Historia naszych pożegnań - Agata Przybyłek - ebook + książka

Historia naszych pożegnań ebook

Agata Przybyłek

3,9

Opis

Historia naszych pożegnań” to przejmująca opowieść o miłości, która zawsze jest pięknym uczuciem, bez względu na okoliczności, w jakich się zdarza.

Basia pracuje jako kucharka i mieszka z bratem. Rodzeństwu nie powodzi się najlepiej, dlatego kobieta podejmuje dodatkową pracę – ma zaopiekować się pewną staruszką, swoją imienniczką. Niewidoma Barbara opowiada jej historię wielkiej i romantycznej miłości…

Zaczęło się od przypadkowego spotkania z Tadeuszem. Rodzące się pomiędzy nimi uczucie niespodziewanie splotło się z romantyczną historią niemieckiego malarza sprzed wojny – wspólnie chcieli poznać tajemnicę ostatniego dzieła artysty.

Ta piękna historia ma jednak pewną rysę… Czy Basia odkryje prawdę?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 316

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (207 ocen)
74
62
47
22
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Agata Przybyłek, 2019

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2019

Redaktor prowadząca: Sylwia Smoluch

Redakcja: Kinga Gąska

Korekta: Kamila Markowska / panbook.pl

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Projekt okładki: Anna Damasiewicz

Fotografia na okładce: © Sandra Cunningham / Trevillion Images

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

eISBN 978-83-7976-186-9

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

[email protected]

www.czwartastrona.pl

Prawdziwa miłość nie jest ślepa, ale otwiera oczy.

Prolog

Josef stał przed rozstawionym na sztalugach, zagruntowanym prześcieradłem i wpatrywał się w nie nieobecnym, choć skupionym wzrokiem. Jego czarne spodnie i jasna koszula były pokryte kolorowymi plamami, a w ręku trzymał drewnianą paletę z mieszanką farb. Kilkudniowy zarost na jego brodzie i policzkach sprawiał, że wydawał się starszy, niż był w rzeczywistości. Złudzenie to potęgowały też przyprószone siwizną włosy, skrzące się we wpadających do pokoju promieniach słońca oraz zapadnięte kości policzkowe. Bardzo posiwiał i schudł w ciągu ostatnich tygodni, ale w przeciwieństwie do swojej żony nie widział w tym nic dziwnego. To nie był łatwy czas dla kogoś takiego jak on. To w ogóle nie był łatwy czas.

Josef patrzył na płótno w milczeniu. Powinien zacząć malować, żeby zdążyć na czas, ale wiedział, że jeszcze przez dobrych kilka chwil nie zacznie sunąć pędzlem po tkaninie. Pierwszy raz od dawna nie chciał oddać się sztuce i odwlekał moment przystąpienia do pracy. To był w jego wypadku zupełnie niespotykany stan.

W pokoju unosił się zapach stęchlizny, kurzu i terpentyny. Przez nieprzysłonięte firanami otwarte okno sączyły się do środka leniwe promienie przedpołudniowego słońca i wpadał chłodny wiatr. Choć tegoroczna jesień była raczej chłodna, Josef nigdy nie pozbył się wyrobionego w sobie za młodu nawyku malowania przy otwartym oknie. Niezależnie od pory roku w trakcie pracy musiał czuć na twarzy podmuchy wiatru.

Niegdyś, gdy mieszkali tu jeszcze starzy właściciele, pokój, w którym rozstawił sztalugi, był gabinetem miejscowego profesora. Odbywały się w nim lekcje dla miejscowych dzieci, a pod ścianami stały regały uginające się od książek. Josef wszystkie je wyniósł niedługo po tym, gdy kupił ten dom, a pokój stał się jego pracownią. Potrzebował jedynie surowej, niezagospodarowanej przestrzeni, by nic nie rozpraszało go podczas pracy.

Niewątpliwie pokój miał w sobie to coś. Kiedy Josef pierwszy raz przekroczył jego próg, wiedział, że będzie malował właśnie tu. Odniósł wrażenie, że pomiędzy przybrudzonymi ścianami unosiła się magia. Drażniła jego zmysły i wyobraźnię najpierw delikatnie, a potem bardziej i bardziej, aż w końcu musiał jej ulec – wpadał w twórczy szał. I choć nie umiał tego racjonalnie wytłumaczyć, było tak prawie za każdym razem, gdy przekraczał próg tego pomieszczenia. Jakby władzę nad nim przejmowała jakaś tajemnicza siła, która znikała dopiero wtedy, gdy skończył tworzyć albo gdy zmorzył go sen.

Josef patrzył na zagruntowane prześcieradło już przeszło czterdzieści minut. Wiedział, co chce namalować, lecz odwlekał moment wzięcia się do pracy. Odczuwał żal. To właśnie tutaj, stojąc na drewnianej podłodze pośród pustych czterech ścian, stworzył swoje największe dzieła: Fryderyka, Miriam z glinianym dzbanem orazDziewczynkę na piasku. To tutaj zmagał się chwilami z twórczą niemocą, spędzał bezsenne noce i przeżywał największe uniesienia. Właśnie tu targały nim demony, przez które przestawał istnieć cały boży świat. Choć wstyd mu było to przyznać przed samym sobą, spędzał przed sztalugami o wiele więcej czasu niż z żoną i dziećmi. Ale malując swój pierwszy obraz, sprzedał duszę diabłu i podpisał z nim niezrozumiały dla innych pakt. Sztuka stała się całym jego życiem. Największą pasją, pragnieniem oraz świętością, a teraz…

Josef westchnął głęboko.

A teraz miał namalować swój ostatni obraz w tym miejscu i je opuścić. W dodatku bezpowrotnie. Wywrócić do góry nogami swój świat. Zmienić system wartości oraz przekreślić ideały.

Na samą myśl o tym zacisnął palce na palecie nieco mocniej i przymknął oczy. Wiedział, że od tej chwili wszystko będzie wyglądało inaczej. To dzień, który na zawsze i nieodwracalnie zmieni jego życie.

Julian

Julian siedział z kolegami na niewysokim, murowanym ogrodzeniu cmentarza, za którym rozciągały się rzędy kamiennych nagrobków. Jego kręcone blond włosy lśniły w marcowym słońcu, a w butach chlupała woda. Podczas przedzierania się przez rosnące pod płotem zarośla przemoczył zarówno je, jak i nogawki spodni. Nogi grzęzły mu w błocie po kostki, a po wczorajszym deszczu kałuże stały niemal wszędzie.

Siedział więc teraz i trząsł się z zimna. Z powodu chłodnego wiatru leciało mu z nosa i czuł się tak, jakby miał zaraz dostać gorączki. Był to kolejny powód, dla którego żałował, że jednak nie został w szkole. W przeciwieństwie do kolegów był chudy i kościsty. Zamiast dobrze się bawić, siedział teraz skulony na zimnym parkanie i marzł. W dodatku słuchając pijackiego bełkotu podchmielonych już kumpli.

– A widzieliście jej minę, gdy powiedziałem, że ten nasz związek był tylko dla jaj? – Marek siedzący po jego prawej stronie roześmiał się i wypuścił z płuc pełne dymu powietrze. Potem głośno zakaszlał. – Mało się nie popłakała, biedaczka. Prawie zrobiło mi się jej żal, jak mówiła, że boli ją serce.

– Nie chrzań. – Wysoki i najlepiej zbudowany z nich Radek zabrał mu z ręki papierosa i też się zaciągnął. Palili jednego na spółkę, żeby było bardziej ekonomicznie.

– No co? – Marek obruszył się, słysząc komentarz Radka. – Chyba jej nie współczułeś?

– Ja? Nawet nie wiem, co to znaczy.

– Gdyby założyło się jej worek na głowę, to właściwie nie wyglądałaby najgorzej – powiedział ktoś inny.

– Taa… Byleby nie oglądać jej twarzy. – Krzywy parsknął śmiechem.

Julian popatrzył na niego z ukosa. To on był przywódcą ich paczki. Już w dzieciństwie zakochał się w filmach o motocyklistach i postanowił nosić głównie skórzane ubrania, co wcale nie zdziwiło jego matki. Ojciec Krzywego kochał motocykle od lat, więc zdążyła się pogodzić z niecodziennym wyglądem swojego męża. Tak jak z jego wytatuowanymi rękami i kolczykiem w uchu. Nie protestowała też, gdy Krzywy oznajmił, że będzie jeździł do szkoły na harleyu ojca, a po lekcjach regularnie ćwiczył na siłowni. Chłopak wypracował sobie takie mięśnie, że wszyscy kumple mogli mu jedynie zazdrościć. Podobały się one również dziewczynom, które lgnęły do niego i jego pieniędzy. W przeciwieństwie do reszty kolegów Krzywy nie musiał przesadnie oszczędzać.

– Jak tej twojej Klaudii. – Radek spojrzał mu w oczy i znowu się zaciągnął. – Dobrą to ona ma tylko dupę. Ewentualnie nogi.

– Uuu. Ten komentarz musiał zaboleć. – Marek popatrzył na Krzywego wymownie.

– Lepszy rydz niż nic, jak to mówią. – Chłopak wzruszył ramionami. – Mnie tam się podoba jej okrągły tyłeczek. A jak włoży legginsy… Mówię wam. Cud, miód, malina. – Niemal zaczął się ślinić, co Julian uznał za dość odpychające. On sam zupełnie inaczej podchodził do kobiet i raczej nie postrzegał ich tylko przez pryzmat fizyczności.

W towarzystwie kumpli wolał jednak nie afiszować się ze swoimi poglądami. I tak by go nie zrozumieli.

– Weź nie pajacuj. Co to jest, buda, żebyś rzucał nam tu przysłowia? Sorry, stary, nie wiem jak ty, ale ja mam teraz wolne – parsknął Marek.

– Naprawdę niezła jest ta moja Klaudeczka, mówię wam. Normalnie gorąco mi się robi, jak o niej myślę. – Krzywy wydobył z siebie pełen rozmarzenia głos, na co wszyscy znowu wybuchnęli śmiechem.

Wszyscy poza Julianem. Ten uśmiechnął się tylko niemrawo od ucha do ucha, mając już dość tego ich prymitywnego gadania. Może i Krzywy miał w kieszeniach pieniędzy jak lodu, ale na pewno nie grzeszył inteligencją. Zresztą jego koledzy także na pewno nie stali w kolejce po rozum. Słuchając ich śmiechu, kolejny raz pożałował, że z nimi tu przyszedł. Z chwili na chwilę było mu też coraz zimniej. Czuł, że jeżeli posiedzi tu jeszcze kilka minut, następny tydzień spędzi w łóżku, lecząc anginę albo zapalenie płuc. A w takim stanie na pewno do niczego nie przyda się Baśce.

– Co jest, Juleczka? – Krzywy dostrzegł ten jego niemrawy półuśmiech.

– Może mu się Klaudia podoba, tylko nie chce się do tego przyznać.

– Ja bym się wcale nie dziwił. Dziunia jak się patrzy. Nawet mimo buźki.

– Ta? – Krzywy uniósł brew. – No mów, mów, Julka – naciskał. – Podoba ci się moja Klaudeczka?

– Jak już, to Klaudusia. – Julian zeskoczył w końcu z ogrodzenia i wylądował w błocie po kostki. – I nie powiedziałem, że mi się podoba. Nic do niej nie mam.

– Jasne, jasne! A oczy ci zalśniły jak kapsle od żubra.

– Spieprzaj – syknął pod nosem Julian, choć wolałby nie przeklinać. Naprawdę nie lubił tego robić i czasem irytowało go to, że musiał spędzać czas z takim, a nie innym towarzystwem. Nie miał jednak zbyt dużego wyboru. Właściwie to wszyscy uczniowie w technikum, w którym się uczył, zachowywali się w podobny sposób. Poziom nauczania i kultury osobistej w tej placówce był wyjątkowo niski. Żałował, że nie może uczęszczać do liceum. Niestety, nie wszystko w życiu układało się po jego myśli.

– Dobra, dobra. – Krzywy uniósł ręce, udając przestraszonego. – Bez takich, laleczko – rzucił, a pozostali znowu wybuchnęli śmiechem.

Julian przygryzł dolną wargę. Naprawdę miał już dość ich głupich żartów. Bez wahania wsadził ręce do kieszeni i ruszył w kierunku, z którego przyszli.

– A ty dokąd? – krzyknął za nim Radek, nie przestając się śmiać.

– Spadam stąd. – Julian nie był skory do wyjaśnień, że w nosie ma ich towarzystwo i zaczął przedzierać się przez zarośla. Był zły na siebie, mógł po prostu nie przychodzić tu z nimi. Zmarzł, stracił czas, dobry humor i przemoczył jedyne buty. W dodatku w mieszkaniu na pewno wygasło w piecu, a nie chciał, żeby było tam zimno, gdy wróci Basia. Bilans zysków i strat na pewno nie był w tej sytuacji zbyt pozytywny. Zrobiłby lepiej, gdyby jednak został na lekcji matematyki.

Dotarł w końcu do drogi, a potem na przystanek autobusowy rodem z poprzedniej epoki. Ominął kolejną kałużę i stanął pomiędzy czekającą na autobus grupką. Popatrzył w niebo i pociągnął nosem. Wiszące nad miastem czarne chmury nie wyglądały dobrze. Oby tylko zdążył wrócić do domu przed deszczem, bo jego kurtka nie była nieprzemakalna.

Chcąc zagłuszyć uczucie samotności, wyciągnął z kieszeni telefon. Jedno spojrzenie na wyświetlacz komórki wystarczyło, by zorientował się, że ma do odjazdu jeszcze dziewięć minut. Wydobył więc z plecaka słuchawki i podłączył je do telefonu, a potem włożył do uszu i włączył muzykę. Miarowe uderzenia zagłuszyły wycie silników przejeżdżających aut, choć nie było ich dużo.

Miasto, w którym się uczył, nazywano niegdyś rajem dla przedsiębiorców, ale w ostatnich latach bardzo podupadło. Nie leżało w pobliżu żadnej metropolii, a na dodatek znajdowało się daleko od większych szlaków komunikacyjnych. Z czasem inwestorzy zaczęli wybierać dla swoich firm o wiele lepsze lokalizacje. Zamknięto wiele zakładów produkcyjnych, a budynki po nich pozabijano deskami i zostawiono na pastwę losu. Bezrobotna młodzież i młode stażem małżeństwa przeprowadzali się do większych miast w poszukiwaniu chleba. Społeczeństwo starzało się, a region wyludniał.

Pogorszył się też status ekonomiczny tych, którzy zostali, więc w okolicy zaczęły narastać problemy społeczne. Julian właściwie mógłby policzyć na palcach jednej ręki rodziny swoich kolegów, które nie borykały się ze skutkami alkoholizmu. Policja każdego dnia dostawała zawiadomienia o awanturach, bójkach i rozbojach z udziałem tutejszych mieszkańców. Wiele z nich było wynikiem pijackich imprez albo porachunków, ale swoje trzy grosze do policyjnych statystyk dorzucała też młodzież. W parkach czy na klatkach schodowych w popegeerowskich blokach aż roiło się od porzuconych strzykawek czy fiolek po lekach. Nauczyciele i wychowawcy co prawda walczyli z narkomanią, ale bezskutecznie. Średnio raz w miesiącu wynoszono z klatki schodowej ciało jakiegoś młodego człowieka.

Julian nie przepadał za tym miastem, dlatego zawsze po szkole, zamiast włóczyć się z kumplami, wolał najzwyczajniej w świecie jechać do domu. Zresztą, prawdę mówiąc, rzadko go zapraszali. Robił to jedynie Krzywy, w dodatku z litości. A przynajmniej takie Julian odnosił wrażenie i finalnie źle się czuł, gdy z nimi przebywał. Nie ma się co oszukiwać, różnili się od siebie. I to już na pierwszy rzut oka. Oni wszyscy byli umięśnieni, a on szczupły i wysoki. Raczej typ intelektualisty niż osiłka.

Wzdrygając się z zimna, kolejny raz pomyślał, że dziś też powinien był zostać w szkole, zamiast włóczyć się z nimi w okolicach cmentarza. Poruszając skostniałymi palcami od stóp, wiedział już, że dzisiejsza eskapada skończy się przymusowym leżeniem w łóżku i zażywaniem leków. Mógł liczyć jedynie na jakiś cud, który w magiczny sposób zachowa go przy zdrowiu.

Nie tracąc nadziei, jeszcze raz popatrzył na zegarek. Jeżeli autobus się nie spóźni, będzie w domu za równe pół godziny, a za czterdzieści minut rozpali w piecu. Do powrotu Basi w mieszkaniu zdąży się więc ocieplić, a on weźmie coś na przeziębienie, wygrzeje nogi i podsuszy buty. Naprawdę miał nadzieję, że uniknie przeziębienia.

Barbara

Barbara stała nad brzegiem stawu ubrana w długi, brązowy płaszcz i wpatrywała się w dzikie kaczki przepływające pod witkami wierzb, które moczyły się w wodzie. Jej włosy opadały kaskadą na ramiona, a policzki muskały chłodne podmuchy wiatru. Choć z obserwacji nieba wiedziała, że zanosi się na deszcz albo burzę, nie mogła jednak oderwać wzroku od ptaków. Fascynowały ją, poza tym tej wiosny do pobliskiego parku przyleciało ich całkiem sporo. Miały zielone albo brązowe główki i zabawnie merdały kuprami, chowając głowy pod wodą w poszukiwaniu jedzenie.

Ptaki chyba podbiły serca wszystkich okolicznych mieszkańców, bo park aż roił się od starszych ludzi, obejmujących się par i rozkrzyczanych dzieci. Choć miasteczko leżało niedaleko morza, większość miejscowych zrezygnowała dziś z wyjazdu na plażę i wolała przyjść tu. Basia również nie umiała odmówić sobie przyjemności obserwowania kaczek i od prawie tygodnia codziennie odwiedzała park. Lubiła czuć na twarzy niosący wilgoć wiatr i uśmiechać się, gdy kolejne ptaki zrywały się do lotu. Podobnie jak każdego dnia, ściskała schowany wcześniej do kieszeni chleb i miała nadzieję, że jakaś z kaczek podpłynie bliżej, by mogła ją nakarmić.

– Przepraszam bardzo, czy wszystko w porządku? – znienacka zaczepiła ją jakaś kobieta. Podobnie jak Basia miała na sobie długi płaszcz, a w dłoni ściskała skórkę od chleba.

– Tak, tak. – Basia poruszyła się w odpowiedzi, jakby wyrywając z półsnu i spojrzała w jej stronę. – Dziękuję, wszystko dobrze.

– Stoi tu pani już od dłuższego czasu, więc pomyślałam, że podejdę i zapytam, czy wszystko w porządku.

– To bardzo miłe, ale nic mi nie jest.

– Na pewno? – Kobieta przyjrzała się jej wnikliwie. – Teraz różne rzeczy się dzieją, więc wolałam zareagować. Ojciec mojej przyjaciółki zasłabł kiedyś w tramwaju podczas wycieczki po Warszawie i nikt nie ruszył mu z pomocą. Dopiero dwa przystanki później jakaś młoda dziewczyna zadzwoniła na pogotowie.

– Och…

– Zmarł na zawał, biedaczek. A wystarczyłoby, gdyby ktoś zareagował wcześniej. Może uratowałby mu życie.

– Bardzo mi przykro. – Basia nigdy nie wiedziała, co innego mogłaby powiedzieć, gdy rozmówca wspominał o śmierci.

– To było dobrych kilka lat temu, ale od tamtej pory wolę dmuchać na zimne. Na pewno dobrze się pani czuje? – naciskała kobieta.

– Tak, po prostu się zamyśliłam. – Basia posłała jej uśmiech.

– To całe szczęście. – Nieznajoma odwzajemniła jej wyraz twarzy, po czym pożegnała się i odeszła.

Basia natomiast znowu odwróciła się w stronę stawu. Kaczka, którą miała ochotę nakarmić, podpłynęła już do stojącego nieopodal dziecka, które z typową dla swojego wieku energią rzucało w jej kierunku pokruszony chleb.

– Trudno – mruknęła sama do siebie i ponownie spojrzała w niebo. Chmury stawały się coraz ciemniejsze, ale jak na jej oko, burza powinna rozpętać się dopiero za jakiś czas.

Pokrzepiona tą myślą poprawiła wełniany szalik, którym przed wyjściem owinęła szyję, i głośno odchrząknęła. Potem wyminęła roześmiane dziecko karmiące kaczkę i, omijając kałuże, zaczęła spacerować dookoła stawu.

Stąpała powoli, rozkoszując się ciszą. Zaniepokojeni zasnuwającym się chmurami niebem rodzice pozabierali większość krzyczących dzieci do domów i park z chwili na chwilę coraz bardziej się wyludniał. Zakochane pary wrzucały ostatnie garści pokruszonego chleba do wody, a starsi ludzie powoli kierowali się ku swoim domom. Wszyscy zdawali się bać piorunów i deszczu, podczas gdy Basia uważała, że burze są piękne. Za każdym razem, gdy dookoła rozlegały się głośne grzmoty, stawała w oknie albo wychodziła na ganek przed domem, żeby być jeszcze bliżej szalejącego żywiołu. Z lubością wpatrywała się w rozcinające niebo błyskawice, a potem odliczała w myślach do trzech, jak w dzieciństwie nauczył ją tata, by wiedzieć, jak daleko od niej uderzył piorun.

A pewnego razu, gdy akurat przebywała nad morzem, specjalnie wybrała się podczas burzy na plażę. Z przemoczonymi włosami i w klejącym się do ciała ubraniu schowała się pod pochyloną, opartą o wieżę ratownika łódkę i przez ponad godzinę wpatrywała się w morze. Siedziała na plaży zupełnie sama, a dookoła rozlegały się głośne huki. Spienione fale obmywały jej stopy, ale zupełnie o to nie dbała. Liczyło się tylko to, że jest jeszcze bliżej żywiołu niż zwykle.

Burze według Basi były piękne i to nie tylko dlatego, że po każdej kiedyś wychodzi słońce. Zachwycała się nimi, bo nikt nie mógł ich ujarzmić. Basia lubiła czasem poczuć się wolna, a burze kojarzyła właśnie z brakiem ograniczeń oraz potęgą. Przypominały jej, że jest tylko nic nieznaczącym punktem na wielkiej mapie świata i właściwie nie ma wpływu na swoje życie, choć mass media i popkultura usilnie temu przeczyły.

Poza tym czuła się ostatnio bardzo zmęczona życiem i dość miała wiecznego poczucia kontroli i natłoku obowiązków. Szalejący, nieokiełznany żywioł oraz świetliste pioruny sprawiały, że mogła choć na chwilę o nich zapomnieć. Doświadczenie burzy na zewnątrz, poza bezpiecznym domem, było dla niej wyzwalające.

Dlatego właśnie szła teraz wokół stawu, zupełnie się nie śpiesząc. Powoli stawiała nogę za nogą i wpatrywała się w spokojną wodę, którą za kilka chwil miał zmącić deszcz. Kaczki też chyba wyczuły, że coś wisi w powietrzu, bo zaczęły miotać się po stawie i szukać schronienia między witkami chylących się ku stawowi wierzb. Kacze mamy szukały swoich młodych i popychając dziobami, starały się zapędzić je w jedno miejsce, a jeszcze inne unosiły się nad wodą, głośno trzepocząc skrzydłami, jakby rozważając, czy na lądzie nie będzie bezpiecznej.

Basia przyglądała się ich poczynaniom, zupełnie nie zauważając, że została w parku sama. Dopiero gdy wiatr mocniej szarpnął gałęziami drzew i rozwiał jej włosy, otrząsnęła się z zachwytu nad otaczającą ją naturą i rozejrzała dookoła. Opatuliła się szalikiem jeszcze szczelniej niż dotychczas, po czym przyspieszyła kroku.

Dotarła do punktu, w którym wcześniej stała, wpatrując się w kaczki, a potem obróciła się wokół własnej osi, zastanawiając, skąd przyszła. Choć ostatnio odwiedzała park niemal codziennie, zupełnie nie miała orientacji w terenie. Myliła miejsca, myliła strony, a gdy trzeba było iść w prawo, zwykle skręcała w lewo i to wcale nie z przekory czy złośliwości. Nawet gdy na zajęciach geografii w szkole trzymała w ręku kompas, na nic się to zdawało. Od zawsze myliła kierunki geograficzne i chyba straciła już nadzieję, że cokolwiek się w tej kwestii zmieni.

Teraz też tak było. Zdezorientowana zastygła w bezruchu i wpatrując się w dwie podobne alejki, gorączkowo myślała, która z nich wiodła do domu. Wyglądały naprawdę identycznie. Wzdłuż obu rosły niewysokie róże oraz stały niewielkie, białe posążki zdobiące to miejsce już od niepamiętnych lat. Mogłaby przysiąc, że idąc tutaj, minęła kilka z nich.

Chociaż może nie?

Cholera, aż zaklęła w myślach, ruszając w końcu przed siebie. Raz się żyje, to prawda, ale mogła przyjść tu dziś z kimś zamiast urządzać sobie samotne spacery. Wczoraj na przykład, gdy zabrała ze sobą Zosię, nie musiała myśleć o drodze powrotnej i dodatkowo się nią stresować.

W końcu wzruszyła ramionami. Podobno wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, więc i ona w końcu gdzieś dojdzie. Najwyżej potrwa to trochę dłużej niż zwykle.

Julian

– Do widzenia – rzucił do kierowcy autobusu, po czym wyskoczył z pojazdu na błotniste pobocze. Woda znowu zachlupotała w butach, ale myśl, że do domu ma już zaledwie kilka minut drogi, dodała mu nieco otuchy.

Zarzucił na głowę nieduży kaptur, poprawił przewieszony przez ramię plecak i, pochylając głowę, ruszył przed siebie. Z nieba zaczynały spadać już pierwsze krople wiszącego nad wsią deszczu, więc szedł dość szybkim krokiem, przy okazji trochę się rozgrzewając. Musiał uważać jedynie na wyskakujące zza niektórych bram rozszczekane psy, bo po drodze, którą szedł, choć była główna, raczej nikt nie jeździł. Wioska liczyła zaledwie kilkanaście domów, a większość rodzin stanowili zapracowani rolnicy albo ludzie w podeszłym wieku. Było tu cicho i spokojnie. Zupełnie jak na końcu świata.

Julian z Basią mieszkali w niewielkim mieszkaniu przy starej szkole podstawowej, które należało kiedyś do rodziny nauczycielskiej i było połączone z dwoma dokładnie takimi samymi. Dostali je od państwa jako mieszkanie socjalne już kilka lat temu i choć wielu z pewnością skarżyłoby się na warunki, w jakich przyszło im żyć, czuli się tu jak w domu. Oczywiście z pewnością wygodniej byłoby mieszkać w jakimś bloku w miasteczku, ale z czasem przywykli do uroków wsi. Już nawet rozpalanie ognia w staromodnych, kaflowych piecach przestało im przeszkadzać. Mieli dookoła ciszę i spokój, a to z niczym nie mogło się równać.

Julian dotarł do domu po kilku minutach marszu i pozdrawiając kręcącego się na podwórku sąsiada, szybko dostał się do środka. Natychmiast zdjął przemoczone buty i skarpety oraz kurtkę. Zostawił to wszystko w niewielkim przedpokoju, po czym przeszedł przez niego i rzucił plecak na łóżko w pokoju, który dzielił z Basią. Pospiesznie wyciągnął z szafy suche ubrania, przebrał się, a potem znowu, choć tym razem w kapciach, wyszedł na zewnątrz.

– Ale pogoda, co? – zagadnął go sąsiad, gdy Julian szedł w stronę budynku gospodarczego, w którym trzymali z Basią węgiel i drewno.

– Leje i leje.

– Oszaleć można!

Julian mocno pociągnął drewniane drzwi do budynku.

– W miasteczku chyba padało jeszcze bardziej – rzucił do sąsiada, a następnie zajrzał do środka. – Ulice prawie zamieniły się w rzeki i wszędzie stały kałuże.

– Wiem, wiem, byłem dzisiaj u matki. Zalało jej piwnicę.

– Przykra sprawa.

– Na szczęście woda nie naruszyła murów. Ale i tak szkoda zalanych sprzętów. Brat trzymał u niej kilka swoich maszyn i wszystko diabli wzięli.

– Drogie były te sprzęty? – Julian pochylił się ku wiaderku, w którym zwykł nosić węgiel.

– Daj spokój, za kilkanaście tysięcy.

– Ubezpieczone?

– Co ty! Kogo na to stać? Człowiek oszczędza, jak może, a i tak wiatr mu w oczy wieje.

– Faktycznie, nieciekawie. – Julian zaczął wrzucać do wiadra kolejne bryły węgla, starając się nie myśleć o przeszywającym go zimnie. – A co z piwnicą?

– Rozmawiałem ze strażakami, mają do jutra wypompować wodę, a potem trzeba będzie osuszać.

– To pewnie potrwa.

– A jakże. Tym bardziej że na osiedlu, na którym mieszka matka, podtopiło prawie połowę domów.

– Może zwrócą wam chociaż jakieś pieniądze z ubezpieczenia domu? Czy też nieopłacone?

– To akurat tak. Matka by spać nie poszła, gdyby tego nie dopilnowała. Teraz jest bardzo strachliwa. Kiedyś taka nie była. Zmieniło jej się na stare lata.

– Każdy wiek ma swoje prawa.

– Może i ja na starość taki będę. – Sąsiad zrobił smutną minę. – Chyba zostaje mi się modlić, żeby Bóg zabrał mnie z tego świata wcześniej.

– Co też pan gada – zganił go Julian.

– Prawdę, mój drogi, prawdę. Jak tak patrzę na moją matkę, to odechciewa mi się starości. Ale co ja będę ci gadał. – Sąsiad machnął ręką. – Młody jesteś, więc pewnie jeszcze o takich rzeczach nie myślisz.

Julian nie odpowiedział, tylko wrzucił do wiadra kolejną szufelkę węgla.

– Zamierzasz napalić, zanim wróci Baśka? – Sąsiad podszedł bliżej i oparł się o ścianę.

– Nie chcę, żeby marzła. Teraz łatwo się przeziębić.

– To prawda, ja sam ciągle dokładam do ognia, żeby tylko mi się dzieciaki nie pochorowały. Trzeba potem latać po lekarzach, aptekach… Szkoda gadać, a teraz leki są takie drogie. Wy to macie jeszcze gorzej niż my, bo aż trzy ściany od frontu, to wam ciepło szybciej ucieka. U nas w środkowym mieszkaniu tylko dwie, więc nie trzeba tak często dokładać do pieca.

– Co zrobić, takie życie – mruknął pod nosem i odrzucił na bok szufelkę. Potem położył na wierzch wiadra jeszcze dwa kawałki drewna i wyprostował plecy. – Przepraszam, ale muszę już iść – zwrócił się do sąsiada, po czym podniósł wiadro.

– Leć, leć, nie będę cię zatrzymywał. – Mężczyzna wyciągnął z kieszeni papierosa.

Julian wyminął go, kołysząc się na boki, i ruszył w stronę mieszkania. Postawił wiadro z węglem przed piecem kaflowym w pokoju, a potem wrócił, by zamknąć drzwi. Wytarł kapcie o niedużą szmatę leżącą pod drzwiami i pociągnął nosem. Mógł przed wyjściem po węgiel włożyć kurtkę, ale jak zawsze o tym zapomniał.

Zresztą przecież za chwilę i tak miało zrobić się cieplej.

Myśląc już tylko o tym, jak przyjemnie będzie przytknąć wyziębione stopy do rozgrzanych kafli, ukląkł przed piecem i otworzył drzwiczki. Najpierw wygarnął popiół, który został po nocy, a potem zaczął rozpalać ogień. Mieszkali z Baśką w niedużym pokoju i kuchni, więc piecyki mieli dwa – po jednym w każdym pomieszczeniu.

Choć metraż ich domu był niewielki, Julian cieszył się, że w ogóle posiadają dach nad głową. Kilka lat wcześniej przeżyli z Basią trudne chwile. Po śmierci matki zostali na świecie zupełnie sami, w dodatku z długami, bo w ostatnich latach życia, zamiast pracować, matka siedziała w domu i zadłużała się coraz bardziej, żeby mieć pieniądze na alkohol. Nabrała chyba wszystkich możliwych kredytów i pozapożyczała się u sąsiadów do tego stopnia, że dom zajął im komornik. Gdyby nie fakt, że Baśka była już wtedy pełnoletnia, to pewnie czekałby ich sierociniec albo…

Nie. Julian wolał o tym nawet nie myśleć. Co wieczór dziękował Bogu za to, że po tułaczce od znajomych do znajomych i dalekich krewnych w końcu wylądowali tutaj. I choć dla wielu mieszkanie socjalne było tematem kpin, żartów czy docinków, cieszył się, że ma dach nad głową. A dzięki Baśce udało im się pod tym dachem stworzyć prawdziwy dom. Jego siostra była pełna ciepła oraz miłości.

Tadeusz

Jak co dzień po południu Tadeusz jechał rowerem po chleb. Wielu ludzi uważało go z tego powodu za dziwaka, bo tutaj po sprawunki zwykło się wybierać rano, ale Tadeusz nie zamierzał zmieniać swoich nawyków z powodu ludzkiego gadania. Odkąd kilka lat temu przeprowadził się na wieś, codziennie po obiedzie wsiadał na rower i wybierał się do swojego ulubionego sklepu po produkty spożywcze. Dokładnie tak samo jak dziś. A dzięki swojej uprzejmości i czarującemu uśmiechowi (którego fenomenu nigdy nie udało mu się zrozumieć), codziennie czekał na niego świeżutki bochenek odłożony pod ladę z porannej dostawy.

Można? Można.

Podobnie jak do tego, że zakupy powinno robić się rano, Tadeusz nie dał się nigdy przekonać, by nie jeździć po nie rowerem. Chociaż w garażu stał samochód, on wolał wskoczyć na siodełko i przy okazji robienia sprawunków zażyć codziennej porcji ruchu. Uważał, że wyprowadzanie auta na dwór i odpalanie silnika tylko dlatego, by przejechać półtora kilometra, nie było warte zachodu. Już wolałby przejść się pieszo i rozgrzać mięśnie niż pozwolić sobie na takie lenistwo, a potem patrzeć, jak rośnie mu brzuch. Tego chyba by nie zniósł. Nie był co prawda zapalonym sportowcem, ale po prostu dobrze czuł się w swoim ciele i dbał o kondycję fizyczną. Podobno ludzie, którzy regularnie ćwiczą, są zdrowsi, a on nie zamierzał chorować. Poza tym nie chciał się zaniedbać.

Zresztą nigdy nie przywykł do regularnego jeżdżenia samochodem. Nawet gdy mieszkał w stolicy, prawie nie wyprowadzał go z garażu, ponieważ jeździł do pracy komunikacją miejską. Nie znosił korków i towarzyszącego im pełnego agresji zniecierpliwienia. Od pewnego czasu wolał żyć spokojniej.

To dlatego teraz każdego dnia, niezależnie od pogody, jeździł po zakupy swoim zielonym składakiem. W ten sposób zapewniał sobie codzienną dawkę ruchu i świeżego powietrza, a przy okazji mógł zebrać myśli. Ale o tym nie rozpowiadał na prawo i lewo, bo miejscowi uznaliby go za wariata. Odkąd wprowadził się do starej leśniczówki pod lasem i tak patrzyli na niego krzywo, więc wolał się nie wychylać. Kto normalny zrezygnowałby z życia w wielkim mieście i przeprowadził się na własne życzenie do takiej głuszy? Długo trwało, nim przywykli do jego dziwactw i przestali czynić mu uwagi albo nazywać odludkiem.

Ale przecież zawsze tak jest. Na wszystko potrzeba czasu.

Jechał więc sobie teraz w spokoju przez otaczający miasteczko las i gwizdał pod nosem. Jego policzki były już czerwone od chłodu, a ciemne włosy rozwiewał wiatr. Kiedyś ubierał się tylko w stylowe marynarki i najnowsze modele dżinsów, ale po przeprowadzce do leśniczówki zrezygnował z tego i preferował ciepłe swetry. To w nich zwykle jeździł na rowerze, ale dziś było na taki strój stanowczo zbyt wietrznie i za zimno. Miał więc na sobie sportową kurtkę, która nie powinna przepuszczać wiatru.

Choć ciemne chmury wiszące nad jego głową zapowiadały deszcz, sądził, że nie będzie padać. Widział je już, gdy wychodził z domu, ale jakiś szósty zmysł podpowiedział mu, że nie powinien się bać i że zdąży wrócić przed deszczem. Wiatr wiał w zupełnie inną stronę i nawet jeżeli chmury były burzowe, to powinny ominąć miasteczko. A przynajmniej tak mu się zdawało, bo po prostu bazował na życiowych obserwacjach. A te, gdy czyniło je się uważnie, bardzo często zwykły prowadzić do trafnych wniosków.

Gdy dotarł w końcu do sklepu, pozdrowiła go stojąca w drzwiach sprzedawczyni.

– Dzień dobry! – wykrzyknęła. – A już myślałam, że dziś pana nie zobaczę.

– Dlaczego? – Uśmiechnął się do niej i oparł rower o ścianę, po czym wyjął z koszyka niedużą, płócienną torbę.

– Bo zapowiada się na deszcz.

– E tam, niech się pani nie martwi. Jak na moje oko nie będzie padać.

– Nie?

– Wiatr wieje w zupełnie inną stronę. Burza i deszcz przejdą bokiem, zobaczy pani. Najwyżej troszeczkę pokropi.

– Nie mógł pan powiedzieć mi tego wcześniej? – Kobieta udała oburzoną. – Pochowałam już do środka wszystkie skrzynki z warzywami, a one nie należą do najlżejszych.

– Gdybym wiedział, to przyjechałbym wcześniej i pani pomógł. – Tadeusz posłał jej uśmiech i wszedł po schodkach.

– Och, jakoś dałam radę. – Zarumieniła się w odpowiedzi na jego komentarz i weszli do środka. Tadeusz był naprawdę przystojny i za każdym razem, gdy pojawiał się w sklepie, robił na ekspedientce piorunujące wrażenie. Nie wiedział, czy miał w sobie jakąś nietypową klasę i elegancję, których próżno było szukać u okolicznych mieszkańców, czy kobieta najzwyczajniej w świecie była zdesperowana, ale prawdę mówiąc, nigdy zbyt długo się nad tym nie zastanawiał.

– Co podać? – zapytała go ekspedientka, gdy podszedł do lady.

– Dziś tylko chlebek i masło.

– Odłożyłam dla pana razowy, może być? – Kobieta posłała mu uśmiech i schyliła się po złocisty bochenek.

– Jak najbardziej.

– A masło też takie jak zawsze?

– Jak zawsze. – Pokiwał głową i schował chleb do siatki.

– A szkoda, bo mamy takie nowe roślinne. Podobno bardzo dobre, chociaż sama jeszcze nie próbowałam. Z dodatkiem pieprzu i soli.

– Nie przepadam za udziwnieniami.

– Nie da się ukryć. – Posłała mu przelotne spojrzenie.

Uśmiechnął się do niej swobodnie.

– Po co zmieniać coś, co jest dobre?

– Może ma pan rację… Ale z drugiej strony, świat nie poszedłby do przodu, gdyby ludzie nie zmieniali swoich przyzwyczajeń.

– W takim razie marny ze mnie pionier.

– Niech się pan nie przejmuje, nauką niech się zajmują magistrzy. U nas na wsi ludzie potrzebują spokoju i stabilizacji, nie jest pan wyjątkiem. Proszę. – Kobieta podała mu kostkę masła. – Razem to będzie siedem czterdzieści.

Tadeusz wyciągnął z kieszeni portfel i zaczął wyszukiwać w nim drobne. Odkąd przeprowadził się na wieś, prawie nie używał znajdujących się w środku kart i dokumentów. W tutejszym sklepie nie było nawet terminala.

– A widział pan już kaczki? – zagadnęła go w tym czasie sklepowa.

– Kaczki?

– Dzikie. – Pokiwała głową. – Tyle ich jest, że ludzie nam niedługo zadepczą park, bo wszyscy chcą je oglądać. Zresztą ja sama jestem nie lepsza, bo też tam byłam. Wczoraj z mężem wzięliśmy córkę na spacer. Bardzo jej się podobały.

– No to pięknie. – Tadeusz wreszcie odliczył należne monety.

– Pan też powinien iść zobaczyć. Są takie cudowne… Uspokajają.

– Uspokajają?

– Ludzie teraz żyją w takim stresie i napięciu, że dobrze tak sobie czasem stanąć i po prostu popatrzeć. Chociażby po to, żeby świat zwolnił.

– Ma pani rację.

– Ale pan to pewnie wie na ten temat więcej ode mnie.

– Ja? – zapytał zaskoczony.

– W końcu uciekł pan z miasta na wieś.

– Tak, faktycznie.

Dziewczyna podała mu niewielki paragon.

– Dziękuję. – Uśmiechnął się do niej. – A jeżeli chodzi o kaczki, to pewnie pójdę na nie popatrzeć, skoro tak je pani zachwala. Ale nie dzisiaj.

– Dlaczego? Przecież sam pan powiedział, że nie będzie padać.

– Nie będzie, ale mam jeszcze parę rzeczy do zrobienia. Nie chcę ich odkładać na później.

– Rozumiem. W takim razie nie nalegam.

– Bardzo dziękuję za chlebek. – Tadeusz uniósł do góry płócienną torbę.

– Nie ma sprawy.

– Do widzenia i życzę miłego dnia. – Skierował się do drzwi.

– Wzajemnie! – krzyknęła za nim sklepowa, ale nie wyszła zza lady. – Do jutra!

– Do jutra – odpowiedział, łapiąc za klamkę, po czym dotarł do roweru. Umieścił zakupy w koszyku tak, żeby nie wypadły i udał się w drogę powrotną do domu.

Trochę nakłamał z tym, że ma dziś do zrobienia jeszcze kilka rzeczy. Po prostu chciał być sam, zresztą jak zawsze. Od pewnego czasu aż nader dobrze czuł się w pojedynkę. Nikt mu nie zawracał głowy, gdy pracował, nikt nie mącił ciszy… Tylko porozmawiać czasem nie było z kim, to prawda, zwłaszcza gdy mieszkało się na uboczu, a dorastało w miejskim gwarze i tłoku.

Jednak na to też znalazł sposób i przygarnął kota, który przypałętał się do niego któregoś wieczoru. Był czarny i nie miał jednego oka.

Niestety, kot też nie należał do przesadnie towarzyskich. Gdy Tadeusz zaczynał do niego mówić, zazwyczaj zwijał się w kłębek i zasypiał. Wtedy pomyślał, czy nie ma odrobiny prawdy w powiedzeniu „jaki pan, taki kram”. Finalnie Tadeusz uznał próby rozmawiania ze zwierzęciem za naiwne i głupie. Zdecydowanie wolał milczenie.

Barbara

Po około trzydziestu minutach marszu Barbara doszła do wniosku, że się zgubiła. Nie wiedzieć kiedy miasto zmieniło się w las, a las w podmokłe łąki. W butach chlupała jej woda i mogłaby przysiąc, że nigdy nie była w tych stronach. Droga do jej domu wyglądała zupełnie inaczej. W dodatku powoli zaczynało się ściemniać i ogarnął ją strach. Mogła nie wychodzić sama, a przynajmniej zabrać ze sobą telefon. Wtedy nie musiałaby tkwić gdzieś na skraju lasu, gdy wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że lada moment lunie deszcz.

Basia nie widziała, co robić. By nie spanikować, postanowiła przysiąść gdzieś na chwilę, odpocząć i zastanowić się, co dalej począć. Rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca, a jej wzrok padł na rosnącą nieopodal, powykręcaną sosnę. Drzewo było specyficzne – dość niskie, ale miało nietypowy kształt. W dodatku jego powyginane na wszystkie strony gałęzie tworzyły coś na kształt siedzenia.

Basia ostrożnie podeszła do sosny i przysiadła na jej konarze. Drzewo nawet nie ugięło się pod jej ciężarem, co wzięła za dobry znak i usadowiła się wygodniej. Potem oparła plecy o jedną z gałęzi i wzięła kilka głębokich oddechów.

Zgubiła się. Była sama na zupełnym pustkowiu, w dodatku bez telefonu i możliwości skontaktowania się ze światem. Jak na złość przez pół godziny marszu drogą, którą szła, nie przejechał żaden samochód.

– Katastrofa – mruknęła na głos, żeby dać wyraz swojej frustracji i popatrzyła w niebo, rozważając, co powinna zrobić.

Jedynym rozsądnym wyjściem, jakie przychodziło jej teraz do głowy, było wrócić, skąd przyszła, a potem poszukać właściwej drogi do domu.

Cóż, westchnęła głośno, myśląc o swoich przemoczonych butach. Najwyżej nabawi się jakiegoś zapalenia płuc albo pęcherza, trudno. To jedyne wyjście, żeby spędzić noc w domu, a nie gdzieś w szczerym polu, w dodatku sama jak palec. Nie ma zmiłuj, za głupotę trzeba płacić, a przynajmniej tak mówią.

Jednak nim zdołała zeskoczyć z sosny, zdarzył się cud i dostrzegła nadjeżdżającego na rowerze mężczyznę.

– Dzień dobry! – odezwał się do niej pierwszy i nieco zwolnił.

– Dzień dobry – odpowiedziała spokojnie, walcząc ze sobą, by nie wybiec na drogę z okrzykiem: „Wybawicielu!”.

– Czeka pani na kogoś? – Podjechał bliżej.

– Wręcz przeciwnie. – Popatrzyła mu w oczy.

– Tak? – Mężczyzna zatrzymał rower.

– Chyba się zgubiłam – powiedziała bezradnie.

– Och, przykra sprawa.

– Bardzo. Zwłaszcza że już od dłuższego czasu zanosi się na deszcz.

Mężczyzna zeskoczył z roweru i podszedł do niej, prowadząc swój pojazd.

– Tym nie powinna się pani przejmować.

– Dlaczego? Nie chciałabym zmoknąć. Chociaż właściwie i tak już wszystko mi jedno. Mam przemoczone buty.

– Nie będzie padać.

– No co też pan mówi? Wystarczy popatrzeć w niebo.

– Burza przejdzie bokiem – powiedział pewnym głosem i oparł rower na stopce.

– Zna się pan na tym? – Basia spojrzała na niego z ukosa.

– Nie, ale mam przeczucie.

– Też mi coś – prychnęła, choć musiała przyznać, że mimo tej arogancji wydał jej się dość atrakcyjny.

Mężczyzna roześmiał się niewymuszenie, ignorując jej komentarz.

– Niech mi pani zaufa, obserwuję pogodę nie od dziś. – Zrobił jeszcze kilka kroków w jej kierunku, po czym wyciągnął rękę. – Tadeusz.

– Basia. – Podała mu dłoń, a on ucałował ją tak, jak to zawsze robili mężczyźni w romantycznych filmach.

– Miło mi panią poznać.

Musiała przyznać sama przed sobą, że zaskoczył ja tym szarmanckim gestem.

– Mnie pana też – odpowiedziała, delikatnie się rumieniąc. – Czyli nie muszę martwić się, że zastanie nas tu ulewa?

– Jestem tego niemal pewien.

– To dobrze – odparła i westchnęła, wygładzając ręką płaszcz. – Chociaż jeden problem z głowy.

– Naprawdę się pani zgubiła?

– Niestety. – Podniosła na niego wzrok. – Zdarza mi się to notorycznie. Mam spore problemy z orientacją w terenie.

– Może wobec tego nie powinna pani wychodzić sama?

Co za bawidamek, pomyślała.

– Albo sprawić sobie mapę – powiedziała na głos. – Rzeczywiście powinnam o tym pomyśleć.

– Daleko pani mieszka?

– Niedaleko. Na obrzeżach miasta.

– Właśnie stamtąd wracam.

– Naprawdę?

– Tak. Byłem na zakupach.

– O tej porze?

Znowu się roześmiał.

– Tak już mam – odpowiedział zdawkowo, po czym dotknął dłonią jednej z wykręconych gałęzi drzewa. – Swoją drogą, dobre sobie pani wybrała miejsce.

– Nie rozumiem?

– Można powiedzieć, że to drzewo ma szczęście do kobiet.

– Tak? – Popatrzyła na niego zaciekawiona.

– Od wielu lat. – Pokiwał głową. – Ale dziś raczej pani o tym nie opowiem.

– Spieszy się pan? – zmartwiły ją jego słowa. A mogło być tak pięknie.

– Raczej myślałem o tym, żeby pani pomóc.

– Naprawdę? – Jej oczy rozbłysły.

– Przecież ma pani przemoczone buty. Jeszcze chwila, a choroba gotowa.

– Nawet nie wiem, jak panu dziękować. – Omal nie zerwała się z miejsca i nie rzuciła mu się na szyję.

– Zastanowimy się nad tym później. Teraz trzeba panią ratować.

– Nie mam nic przeciwko.

– Odwiozę panią – zadecydował, a Basia z niepewnością spojrzała na jego rower.

– Tym?

Tadeusz poklepał ręką ramę.

– On tylko tak źle wygląda.

– Och… Ale nawet nie ma bagażnika.

– Wskoczy pani na ramę.

– Ja… – Naprawdę nie była zachwycona tym pomysłem.