Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
APOLLON – bóg sztuki, ekscentryczny bon vivant, który przywykł do tego, że świat leży u jego stóp. Jednakże od jakiegoś czasu boska moc powoli w nim gaśnie. Ocalić ją może tylko jedno – miłość, którą musiałby skrzywdzić.
HIACYNT – wrażliwy student historii sztuki, który ma już dość tego, że ciągle jest pionkiem w cudzej grze… i który nie zawaha się rzucić wyzwania samym bogom.
ZEFIR – pełen pasji bóg wiatru, który oddał Hiacyntowi serce i nie ma zamiaru pozwolić mu odejść – również dlatego, że dla tego uczucia poświęcił już wszystko.
Apollon i Zefir kochają Hiacynta, a ten musi wybrać jednego z nich. Fatum już tka opowieść równie starą, co sami bogowie – historię o pasji silniejszej niż burza, obsesji, która nie zna granic… i miłości, która nie cofnie się przed niczym.
„Podczas czytania płakałam i zachwycałam się jednocześnie… Piękna, smutna, poetycka.”
Natalia Brożek, autorka Wszystkich naszych granic
„Historia utkana tak pięknie jak pieśń Apollona. Pełna intryg, miłości i boskich konfliktów urzeka i porywa, malując obraz rozkwitającego z mocą potężnego uczucia, którym pragną zachwiać nieokiełznane wichry zazdrości i gniewu. Nieuchronne fatum wisi nad kochankami niczym widmo tragedii, a to, do czego zdolna jest popchnąć ich miłość... Przekonajcie się sami!”
Laura Green, autorka „Pogrzebanego Świata” i „A imię jej szeptał wiatr”
"Zupełnie nowe spojrzenie na mitologię i bardzo udany retelling. Wzruszająca, wciągająca i świetnie napisana powieść, w której każdy znajdzie coś dla siebie, od wielkich uczuć po wielkie tragedie. Złamie wam serce i zostawi w rozsypce — i jeszcze za to podziękujecie.”
Weronika Łodyga, autorka „Hurt/Comfort” i „Angst with happy ending”
„W retellingach mitów cudowne jest to, że ilu twórców, tyle odmiennych wizji. Katarzyna Tkaczyk zabierze was do współczesnego świata bogów olimpijskich – biznesmenów i celebrytów, gdzie o względy pięknego Hiacynta walczą bóg wiatru zachodniego Zefir i jeden z Olimpidów, Apollon. Jednocześnie autorka odczarowuje klątwę rzuconą na Apolla – Συγγνώμη, darling – Apollona przez skądinąd wyśmienite „Lore Olympus”. I tworzy moją nową, ulubioną wersję tego greckiego boga sztuki. Szczerze wierzę, że stanie się również waszą.”
Anna Szumacher, autorka „Arcany” i cyklu „Słowotwórczyni”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 463
A żyć możesz tylko dzięki temu, za co mógłbyś umrzeć.
Antoine de Saint-Exupéry
Pewien śmiertelny filozof orzekł niegdyś, że bóg umarł.
Mężczyzna w znakomicie skrojonym garniturze barwy nocnego nieba sięgnął po kieliszek porto, rozglądając się po sali, w której trwało kameralne przyjęcie. Upił łyk wina, delektując się jego smakiem, i uśmiechnął się lekko. O tak, wielu bogów umarło – a niejeden za jego sprawą – lecz zdecydowanie nie wszyscy. Ci, którzy pozostali, mieli dwa wyjścia: dać się zapomnieć, czyli właściwie zabić, albo przetrwać, dopasowując się do czasów, które nadeszły. Dziś bowiem nikt już nie potrzebował bóstw tkwiących w niebiosach i ciskających gromy, gdy śmiertelni działali nie po ich myśli, czy przelewających krew z byle powodu. Nie mogli żyć potęgą raz im daną. Musieli działać – zejść między śmiertelników, sięgnąć po ich życie, po ich sprawy, serca i umysły, by w rzeczywistości mieć władzę większą niż kiedykolwiek. Gdy już udało się to osiągnąć, droga była wolna. Owszem, miała wyboje i zakręty, wymagała poświęceń i ofiar, ale gdy biegła prosto, życie potrafiło być zaskakująco przyjemne.
– Czy życzy sobie pan jeszcze wina?
Młody kelner ukłonił się uprzejmie, trzymając w dłoniach butelkę owiniętą serwetą, której róg wyraźnie drżał. Mężczyzna zmierzył go surowym spojrzeniem.
– Lepiej to odłóż – odparł. – Wino jest starsze niż ty. Zapewne również o wiele cenniejsze.
Kelner pobladł lekko, ale przywołał na twarz skrępowany uśmiech, wykonał polecenie i odszedł. Jego miejsce niemal od razu zajęła kobieta w długiej sukni koktajlowej o barwie miodu, przetykanej złotą nicią. Jej kreacja, kupiona specjalnie na ten wieczór, prawdopodobnie także była więcej warta od życia kelnera, ale przynajmniej robiła dobre wrażenie. Kolor podkreślał odcień skóry, opalonej po niedawnym rejsie po Karaibach, podobnie zresztą jak komplet biżuterii, zaprojektowany przez paryskiego złotnika specjalnie dla niej.
– Zdaje się, że kogoś wystraszyłeś, Zeusie – stwierdziła, przysiadając na oparciu chesterfielda obitego naturalną skórą o barwie czekolady.
– To jego problem. Swoją drogą, wiesz, kto to jest? Pierwszy raz go widzę.
Kobieta odszukała wzrokiem młodego kelnera i przyjrzała mu się uważniej.
– Ja też – odparła, upiwszy łyk szampana ze swojego kieliszka. – Widać zatrudnili kogoś nowego. Całkiem… przyjemny dla oka wybór.
– Mamy pod dostatkiem takich, na których można patrzeć z przyjemnością. On ma swoje zadanie, ale jeśli tak drżą mu ręce, nie powinien podawać czegokolwiek. – Z tymi słowy mężczyzna zakręcił kieliszkiem. – Tak znakomitego wina byłoby mi żal.
– Zdaje się, że nigdy nie piłeś innego wina niż znakomite.
– Istotnie, Dionizos by do tego nie dopuścił. Chociaż może, w dawnych czasach…
– Aż chciałoby się powiedzieć „w dawnych i dobrych”.
Mężczyzna prychnął.
– Dobrych? Hero, moja droga, nie istnieje rzecz, która przekonałaby mnie do powrotu do tamtych parszywych, pogańskich czasów.
Pogładził ją po dłoni.
– To teraz jesteśmy naprawdę wielcy – dodał. – Czy jest tu cokolwiek, co chciałabyś oddać?
Kobieta powiodła wzrokiem po przytulnej sali – a Zeus razem z nią. Pod ścianami stały eleganckie meble w stylu kolonialnym, a okna zdobiły zielone zasłony. Okrągłe stoliki uginały się od wykwintnych przekąsek, które miały być nie tylko smaczne, ale i wyjątkowo podane. Otaczali ich roześmiani goście, zaledwie dwadzieścia wiernych osób, które znali od wieków niepojętych dla śmiertelników. Wreszcie Zeus spojrzał na żonę – tę, o którą tak długo się starał, której nie potrafił być wierny… ale od której jakoś nie potrafił odejść. Kochał ją natomiast rozpieszczać. Choć przez lata testowała jego cierpliwość, a jej apetyt ciągle rósł, niestrudzenie spełniał wszystkie żądania. Nie zawsze było to proste, ale oboje czuli, że odkąd powrócili w majestacie, po przysiędze złożonej najciemniejszą nocą na odludnych wzgórzach, wszystko toczyło się inaczej. Lepiej. Łatwiej. Czasem… może nawet za łatwo?
– Nie, nie oddałabym niczego – odpowiedziała po chwili.
– A może chciałabyś coś dodać, hm?
Dopiero teraz Hera się uśmiechnęła.
– Pomyślę… Twoją hojność zawsze warto wykorzystać. – Upiła jeszcze jeden łyk i znów się rozejrzała. – Och, gdzie jest Apollon? Zdaje się, że miał coś ogłosić. Naprawdę nie mamy całego wieczora.
– Spieszysz się gdzieś?
– Przypominam, że poza tym przemiłym przyjęciem trwa bal charytatywny, na którym nie ma nikogo z nas, nie licząc Iris. Nie żebym przejmowała się opiniami śmiertelników, ale naprawdę nie uchodzi. Zresztą, wolałabym mieć na oku, co się dzieje. I podgonić tych, którzy nie dokonali odpowiednio… hojnych dotacji.
Zeus ukrył westchnienie za kolejnym łykiem wina.
– Więc idź – powiedział spokojnie. – Apollon na pewno ogłosi tylko daty imprez, które zakończą sezon, i wręczy nam zaproszenia. Nic, czego nie mógłbym ci przekazać.
– Tak naprawdę jestem ciekawa, czy zaśpiewa. Nie robił tego od tak dawna, że zastanawiam się, czy jeszcze potrafi. Brakuje mi jego muzyki.
– Oczywiście, że potrafi. Nie martw się, jeśli wyciągnie lirę, poślę po ciebie. Na pewno poczeka, przecież im większa publiczność, tym lepiej. A na ciebie warto poczekać, coś o tym wiem.
Hera uśmiechnęła się lekko, musnęła pieszczotliwie dłoń męża i ruszyła do wyjścia. Zeus odprowadził ją wzrokiem, ale uśmiech na jego ustach zgasł. Pytanie Hery było bardzo celne. Kiedy ostatnim razem mieli okazję usłyszeć, jak Apollon śpiewa? Nie mówi, nie recytuje cudzą poezję, lecz naprawdę śpiewa?
Zeus rozejrzał się po sali w poszukiwaniu boga sztuki, ale go nie dostrzegł. No oczywiście, to też było do przewidzenia. Od jakiegoś czasu Apollon unikał ich wszystkich, jak tylko mógł, i nawet teraz chował się po kątach. Czasem potrafił być bardzo dziecinny – i jak dziecko naiwnie wierzył, że nikt nie zauważy różnicy.
Wreszcie bóg sztuki zjawił się na sali – jak zawsze otoczony swoimi muzami, jak zawsze promieniujący młodzieńczą energią i szczęściem, jak zawsze prezentując się nienagannie… I jak zawsze skupiając na sobie uwagę.
– Moi mili, dziękuję, że jesteście – oznajmił, upewniwszy się, że wszystkie spojrzenia skierowane są na niego. – I dziękuję, że w ramach tego zacnego przyjęcia mam szansę przekazać wam ten dar.
Nawet gdyby nie jego donośny, melodyjny głos, trudno byłoby go przeoczyć – czy to ze względu na ekstrawagancki garnitur w buraczkowym kolorze, który mógł dobrze wyglądać tylko na kimś takim jak on, czy też z powodu bijącej od niego charyzmy i drygu aktorskiego, dzięki któremu każde wydarzenie zamieniał w performance. Teraz też wytwornie skinął dłonią, a czające się za jego plecami muzy ruszyły z uroczo przystrojonymi koszyczkami, w których kryły się zalakowane granatowe koperty.
– Tego cudownego wieczora chciałbym was wszystkich zaprosić na wernisaż w mojej ukochanej Delfoi Gallery of Arts, jeszcze w tym miesiącu – mówił dalej Apollon i skromnie spuścił wzrok. – To wydarzenie jest dla mnie wyjątkowe, bo z wieloma artystami pracowałem bezpośrednio, dzięki czemu sam też poczułem natchnienie. Na wystawie znajdą się również moje prace, co mówię z nieskrywaną dumą.
Zeus uniósł brwi, ale nie skwitował tego obwieszczenia.
– Chciałbym też zapowiedzieć, że ten wernisaż to ostatnie wydarzenie sezonu – dodał Apollon. – Zaraz po nim wyjadę, by znów szukać natchnienia, i powrócę do was, jak zawsze, późną wiosną. Chciałbym się jeszcze z wami zobaczyć, dlatego tym goręcej zapraszam.
Zeus jeszcze raz obrzucił zaproszenie wzrokiem i spojrzał na syna. Apollon stał ciągle w tym samym miejscu, otoczony wianuszkiem przyjaciół, i promieniał – a przynajmniej tak się wydawało. Z kieliszkiem wina w ręku odpowiadał na pytania, obdarzał wszystkich uśmiechami, ale najwyraźniej znów nawet nie przymierzał się do tego, by grać. Gdy tylko został sam, radość szybko zgasła, a w oczach zalśniło coś obcego, coś… tęsknego. Naraz, jakby sam zorientował się, że twarz zaczyna go zdradzać, chyłkiem wycofał się z pomieszczenia i zniknął w ciemnym korytarzu.
Zeus patrzył na to bez mrugnięcia okiem, zaciskając palce na zaproszeniu. Nie sztuką było dostrzec, że bóg umarł, a cesarz jest nagi; sztuką było zauważyć, kiedy ten proces się zaczynał. A on, pan Olimpu, bóg bogów, nie mógł pozbyć się wrażenia, że zamiast poezji usłyszał właśnie pierwszy dźwięk czegoś o wiele bardziej ponurego.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Dzień był jasny i aż nienaturalnie ciepły. Promienie słońca wpadały przez wysokie okna, ozłacały dłonie trzymające drogie długopisy, mankiety eleganckich koszul i stylowe zegarki; sunęły po ramionach, barkach, włosach, by wreszcie osiąść na poważnych twarzach, odzierając je ze skupienia. Studenci i wykładowcy jeden po drugim odrywali wzrok od książek czy laptopów i zerkali przez okna, za którymi malowała się imponująca, skąpana w jesiennych barwach panorama zachodniej części kampusu Uniwersytetu Olimpijskiego.
Tylko jedna głowa – ciemna i nieco kędzierzawa – nie uniosła się znad przygotowywanych pieczołowicie notatek; tylko jedna ręka nie drgnęła, nawet gdy uparte promienie i jej próbowały dosięgnąć. Młody mężczyzna pracował, jakby za nic miał magię październikowego popołudnia oraz cały czar jesieni w miejscu, które czasem nazywano najpiękniej ulokowanym uniwersytetem w Stanach Zjednoczonych. Kiedy jednak w sali pociemniało, a nagły podmuch wiatru uderzył w okna biblioteki, rzucając na nie liście oraz kilka drobnych gałązek, również i on uniósł głowę. Na przystojnej i młodej, niemal chłopięcej twarzy pojawił się lekki uśmiech.
„Nie teraz”, pomyślał i spróbował wrócić do przerwanej pracy.
Wtedy wiatr uderzył mocniej, bardziej nagląco. Tym razem w nagłym gwiździe cichutko wybrzmiało jedno imię, a usłyszał je tylko ciemnowłosy student.
Hiacynt…
Młodzieniec westchnął, pozbierał swoje rzeczy i wyszedł z biblioteki na korytarz, o tej porze przyjemnie pusty i cichy, jeśli nie liczyć stłumionej melodii wygrywanej na kitarze. Hiacynt aż przystanął, by posłuchać. Takie dźwięki zawsze go koiły, bo od wczesnych lat szkolnych pasjonował się kulturą starożytnej Grecji, ale na korytarzach uniwersytetu robiły na nim podwójne wrażenie. Utwierdzały go w przekonaniu, że chociaż cała rodzina miała mu za złe decyzję o rozpoczęciu studiów z historii sztuki – i przeszła nad tym do porządku dziennego tylko dlatego, że skłamał im prosto w oczy, jeśli chodzi o motywacje – nie popełnił błędu. Że nareszcie znalazł sposób na to, by być sobą.
Wiatr znów niecierpliwie zabębnił w szyby, więc młodzieniec ruszył w stronę wyjścia z budynku. Po szerokich stopniach zszedł na dziedziniec, rozejrzał się, a wtedy na jego twarz znów wpłynął uśmiech. Bo oto stał tam mężczyzna przygnany przez żywioł, którym władał – Zefir, pan zachodnich podmuchów. Dziki, nieokiełznany, jak zawsze ze stylowo potarganymi włosami, w modnym i swobodnym ubraniu w stylu boho i jak zawsze z tym błyskiem w oku, który przykuwał uwagę nawet najbardziej opornych. Na Hiacynta działał on jak magnes – podobnie jak fakt, że Zefira w ogóle nie powinno tu być. Nie od dziś wiadomo było, że zakazany owoc smakuje najlepiej. Zresztą, bóg wiatru zawsze mógł zniknąć razem z kolejnym podmuchem, a przynajmniej tak twierdził; dzięki temu pozwalał sobie na wiele.
– No nareszcie! – powiedział, podchodząc bliżej. – Już zaczynałem się obawiać, że ktoś cię porwał po drodze.
– Nie, po prostu oderwałeś mnie od pracy. – Hiacynt uśmiechnął się półgębkiem. – No i nie od razu zrozumiałem, że ten nagły wiatr to ty. Wiesz, że byłoby łatwiej, gdybyś zadzwonił, prawda? Albo napisał?
– Być może, ale…
Zefir urwał i lekko skinął dłonią, a wtedy ich policzki owiał przyjemny rześki wiatr, niosący ze sobą zapach sosen. Hiacynt aż przymknął oczy w zachwycie. Ta drobna sztuczka, którą widział już tyle razy, zawsze robiła na nim wrażenie.
Tak chyba jest lepiej, prawda?, usłyszał szept i uśmiechnął się szerzej. Gdy otworzył oczy, Zefir stał tuż obok niego, a jego kasztanowe włosy tańczyły na wietrze.
– Lepiej – potwierdził. – O wiele lepiej.
W pogodnych nastrojach ruszyli jasno oświetloną alejką, a podmuchy, posłuszne swemu panu, usłużnie zamiatały opadłe liście z drogi, pozostawiając tylko leżące tu i ówdzie kasztany. Hiacynt schylił się po jednego, ale podniósł dwa. Taki już był – wolał, gdy rzeczy występowały parami.
– Rozumiem, że to spotkanie nie ma głębszego sensu? – powiedział, obracając kasztany w dłoni. – Jest spotkaniem dla samego spotkania?
– Jest spotkaniem dla ciebie, Hiacyncie. Żebyś mógł trochę odpocząć, rozprostować nogi… odetchnąć świeżym powietrzem. Potrzebujesz więcej przestrzeni, wiesz? A ja jestem tu po to, by ci tę przestrzeń dać, nawet gdyby mieli mnie złapać i wyrzucić. Ktoś musi o ciebie zadbać.
Hiacynt uśmiechnął się. Zefir często pojawiał się w chwilach, gdy pozornie wszystko było dobrze, i przynosił rozwiązanie problemów, o których młodzieniec nie miał pojęcia. Czasem było to miłe, ale czasem… trochę na wyrost. Nie potrafił jednak znaleźć sposobu, by to wyrazić – tak jak nie potrafił pozbyć się wrażenia, że w ich relacji powinien coś zrobić. A jeśli chodziło o miłość, Hiacynt wierzył, że nie było w niej miejsca na „powinienem” – a tylko „chcemy”; koniecznie w liczbie mnogiej.
– Dziękuję ci za troskę, ale nie narzekam – odpowiedział. – Wiesz, że bardzo chciałem tu być. Nie zamierzam marnować ani minuty.
– I właśnie to mnie martwi.
– Martwi cię, że jestem ambitny?
Zefir się zawahał.
– W pewnym sensie tak. Ten uniwersytet… Nie wiem, czy dobrze na ciebie wpływa. Firma już wystarczająco cię obciąża. Powinieneś zrezygnować z obu tych rzeczy.
Hiacynt westchnął ciężko. Już wiedział, dokąd zmierza ta rozmowa, bo odbyli ją dziesiątki razy.
– U mnie nie kiwnąłbyś nawet palcem. – Bóg wiatru był coraz bardziej podekscytowany. – Dlaczego masz marnować młode życie na pracę? Albo na zapieprz na uczelni?
Czyli znów wracali do stałego etapu ich rozmów. Zefir upierał się, że mógłby zatrudnić Hiacynta w swojej firmie – oczywiście tylko na papierze. W rzeczywistości oferował mu beztroskie życie bez zobowiązań, za to pełne zabawy. Dla kogoś innego taka opcja na pewno byłaby kusząca, ale młodzieniec nie chciał się zgodzić. Uważał, że to zwykłe marnowanie życia. Matka chrzestna, która namówiła go na aplikowanie na Uniwersytet Olimpijski, z pewnością powiedziałaby to samo, a ufał jej jak nikomu innemu.
– Już to przerabialiśmy – odpowiedział, może odrobinę ostrzej, niż zamierzał. – Nie mogę wszystkiego tak po prostu rzucić.
– Więc pozwól mi to załatwić. Twój ojciec mi nie odmówi, możesz być spokojny. Wiem, jak do niego trafić.
– Nie, Zefirze. – Młodzieniec ścisnął kasztany, by stłumić irytację. – Nie chcę, żebyś cokolwiek mi załatwiał, bo nie chcę niczego zmieniać. Jestem tutaj z własnej woli.
Bóg wiatru przystanął i obejrzał się. Choć alejka za nimi była całkiem pusta, i tak przywołał wyjątkowo porywisty podmuch, który szmerał i szeptał, kryjąc ich rozmowę.
– Chcę w to wierzyć – powiedział gorączkowo. – Ale zaufaj mi, świat, w którym zaczynasz się obracać, nie jest tak bezpieczny jak firma twoich rodziców. Istoty, którym pojawiasz się przed oczami, nie są do ciebie przyjaźnie nastawione.
– O czym ty…
– Zaufaj mi – powtórzył bóg wiatru z naciskiem. – I proszę, jeśli już musisz tu zostać, idź na inny kierunek i trzymaj się od tej katedry z daleka. Zresztą i tak nie tam niczego interesującego dla ciebie.
Hiacynt prychnął.
– Zefirze, poważnie? Przecież wiesz, że sztuka kręci mnie od dawna. Jeśli miałbym wybrać inną katedrę, równie dobrze mogę wracać do domu.
Bóg wiatru aż się zaśmiał, chociaż nieco na siłę.
– Czyli stare kamienie i malowidła. Hiacyncie, poważnie? Korzystaj z życia, przecież dopiero je zaczynasz. To już fotografia jest lepszym wyborem, naprawdę.
Młodzieniec już otwierał usta, by zacząć się kłócić, ale połknął haust zimnego powietrza i musiał odkaszlnąć. Zefir natychmiast to wykorzystał.
– Musisz o siebie dbać – oznajmił tak łagodnie, jakby przed chwilą nie byli na granicy sprzeczki. – Posłuchaj mnie i nie buntuj się dla zasady.
Wtedy Hiacynt nie wytrzymał.
– Możesz przestać mnie tak traktować? Wiem, że według ciebie urodziłem się wczoraj, ale nie życzę sobie, żebyś mnie niańczył.
– Nie niańczę cię, tylko…
– Zresztą, czy o wszystkich bogach nie mówi się, że są kapryśni? Albo niebezpieczni?
– Możliwe, ale…
– No to o co chodzi? Mam w takim razie uważać też na ciebie? Też jesteś dla mnie niebezpieczny? Albo wezwałeś mnie dla kaprysu?
Tym razem wiatr zarzucił liśćmi na alejkę w jednym wściekłym podmuchu. Stojący nieopodal ogrodnik tylko fuknął, gdy zgrabiona sterta zamieniła się w liściasty chaos, ale bóg zachodniego wiatru nie zwrócił na niego uwagi. Z jego oczu sypały się iskry.
– Zupełnie źle to rozumiesz – wycedził. – Tak, jestem bogiem, ale trzeba być ślepym, żeby nie widzieć różnicy między mną a nimi. Między mną a Apollem.
– Apollonem. W którymś wywiadzie mówił, że…
Zefir warknął coś pod nosem i młodzieniec natychmiast umilkł.
– Ja nie zrobię ci krzywdy…
„Czyżby?”, przemknęło Hiacyntowi przez myśl, ale tym razem zabrakło mu odwagi, by coś powiedzieć.
– …a on może – dokończył Zefir. – I właśnie przed tym próbuję cię uchronić. Po prostu mi w tym pomóż.
Ton boga wiatru znów złagodniał, ale młodzieniec miał już dosyć. Często tak było; często dochodził do wniosku, że po prostu brakuje mu siły, by walczyć. Co gorsza, czuł, że znów nadciąga ból głowy, i już złapał torbę, w której zawsze miał schowane leki.
– No więc skoro „to, co się mówi” o bogach, nie tyczy się ciebie, nie ma powodu, by z czegokolwiek rezygnować – oznajmił. – Wybrałem ten kierunek, bo mnie interesuje. Olimpidzi mnie nie obchodzą. Apollon nie jest wyjątkiem.
Kłamstwo. Hiacynt mimowolnie zacisnął dłoń na pasku torby, w której krył się jego telefon – a w nim wstydliwa historia wyszukiwania. Oczywiście, że interesował się Olimpidami – i to bardziej, niż był gotów przyznać. Apollon nie był wyjątkiem.
– Tobie może nie zależeć na nim, ale jemu będzie zależeć na tobie! – wypalił Zefir, nieświadomie unosząc głos. Wiatr zawył wysoko nad ich głowami, ściągając na ich włosy liście czerwone jak krew. – Na Styks, ty nawet nie wiesz… Nie masz pojęcia, jaki jesteś dla nich cenny.
– Nie jestem posążkiem ze złota, o czym ty…
Ale bóg wiatru nie dał mu dokończyć.
– Apollon niesie ze sobą tylko zagładę – mówił gorączkowo, jakby zdradzał jakąś wielką tajemnicę. – Wiesz, ilu bliskich mu ludzi zginęło? Albo zostało skrzywdzonych w inny sposób?
Złapał go za ręce.
– Nie mogę pozwolić, by to spotkało również ciebie. Muszę cię chronić.
Hiacynt wyswobodził się z uścisku.
– Przed swoimi paranojami też? – warknął. – Bo jak na razie to największe zagrożenie, jakie dla siebie widzę.
– Hiacyncie…
– Przepraszam, mam mnóstwo pracy.
Młodzieniec odwrócił się, a bóg wiatru złapał go za ramię. W tej samej chwili obaj zauważyli, że z budynku tuż obok wychodzi kobieta i rusza w ich stronę. Dmuchnął zimny wiatr, powiało zapachem sosen i Hiacynt poczuł, że jego ramię jest wolne. Zefir umknął tak nagle, jak się pojawił, pozostawiwszy po sobie tylko chaos.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki