Historia pewnej niewierności - Danka Braun - ebook + audiobook

Historia pewnej niewierności ebook i audiobook

Braun Danka

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Małżeństwo, obietnice, uczuciowe wzloty i upadki.

Robert Orłowski, wybitny, wzięty neurochirurg od zawsze jest obiektem westchnień wielu kobiet. Przystojny, inteligentny, a do tego bogaty – zdaje sobie sprawę z atutów, którymi dysponuje. Po ślubie z Renatą stara się być przykładnym mężem i ojcem. Rozdarty między Krakowem a kliniką w Bostonie, gdzie pracuje, potrafi znaleźć czas dla rodziny i zaangażować się w budowę wymarzonego domu. A jednak żona zauważa, że Robert nie poświęca jej już tak wiele uwagi jak kiedyś. Podskórnie wyczuwa, że nie jest to kwestia przemęczenia, a za przedłużającymi się wyjazdami męża kryje się coś więcej, niż tylko praca. Zaniepokojona, pewnego dnia pakuje siebie i dzieci i wyrusza do Bostonu w poszukiwaniu prawdy o Robercie.

 

Wcześniejsze losy Renaty i Roberta znajdziecie w książce „Historia pewnego związku”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 447

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 48 min

Lektor: Ewa Abart

Oceny
4,4 (229 ocen)
134
63
28
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dorota447

Nie oderwiesz się od lektury

ok 😀
00
Kasiaa1610

Nie oderwiesz się od lektury

6
00
Magdalala17

Nie oderwiesz się od lektury

fajnie sie czyta.
00
karolinarus00

Dobrze spędzony czas

litości... niemożliwe, że są tak durne kobiety...
00
Anna19711

Nie oderwiesz się od lektury

dawno nie czytałam tak dobrej życiowej książki, jestem pod wrażeniem
00

Popularność




Co­py­ri­ght © by Dan­ka Braun, 2014

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Pro­za­mi Sp. z o.o., 2014

Re­dak­cja:

Syl­wia Droż­dżyk-Resz­ka

Ko­rek­ta:

Ma­ria Ma­słow­ska

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki:

Ilo­na Go­styń­ska-Rym­kie­wicz

Wy­daw­nic­two Pro­za­mi Sp. z o.o.

www.pro­za­mi.pl

War­sza­wa 2014

ISBN 978-83-63742-93-5

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

De­dy­ku­ję tę książ­kę Bo­że­nie Sza­jow­skiej,

mo­jej pięk­nej szwa­gier­ce i wspa­nia­łej przy­ja­ciół­ce

PROLOG

Sty­czeń 2008

– Kie­dy pan za­uwa­żył pro­ble­my z pa­no­wa­niem nad swo­imi emo­cja­mi?

– Daw­no temu, w mło­do­ści.

– Pro­szę do­kład­niej to opi­sać.

– To było jesz­cze w li­ceum, za­raz po śmier­ci mo­je­go dziad­ka Alek­sa. Bar­dzo prze­ży­łem jego śmierć. By­łem roz­piesz­czo­nym je­dy­na­kiem, oczkiem w gło­wie ro­dzi­ny. Za­wsze do­sta­wa­łem to, cze­go chcia­łem. Na­gle ode­bra­no mi ko­goś, kogo bar­dzo ko­cha­łem… Trud­no było mi się z tym po­go­dzić.

– Czy czę­sto pan uży­wał prze­mo­cy? Bił się pan z ko­le­ga­mi?

– Cóż, na­le­żę do fa­ce­tów, któ­rzy gro­żą pię­ścią, a nie pa­lusz­kiem. Kie­dy sy­tu­acja tego wy­ma­ga­ła, owszem, bi­łem się.

– Ja­kie to były oko­licz­no­ści?

– Na przy­kład wte­dy, gdy ob­ra­żo­no mnie lub ko­bie­tę w moim to­wa­rzy­stwie…

– Czy ude­rzył pan kie­dyś swo­je dzie­ci?

– Nie, nig­dy.

– A czy kie­dyś ude­rzył pan ko­bie­tę?

– Nie, nig­dy… Tyl­ko żonę.

– Jak czę­sto to się zda­rza­ło?

– Do dzi­siaj, je­den raz. Spo­licz­ko­wa­łem ją.

– Dla­cze­go?

– By­li­śmy na przy­ję­ciu. Ob­ra­zi­ła kil­ka osób w to­wa­rzy­stwie… Była na rau­szu.

– Kie­dy ją pan ude­rzył? Wte­dy, czy póź­niej?

– Póź­niej, jak by­li­śmy sami.

– Czy ża­ło­wał pan tego?

– Nie ża­ło­wa­łem. Za­słu­ży­ła na to… i ten in­cy­dent za­koń­czył na­szą chwi­lo­wą se­pa­ra­cję. Roz­ła­do­wał na­pię­cie, ja­kie było mię­dzy nami od pew­ne­go cza­su.

– Czy do­brze zro­zu­mia­łem – pan ją ude­rzył i dzię­ki temu po­go­dzi­li­ście się?

– Tak.

– Aha… Przejdź­my do ko­lej­ne­go py­ta­nia. Czy zgwał­cił pan kie­dyś ja­kąś ko­bie­tę?

– Nie… Tyl­ko żonę.

– Ile razy pan to zro­bił?

– Do dzi­siaj, dwa razy.

– Pro­szę po­wie­dzieć coś wię­cej.

– Dok­to­rze, czy mu­szę o tym mó­wić?… Mamy z żoną spe­cy­ficz­ne re­la­cje. Je­ste­śmy nie­kon­wen­cjo­nal­nym mał­żeń­stwem… To jest dla mnie bar­dzo krę­pu­ją­ce.

– Pa­nie Ro­ber­cie, sam pan do mnie przy­szedł. Je­śli mam panu po­móc, to mu­szę znać oko­licz­no­ści tych zda­rzeń. Pan rów­nież jest le­ka­rzem, a więc wie pan do­brze, że to, co pan po­wie, nie wyj­dzie poza ten po­kój.

– Pierw­szy raz zda­rzy­ło się to przed na­szym ślu­bem, żona była wte­dy na­rze­czo­ną mo­je­go li­ce­al­ne­go ko­le­gi. To było ja­kiś czas póź­niej, gdy do­wie­dzia­łem się, że je­stem oj­cem jej syna… Nie chcia­ła mnie…

– Gdzie to się sta­ło?

– W jej biu­rze… na biur­ku.

– Czy zgło­si­ła to po­li­cji albo po­wie­dzia­ła o tym na­rze­czo­ne­mu?

– Nie.

– Co ona ro­bi­ła? Bro­ni­ła się?

– Tak.

– A po­tem?

– Po­pro­si­ła, że­bym szyb­ko do­koń­czył, bo do­cho­dzi…

– Nie pła­ka­ła, nie krzy­cza­ła, tyl­ko pro­si­ła pana, żeby pan do­koń­czył.

– Tak… Póź­niej pła­ka­ła.

– A dru­gi gwałt?

– To było za­raz po ślu­bie cy­wil­nym. Ob­ra­zi­ła się na mnie i po­sta­no­wi­ła mnie uka­rać, dla­te­go wy­my­śli­ła ty­dzień po­stu od sek­su…

Po­szli­śmy na przy­ję­cie i tam tań­czy­ła z jed­nym dup­kiem. By­łem za­zdro­sny… i po po­wro­cie do domu… zmu­si­łem ją do sek­su.

– I wte­dy też pro­si­ła, żeby pan szyb­ko do­koń­czył, bo do­cho­dzi?

– Nie. Wte­dy li­czy­ła na głos.

– Jak to li­czy­ła?

– Zwy­czaj­nie… raz, dwa, trzy.

– Pan ją gwał­cił, a ona w tym cza­sie li­czy­ła?

– Tak. Do­szła do dzie­więć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu…

– I co było po­tem?

– Prze­sta­łem ją gwał­cić… hm, nie mia­łem czym.

– A jak było dziś w nocy? Jak wy­glą­dał dzi­siej­szy gwałt?

Py­ta­nie te­ra­peu­ty za­wi­sło w po­wie­trzu. Za­pa­dła ci­sza. Męż­czy­zna spu­ścił gło­wę. Łok­cie rąk oparł na ko­la­nach, twarz scho­wał w dło­niach. Po chwi­li wy­pro­sto­wał się, pod­niósł gło­wę i spoj­rzał pro­sto w oczy te­ra­peu­ty.

– Dzi­siaj było in­a­czej – po­wie­dział ci­cho.

Te­ra­peu­ta ob­ser­wo­wał w mil­cze­niu no­we­go pa­cjen­ta. Nie znał oso­bi­ście dok­to­ra Or­łow­skie­go, ale dużo o nim sły­szał. Dużo do­bre­go. W śro­do­wi­sku le­kar­skim ucho­dził za jed­ne­go z naj­lep­szych neu­ro­chi­rur­gów w kra­ju. Jego kli­ni­ka była zna­na w ca­łej Pol­sce. Nie spo­dzie­wał się, że po­zna dok­to­ra Or­łow­skie­go w ta­kich oko­licz­no­ściach.

Wi­dząc wa­ha­nie pa­cjen­ta, zmie­nił spo­sób pro­wa­dze­nia wy­wia­du.

– Pa­nie Ro­ber­cie, pro­szę po ko­lei opo­wie­dzieć, jak do tego do­szło. Pro­szę opi­sać, jak wy­glą­da­ło pań­stwa mał­żeń­stwo.

***

Re­na­ta nie spa­ła. Cią­gle dźwię­cza­ły jej w uszach sło­wa Ro­ber­ta. Waż­niej­sze dla niej od tego, co zro­bił, było to, co po­wie­dział. Czy to moż­li­we, że da­lej ją ko­cha? Po tym wszyst­kim, co się sta­ło mię­dzy nimi? Trud­no było jej w to uwie­rzyć. Spoj­rza­ła na siń­ce na swo­ich rę­kach. Łzy zno­wu na­pły­nę­ły jej do oczu. Dla­cze­go do tego do­szło? Prze­cież kie­dyś tak bar­dzo się ko­cha­li?! Te­raz ich mi­łość umar­ła… Przy­mknę­ła po­wie­ki. Po­dob­no czło­wiek w chwi­li śmier­ci wi­dzi całe swo­je ży­cie…

Ona wi­dzia­ła tyl­ko kil­ka ostat­nich lat. Sie­dem i pół roku ich mał­żeń­stwa… Naj­dłu­żej za­trzy­ma­ła się przy ostat­nich trzech la­tach. Wte­dy za­czę­ły się ich pro­ble­my…

Ona. 2000-2005

Mój ży­cio­rys moż­na po­dzie­lić na dwie czę­ści: przed spo­tka­niem Ro­ber­ta i po.

Za­nim go po­zna­łam, wszyst­ko w moim ży­ciu było po­ukła­da­ne, spo­koj­ne, zrów­no­wa­żo­ne i… mo­no­ton­ne. Dni i lata upły­wa­ły, nie dzia­ło się nic cie­ka­we­go. Naj­bar­dziej eks­cy­tu­ją­cym mo­men­tem była ma­tu­ra i eg­za­min na stu­dia.

Ale przy­szedł rok 1989, w któ­rym go po­zna­łam.

Uj­rza­łam go, za­ko­cha­łam się i zgłu­pia­łam. Ja go ko­cha­łam, a on… po­zwa­lał się ko­chać. Przez całe trzy mie­sią­ce. Póź­niej po­le­ciał na dru­gą pół­ku­lę świa­ta, od­kry­wać nie­zna­ne ob­sza­ry pół­kul mó­zgo­wych. Po­zna­wał nowy świat nie­bez­piecz­nych opo­nia­ków, gle­ja­ków i in­nych mó­zgo­wych po­two­rów. Uczył się, jak wal­czyć z nimi i jak je po­ko­ny­wać skal­pe­lem i lan­ce­tem. Wy­je­chał, ale zo­sta­wił mi coś na pa­miąt­kę – ma­łe­go, czar­no­wło­se­go i czar­no­okie­go skrza­ta z ilo­ra­zem in­te­li­gen­cji: 160.

Kie­dy ja na­iw­na, cią­gle za­ko­cha­na idiot­ka, cze­ka­łam na nie­go, aż wró­ci ze swej le­kar­skiej kru­cja­ty, on w tym cza­sie oprócz po­zna­wa­nia ar­ka­nów neu­ro­chi­rur­gii zdo­by­wał rów­nież ser­ce pięk­nej i bo­ga­tej Bet­ty, współ­wła­ści­ciel­ki kli­ni­ki. Jego szczę­ście w ra­mio­nach ame­ry­kań­skiej żony nie trwa­ło zbyt dłu­go. Po­sta­ra­ła się o to jej sio­stra. Bo­stoń­ska Bal­la­dy­na o imie­niu Kate po­mo­gła pięk­nej Bet­ty prze­pły­nąć rze­kę Styks i za­miesz­kać w tym lep­szym ze świa­tów. Zro­bi­ła to nie za po­mo­cą noża, lecz prze­wo­dów ha­mul­co­wych w jej sa­mo­cho­dzie. W ten to spo­sób pięk­ny Ro­bert stał się rów­nież bo­ga­tym Ro­ber­tem.

Po je­de­na­stu la­tach zja­wił się na mo­ich za­rę­czy­nach z moim ni­cze­go nie­świa­do­mym na­rze­czo­nym i… za­czę­ła się moja jaz­da na emo­cjo­nal­nym rol­ler­co­aste­rze.

By­łam bez szans, ale dziel­nie wal­czy­łam. Już mi się pra­wie uda­ło, już miał wy­je­chać… ale na po­że­gnal­nym przy­ję­ciu zja­wił się Krzyś, jego dzie­się­cio­let­ni klon. Bez tru­du do­my­ślił się, że to jego syn… I wy­szłam za Ro­ber­ta, nie za An­drze­ja.

Los jed­nak po­sta­no­wił mnie uka­rać i noc po­ślub­ną spę­dzi­li­śmy w szpi­ta­lu. Syn na­krył nas, jak kon­su­mo­wa­li­śmy pra­wa mał­żeń­skie. Za jed­nym za­ma­chem zo­ba­czył te­atr por­no na żywo i do­wie­dział się, że jego zmar­ły oj­ciec zmar­twych­wstał. Prze­żył szok. Wy­biegł z domu wprost pod koła nad­jeż­dża­ją­ce­go sa­mo­cho­du. Ro­bert jed­nak nie po­zwo­lił mu umrzeć, ura­to­wał mu rów­nież wzrok w swo­jej bo­stoń­skiej kli­ni­ce. Sie­dem lat temu, w po­ło­wie paź­dzier­ni­ka wró­ci­li­śmy z Bo­sto­nu do Kra­ko­wa, żeby roz­po­cząć wspól­ne ży­cie – ja, Krzyś, Ro­bert i nowy skrza­cik ukry­ty w moim brzu­chu.

Czy to nie ty­sięcz­na wer­sja baj­ki o Kop­ciusz­ku? ONA – bied­na i prze­cięt­na, ON – pięk­ny i bo­ga­ty. Po­cząt­ko­wo nie wie­rzy­łam, żeby współ­cze­sny ksią­żę zna­lazł szczę­ście przy boku pod­sta­rza­łe­go Kop­ciusz­ka. Ba­łam się go. Ba­łam się go po­ko­chać po­now­nie… Ale, póź­niej uwie­rzy­łam w jego mi­łość… No prze­cież nie by­łam wca­le taka bied­na – mia­łam miesz­ka­nie, sa­mo­chód i biu­ro ra­chun­ko­we… a prze­cięt­ną prze­sta­wa­łam być, kie­dy zro­bi­łam ma­ki­jaż i za­ło­ży­łam poń­czo­chy.

Uwie­rzy­łam, że mnie ko­cha. Był taki prze­ko­nu­ją­cy…

Cóż, naj­czę­ściej baj­ki koń­czą się w mo­men­cie ślu­bu, ewen­tu­al­nie tuż po. Całe dal­sze ży­cie kró­lew­ny i kró­le­wi­cza pod­su­mo­wa­ne jest eu­fe­mi­stycz­nym „żyli dłu­go i szczę­śli­wie”. Ale jak na­praw­dę wy­glą­da­ło ich dłu­gie i szczę­śli­we ży­cie, o tym baj­ko­pi­sa­rze mil­cze­li. Czy kró­le­wicz za­wsze bu­dził po­ca­łun­kiem swą śpią­cą, kró­lew­ską mał­żon­kę? A może gdzieś w ką­cie zam­ku kró­lew­ska te­ścio­wa knu­ła pod­stęp­ne in­try­gi? Może zły czar­no­księż­nik spo­rzą­dził elik­sir z wza­jem­nych roz­cza­ro­wań i pre­ten­sji, by pod­stęp­nie pod­su­nąć im do wy­pi­cia? A może kró­le­wi­czo­wi wpa­dła w oko inna księż­nicz­ka, z in­ne­go kró­le­stwa…?

Być może małe dziew­czyn­ki po­win­ny czy­tać baj­ki o złych po­two­rach, żeby w do­ro­słym ży­ciu prze­żyć mniej roz­cza­ro­wań…

Na po­cząt­ku na­sze­go mał­żeń­stwa było pięk­nie jak w każ­dej baj­ce.

Z Bo­sto­nu wró­ci­li­śmy w po­ło­wie paź­dzier­ni­ka. Było wte­dy bar­dzo sło­necz­nie – po­trak­to­wa­łam to jako do­brą wróż­bę dla na­sze­go mał­żeń­stwa. Jed­nak po po­łu­dniu nad Kra­ko­wem po­ja­wi­ły się czar­ne chmu­ry i roz­pę­ta­ła się bu­rza, mimo że był to paź­dzier­nik.

Za­miesz­ka­li­śmy w moim miesz­ka­niu. Ro­bert nie chciał miesz­kać w domu mat­ki, na Woli Ju­stow­skiej. Po­sta­no­wił za­brać stam­tąd wszyst­kie swo­je rze­czy i od­dać klu­cze. Nie mógł jej wy­ba­czyć, że nie po­wie­dzia­ła mu o ist­nie­niu Krzy­sia.

Tro­chę ba­łam się wspól­ne­go ży­cia z męż­czy­zną. Mia­łam skoń­czo­ne trzy­dzie­ści sześć lat i do tej pory nig­dy nie miesz­ka­łam z fa­ce­tem. Ro­bert był roz­piesz­czo­nym przez los je­dy­na­kiem, przy­zwy­cza­jo­nym do luk­su­su i pie­nię­dzy. Ja na­to­miast by­łam oso­bą skrom­ną, oszczęd­ną, któ­ra całe ży­cie wal­czy­ła o fi­nan­so­we prze­trwa­nie. Mia­łam syna, za któ­re­go by­łam od­po­wie­dzial­na, pod­czas gdy Ro­bert nig­dy ni­kim się nie opie­ko­wał. Z dnia na dzień zo­stał oj­cem, oba­wia­łam się, czy spro­sta no­wym obo­wiąz­kom. Kie­dyś był żo­na­ty, ale z bo­ga­tą i pięk­ną ko­bie­tą, któ­ra rano po prze­bu­dze­niu nie przy­po­mi­na­ła z wy­glą­du, jak ja, cza­row­ni­cy. Była le­kar­ką, mie­li więc wspól­ne te­ma­ty i za­in­te­re­so­wa­nia. Nas dzie­li­ło wszyst­ko oprócz łóż­ka. W tej ma­te­rii by­li­śmy do­bra­ni ide­al­nie! Jed­nak ba­łam się, czy to wy­star­czy?

Moje oba­wy oka­za­ły się bez­pod­staw­ne. Ro­bert, jak się wkrót­ce prze­ko­na­łam, był ide­al­nym to­wa­rzy­szem ży­cia. Bez­kon­flik­to­wy, to­le­ran­cyj­ny i wy­ro­zu­mia­ły, nie cze­piał się dro­bia­zgów, ustę­po­wał mi na każ­dym kro­ku. Wy­rę­czał mnie w pra­cach do­mo­wych, na­wet go­to­wał dla nas obia­dy.

Dziel­nie zno­sił nie­wy­go­dy zwią­za­ne z miesz­ka­niem w blo­ku. Całe ży­cie spę­dził w do­mach, nie wie­dział, co to zna­czy miesz­kać w trzy oso­by z du­żym psem na sie­dem­dzie­się­ciu me­trach kwa­dra­to­wych. W jego bo­stoń­skim domu sa­lon był więk­szy niż na­sze miesz­ka­nie! Nie skar­żył się, ale wi­dzia­łam, że cia­sno­ta go mę­czy. Cza­sa­mi żar­to­wał ze slum­sów, w ja­kich przy­szło mu żyć na sta­rość.

– Nie ży­czę so­bie, że­byś na­zy­wał moje miesz­ka­nie slum­sa­mi, ty ame­ry­kań­ski sno­bie! Mi­lio­ny Po­la­ków ma­rzy o ta­kim lo­kum jak moje. Je­śli ci nie pa­su­je, to wy­noś się do Bo­sto­nu! – By­łam wte­dy w wy­jąt­ko­wo pa­skud­nym hu­mo­rze.

– Prze­pra­szam, nie będę wię­cej tak żar­to­wał.

Spoj­rza­łam na nie­go zło­wro­go. Nie ze­zło­ścił się moim wy­bu­chem. Mu­szę przy­znać, że przez cały czas, kie­dy cho­dzi­łam w cią­ży, był wy­jąt­ko­wo cier­pli­wym i wy­ro­zu­mia­łym mę­żem. Ja zaś by­łam wy­jąt­ko­wo wred­ną cię­żar­ną. Go­rzej zno­si­łam tę cią­żę niż po­przed­nią. Źle się czu­łam, wy­glą­da­łam też źle.

Od na­sze­go po­wro­tu z Bo­sto­nu mi­nę­ły dwa ty­go­dnie, a Ro­bert nie po­znał jesz­cze mo­ich ro­dzi­ców. Wciąż wy­my­śla­łam ja­kieś prze­szko­dy, byle tyl­ko tam nie je­chać. Ba­łam się kon­fron­ta­cji: mój mąż – moi ro­dzi­ce. Moi sta­rusz­ko­wie prze­ży­li ogrom­ny szok, gdy do­wie­dzie­li się, że dwa mie­sią­ce przed ślu­bem zmie­ni­łam na­rze­czo­ne­go i po­wie­dzia­łam „tak” in­ne­mu.

Ze­bra­łam się jed­nak na od­wa­gę i po­sta­no­wi­łam, że w naj­bliż­szą nie­dzie­lę po­je­dzie­my do Żu­ra­dy Le­śnej, mo­jej ro­dzin­nej miej­sco­wo­ści pod Ol­ku­szem. Krzyś bar­dzo się ucie­szył, chciał przed ro­dzi­ną po­chwa­lić się swo­im tatą. Ja, w prze­ci­wień­stwie do syna, ocze­ki­wa­łam nie­dzie­li z nie­po­ko­jem. Wie­dzia­łam, że mąż nie spodo­ba się ro­dzi­com, ani oni jemu.

Ro­bert bar­dzo prze­jął się pierw­szą wi­zy­tą u te­ściów. Za­ło­żył naj­lep­szy gar­ni­tur, naj­lep­szą ko­szu­lę, kra­wat i dia­men­to­we spin­ki – pre­zent od pierw­szej żony. Jego ubra­nie było wię­cej war­te niż obie kil­ku­let­nie eme­ry­tu­ry mo­ich ro­dzi­ców! Gdy­by mama wie­dzia­ła, że jego spin­ki są droż­sze od no­we­go sa­mo­cho­du mo­je­go bra­ta, chy­ba ze­mdla­ła­by z wra­że­nia. Nie mo­gła­by po­jąć ta­kiej roz­rzut­no­ści, zwłasz­cza że sama jeź­dzi na targ, aby za­osz­czę­dzić dzie­sięć zło­tych. Zięć, któ­ry wy­da­je tyle pie­nię­dzy na ubra­nie, stra­cił­by w jej oczach.

Nie mia­łam od­wa­gi po­wie­dzieć o tym Ro­ber­to­wi. Tak bar­dzo się sta­rał, żeby do­brze wy­paść. Po­rząd­ny gar­ni­tur w jego mnie­ma­niu świad­czył o sza­cun­ku dla osób, z któ­ry­mi miał się spo­tkać.

Tak jak przy­pusz­cza­łam, mój mąż nie spodo­bał się ro­dzi­nie, a mój oj­ciec nie spodo­bał się Ro­ber­to­wi.

– Nie wi­dzia­łem tak kłó­tli­we­go czło­wie­ka jak twój oj­ciec – stwier­dził po po­wro­cie, gdy już le­że­li­śmy w łóż­ku.

– On się nie kłó­ci, on dys­ku­tu­je.

– Niech ci bę­dzie! Nie wi­dzia­łem nig­dy tak za­cie­trze­wio­ne­go dys­ku­tan­ta. Ale za to two­ja mama jest bar­dzo po­czci­wą ko­bie­tą. Przy­po­mi­na mi tro­chę moją bab­cię Anię.

Moi ro­dzi­ce też nie byli Ro­ber­tem za­chwy­ce­ni.

– Dziec­ko, nie wiem, czy do­brze wy­bra­łaś. On nie pa­su­je do nas. Nie bę­dziesz mia­ła z nim lek­kie­go ży­cia. Jest za przy­stoj­ny, za bo­ga­ty dla cie­bie. Nie raz, nie dwa bę­dziesz przez nie­go pła­kać! An­drzej był­by lep­szym mę­żem – mó­wi­ła mama w cza­sie roz­mo­wy te­le­fo­nicz­nej.

Ojcu rów­nież się nie spodo­bał. Nie im­po­no­wa­ło mu na­wet to, że Ro­bert jest le­ka­rzem, cho­ciaż ten za­wód za­wsze da­rzył du­żym sza­cun­kiem. Zda­nie o nim zmie­nił do­pie­ro po we­se­lu cór­ki stry­ja Ta­de­usza. Choć póki co, obo­je ro­dzi­ce mie­li nie­zbyt po­chleb­ne zda­nie o Ro­ber­cie, to jed­no mu­sie­li przy­znać: był wspa­nia­łym oj­cem dla Krzy­sia.

Tak rze­czy­wi­ście było. Szyb­ko zna­lazł wspól­ny ję­zyk z sy­nem, trak­to­wał go jak part­ne­ra, nie jak dziec­ko. Każ­dy pro­blem Krzy­sia był wspól­nie z nim ana­li­zo­wa­ny. Nig­dy nie ka­zał, tyl­ko ra­dził, jak ma po­stą­pić w da­nej sy­tu­acji. W krót­kim cza­sie stał się dla Krzy­sia wy­rocz­nią. Syn zwie­rzał mu się ze wszyst­kie­go, tak jak kie­dyś mnie.

Te­raz to Ro­bert cho­dził na ze­bra­nia szkol­ne i był bar­dzo ak­tyw­nym ro­dzi­cem. Wy­cho­waw­czy­ni nie mia­ła pro­ble­mu z wy­bra­niem trój­ki kla­so­wej, bo Ro­bert sam za­pro­po­no­wał swo­ją kan­dy­da­tu­rę, przy­ję­tą jed­no­gło­śnie. Za­raz na skarb­nicz­kę i se­kre­ta­rza zgło­si­ły się dwie ma­mu­sie. Póź­niej czę­sto wy­dzwa­nia­ły do prze­wod­ni­czą­ce­go z róż­ny­mi waż­ny­mi spra­wa­mi. Bar­dzo chęt­nie przy­cho­dzi­ły na dys­ko­te­ki szkol­ne, kie­dy był na nich Ro­bert. Ra­zem ku­po­wa­li pre­zen­ty dla na­uczy­cie­li i książ­ki na na­gro­dy dla dzie­ci. Ro­ber­to­wi nie wy­star­czy­ła funk­cja prze­wod­ni­czą­ce­go trój­ki kla­so­wej. Zo­stał prze­wod­ni­czą­cym ko­mi­te­tu ro­dzi­ciel­skie­go. Nig­dy wcze­śniej ani nig­dy póź­niej szko­ła nie mia­ła tak za­an­ga­żo­wa­ne­go ro­dzi­ca. Dy­rek­tor­ka roz­pa­cza­ła, kie­dy Krzyś skoń­czył pod­sta­wów­kę, za to dy­rek­tor­ka gim­na­zjum, do któ­re­go za­czął cho­dzić nasz syn, była za­chwy­co­na.

Ob­ja­wie­nie się „Krzyś­ko­we­go” ojca samo w so­bie było wiel­kim wy­da­rze­niem. Po­nie­waż moja ko­le­żan­ka Ka­sia była na­uczy­ciel­ką Krzy­sia, wie­dzia­łam, co w szko­le pisz­czy. Te­mat Ro­ber­ta bez prze­rwy prze­wi­jał się w po­ko­ju na­uczy­ciel­skim. Już jego pierw­sza wi­zy­ta w szko­le wy­wo­ła­ła sen­sa­cję. Na­gle z Krzysz­to­fa Sa­wic­kie­go mój syn stał się Krzysz­to­fem Or­łow­skim. Czyż to nie wiel­kie wy­da­rze­nie?! Na­uczy­ciel­ki roz­wo­dzi­ły się nad tym przez dwa ty­go­dnie, póź­niej za­in­te­re­so­wa­nie oj­cem Krzy­sia jesz­cze bar­dziej wzro­sło. Każ­de po­ja­wie­nie się mo­je­go męża w szko­le wy­wo­ły­wa­ło po­ru­sze­nie. Pan dok­tor miał tyl­ko jed­ną wadę – mnie. Po co on się oże­nił z tak mało cie­ka­wą oso­bą? – my­śla­ła więk­szość na­uczy­cie­lek. Taki przy­stoj­ny i in­te­re­su­ją­cy męż­czy­zna po­wi­nien prze­cież le­piej wy­brać! Owszem, nie­chby był oj­cem, ale od razu się że­nić, to głu­po­ta!

Och, czę­sto wy­obra­ża­łam so­bie, co o mnie mu­sia­ły wy­ga­dy­wać!

Po po­wro­cie do kra­ju mu­sia­łam pod­jąć waż­ną dla mnie de­cy­zję: co zro­bić ze swo­ją fir­mą? Da­lej pro­wa­dzić biu­ro ra­chun­ko­we czy za­wie­sić dzia­łal­ność? Dłu­go się wa­ha­łam.

Przez całe do­ro­słe ży­cie sama się utrzy­my­wa­łam, dba­łam o sie­bie i moje dziec­ko. Nig­dy nie po­trze­bo­wa­łam ni­czy­jej po­mo­cy. Te­raz mój mąż chciał wpro­wa­dzić duże zmia­ny. To on pra­gnął utrzy­my­wać mnie i mo­je­go syna. Prze­pra­szam – na­sze­go syna. Ten pa­triar­chal­ny mo­del ro­dzi­ny nie za bar­dzo mi pa­so­wał. Nie chcia­łam być ni­czy­ją utrzy­man­ką! Na­wet męża. Głów­nym ar­gu­men­tem Ro­ber­ta była moja cią­ża. Źle się czu­łam, mia­łam wy­so­kie ci­śnie­nie, pu­chły mi nogi. To wszyst­ko za­de­cy­do­wa­ło, że jed­nak po­sta­no­wi­łam zmie­nić sta­tus. Za­mie­ni­łam by­cie biz­ne­swo­man na rzecz kury do­mo­wej. Do­brze pro­spe­ru­ją­ce biu­ro ra­chun­ko­we od­stą­pi­łam Ra­fa­ło­wi, mo­je­mu pra­cow­ni­ko­wi i przy­ja­cie­lo­wi. Nie miał li­cen­cji, więc na ra­zie pro­wa­dził dzia­łal­ność pod moim szyl­dem. Speł­ni­ło się ma­rze­nie Ro­ber­ta – był za nas w peł­ni od­po­wie­dzial­ny.

Za­raz po po­wro­cie z Bo­sto­nu Ro­bert za­czął szu­kać dział­ki pod nasz przy­szły dom. Trwa­ło to dość dłu­go, po­nie­waż był bar­dzo wy­bred­ny. Mu­sia­ła mieć co naj­mniej 30 arów, być uzbro­jo­na i znaj­do­wać się w do­brym miej­scu, w są­siedz­twie li­nii tram­wa­jo­wej, nie­da­le­ko osie­dla z całą jego in­fra­struk­tu­rą: szko­łą, przed­szko­lem, skle­pa­mi. W koń­cu uda­ło mu się tra­fić na par­ce­lę speł­nia­ją­cą jego wy­ma­ga­nia.

Po­tem za­czął szu­kać do­bre­go ar­chi­tek­ta. Po­le­ci­łam mu moją ko­le­żan­kę Mar­le­nę. Po­cząt­ko­wo miał obiek­cje. Ar­chi­tekt – baba?! Po spo­tka­niu z nią zmie­nił zda­nie i wła­śnie baba zo­sta­ła jego ar­chi­tek­tem. Wi­dząc, że jest do­sko­na­łym fa­chow­cem, po­wie­rzył jej rów­nież re­ali­za­cję in­ne­go swo­je­go ma­rze­nia – za­pro­jek­to­wa­nie kli­ni­ki.

Czas pły­nął, by­łam co­raz grub­sza i co­raz bar­dziej upier­dli­wa. Naj­bar­dziej „ob­ry­wał” Ro­bert, któ­ry jed­nak zno­sił moje hu­mo­ry bez szem­ra­nia. Naj­bar­dziej oczy­wi­ście de­ner­wo­wa­ło mnie za­in­te­re­so­wa­nie ko­biet moim mał­żon­kiem. Co chwi­lę któ­raś do nie­go wy­dzwa­nia­ła: albo ja­kaś na­uczy­ciel­ka, albo czy­jaś ma­mu­sia.

W pew­ną mar­co­wą śro­dę przy­szła do mnie Ka­sia, na­uczy­ciel­ka ma­te­ma­ty­ki w szko­le Krzy­sia. Przy­jaź­ni­ły­śmy się. Za­wsze we­so­ła, uśmiech­nię­ta, spra­wia­ła, że lu­dzie lu­bi­li jej to­wa­rzy­stwo. Mia­ła po­czu­cie hu­mo­ru i dość luź­ny spo­sób by­cia. Jej słow­nic­two nie­raz wy­wo­ły­wa­ło ru­mień­ce u co bar­dziej no­bli­wych. Dziś wy­glą­da­ła wy­jąt­ko­wo ład­nie. Jej zgrab­na, mimo ni­skie­go wzro­stu, fi­gu­ra, za­wsze przy­cią­ga­ła mę­ski wzrok. Mia­ła to, co po­win­na, we­dług mo­je­go męża, mieć ko­bie­ta: duży biust, ta­lię osy, pięk­ne zęby i buj­ne wło­sy.

– Cześć! Gdzie tak się spie­szył twój pięk­ny? Spo­tka­łam go na scho­dach.

– Na rand­kę z dwie­ma ma­mu­sia­mi. Nie po­tra­fią bez nie­go ku­pić pre­zen­tu wy­cho­waw­czy­ni – mruk­nę­łam. – Chcesz go­łąb­ki?

– No pew­nie. Chcia­ło ci się ro­bić?

– Ro­bert ro­bił. Speł­nia wszyst­kie moje cią­żo­we za­chcian­ki. Kie­dy wró­ci­łam z lek­cji an­giel­skie­go, jego nie było, bo po­je­chał do mo­jej mamy, żeby na­uczy­ła go zwi­jać ka­pu­stę. Pie­ro­gi też na­uczył się ro­bić. Uwa­ża przy­rzą­dza­nie ta­kich pra­co­chłon­nych po­traw za wy­zna­nie mi­ło­ści.

– No, no, wi­dzę u two­je­go męża co­raz wię­cej za­let. By­łam wczo­raj na jego pre­lek­cji po­świę­co­nej Sta­nom Zjed­no­czo­nym. Nie przy­pusz­cza­łam, że twój mąż po­tra­fi tak in­te­re­su­ją­co opo­wia­dać. Jest świet­nym ga­wę­dzia­rzem! Ma­rzę o tym, żeby u mnie na lek­cjach dzie­cia­ki wy­ka­zy­wa­ły ta­kie za­in­te­re­so­wa­nie, jak wczo­raj słu­cha­jąc Ro­ber­ta – wes­tchnę­ła. – À pro­pos, po­wiedz mi, ile twój mąż ma ma­ry­na­rek, bo co­raz to wi­dzę go w in­nej – zmie­ni­ła na­gle te­mat.

– Nie wiem. W sza­fie na­li­czy­łam dzie­więć, ale są jesz­cze w piw­ni­cy i w ma­ga­zy­nie, któ­ry do­dat­ko­wo wy­na­jął, bo tu­taj nie wszyst­ko się mie­ści. Ma bzi­ka na punk­cie ma­ry­na­rek.

– Przyj­rza­łam mu się wczo­raj. Skur­wiel, na­praw­dę jest przy­stoj­ny!

– Wiem, nie mu­sisz mi mó­wić – wes­tchnę­łam.

– Coś taka mar­kot­na?

– Boję się, że mnie kie­dyś zo­sta­wi – po­wie­dzia­łam ci­cho.

– Wąt­pię, jest zbyt od­po­wie­dzial­ny. Ale skok w bok na pew­no kie­dyś wy­ko­na – jak amen w pa­cie­rzu! Baby po­sta­ra­ją się o to, gdy­by na­wet sam nie chciał. Nie spo­tka­łam dru­gie­go fa­ce­ta, któ­ry tak by dzia­łał na ko­bie­ty jak on. Z nie­go wręcz ka­pie te­sto­ste­ron! Jak spoj­rzy tymi swo­imi czar­ny­mi śle­pia­mi i jak się uśmiech­nie… to pra­wie każ­da baba ścią­gnie dla nie­go majt­ki – „po­cie­szy­ła” mnie Ka­sia.

– Jak mnie zdra­dzi, to wte­dy ja go, dra­nia, zo­sta­wię! – wy­krzyk­nę­łam z na­głą wście­kło­ścią.

– No, taką cię lu­bię! – Ro­ze­śmia­ła się. – Kie­dy on leci do Bo­sto­nu? Ro­bert nadal pra­co­wał w Bo­sto­nie, co mie­siąc le­ciał tam na kil­ka dni.

– W nie­dzie­lę. Za­wsze od po­nie­dział­ku za­czy­na od­ra­biać pańsz­czy­znę.

– Nie bo­isz się, że ma tam ko­goś? Je­steś już w za­awan­so­wa­nej cią­ży…

– I co z tego? Jemu to nie prze­szka­dza. Wręcz prze­ciw­nie, uwa­ża to za ro­dzaj per­wer­sji. A on lubi per­wer­sje. Mówi, że nig­dy nie miał w łóż­ku ko­bie­ty z ta­kim brzu­chem. – Po chwi­li do­da­łam: – Te­raz na pew­no mnie nie zdra­dza, bo wie, że aku­rat zdra­dy, gdy je­stem w cią­ży, nig­dy bym mu nie wy­ba­czy­ła… Oprócz tego jest za bar­dzo wy­głod­nia­ły sek­su­al­nie, gdy wra­ca, więc to nie­moż­li­we, żeby w tym cza­sie z ja­kąś spał.

Na­gle Sa­man­ta, któ­ra do­tąd le­ża­ła spo­koj­nie na swo­im le­go­wi­sku, ze­rwa­ła się i pod­bie­gła do drzwi, ra­do­śnie ma­cha­jąc ogo­nem.

– Cóż się dzie­je temu psu? – za­py­ta­ła zdzi­wio­na Ka­sia.

– Któ­ryś z nich wra­ca, obu tak wita. Jesz­cze ich nie ma na klat­ce scho­do­wej, a ona już wie, że się zbli­ża­ją. Ale coś za wcze­śnie na nich.

Sa­man­ta jak zwy­kle się nie po­my­li­ła. Wró­cił Ro­bert.

– Co tak szyb­ko? Nie by­łeś na ka­wie z ma­mu­sia­mi? – zdzi­wi­łam się.

– Nie tym ra­zem. Obie­ca­łem ci, że za­raz wró­cę. Wi­dzę jed­nak, że nie­po­trzeb­nie się spie­szy­łem, bo prze­szko­dzi­łem wam w ob­ga­dy­wa­niu mnie.

– Wła­śnie Ka­sia za­sta­na­wia­ła się, kie­dy za­czniesz mnie zdra­dzać – po­wie­dzia­łam za­czep­nie.

– Ka­siu, męż­czy­zna zdra­dza ko­bie­tę tyl­ko wte­dy, kie­dy ona nie do­star­cza mu tego, cze­go on po­trze­bu­je. Moja żona na ra­zie dba o mnie, więc nie mam po­trze­by jej zdra­dzać. – Uśmiech­nął się jak Rhett Bu­tler do Scar­lett i cmok­nął mnie w po­li­czek. – Mo­że­cie mnie da­lej ob­ga­dy­wać, jadę z Sa­man­tą po Krzyś­ka.

Szes­na­ste­go maja na świat przy­szła na­sza có­recz­ka. Wszyst­ko po­szło do­brze, dziec­ko uro­dzi­ło się zdro­we, mie­rzy­ło i wa­ży­ło jak trze­ba.

Ro­ber­to­wi aż oczy błysz­cza­ły z ra­do­ści. Po­dej­rze­wam, że do­pie­ro te­raz uwie­rzył, że to jego dziec­ko, a nie An­drze­ja. Wąt­pli­wo­ści nie mo­gło być żad­nych: te same ogrom­ne oczy, czar­ne wło­ski i ślicz­na bu­zia. An­drzej nig­dy by nie spło­dził tak ład­ne­go dziec­ka! Na­sza cór­ka mia­ła wy­jąt­ko­wo buj­ną czu­pry­nę. Pie­lę­gniar­ki za­wią­za­ły jej czer­wo­ną ko­kard­kę na czub­ku gło­wy. Kie­dy wzię­łam ją na ręce, obu­dzi­ła się, spoj­rza­ła na mnie i… za­czę­ła ry­czeć.

Od­da­łam ją Ro­ber­to­wi. Mo­men­tal­nie prze­sta­ła pła­kać.

– Na­wet ta­kie ma­leń­kie ko­biet­ki po­tra­fisz w so­bie roz­ko­chać – po­wie­dzia­łam z uśmie­chem do męża.

Ten po­ród znio­słam o wie­le le­piej. Kie­dyś ko­bie­ta dłu­żej zo­sta­wa­ła w szpi­ta­lu, te­raz wy­pusz­cza­li już w trze­ciej do­bie. Nie wiem, czy to do­bry po­mysł, bo w szpi­ta­lu cho­ciaż moż­na się było wy­spać, w domu nie mia­łam ta­kiej moż­li­wo­ści. Mała wyła cały czas, uspa­ka­ja­ła się tyl­ko na rę­kach ta­tu­sia.

Ro­bert pod pro­fe­sjo­nal­nym okiem pie­lę­gniar­ki na­uczył się prze­wi­jać, prze­bie­rać i ką­pać na­sze ma­leń­stwo. Przez pierw­sze ty­go­dnie ro­bił wszyst­ko sam. Mała go uwiel­bia­ła. Dru­gą oso­bą, któ­rą za­ak­cep­to­wa­ła, był Krzyś, a gdy tro­chę pod­ro­sła, jej przy­ja­ciół­ką sta­ła się Sa­man­ta. Ja zaj­mo­wa­łam ostat­nie miej­sce. Nie po­wiem, sy­tu­acja po­cząt­ko­wo bar­dzo mi od­po­wia­da­ła, nie mu­sia­łam wsta­wać w nocy, bo ro­bił to Ro­bert. Iza nie chcia­ła na­wet ssać mo­jej pier­si. Mu­sia­łam od­cią­gać po­karm, któ­ry na­stęp­nie po­da­wał jej Ro­bert przez bu­tlę. Iza była có­recz­ką ta­tu­sia, a Krzyś? Na­le­żał do mnie! Co praw­da, z bie­giem cza­su więź mię­dzy oj­cem a sy­nem sta­wa­ła się co­raz moc­niej­sza, Ro­bert za­czy­nał być dla nie­go naj­lep­szym przy­ja­cie­lem, ale ja zaj­mo­wa­łam za­wsze szcze­gól­ne miej­sce w ser­cu na­sze­go syna i by­łam dla nie­go naj­waż­niej­szą oso­bą.

Za­cho­wa­nie Izy cza­sa­mi było dla Ro­ber­ta mę­czą­ce. Wi­dzia­łam, że miał tego dość i z ra­do­ścią wy­jeż­dżał do Bo­sto­nu, ale po dwóch dniach chciał już wra­cać do domu, bo nie­po­ko­ił się o nas. Nie­po­trzeb­nie. Iza, kie­dy nie było Ro­ber­ta w po­bli­żu, przy­po­mi­na­ła so­bie o ma­mie. Nie pła­ka­ła, ja­dła od­cią­gnię­ty po­karm, w nocy też po­tra­fi­łam ją uspo­ko­ić. Obec­ność Ro­ber­ta zmie­nia­ła wszyst­ko. Wte­dy li­czył się tyl­ko ta­tuś.

Kil­ka ty­go­dni po po­ro­dzie do­sta­li­śmy za­pro­sze­nie na ślub mo­jej ku­zyn­ki, cór­ki stry­ja Ta­de­usza. Ro­bert na­brał ocho­ty, żeby na to we­se­le iść.

Ślub miał się od­być pod ko­niec sierp­nia. Wy­bra­li­śmy się na za­ku­py do ga­le­rii han­dlo­wej, żeby ku­pić od­po­wied­nie ubra­nia. Naj­pierw szu­ka­li­śmy gar­ni­tu­ru dla Krzy­sia. Ro­ber­to­wi je­den się spodo­bał. Mnie nie, po­nie­waż cena była za­wrot­na – kosz­to­wał dwa ty­sią­ce zło­tych. Po­wie­dzia­łam mę­żo­wi, że nie ma sen­su wy­da­wać tylu pie­nię­dzy, kie­dy chło­pak szyb­ko ro­śnie. Dłu­go go prze­ko­ny­wa­łam… ale nie prze­ko­na­łam. Ku­pił mu ten gar­ni­tur, dro­gą ko­szu­lę, dro­gi kra­wat i bar­dzo dro­gie buty. Wes­tchnę­łam z re­zy­gna­cją. Na­stęp­nie mój dro­gi mał­żo­nek po­sta­no­wił wy­brać kre­ację dla mnie. Zwie­dzi­li­śmy kil­ka bu­ti­ków, ale we­dług nie­go nie było w nich ni­cze­go god­ne­go uwa­gi. Po dwóch go­dzi­nach cho­dze­nia i po trzy­dzie­stu przy­miar­kach, zna­lazł wresz­cie suk­nię, któ­ra w mia­rę go za­do­wo­li­ła.

– Pro­szę nie po­ka­zy­wać mo­jej żo­nie ceny tej su­kien­ki, bo prze­sta­nie jej się po­do­bać – po­wie­dział, uśmie­cha­jąc się do eks­pe­dient­ki. – Moja pani cier­pi na syn­drom men­tal­nej że­bracz­ki. Uzna­je tyl­ko ubra­nia z „ciu­cho­lan­du”, dla niej Dior jest mało prze­ko­nu­ją­cy.

– Nie je­stem taką snob­ką jak ty, żeby met­ka i wy­so­ka cena de­cy­do­wa­ły o tym, czy coś jest ład­ne czy nie. Przy­po­mi­nasz mi ko­mu­ni­stycz­nych Ro­sjan. Met­ka była dla nich naj­waż­niej­sza. I oczy­wi­ście mu­sia­ła być wi­docz­na. W przy­szło­ści otwo­rzę bu­tik z ta­ni­mi i ład­ny­mi ciu­cha­mi. Zo­ba­czysz, ty ame­ry­kań­ski sno­bie, że moż­na ubie­rać się do­brze, a nie­ko­niecz­nie dro­go. – Wska­za­łam su­kien­kę na wie­sza­ku i do­da­łam: – Po­patrz na to ba­ra­chło. Trzy ty­sią­ce zło­tych, Dior, a nie na­da­je się na­wet na ścier­kę do pod­ło­gi, bo za sztyw­na. Chciał­byś, że­bym cho­dzi­ła ubra­na w czymś ta­kim?

– Rze­czy­wi­ście, ta su­kien­ka jest mało cie­ka­wa, ale po­patrz na tę obok. Jest fan­ta­stycz­na.

– Ale nie na moją fi­gu­rę. Ta, któ­rą mi wy­bra­łeś, owszem, na­wet mi się po­do­ba… mimo że jest od Dio­ra.

Su­kien­ka była bar­dzo efek­tow­na, na cenę wo­la­łam nie pa­trzeć. Szma­rag­do­wa, z du­żym de­kol­tem i wą­ską spód­nicz­ką kil­ka cen­ty­me­trów przed ko­la­no, le­ża­ła na mnie jak ulał, nie trze­ba było nic po­pra­wiać. Buty w iden­tycz­nym ko­lo­rze i ko­per­to­wa to­reb­ka do­peł­nia­ły ca­ło­ści.

W so­bo­tę od sa­me­go rana trwa­ły przy­go­to­wa­nia do we­se­la. Wsta­łam wy­jąt­ko­wo wcze­śnie, po­nie­waż mia­łam umó­wio­ną wi­zy­tę u fry­zje­ra.. Wró­ci­łam z pięk­nym ko­kiem w kształ­cie roż­ka.

– Jak ci się po­do­ba moja fry­zu­ra? – za­py­ta­łam Ro­ber­ta.

– Wy­glą­dasz w niej dzie­sięć lat sta­rzej, ale ja ostat­nio je­stem ama­to­rem czer­stwe­go pie­czy­wa. Może być.

– No wiesz?! Do suk­ni od Dio­ra nie mogę ucze­sać się w koń­ski ogon. Na­praw­dę w koku wy­glą­dam sta­ro?

– Kok za­wsze po­sta­rza, tyl­ko mło­de dziew­czy­ny mogą so­bie na nie­go po­zwo­lić. Ale ja cie­bie lu­bię z upię­ty­mi wło­sa­mi. Może być.

Na­dą­sa­łam się, ale uzna­łam, że nie war­to tra­cić ner­wów i wcho­dzić w dys­ku­sję z Ro­ber­tem. Ubra­łam się w świe­żo za­ku­pio­ną kre­ację, wło­ży­łam buty i przej­rza­łam się w lu­strze. Cał­kiem nie­źle! Naj­bar­dziej po­do­bał mi się mój biust, nie mu­sia­łam te­raz sztu­ko­wać się gąb­cza­sty­mi sta­ni­ka­mi. Mę­żo­wi też się po­do­bał.

Na­resz­cie był duży. Roz­miar mógł­by po­zo­stać na za­wsze, ale za­war­tość nie. Ba­łam się po­pla­mić suk­nię, za­ło­ży­łam więc biu­sto­nosz z gąb­ka­mi i za­bez­pie­cze­niem na wy­pa­dek wy­pły­wu mle­ka. Mia­łam te­raz pier­si jak seks­bom­ba!

Trze­ba za­ło­żyć ja­kąś bi­żu­te­rię, po­my­śla­łam. Za­czę­łam grze­bać w szka­tuł­ce ze sztucz­ny­mi klej­no­ta­mi.

– Zo­staw to. – Usły­sza­łam głos Ro­ber­ta.

Pod­szedł do mnie z pięk­nym pu­de­łecz­kiem i wy­jął z nie­go błysz­czą­cy na­szyj­nik. Za­wie­sił mi go na szyi. Blask, jaki od nie­go bił, nie bu­dził żad­nych wąt­pli­wo­ści, co mam na so­bie.

– O! Ja­kie ślicz­ne cyr­ko­nie mi ku­pi­łeś. – Uśmiech­nę­łam się do męża, krę­cąc przy tym z dez­apro­ba­tą gło­wą.

– Je­steś chy­ba je­dy­ną ko­bie­tą na świe­cie, któ­ra woli cyr­ko­nie od bry­lan­tów i sztucz­ne fu­tro od praw­dzi­we­go.

– Uwa­żam, że mor­do­wać zwie­rzę­ta tyl­ko po to, żeby ja­kaś stroj­ni­sia mo­gła po­tem pa­ra­do­wać w ich skó­rze, to bar­ba­rzyń­stwo. A no­sić na szyi bły­skot­ki war­te tyle, co nie­zły sa­mo­chód, to też głu­po­ta. Gdzie ja będę w tym cho­dzić? Na targ po bu­ra­ki? A może te dia­men­ty po­cho­dzą z Sier­ra Le­one? Wiesz, co tam się dzie­je?! W ko­pal­niach dia­men­tów zmu­sza­ją lu­dzi do nie­wol­ni­czej pra­cy, ob­ci­na­ją ręce, każą dzie­ciom mor­do­wać swo­ich ro­dzi­ców! Na każ­dych dia­men­tach może być ludz­ka krew! – Pod­su­mo­wa­łam pre­zent mo­je­go męża. Wi­dząc jed­nak jego minę, po­ca­ło­wa­łam go w po­li­czek. – Waż­ne, że chcia­łeś mi zro­bić przy­jem­ność. Dzię­ku­ję, są na­praw­dę pięk­ne.

– To pre­zent za uro­dze­nie Izy.

Wy­jął mniej­sze pu­de­łecz­ko.

– A to z oka­zji pierw­szej rocz­ni­cy ślu­bu.

W pu­deł­ku le­ża­ły małe ślicz­ne kol­czy­ki, pa­su­ją­ce do na­szyj­ni­ka.

Moja ro­dzi­na do­ce­ni­ła pięk­no bi­żu­te­rii, choć oczy­wi­ście nikt nie wie­dział, że mam na so­bie cał­kiem nie­złe­go mer­ce­de­sa.

– Ład­ny wi­sio­rek – stwier­dzi­ła mama. – Jak ład­nie się mie­ni. Mu­siał dużo kosz­to­wać. Dwie­ście, trzy­sta zło­tych? – do­py­ty­wa­ła.

– Nie wiem, mamo. Ro­bert ku­pił mi za uro­dze­nie Izy.

O od­po­wied­niej po­rze wszy­scy sta­wi­li­śmy się przed ko­ścio­łem. Po­ja­wie­nie się mo­je­go męża było więk­szym wy­da­rze­niem niż suk­nia pan­ny mło­dej. Ga­pio­no się na nas bez skrę­po­wa­nia, przede wszyst­kim na mo­je­go męża i syna. Trze­ba przy­znać, że do­sko­na­le się pre­zen­to­wa­li. Krzyś wy­glą­dał jak mi­nia­tur­ka Ro­ber­ta. Nie tyl­ko twa­rze i ubra­nia mie­li po­dob­ne, ale na­wet ge­sty i ru­chy ta­kie same. Nikt nie miał wąt­pli­wo­ści. Ba­da­nia DNA nie były tu ko­niecz­ne. Wia­do­mo było, że to oj­ciec i syn.

– Któ­rzy to twoi stry­jo­wie? – za­py­tał ci­cho Ro­bert.

– Wszy­scy z du­ży­mi no­sa­mi, a dziew­czy­ny z gar­ba­ty­mi to moje ku­zyn­ki. Osiem sztuk. Każ­dy stryj ma po dwie cór­ki, tyl­ko mój oj­ciec ma rów­nież syna. Mnie i mo­je­mu bra­tu uda­ło się, że mamy nor­mal­ne nosy… I ty się dzi­wisz, że czę­sto cho­dzę do ko­ścio­ła? Mam za co dzię­ko­wać Bogu. Jak po­my­ślę o tych no­sach, to od razu je­stem bar­dziej szczo­dra i daję wię­cej na tacę.

– Ta sym­pa­tycz­na dziew­czy­na, któ­ra miesz­ka w Szcze­ci­nie, nie ma prze­cież gar­ba­te­go nosa – za­uwa­żył mój mąż.

– Te­raz nie ma, ale mia­ła.

Po mszy skła­da­no no­wo­żeń­com ży­cze­nia i wrę­cza­no pre­zen­ty, w więk­szo­ści oczy­wi­ście ko­per­ty. Ro­bert swo­im zwy­cza­jem ob­da­rzył mło­dych nie­ty­po­wy­mi ży­cze­nia­mi, pan­na mło­da aż spą­so­wia­ła z za­wsty­dze­nia.

Po­tem po­je­cha­li­śmy do re­stau­ra­cji. Za­czę­ło się przy­ję­cie. Naj­pierw to­ast, po­tem obiad, póź­niej znów to­ast, bo wszyst­ko było bar­dzo gorz­kie. Go­ście pili (ja, mle­czar­nia, nie mo­głam), je­dli (mia­łam ści­słą die­tę, żeby mo­jej cór­ce nie od­bi­ja­ło się śle­dzia­mi) i tań­czy­li (je­dy­ne, co mo­głam ro­bić). Po­cząt­ko­wo moi krew­ni trak­to­wa­li Ro­ber­ta z re­zer­wą. Le­karz, bo­ga­ty i do tego ze Sta­nów, to było tro­chę za dużo dla pro­stych lu­dzi spod Ol­ku­sza. Al­ko­hol jed­nak prze­ła­mał nie­śmia­łość i skrę­po­wa­nie. Co­raz czę­ściej ktoś pod­cho­dził do na­sze­go sto­łu.

Ro­bert za­tań­czył z pan­ną mło­dą, z te­ścio­wą, z ciot­ka­mi i ku­zyn­ka­mi, czy­li z więk­szo­ścią ko­biet na we­se­lu, któ­re tuż nad ra­nem za­kłó­cił je­den in­cy­dent.

Je­den z go­ści pod­biegł do nas z krzy­kiem. Jego oj­ciec stra­cił przy­tom­ność. Ro­bert roz­po­znał za­wał i udzie­lił pierw­szej po­mo­cy, dzię­ki cze­mu ura­to­wał mu ży­cie.

Od tego cza­su mój mąż stał się w oczach miesz­kań­ców Żu­ra­dy Le­śnej naj­wy­bit­niej­szym le­ka­rzem w Pol­sce Po­łu­dnio­wej. Kie­dy tyl­ko za­uwa­żo­no pod do­mem ro­dzi­ców sa­mo­chód Ro­ber­ta, są­sie­dzi za­raz przy­cho­dzi­li po dar­mo­wą po­ra­dę le­kar­ską – mój mąż nig­dy od nich nie brał pie­nię­dzy.

Zmie­nił się też sto­su­nek mo­je­go ojca do Ro­ber­ta. Na­resz­cie za­czął wi­dzieć w nim do­bre­go le­ka­rza, a przez to tak­że do­bre­go męża.

Po trzech la­tach nasz dom był wresz­cie go­to­wy. Nie do koń­ca jesz­cze speł­niał ocze­ki­wa­nia Ro­ber­ta, ale moż­na było w nim za­miesz­kać. Wnę­trze było już urzą­dzo­ne. Par­ter miał dwie czę­ści: ro­dzin­ną i osob­ną re­pre­zen­ta­cyj­ną. Tę pierw­szą sta­no­wi­ła prze­strzeń z otwar­tą kuch­nią, małą ja­dal­nią i sa­lo­ni­kiem. W dru­giej znaj­do­wał się duży ele­ganc­ki sa­lon, z wy­twor­ny­mi skó­rza­ny­mi ka­na­pa­mi i fo­te­la­mi, obok stał wiel­ki, roz­kła­da­ny stół. W rogu po­ko­ju umiesz­czo­no ko­mi­nek. Ca­łość spra­wia­ła wra­że­nie re­zy­den­cji bo­ga­te­go czło­wie­ka suk­ce­su. Część ro­dzin­na, po mo­jej in­ge­ren­cji, była już bar­dziej swoj­ska i przy­tul­na. Brzo­skwi­nio­we ścia­ny, ru­da­wa ta­pi­cer­ka fo­te­li i krze­seł, lek­kie, zło­ci­sto-po­ma­rań­czo­we za­sło­ny wpro­wa­dza­ły we wnę­trzu we­so­ły na­strój. Chcia­ło się tu prze­by­wać. Tu­taj też spę­dza­li­śmy więk­szość cza­su. Z wiel­kie­go sa­lo­nu ko­rzy­sta­li­śmy tyl­ko w cza­sie świąt i kie­dy przy­jeż­dża­li do nas go­ście.

Na par­te­rze, oprócz ła­zien­ki i WC, znaj­do­wał się tak­że ga­bi­net Ro­ber­ta. Część pod­piw­ni­czo­na sta­no­wi­ła za­ple­cze go­spo­dar­cze, znaj­do­wa­ła się tu rów­nież si­łow­nia. Pię­tro zaj­mo­wa­ły sy­pial­nie. Było ich pięć, każ­da z wła­sną ła­zien­ką i gar­de­ro­bą. Wy­stro­jem wnętrz za­ję­ła się Mar­le­na i Ro­bert. Fli­zy spro­wa­dzi­li­śmy z Hisz­pa­nii, me­ble z Włoch. Wszyst­ko było bar­dzo pięk­ne i ele­ganc­kie. Ro­bert osią­gnął to, co chciał, i do cze­go był przy­zwy­cza­jo­ny: dom ro­bił na lu­dziach duże wra­że­nie. Naj­le­piej jed­nak czu­li­śmy się w na­szej kuch­ni. Tu to­czy­ło się na­sze ży­cie ro­dzin­ne. Naj­bar­dziej lu­bi­li­śmy sie­dzieć przy ku­chen­nym sto­le, mimo że za ni­ską ścian­ką była część ja­dal­nia­na.

Nig­dy nie za­po­mnę dnia prze­pro­wadz­ki do na­sze­go domu. Był to czwar­tek, szes­na­ste­go paź­dzier­ni­ka. Była pięk­na, sło­necz­na po­go­da. Po­trak­to­wa­łam to jako do­brą wróż­bę. Nie uwa­żam się za oso­bę prze­sąd­ną. Nie wie­rzę w zna­ki zo­dia­ku ani w kar­cia­ną ka­ba­łę, nie zmie­niam rów­nież tra­sy, kie­dy kot prze­bie­gnie mi dro­gę. Ale na wi­dok ko­mi­nia­rza wolę chwy­cić za gu­zik i szu­kać męż­czy­zny w oku­la­rach, a nuż będę mia­ła szczę­ście. Tak samo po­go­da – je­śli w waż­nym dla mnie dniu jest ład­nie, chcę wie­rzyć, że to do­brze wró­ży na przy­szłość.

Wie­rzę rów­nież w nie­któ­re „zna­ki”. Stwier­dzi­łam, że Ro­bert jest mi pi­sa­ny, po­nie­waż uro­dził się szes­na­ste­go mar­ca, tak jak ja. Krzyś rów­nież przy­szedł na świat szes­na­ste­go mar­ca, cho­ciaż to aku­rat za­słu­ga nie prze­zna­cze­nia, tyl­ko gi­ne­ko­lo­ga, któ­ry zro­bił mi ce­sar­kę kil­ka dni przed pla­no­wa­nym ter­mi­nem po­ro­du. Iza też uro­dzi­ła się szes­na­ste­go. Szes­na­ście to moja ulu­bio­na licz­ba! Je­śli szes­na­ste­go, w dniu na­szej prze­pro­wadz­ki do no­we­go domu, świe­ci­ło słoń­ce, to mu­siał być znak, że na­sze ży­cie w tym domu bę­dzie rów­nież pięk­ne i po­god­ne. Na­praw­dę w to wie­rzy­łam!

Wsta­li­śmy rano, za­nie­śli­śmy spa­ko­wa­ne wa­liz­ki do sa­mo­cho­du Ro­ber­ta i po­że­gna­li­śmy się z są­sia­da­mi. Cię­ża­rów­ka prze­wo­zo­wa nie była nam po­trzeb­na, bo do no­we­go domu ku­pi­li­śmy wszyst­ko nowe, na­wet ta­le­rze, sztuć­ce i wa­łek do cia­sta. Ro­bert za­dbał, żeby wszyst­ko było go­to­we, kie­dy przy­je­dzie­my.

Od wrze­śnia Krzyś za­czął cho­dzić do gim­na­zjum nie­da­le­ko no­we­go domu. Przez pół­to­ra mie­sią­ca Ro­bert przy­wo­ził go rano do szko­ły, zo­sta­wiał go i je­chał cy­ze­lo­wać nasz dom. Wra­ca­li, gdy koń­czy­ły się lek­cje.

Pierw­sza noc w no­wym domu była wy­jąt­ko­wa. Ochrzci­li­śmy na­szą sy­pial­nię szam­pa­nem i oczy­wi­ście mi­ło­ścią. Nad ra­nem w łożu mał­żeń­skim po­ja­wi­ła się dru­ga ko­bie­ta – Iza. Urzą­dzi­ła nam tak gło­śną po­bud­kę, że mu­sie­li­śmy po­zwo­lić jej zo­stać.

Mimo usil­nych sta­rań, dłu­go nie uda­wa­ło nam się na­uczyć Izy spać w swo­im po­ko­ju. Pół nocy prze­sy­pia­ła w łó­żecz­ku, dru­gą po­ło­wę z nami.

Dzie­ci ro­sły. Krzyś był gim­na­zja­li­stą, a na­sza có­recz­ka z nie­mow­la­ka wy­ro­sła na ślicz­ną dziew­czyn­kę. Ro­bert za­sto­so­wał „eks­pe­ry­ment na­uko­wy”. Po­sta­no­wił, że jego cór­ka bę­dzie dwu­ję­zycz­na. Zwra­cał się do niej tyl­ko po an­giel­sku, ja po pol­sku, Krzyś róż­nie. W efek­cie Iza le­piej zna­ła an­giel­ski niż pol­ski.

– Jesz­cze chwi­la, a za­cznie szcze­kać jak Sa­man­ta – mó­wi­łam nie do koń­ca za­do­wo­lo­na. – Wpad­nie w ja­kąś schi­zo­fre­nię!

Moi ro­dzi­ce rów­nież byli prze­ciw­ni me­to­dom swo­je­go zię­cia.

– Cu­da­ka z niej ro­bi­cie! Kto to wi­dział, żeby pol­skie dziec­ko le­piej mó­wi­ło po an­giel­sku niż po pol­sku – na­rze­kał mój oj­ciec.

– To wszyst­ko z oszczęd­no­ści. Nie będę mu­siał wy­da­wać for­tu­ny na lek­cje an­giel­skie­go. Kur­sy mo­jej żony już mnie kosz­tu­ją wy­star­cza­ją­co dużo – dro­czył się z nimi Ro­bert.

Me­to­da Ro­ber­ta była sku­tecz­na. Iza mó­wi­ła jak ro­do­wi­ta Ame­ry­kan­ka. Na szczę­ście w przed­szko­lu szyb­ko nad­ro­bi­ła za­le­gło­ści w mo­wie oj­czy­stej.

Iza była wy­jąt­ko­wo ład­nym dziec­kiem. Mia­ła bu­rzę czar­nych dłu­gich lo­ków, pięk­ne czar­ne oczy Or­łow­skich i ślicz­ne rysy twa­rzy. Lu­dzie oglą­da­li się za nią i gło­śno za­chwy­ca­li jej uro­dą. Cha­rak­te­rek też mia­ła ta­tu­sia.

– Da so­bie radę w ży­ciu – mó­wi­ła moja mama. – Jest prze­bo­jo­wa jak Ro­bert.

Dzie­ci bar­dzo lu­bi­ły Izę. Za­wsze wio­dła prym wśród ró­wie­śni­ków. Była zdol­na, ale nie aż tak jak Krzyś, cho­ciaż mia­ła do­brą pa­mięć i szyb­ko się uczy­ła. Mia­ła za to dar, któ­re­go nie po­sia­dał nasz syn: wy­jąt­ko­we zdol­no­ści mu­zycz­ne.

Nadal pierw­sze miej­sce w ży­ciu na­szej cór­ki zaj­mo­wa­li Ro­bert i Krzyś. Cza­sem któ­ryś był fa­wo­ry­zo­wa­ny, pod­czas gdy dru­gi po­pa­dał w nie­ła­skę.

– Ma­mu­siu, nie lu­bię ta­tu­sia! Nie chciał mi ku­pić Bar­bie! – któ­re­goś razu po­skar­ży­ła się na ojca.

– Masz już szes­na­ście róż­nych Bar­bie. Po co ci sie­dem­na­sta?

– Bo mia­ła ład­ne bu­ci­ki!

In­nym ra­zem to brat pod­padł.

– Ma­mu­siu, Krzy­siek mnie zbił! Za­pa­mię­tam to so­bie! – Skrzy­żo­wa­ła ręce i zro­bi­ła groź­ną minę. – Ze­msz­czę się, jak do­ro­snę!

– Dla­cze­go zbi­łeś Izę? – wie­czo­rem do­py­ty­wał się Ro­bert.

– Nie zbi­łem, tyl­ko na­krzy­cza­łem. Przy­wią­za­ła kotu ba­lo­nik do ogo­na. Wiesz, jak on się bał? – spo­koj­nie po­wie­dział Krzy­siek.

Czwar­te miej­sce w ser­cu na­szej cór­ki, po Ro­ber­cie, Krzy­siu i Sa­man­cie, za­jął pan Jó­zef. Wszę­dzie za nim cho­dzi­ła, wszyst­ko mu­siał jej po­ka­zać i od­po­wie­dzieć na każ­de py­ta­nie. Pod­bi­ła cał­ko­wi­cie ser­ce star­sze­go męż­czy­zny. Bar­dziej niż jego wła­sne wnu­ki.

Pan Jó­zef był czło­wie­kiem od wszyst­kie­go. Męż­czyź­ni z ro­dzi­ny Or­łow­skich w domu nic nie po­tra­fi­li zro­bić, na­wet wy­mie­nić ża­rów­ki. Pew­nie dla­te­go, że nie mu­sie­li. Od tych spraw był Jó­zef. Ro­bert za­trud­nił rów­nież jego żonę, pa­nią Sta­ni­sła­wę. Naj­pierw przy­jeż­dża­ła ra­zem z mę­żem dwa razy w ty­go­dniu, po­tem co­dzien­nie, żeby po­ma­gać mi w domu, a wła­ści­wie mnie wy­rę­czać. Ten luk­sus przy­padł mi do gu­stu. Mie­li do swo­jej dys­po­zy­cji spe­cjal­ną „służ­bów­kę”, z ła­zien­ką i wnę­ką ku­chen­ną. Rzad­ko wra­ca­li do swo­je­go domu, naj­wy­żej spraw­dzić, czy wszyst­ko jest w po­rząd­ku.

Pan Jó­zef opie­ko­wał się rów­nież do­mem mo­jej te­ścio­wej, któ­ra te­raz miesz­ka­ła w Au­stra­lii. Wy­szła tam za mąż. Dom stał pu­sty cały rok, a oży­wał tyl­ko wte­dy, kie­dy z Bo­sto­nu przy­jeż­dżał Ma­rek z ro­dzi­ną. Ro­bert nadal nie utrzy­my­wał ze swo­ją mat­ką żad­nych kon­tak­tów.

Po­cząt­ko­wo było mi przy­kro, że Iza woli Jó­ze­fa, ob­ce­go czło­wie­ka, od swo­ich dziad­ków… i ode mnie. Prze­ko­na­łam się jed­nak, że mimo wszyst­ko też coś dla niej zna­czę. Było to w cza­sie mo­jej re­kon­wa­le­scen­cji po za­bie­gu la­se­ro­wym oczu, kie­dy mu­sia­łam le­żeć w ciem­nym po­ko­ju i nie wol­no mi było nic ro­bić.

Có­recz­ka bar­dzo prze­ję­ła się moją nie­dy­spo­zy­cją.

– Ma­mu­siu, bar­dzo cię bolą oczka? – spy­ta­ła, kła­dąc się obok mnie w łóż­ku.

– Już nie.

– Ma­mu­siu, ale wyj­dziesz z tego?

– Oczy­wi­ście.

– Bę­dziesz żyła?

– Tak.

– To ci za­śpie­wam pio­sen­kę z de­dy­ka­cją.

– Bar­dzo się cie­szę.

Cór­ka wy­sko­czy­ła z łóż­ka, sta­nę­ła na środ­ku po­ko­ju i dy­gnę­ła.

– Te­raz pań­stwo usły­szą pio­sen­kę, któ­rą za­śpie­wam dla mo­jej ko­cha­nej mamy. Pio­sen­ka na­zy­wa się „My he­art be­longs to dad­dy”.

Hm, na­sza cór­ka rów­nież nie grze­szy­ła tak­tem, tak jak i jej dad­dy, po­my­śla­łam.

Znów dy­gnę­ła i za­czę­ła śpie­wać. Trze­ba przy­znać, że ta czte­ro­lat­ka bar­dzo umie­jęt­nie na­śla­do­wa­ła ma­nie­rę Ma­ri­lyn Mon­roe. Nie by­łam pew­na, czy mi się to po­do­ba, ale jak mia­łam za­re­ago­wać?

Po okla­skach znów po­de­szła do łóż­ka i wzię­ła mnie za rękę.

– Lu­bię cię.

– Ja cie­bie bar­dzo ko­cham. – Po chwi­li za­da­łam kre­tyń­skie py­ta­nie: – Ale pana Jó­ze­fa bar­dziej lu­bisz ode mnie?

– Nie. Cie­bie bar­dziej – od­po­wie­dzia­ła po chwi­li za­sta­no­wie­nia.

Dal­szych py­tań nie za­da­wa­łam, nie chcia­łam prze­grać z Sa­man­tą.

Ale i tak by­łam bar­dzo szczę­śli­wa, że pla­su­ję się za­raz za psem, tuż przed Jó­ze­fem.

Iza ko­cha­ła zwie­rzę­ta. Oprócz Sa­man­ty mie­li­śmy jesz­cze trzy psy i trzy koty. One jed­nak nie spa­ły w na­szym domu. Prze­by­wa­ły go­ścin­nie, ale nie miesz­ka­ły. Ja, pani Sta­sia i pani Kry­sia, któ­ra sprzą­ta­ła u nas, nie do­pu­ści­ły­śmy do tego. Zwie­rzę­ta spa­ły w ga­ra­żu i o dzi­wo żyły w zgo­dzie. Sa­man­ta trak­to­wa­na była na wa­run­kach do­mow­ni­ka, była pią­tym człon­kiem ro­dzi­ny.

W na­szym no­wym domu czę­sto od­wie­dza­ły mnie moje sta­re ko­le­żan­ki: Zo­sia, Iwo­na i Ka­sia. Przed­tem spo­ty­ka­ły­śmy się prze­waż­nie w ka­wiar­niach, te­raz tu­taj mia­ły­śmy wa­run­ki.

Kie­dy przy­cho­dzi­ły dziew­czy­ny, Ro­bert wy­cho­dził, za­bie­ra­jąc dzie­ci do kina. Sie­dzia­ły­śmy wte­dy na ta­ra­sie lub przed ko­min­kiem – to za­le­ża­ło od pory roku – i plot­ko­wa­ły­śmy. Lu­bi­łam te na­sze bab­skie spo­tka­nia przy wi­nie. Przy­po­mi­na­ły mi lata stu­denc­kie.

Słu­cha­łam na­rze­kań ko­le­ża­nek na złych fa­ce­tów, nie­spra­wie­dli­wych sze­fów i dro­ży­znę w skle­pach. Ja tych pro­ble­mów nie mia­łam, ale cier­pli­wie przy­ta­ki­wa­łam i po­cie­sza­łam.

Ka­sia za­wsze opo­wia­da­ła ja­kiś nowy ka­wał i prze­ka­zy­wa­ła szkol­ne plot­ki. Ob­ga­dy­wa­ły­śmy pol­skie i za­gra­nicz­ne gwiaz­dy fil­mo­we i te­le­wi­zyj­ne, wie­sza­ły­śmy psy na po­li­ty­kach, wy­mie­nia­ły­śmy uwa­gi o mo­dzie i miej­scach, gdzie moż­na ku­pić faj­ny ciu­szek. Było bar­dzo przy­jem­nie. Nie ża­ło­wa­ły­śmy so­bie al­ko­ho­lu. Póź­niej Ro­bert od­wo­ził do do­mów pod­pi­te ko­le­żan­ki.

Moje kum­pe­le po­lu­bi­ły go, naj­bar­dziej Ka­sia. Mia­ła po­wód. Nie tyl­ko zro­bił w Bo­sto­nie ope­ra­cję jej cho­rej na Par­kin­so­na mat­ce, ale tak­że tę ope­ra­cję sfi­nan­so­wał. Dzię­ki za­bie­go­wi wsz­cze­pie­nia sty­mu­la­to­ra mama Kasi nie mia­ła już drga­wek i mo­gła nor­mal­nie funk­cjo­no­wać. Ka­sia sta­ła się jego wier­ną fan­ką. Na­tych­miast po po­wro­cie swo­jej mat­ki z Bo­sto­nu zja­wi­ła się u nas z fo­rem­ką cia­sta.

– Ro­bert, kwiat­ków ci nie dam, boś chłop, ko­nia­ków też masz cały ba­rek, dla­te­go spe­cjal­nie upie­kłam dla cie­bie ser­nik. Pa­mię­tam, że ci sma­ko­wał, kie­dy ostat­nio ja­dłeś go u mnie na imie­ni­nach. Na­stęp­nym ra­zem przy­ja­dę z tor­tem orze­cho­wym – po­wie­dzia­ła.

Od tego cza­su, ile­kroć zja­wia­ła się w na­szym domu, przy­wo­zi­ła coś słod­kie­go. Ro­bert rów­nież lu­bił Ka­się, bo mia­ła po­czu­cie hu­mo­ru i nie tyl­ko nie obu­rza­ły jej jego do­sad­nie dow­ci­py, ale jesz­cze opo­wia­da­ła swo­je, rów­nie nie­przy­zwo­ite.

Krzyś prze­isto­czył się w Krzyś­ka. Od wrze­śnia miał za­cząć na­ukę w trze­ciej kla­sie gim­na­zjum. Wzro­stem już pra­wie do­rów­ny­wał Ro­ber­to­wi. Byli do sie­bie bar­dzo po­dob­ni. Krzy­siek sta­rał się we wszyst­kim upodob­nić do ojca. Strzygł się u tego sa­me­go fry­zje­ra, ubie­rał się tak samo jak Ro­bert. Był je­dy­nym uczniem, któ­ry cho­dził do szko­ły w ma­ry­nar­ce. Go­dzi­na­mi prze­sia­dy­wał w si­łow­ni, wy­trwa­le pra­co­wał nad swo­ją fi­zycz­ną tę­ży­zną. Tre­no­wał rów­nież ka­ra­te. W gim­na­zjum nadal był naj­lep­szym uczniem w szko­le, przy­no­sił pra­wie same szóst­ki (piąt­ki miał z przed­mio­tów, któ­re go nie in­te­re­so­wa­ły). W tej szko­le nie­ste­ty rów­nież nie miał przy­ja­ciół. Jego je­dy­ny­mi przy­ja­ciół­mi był oj­ciec i mój daw­ny współ­pra­cow­nik Ra­fał.

Ra­fał skoń­czył po­dy­plo­mo­we stu­dia z ra­chun­ko­wo­ści i zdo­był li­cen­cję księ­go­we­go. Czę­sto przy­cho­dził do nas ze swo­ją ak­tu­al­ną dziew­czy­ną (a te czę­sto się zmie­nia­ły). Po­lu­bi­li się z Ro­ber­tem, mimo czę­stych sprze­czek po­tra­fi­li się do­ga­dać.

Dru­gim kum­plem mo­je­go męża w Pol­sce był Adam, ko­le­ga ze stu­diów. Jego żona Bo­że­na, oku­list­ka, rów­nież z nimi stu­dio­wa­ła. Z ko­le­ga­mi z kla­sy, któ­rych ja rów­nież mia­łam przy­jem­ność po­znać, kon­takt się urwał. Te­raz Ro­bert ota­czał się le­ka­rza­mi. Nie za bar­dzo pa­so­wa­ło mi to le­kar­skie gro­no, z któ­re­go więk­szość oprócz pra­cy w szpi­ta­lu czy przy­chod­ni mia­ła rów­nież pry­wat­ną prak­ty­kę. Po­sia­da­li pie­nią­dze, więc było ich stać na nowe, dużo młod­sze żony.

Mu­szę przy­znać, że moje oba­wy co do Ro­ber­ta oka­za­ły się bez­pod­staw­ne. Był wspa­nia­łym mę­żem i oj­cem. Czę­sto za­sta­na­wia­łam się, cze­go tak się ba­łam. My­śla­łam, że przy nim nig­dy nie za­znam po­czu­cia bez­pie­czeń­stwa, że bę­dzie mi za­wsze to­wa­rzy­szył strach przed po­ten­cjal­ny­mi młod­szy­mi ry­wal­ka­mi. Tak jed­nak nie było. Osią­gnę­łam w mia­rę sta­bil­ny spo­kój. Wie­dzia­łam, że Ro­bert mnie ko­cha i że je­stem dla nie­go naj­waż­niej­szą ko­bie­tą. Nie in­te­re­so­wał się młod­szy­mi. Owszem, po­tra­fił do­strzec uro­dę dziew­czyn, ale na za­sa­dzie ob­ser­wa­to­ra es­te­ty, a nie kon­su­men­ta. Ko­bie­ty ko­kie­to­wa­ły go, na­wet uwo­dzi­ły, on jed­nak nie re­ago­wał. Li­czy­łam się tyl­ko ja. Pa­mię­tał o mo­ich imie­ni­nach, uro­dzi­nach i o rocz­ni­cy ślu­bu. Za­wsze były kwia­ty i pre­zen­ty.

Raz mnie wy­jąt­ko­wo za­sko­czył.

W pew­ną so­bo­tę na po­cząt­ku lip­ca za­pro­sił mnie na ko­la­cję do Wie­rzyn­ka. Po­je­cha­li­śmy tak­sów­ką. U kwia­ciar­ki na Ryn­ku ku­pił kwia­ty, dał bank­not Bia­łej Da­mie, na­kar­mił go­łę­bie i po­pro­wa­dził mnie do re­stau­ra­cji. Po wy­staw­nej ko­la­cji zro­bi­li­śmy so­bie małą prze­jażdż­kę Dro­gą Kró­lew­ską na Wa­wel. Przy­jem­nie było przy­tu­lać się do Ro­ber­ta i słu­chać od­gło­su koń­skich ko­pyt.

– Ma­lut­ka, kie­dy ostat­nio je­cha­li­śmy do­roż­ką? – za­py­tał.

– Chy­ba jak miesz­ka­li­śmy jesz­cze w moim miesz­ka­niu. Nie, dwa lata temu, gdy był u nas Ma­rek z ro­dzi­ną.

– Przy­jem­nie, praw­da? Gdy­by jesz­cze koń był bar­dziej ele­ganc­ki i po­cze­kał z za­ła­twia­niem swo­ich po­trzeb fi­zjo­lo­gicz­nych, aż wy­sią­dzie­my z tego po­jaz­du, by­ła­by peł­nia szczę­ścia – sko­men­to­wał, gdy koń pu­ścił wia­try pro­sto w nas.

– Po­wiedz mi, z ja­kiej oka­zji to dzi­siej­sze świę­to? – za­py­ta­łam.

– Hm, nie wiesz? Przy­po­mnij so­bie.

Za­czę­łam się za­sta­na­wiać. Nie uro­dzi­ny, nie imie­ni­ny, nie rocz­ni­ca ślu­bu, nie Dzień Ko­biet. Nie wie­dzia­łam.

Zro­bi­li­śmy rund­kę i wró­ci­li­śmy na Ry­nek. Ro­bert po­mógł mi wyjść, za­pła­cił do­roż­ka­rzo­wi i po­pro­wa­dził w stro­nę Wie­ży Ma­riac­kiej.

– Wcho­dzi­my – za­rzą­dził.

– Wpusz­czą nas? – zdzi­wi­łam się.

Wpu­ści­li. Po­ko­na­li­śmy kil­ka­set stop­ni i zdy­sza­ni do­tar­li­śmy na górę. Wpro­wa­dził mnie do ma­łej sal­ki na szczy­cie wie­ży. Za­sko­czo­na, uj­rza­łam pięk­nie na­kry­ty sto­lik z pa­lą­cy­mi się świe­ca­mi i bu­tel­kę szam­pa­na chło­dzą­cą się w ku­beł­ku.

– Po­wiesz mi wresz­cie, o co cho­dzi? Co to za oka­zja?

– Nie pa­mię­tasz? Pią­ta rocz­ni­ca two­ich za­rę­czyn z An­drze­jem.

Za­mu­ro­wa­ło mnie.

– Czy to jest po­wód do świę­to­wa­nia?

– Tak. Wte­dy cię spo­tka­łem – mó­wiąc to, ujął moją dłoń i po­ca­ło­wał. Póź­niej ob­jął mnie i przy­tu­lił, a po­tem po­ca­ło­wał. Dłu­go i na­mięt­nie.

Wy­pi­li­śmy szam­pa­na, wy­słu­cha­li­śmy hej­na­łu, obej­rze­li­śmy noc­ną pa­no­ra­mę Kra­ko­wa. Było jak w baj­ce.

Na wa­ka­cje po­je­cha­li­śmy na Ca­pri. Mi­nę­ło pięć lat na­sze­go mał­żeń­stwa, Ro­bert po­sta­no­wił uczcić to i zor­ga­ni­zo­wał nam wy­jazd na pięk­ną wy­spę do eks­klu­zyw­ne­go ho­te­lu.

– Zo­ba­czy­cie, jak żyją bo­ga­ci tego świa­ta – po­wie­dział.

– Po­ka­za­łeś w ubie­głym roku, w Sa­int Tro­pez. Wi­dzie­li­śmy, na­sza cie­ka­wość zo­sta­ła za­spo­ko­jo­na. Oże­ni­łeś się z ko­bie­tą z gmi­nu, nie wpro­wa­dzaj mnie siłą na sa­lo­ny – burk­nę­łam.

– Ma­lut­ka, ale to na­sza pią­ta rocz­ni­ca! Obie­cu­ję, że na­stęp­ne wa­ka­cje spę­dzi­my w zie­mian­ce.

Za­trzy­ma­li­śmy się w pię­cio­gwiazd­ko­wym ho­te­lu. Ro­bert wy­na­jął sa­mo­chód, że­by­śmy mo­gli po­ru­szać się po wy­spie.

Dzie­ciom jed­nak nu­dzi­ło się ży­cie w wiel­kim świe­cie – ho­tel był pe­łen prze­py­chu, ale to­wa­rzy­stwo mi­zer­ne, dla­te­go Ro­bert po­sta­no­wił za­wieźć nas do Ri­mi­ni, gdzie jest wię­cej zwy­czaj­nych atrak­cji. Z ho­te­lem w Ri­mi­ni nie było tak ła­two, ale w koń­cu uda­ło nam się zna­leźć wol­ny apar­ta­ment.

– Jest tak, jak lu­bisz, Ma­lut­ka. Bez kli­ma­ty­za­cji, z wi­do­kiem na ru­chli­wą uli­cę, obok ta­niej knajp­ki. Jak do­brze pój­dzie, ka­ra­lu­chy też się znaj­dą – po­wie­dział mój mąż z prze­ką­sem.

Ka­ra­lu­chów nie było. Noce w ho­te­lu uroz­ma­ica­ły nam nie cy­ka­dy, a wrza­ski ama­to­rów mło­de­go wina, któ­re we Wło­szech jest tań­sze od mle­ka. W po­ko­ju było tak go­rą­co, że przy za­mknię­tych oknach nie dało się spać.

Mimo wszyst­ko po­byt w Ri­mi­ni wspo­mi­na­li­śmy bar­dzo miło.

Po po­wro­cie do Kra­ko­wa wspól­nie stwier­dzi­li­śmy, że świat prze­cięt­nych lu­dzi bar­dziej nam pa­su­je niż świat mi­lio­ne­rów. No, może ja to stwier­dzi­łam z więk­szym prze­ko­na­niem.

By­li­śmy już pięć lat mał­żeń­stwem. Moje ży­cie przez ten czas ule­gło du­żym zmia­nom. Prze­sta­łam być pra­cu­ją­cą ko­bie­tą sa­mot­nie wy­cho­wu­ją­cą dziec­ko, sta­łam się żoną za­moż­ne­go czło­wie­ka. Pro­wa­dzi­li­śmy do­stat­nie ży­cie. Mie­li­śmy do po­mo­cy ogrod­ni­ka i dwie ko­bie­ty. Moje obo­wiąz­ki ogra­ni­cza­ły się do ugo­to­wa­nia cza­sa­mi obia­du – ro­bi­łam lep­sze ru­skie pie­ro­gi niż pani Sta­sia, cza­sa­mi coś sprząt­nę­łam – raz w ty­go­dniu pani Kry­sia pu­co­wa­ła cały dom, i od cza­su do cza­su zro­bi­łam drob­ne za­ku­py, bo więk­sze wspól­nie ro­bi­li­śmy w każ­dy pią­tek.

Sie­dzia­łam w domu i… gnu­śnia­łam. Czy­ta­łam książ­ki, roz­wią­zy­wa­łam na­mięt­nie krzy­żów­ki, cho­dzi­łam na lek­cje an­giel­skie­go i spo­ty­ka­łam się z ko­le­żan­ka­mi. Roz­le­ni­wi­łam się, cza­sa­mi nie chcia­ło mi się na­wet zro­bić ma­ki­ja­żu. Na co dzień ubie­ra­łam się w wy­god­ne spodnie dre­so­we i spód­ni­ce na gum­ce. Ro­bi­łam się na bó­stwo tyl­ko wte­dy, kie­dy wy­cho­dzi­łam z domu i gdy od­wie­dza­li nas go­ście. Wy­da­wa­ło mi się, że Ro­ber­to­wi to nie prze­szka­dza, bo za­ję­ty był czym in­nym. Bu­do­wa kli­ni­ki trwa­ła już trzy lata i mimo że wszyst­ko było już pra­wie go­to­we, to Ro­bert prze­su­nął ter­min otwar­cia na je­sień. Tłu­ma­czył to bra­kiem kon­trak­tów z NFZ-em. Mnie było wszyst­ko jed­no, a on jako le­karz speł­niał się w bo­stoń­skiej kli­ni­ce.

W pew­ną sierp­nio­wą so­bo­tę, w dzień wy­jaz­du Ro­ber­ta do Bo­sto­nu, nie­ocze­ki­wa­nie wpa­dły do mnie Ka­sia, Zo­sia i Iwo­na.

– Po­sta­no­wi­ły­śmy zro­bić ci nie­spo­dzian­kę. – Przy­wi­ta­ły się, ca­łu­jąc mnie w po­li­czek. – Wie­my, że twój pięk­ny leci dziś do Sta­nów, dla­te­go żeby ci się nie nu­dzi­ło, zro­bi­my so­bie gril­la.

– Co on tak ostat­nio lata w so­bo­tę? Przed­tem la­tał w nie­dzie­lę – za­py­ta­ła Iwo­na.

– Mówi, że musi wy­spać się przed za­bie­ga­mi. Sta­rość nie ra­dość – od­par­łam.

Do po­ko­ju wszedł Ro­bert.

– Cześć, dziew­czy­ny! Wi­dzę, że za­po­wia­da się bab­ska im­pre­za. We­zmę na lot­ni­sko dzie­cia­ki, chcą mnie od­pro­wa­dzić, wró­cą z Jó­ze­fem. Pa, Ma­lut­ka! Bądź grzecz­na, nie upij się za bar­dzo. – Cmok­nął mnie w po­li­czek. – Do zo­ba­cze­nia za dwa ty­go­dnie.

– Ro­bert, a może po­szu­kał­byś dla nas mę­żów, tam w Bo­sto­nie – za­żar­to­wa­ła Ka­sia.

– Nie ma spra­wy. Przy­go­tuj­cie wy­peł­nio­ne an­kie­ty: wiek, wagę, wy­mia­ry w bio­drach, w ta­lii i w biu­ście. Do­łącz­cie ak­tu­al­ne zdję­cia, nie te sprzed dwu­dzie­stu lat i… zo­ba­czy­my. Moi ko­le­dzy aku­rat są w trak­cie wy­mia­ny żon, ale na młod­sze o dwa­dzie­ścia lat, więc od­pa­da. Za to ich oj­co­wie mogą być za­in­te­re­so­wa­ni. – Uśmiech­nął się zło­śli­wie.

– Oj­co­wie nas nie in­te­re­su­ją, ale dziad­ko­wie owszem. Im star­szy, tym lep­szy. Je­den wa­ru­nek musi być speł­nio­ny: ile lat, tyle mi­lio­nów na kon­cie. Nie je­ste­śmy pa­zer­ne, mo­że­my prze­li­czyć na zło­tów­ki – od­po­wie­dzia­ła Ka­sia.

– Do­brze. Po­py­tam, zro­bię wy­wiad śro­do­wi­sko­wy. Po­ja­dę do Domu Star­ców. Dla was, dziew­czy­ny, wszyst­ko! – Ro­bert pu­ścił oko do Kasi. – Wy­szedł, a my roz­sia­dły­śmy się na ta­ra­sie.

– Jak on to robi, że się nie sta­rze­je? Na­wet nie po­si­wiał wię­cej niż pięć lat temu. Syl­wet­kę ma taką samą jak wte­dy, kie­dy go pierw­szy raz uj­rza­ły­śmy na two­ich za­rę­czy­nach z An­drze­jem – dzi­wi­ła się Iwo­na, któ­ra cią­gle mia­ła pro­ble­my z nad­wa­gą.

– Kto by przy­pusz­czał, że bę­dzie z nie­go taki do­bry mąż. By­łam pew­na, że bę­dzie miał baby na boku! A tu nic! No, no, szczę­ścia­ra z cie­bie! – po­wie­dzia­ła Ka­sia.

– Pięk­ny, bo­ga­ty, in­te­li­gent­ny, nie pi­jak, nie ha­zar­dzi­sta i na­wet nie dziw­karz, do­bry oj­ciec i do tego su­per ko­cha­nek. – Wes­tchnę­ły wszyst­kie na raz. – Ale masz szczę­ście, dziew­czy­no!

Tro­chę głu­pio mi się zro­bi­ło, bo rze­czy­wi­ście by­łam szczę­ścia­rą. Mia­łam wspa­nia­łe­go męża, a one wszyst­kie roz­wód­ki – ostat­nio Zo­sia też do­łą­czy­ła. Zro­bi­łam drin­ki na po­cie­sze­nie.

– Ale coś ci po­wiem, Re­na­ta, tyl­ko się nie ob­raź. Skap­ca­nia­łaś ostat­nio! – Ka­sia jak zwy­kle od­wa­ży­ła się na szcze­rość.

– Co masz na my­śli? – za­py­ta­łam nie­przy­jem­nie za­sko­czo­na.

– Przej­rzyj się w lu­strze, to od­po­wiesz so­bie sama na py­ta­nie.

– O Boże! Na­praw­dę tak źle jest ze mną?! – wy­krzyk­nę­łam ura­żo­na. Sło­wa Kasi mnie za­bo­la­ły.

– Jak cho­dzisz ubra­na?! Na­wet się nie ma­lu­jesz! Za cza­sów An­drze­ja wy­glą­da­łaś dużo le­piej. Ma­jąc tak przy­stoj­ne­go męża, po­win­naś bar­dziej o sie­bie dbać. On cię ko­cha, ale ja­kaś młod­sza i ład­niej­sza może się koło nie­go za­krę­cić. – Ka­sia była bez­li­to­sna.

– Nie przy­ty­łam. Kie­dy wy­cho­dzi­my z domu, za­wsze się ma­lu­ję i do­brze ubie­ram. Mam po domu cho­dzić w szpil­kach?

Ko­le­żan­ki nic nie od­po­wie­dzia­ły. W mil­cze­niu pi­ły­śmy drin­ki.

Po ich wyj­ściu dłu­go nie mo­głam za­snąć. Prze­żu­wa­łam rzu­co­ne przez nie sło­wa. Wsta­łam z łóż­ka i przej­rza­łam się w lu­strze. Wło­sy z cen­ty­me­tro­wym od­ro­stem, twarz bez ma­ki­ja­żu, czy­li ni­ja­ka, ster­czą­cy brzuch. Zdję­łam ko­szu­lę noc­ną. Roz­stę­pów nie mia­łam, ale cel­lu­lit był wi­docz­ny w ostrym ła­zien­ko­wym świe­tle. Do tego bli­zna po ce­sar­kach.

Wes­tchnę­łam gło­śno. Nic