ma służyć to wszechobecne dubbingowanie i dlaczego się od niego nie odchodzi po tylu latach od otwarcia się dyktatury Franco na świat. Dowiedziałem się rzeczy frapujących. Otóż tak zwany sektor dubbingowy to w Hiszpanii prężnie działająca gałąź potężnego przemysłu zatrudniającego tysiące (ostrożne szacunki) ludzi. Zresztą jakże mogłoby być inaczej – żeby na bieżąco wszystko zdubbingować, potrzeba armii „dubbingowców”! Moi rozmówcy na ogół zgadzali się, łącząc się ze mną w bólu, że to uwstecznia, że coś z tym trzeba zrobić, że tak dalej być nie może, że to hamuje intelektualny rozwój ich dzieci. Po czym wracali do domu, by z ukochaną rodziną i pociechami na kolanach obejrzeć kolejną bajkę bądź film, który z oryginałem tyle ma wspólnego co Irak z Iranem.

A co najbardziej zadziwiające, gdy spytać Hiszpana, czy zdaje sobie sprawę z tego, w jak brutalny sposób on i jego rodacy kaleczą angielski (o innych językach obcych nawet nie ma sensu wspominać), ten z rozbrajającą szczerością odpowie: Pewnie, że tak, doskonale o tym wiemy! Dopytując, czy może przyszedł im do głowy pomysł, dlaczego tak się dzieje, w trzech na pięć przypadków usłyszymy: No wiesz, u nas wszystko się hispanizuje. No i ten wszechobecny dubbing…

Prawdziwa kwadratura koła!

Z tego, co dotąd napisałem, można by pewnie wyciągnąć wniosek, że Hiszpanie po angielsku w ogóle nie mówią i bez znajomości hiszpańskiego porozumieć się tu nie da. Nie oddawałoby to jednak w pełni stanu faktycznego. Są ludzie i środowiska, w których znajomość angielskiego jest powszechna. Bywa nawet, że na bardzo wysokim poziomie. Ale rzadko. Bardzo rzadko. To głównie lekarze, dyplomaci i urzędnicy najwyższego szczebla. Do tej grupy zaliczają się też oczywiście nauczyciele języka angielskiego czy osoby pracujące w branży turystycznej, w tym w informacji turystycznej czy recepcjach hoteli. W kontaktach z nimi, przy odrobinie szczęścia, można usłyszeć Hiszpana mówiącego pięknym angielskim bez śladu obcego akcentu. A skoro zdarzają się tacy, to między bajki należy włożyć opowieści o niemożności nauczenia się przez Hiszpanów języków obcych z racji ich wrodzonego seplenienia. Po prostu wygodnie im z przekonaniem, że nauczyć się poprawnej wymowy nie są w stanie. Szkoda, bo to ich ustawia na gorszej, jeśli nie na przegranej pozycji w wyścigu edukacyjnym i znalezieniu swojego miejsca w zglobalizowanej wiosce. A ponieważ Hiszpanów nie da się nie lubić, żal ich podwójnie. Gdyby nie bariera językowa pojawiająca się zbyt często, gdyby po prostu można się było z nimi dogadać w jakimkolwiek innym języku niż ich własny, owa sympatia mogłaby wejść na jeszcze wyższy emocjonalny szczebel. Sam tego niegdyś doświadczyłem…

Mimo tego narzekania na poziom ligi językowej, w której Hiszpanie toczą swe międzynarodowe rozgrywki, jedno trzeba im oddać. Z nieznającym żadnego języka obcego Hiszpanem udaje się dogadać! Nieodparta chęć porozumienia się, wyartykułowania tego, co według niego nieartykułowalne, wytłumaczenia, pośpieszenia z pomocą i wyjaśnienia, gestykulacja, w którą całym sercem się angażuje – wszystko to sprawia, że na koniec okazuje się, że… udało nam się zrozumieć! Niechże ta ostatnie uwaga nie będzie jednak zachętą do uprawiania pantomimy. Ani dla nich, ani dla nas. Języki lepiej znać. Czasami banał jest dobrą puentą.

Tu, to znaczy gdzie?

Licząca blisko czterdzieści siedem milionów mieszkańców Hiszpania ze swoją powierzchnią niemal pięciuset sześciu tysięcy kilometrów kwadratowych zajmuje w Europie pod względem wielkości czwarte miejsce, za Rosją, Ukrainą i Francją, choć na świecie dopiero pięćdziesiąte drugie. Od północy graniczy z Francją i malutkim Księstwem Andory, a od zachodu z Portugalią. Z czterech stron świata oblewana jest przez wody Morza Śródziemnego i Oceanu Atlantyckiego. Na mapie wygląda jak ulokowany na południowo-zachodnim krańcu Europy nieforemny kwadratowy klocek.

Hiszpanie nazywają tę quasi-kwadratową strukturę España Peninsular, czyli Hiszpanią Półwyspową, jak dosłownie można by to przetłumaczyć, lub może lepiej po prostu Peninsularną, podkreślając w ten sposób jej położenie w obrębie Półwyspu Iberyjskiego i dominację obszarową nad archipelagami, czyli pozakontynentalną (z geograficznego, nie zaś politycznego punktu widzenia) częścią kraju. Na porządku dziennym jest na przykład posługiwanie się zwrotem hora peninsular, czasu półwyspowego, kiedy podaje się godzinę, o której rozpocznie się jakieś wydarzenie. Dla zaakcentowania, że chodzi o hiszpańską część Półwyspu Iberyjskiego, nie zaś Wyspy Kanaryjskie, gdzie obowiązuje inna strefa czasowa, o jedną godzinę opóźniona w stosunku do Hiszpanii Peninsularnej, ta sama notabene, co w sąsiedniej Portugalii.

España Peninsular zawdzięcza swój nieforemny kształt i nieregularny obrys przede wszystkim nierównej, zwłaszcza na północy i po części na południu, długiej na blisko cztery tysiące kilometrów linii brzegowej, ale i wysuwającej się ponad Portugalią na zachód wspólnocie autonomicznej Galicii (Comunidad Autónoma de Galicia), a także wyłamującej się z kwadratu, tyle że na wschód, Katalonii (po hiszp.: Cataluña, po katalońsku Catalunya).

Całkowicie poza España Peninsular pozostają należące do Hiszpanii dwa słynne archipelagi: większy, atlantyckich Wysp Kanaryjskich, i mniejszy, śródziemnomorskich Balearów, o czym już wiemy. No i dwa położone na kontynencie afrykańskim, a administrowane bezpośrednio z Madrytu, miasta autonomiczne: Ceuta i Melilla. Musimy również pamiętać o hiszpańskich posiadłościach w Afryce Północnej, eksklawie Llívia i innych pomniejszych przedziwnych tworach, ale do granic i postkolonialnych hiszpańskich reliktów w postaci zagranicznych skrawków ziemi jeszcze powrócimy, bo to nader ciekawy temat i wbrew pozorom słabo znany. Wszystkie te pozapeninsularne należące do Hiszpanii ziemie zajmują obszar niemal czternastu tysięcy kilometrów kwadratowych, czyli tyle, ile wynosi powierzchnia Czarnogóry.

Najpierw zatrzymam się na chwilę na wątku związanym z wyspami. Hiszpanie „peninsularni” sądzą, nieraz spotkałem się z takim przekonaniem, że wulkaniczne Islas Canarias liczą siedem wysp – Teneryfa z najwyższą górą Hiszpanii i Atlantyku, wulkanem Pico del Teide (trzy tysiące siedemset osiemnaście metrów nad poziomem morza); Fuerteventura, Gran Canaria, Lanzarote, La Palma, La Gomera i El Hierro – a Islas Baleares trzy, w porywach cztery – Majorka, największa hiszpańska wyspa, Minorka, Ibiza i Formentera. Sugerowałbym dużą wstrzemięźliwość w prezentowaniu tego typu tez przed mieszkańcami obu archipelagów, chyba że zależy nam na urażeniu naszym dyletanctwem ich lokalnego patriotyzmu. Usłyszymy od nich, że większych bądź mniejszych wysp i wysepek kanaryjskich jest szesnaście, a w skład Balearów wchodzi ich dwanaście. Niektóre są po prostu we wszelkich wyliczankach pomijane milczeniem, czego najlepszym przykładem może być zamieszkana przecież kanaryjska La Graciosa, tak traktowana, jakby w ogóle nie istniała. Ale też trudno mieć do przeciętnego „peninsularczyka” pretensję (i tu wypada zaapelować o wyrozumiałość także dla „wyspiarzy”), że nie zna na pamięć wszystkich wynurzających się z wody wysepek, nad którymi powiewa hiszpańska flaga. W Hiszpanii jest ich, bagatela, ponad tysiąc, a sto dwadzieścia dziewięć z tego tysiąca ma powierzchnię przynajmniej jednego hektara.

Poza wyspami, zarówno tymi dużymi, które są powszechnie znane i masowo odwiedzane, jak i niemal dziewiczymi, często figurującymi jedynie w zestawieniach statystycznych, Hiszpania słynie ze swej wyniosłości hipsometrycznej. To jeden z najbardziej górzystych krajów w Europie, ze średnią wysokością na poziomie sześciuset pięćdziesięciu metrów nad poziomem morza. Wyżej jest tylko w Szwajcarii, Austrii, maleńkiej Andorze i równie niewielkim Liechtensteinie. Właśnie w Hiszpanii znajdziemy najwyższe w Europie, po Alpach, łańcuchy górskie – ciągnące się przez całą praktycznie południowo-wschodnią Hiszpanię Cordilleras Béticas, Góry Betyckie, z najwyższym szczytem Półwyspu Iberyjskiego Mulhacénem (trzy tysiące czterysta siedemdziesiąt osiem metrów nad poziomem morza), i oddzielające ją od Francji majestatyczne Pirineos, Pireneje. Same tylko systemy górskie zajmują prawie połowę powierzchni kraju. Króluje rozciągająca się w centralnej Hiszpanii Meseta Iberyjska, najrozleglejsza wyżyna w Europie o powierzchni większej niż cała Białoruś. Otaczają ją pasma górskie: od północy pięciusetkilometrowe pasmo Cordillera Cantábrica, Gór Kantabryjskich, od północnego wschodu nieco krótsze Cordillera Ibérica, Gór Iberyjskich, od południa najniższe z nich – Sierra Morena. O ile te pierwsze wysokością do złudzenia przypominają słowacko-polskie Tatry (najwyższy szczyt jest ledwie siedem metrów niższy niż tatrzański Gerlach), o tyle te ostatnie wyrastają ponad poziom morza „zaledwie” (jak na Hiszpanię) na tysiąc trzysta metrów z niewielkim okładem.

Do najważniejszych pasm górskich trzeba zaliczyć także centralnie położone Cordillera Central, Góry Kastylijskie z ich jedenastoma masywami, w tym z doskonale widocznym z wychodzących na północny zachód okien bloków Madrytu Sierra de Guadarrama – jeszcze nieraz usłyszymy tę nazwę. I żeby już zamknąć tę „wysokościową” statystykę, dodam, że Hiszpania ma aż czterdzieści szczytów górskich o wysokości ponad trzy tysiące metrów. Ich znakomita większość znajduje się w północnej, graniczącej z Francją aragońskiej prowincji Huesca bądź w andaluzyjskiej Grenadzie, a dwa na wulkanicznej kanaryjskiej Teneryfie.

Bardzo ciekawie rysuje się na tym tle wątek wulkaniczny. I tu od razu śpieszę uspokoić wszystkich, których już sama myśl o występowaniu gdzieś wulkanów odstrasza od przebywania w ich bliskim sąsiedztwie. Na terytoriach pod jurysdykcją Hiszpanii wulkanów jest wprawdzie co niemiara (można nawet mówić o setkach), ale aktywne są tylko te na Wyspach Kanaryjskich.

Najbardziej znane i najtłumniej odwiedzane wulkany „peninsularne” zlokalizowane są w słynnym katalońskim Parku Krajobrazowym Strefy Wulkanicznej Garrocha (po katalońsku: Parc Natural de la Zona Volcànica de la Garrotxa) o rzut beretem od sąsiedniej Francji. W tej fascynującej strefie wygasłych stożków wulkanicznych, a jest ich w okolicach miasteczek Santa Pau i Olot prawie czterdzieści, na szczególną uwagę zasługują dwa. Jeden z nich to Croscat, najmłodszy, jeśli pod uwagę weźmiemy strombolijski charakter erupcji (z gwałtownymi eksplozjami rozżarzonej lawy), wybuchł jako ostatni na Półwyspie Iberyjskim (około trzynastu tysięcy lat temu) – na jego szczycie napotkamy zwaliste ruiny dawnej wieży strażniczej. Drugi to Santa Margarita z ulokowanym w kraterze uroczym romańskim kościółkiem pod wezwaniem św. Małgorzaty.

Wszystkie wulkany (znajdziemy je również we wspólnotach autonomicznych Almerii i Walencji oraz na maleńkich Wyspach Columbretes, nieopodal Walencji) są od tysięcy lat nieczynne bądź uśpione, a prawdopodobieństwo ich erupcyjnej aktywizacji wulkanolodzy oceniają jako niewielkie. Od XV wieku w Hiszpanii doszło w sumie do czternastu wybuchów wulkanicznych na Wyspach Kanaryjskich. Właśnie tam i tylko tam odnotowano aktywność wulkaniczną w ciągu ostatnich dziesięciu tysięcy lat.

Ostatnia erupcja, na marginesie dodam, że poprzedzona trzęsieniem ziemi, miała miejsce w 1971 roku na kanaryjskiej La Palmie (wcześniejsza również tam – w 1949 roku). Mały wulkan Teneguía nie spowodował jednak większych zniszczeń (choć zabił nieszczęsnego rybaka, który znalazł się w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu), a dziś jego krater jest jedną z głównych atrakcji turystycznych wyspy. Całkiem niedawno, bo w roku 2011, doszło też do wybuchu wulkanu (w 2016 roku oficjalnie nazwanego Tagoro) na południe od kanaryjskiej wyspy El Hierro – był to wybuch podwodny, na głębokości stu pięćdziesięciu metrów. Skończyło się na strachu i całkowitej ewakuacji mieszkańców lokalnego miasteczka La Restinga. Zdaniem naukowców ten podwodny wulkan może w przyszłości doprowadzić do narodzin ósmej dużej wyspy (podkreślam: dużej) w archipelagu Wysp Kanaryjskich.

Pierwsza w ogóle udokumentowana erupcja na terenie Hiszpanii to wybuch wulkanu Tacande na La Palmie, nazywanego też Montaña Quemada – Spalona Góra, do którego dojść miało w latach 1470–1492. Za najpoważniejsze wśród tych odnotowanych, uczą o nich w miejscowych szkołach, uważa się spektakularne wybuchy wulkanów, które w latach 1730–1736 spustoszyły kanaryjską wyspę Lanzarote. Choć nie jest znana dokładna liczba ofiar śmiertelnych, wiadomo, że wydarzenie to pociągnęło za sobą niszczycielskie skutki dla tubylczej ludności. W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku utworzono na tym obszarze Parque Nacional de Timanfaya (Timanfaya – Góry Ognia). O najwyższym stratowulkanie Wysp Kanaryjskich i całego Oceanu Atlantyckiego, a zarazem najwyższym szczycie Hiszpanii – Pico de Teide – już wspominałem. Dodam tylko, że choć z geologicznego punktu widzenia uchodzi za aktywny, jego ostatnia erupcja nastąpiła w 1909 roku. Jako że Teide jest trzecim najwyższym wulkanem świata, jeśli w pomiarach uwzględni się wysokość góry od jej podstawy na dnie oceanicznym (siedem i pół tysiąca metrów), gdyby wybuchł, mogłoby to oznaczać zagładę nie tylko Teneryfy, lecz całego archipelagu.

Górzysta Hiszpania nie jest tym krajem świata, z którym kojarzyłoby się określenie „kraina jezior”, choć nie jest też tak, że nie ma ich wcale. Jeziora, w większości ukryte wysoko w górach, stanowią często część systemów krasowych. Największe z nich, i przy okazji bardzo nietypowe, to słynące z flamingów Mar Menor, Morze Mniejsze, położone na południowym wschodzie, w upalnym regionie Murcji. Potwornie słone, głębokością przypominające raczej kałużę (w najgłębszym miejscu nie przekracza siedmiu metrów), wygląda prawie jak całkowicie zamknięty zalew, odgrodzony od Morza Śródziemnego dwudziestodwukilometrową mierzeją La Manga (Rękaw), szerokości zaledwie stu metrów, w najwęższym miejscu mającą raptem dwadzieścia metrów. Użyłem słowa „prawie”, gdyż w półwyspie La Manga jest czterdziestometrowy wyłom, którym słona woda morska wlewa się do Morza Mniejszego, zwanego jeziorem. Wszystko to razem czyni z Mar Menor atrakcję krajobrazowo-przyrodniczą niczym magnes przyciągającą rokrocznie licznych turystów, w tym windsurferów, z całego świata.

A skoro była już mowa o górach (w tym wulkanach) i jeziorach, to jeden akapit należy się też rzekom. Nie ma nic bardziej mylnego niż często spotykane przekonanie, że Hiszpania jest krajem półpustynnym, upalnym i suchym, a co za tym idzie – rzek kompletnie pozbawionym. Rozbudowaną siecią rzek Hiszpania bardzo przypomina Polskę. Tych ponad stukilometrowych jest aż czterdzieści sześć – wynik bardzo bliski temu, co w statystykach rzecznych możemy przeczytać o Polsce. Tag, najdłuższa rzeka Półwyspu Iberyjskiego, nie tylko Hiszpanii (tysiąc trzydzieści osiem kilometrów), która wypływa z Gór Iberyjskich i u wrót Lizbony wpada do Oceanu Atlantyckiego, jest o dziewięć kilometrów krótsza od naszej Wisły. W samej Hiszpanii prym wiedzie Ebro – płynie z Gór Kantabryjskich przez północną część kraju i uchodzi do Morza Śródziemnego nieopodal katalońskiej Tarragony. Kolejne miejsca w klasyfikacji rzek pod względem długości zajmują: Duero, Gwadiana i Gwadalkiwir, choć z nich trzech tylko Gwadiana płynie wyłącznie przez terytorium Hiszpanii, podczas gdy dwie pozostałe odwiedzają też Portugalię.

A teraz, jeśli wiemy już, w jakim, w sensie geograficznym, jesteśmy kraju, to może warto zadać pytanie, jak wewnątrz granic terytorialnie go podzielono? To właśnie wspomniane już wcześniej wspólnoty autonomiczne są w strukturze administracyjnej jednostką najwyższego stopnia, tak jak w Polsce województwa. Władze siedemnastu wspólnot – tyle ich jest w Hiszpanii – mają kompetencje ustawodawcze (legislacyjne), wykonawcze i administracyjne, a więc znaczącą niezależność od rządu centralnego w zakresie polityki przemysłowej, handlowej, rolnej, turystycznej, sportowej, rybołówstwa, polityki finansowej (podatki), zatrudnienia i kształcenia zawodowego, edukacji, zdrowia publicznego, usług socjalnych czy wreszcie kultury. Jak widać, zachowują znaczącą swobodę w kształtowaniu warunków życia i dobrostanu swoich społeczności, bo autonomiczność, z jaką mamy do czynienia w Hiszpanii, jest naprawdę szeroka, bez porównania do względnej na tym tle niezależności województw od centrali w Warszawie. Trochę to kłopotliwe dla tych, którzy chcieliby wiedzieć, jak dokładnie jakaś kwestia ustawodawcza jest w Hiszpanii, traktowanej jako całość, uregulowana. Nie ma bowiem prostej i jednoznacznej odpowiedzi na tak postawione pytanie. Wszystko zależy wszak od przepisów prawnych obowiązujących wyłącznie na terenie konkretnej wspólnoty i od zakresu jej autonomii.

Trzy największe wspólnoty to: Kastylia i León, położona na północny zachód od Madrytu; południowa i upalna Andaluzja oraz centralna Kastylia-La Mancha. Najmniejsze są wyspiarskie Baleary i La Rioja na północy kraju. Do najludniejszych należy Andaluzja – prawie osiem i pół miliona mieszkańców sytuuje ją przed Katalonią (siedem i pół miliona) i Comunidad de Madrid, wspólnotą Madrytu (sześć i pół miliona). Najrzadziej zaludniona jest słynąca z winiarskich bodeg, licząca niewiele ponad trzysta tysięcy mieszkańców, maleńka La Rioja.

Trzeba tu zaznaczyć, że w Hiszpanii, gdzie średnia gęstość zaludnienia (około dziewięćdziesięciu dwóch osób na kilometr kwadratowy) jest wyraźnie niższa niż w krajach Europy Zachodniej, rozmieszczenie ludności jest bardzo nieregularne. Gęsto zaludnione są przede wszystkim wybrzeża, podczas gdy całe połacie interioru – wyludnione lub precyzyjniej rzecz ujmując, bardzo słabo zamieszkane. Aż siedemdziesiąt siedem procent mieszkańców kraju żyje w obszarach zurbanizowanych. Stolica, Madryt, liczy około trzech milionów trzystu tysięcy mieszkańców. To dwa razy więcej niż druga w tym zestawieniu Barcelona (milion sześćset tysięcy – niemal tyle co stołeczna Warszawa) i czterokrotnie więcej niż Walencja (nieco ponad osiemset tysięcy). Dalsze miejsca na liście największych miast hiszpańskich zajmują: Sewilla, Saragossa i Málaga.

Wśród wspólnot najbogatsza jest Wspólnota Autonomiczna Madrytu, wyprzedzająca pod tym względem północny Kraj Basków i graniczącą z nim Nawarrę. Nieprawdziwy jest więc powielany z uporem przez zwolenników niepodległości Katalonii argument, jakoby była ona najzamożniejsza w całej Hiszpanii – przypada jej „dopiero” czwarte miejsce. O ile we wspólnocie Madrytu dochód per capita wynosi trzydzieści jeden tysięcy euro, o tyle w Katalonii jest on o cztery tysiące euro niższy. Najuboższym regionem od dekad pozostaje granicząca z Portugalią, rolnicza i pozbawiona dochodowego przemysłu Estremadura. Choć od stołecznego Madrytu dzieli ją ledwie sto kilometrów, jest od niego dwukrotnie biedniejsza. Niewiele od niej zamożniejsze są rozległa Andaluzja i Kastylia-La Mancha.

W skład wspólnot autonomicznych wchodzi w sumie pięćdziesiąt prowincji – w podziale administracyjnym to szczebel naszych powiatów – które z kolei dzielą się na osiem tysięcy sto osiemnaście municipios, czyli municypiów, podstawowych jednostek terytorialnych (szczebel naszych gmin). Istnieją jeszcze jednostki pośrednie między gminą a prowincją. To comarki – była już o nich mowa, całkiem niedawno, w związku z wulkaniczną katalońską comarcą Garrochy. Są ich setki, choć ich wyodrębnienie w żadnym razie nie jest obligatoryjne i zależy od lokalnych uwarunkowań. Szczególnym powodzeniem cieszą się w Katalonii. Także w Galicii trzysta gmin zgrupowanych jest w ponad pięćdziesięciu comarcach.

Na mapie Europy kontynentalnej Hiszpania jest, po Portugalii z jej słynnym przylądkiem Cabo de Roca, krajem najdalej wysuniętym na zachód. Najbardziej okcydentalnie wychylony punkt lądu stałego to Punta de Sualba na przylądku Touriñan. Touriñan leży w jednej z trzystu trzynastu gmin wspólnoty Galicii, w Mugia, na północ od bardziej sławnego Cabo Finisterre, przylądka Finisterre, okolicy, która przez wieki obrosła legendą. Jak chce tradycja, Rzymianie odkryli tu podobno poświęcony Słońcu ołtarz, zbudowany przez ludy, które zamieszkiwały historyczną krainę Galicia, zanim została zromanizowana. To właśnie oni uznali Finisterre za miejsce, gdzie kończy się ziemia, gdzie poza wodą nie ma już nic, i to przekonanie, choć całkowicie rozmija się z dzisiejszą wiedzą geograficzną, wciąż jest przez współczesnych powielane. Być może dlatego, że dla pielgrzymujących do Santiago de Compostela słynnym Szlakiem Świętego Jakuba Apostoła dotarcie do Finisterre było kresem i zwieńczeniem podjętego trudu. To tu kamienny słup z oznaczeniem „0.00 km” wyznacza koniec słynnej Camino de Santiago. To tu pielgrzymi palili zdarte i wysłużone buty, a także zniszczone przez słońce ubrania, poddawali się „oczyszczającej kąpieli” w Oceanie Atlantyckim i stąd zabierali ze sobą pamiątkową muszlę – dowód, że dotarli „na koniec świata”. Choć trzeba zaznaczyć, że na tym stromym cyplu, będącym niczym innym jak tylko klifową skałą, zarówno radości kąpieli, jak i zbierania muszli oddać się można tylko na jednej jedynej, leżącej na uboczu i sprytnie ukrytej plaży.

Na wodach okalających oddalone od siebie o mniej niż trzydzieści kilometrów przylądki Touriñan i Finisterre na przełomie XVIII i XIX wieku rozegrały się trzy wielkie bitwy morskie. W dwóch pierwszych, stoczonych podczas austriackiej wojny sukcesyjnej, flota brytyjska dwukrotnie rozbiła francuskie konwoje (za drugim razem doszczętnie), natomiast w trzeciej bitwie starły się floty brytyjska i francusko-hiszpańska w trakcie wojen napoleońskich. I znów Brytyjczycy byli górą, gdyż powstrzymali wówczas jeszcze sprzymierzoną armadę, zamierzającą przeprawić się przez kanał La Manche, aby pomóc Napoleonowi Bonaparte w inwazji na Anglię.

O ile w wychyleniu na zachód Europy kontynentalnej Hiszpania dosłownie o włos przegrywa z Portugalią, o tyle na kierunku południowym nie ma sobie równych. Najdalej na południe wysuniętym skrawkiem lądu jest bowiem położony nad Cieśniną Gibraltarską, w andaluzyjskiej prowincji Kadyks, Punta de Tarifa, przylądek Tarifa, nazywany też Punta Marroquí, przylądkiem Marroquí. Nazwa Punta de Tarifa pochodzi od miejscowości usytuowanej nieco na północ od maleńkiego cypelka. Z Tarify jest już tylko przysłowiowy krok do Czarnego Lądu. Przy dobrej widoczności, a o tę nietrudno, jeśli się zważy, że w opisywanej okolicy liczba dni słonecznych w ciągu roku sięga trzystu, z Punta Tarifa doskonale widać marokańskie wybrzeże Afryki. Nocą widoczne są także oświetlone zabudowania oddalonego o trzydzieści kilometrów, najbardziej na północ wysuniętego miasta Maroka – blisko milionowego Tangeru. „Wyczyn” doprawdy umiarkowany, ponieważ Europę od Afryki w najwęższym miejscu Cieśniny Gibraltarskiej dzieli zaledwie czternaście i cztery dziesiąte kilometra. To właśnie ze względu na swoją niepowtarzalną lokalizację – nad Oceanem Atlantyckim, ale u wrót Morza Śródziemnego, na przecięciu dwóch silnych wiatrów: zachodniego, atlantyckiego poniente i wschodniego, letniego, lecz bardzo silnego levante – Tarifę szczególnie sobie upodobali poszukujący wietrznych atrakcji wszelkiej maści surferzy z całego świata.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Dział zamówień: +4822 6286360

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz