Hegemone. Myśląca planeta - Edward Guziakiewicz - ebook

Hegemone. Myśląca planeta ebook

Edward Guziakiewicz

3,3

Opis

Edward Guziakiewicz, Hegemone. Myśląca planeta

mikropowieść SF

Tytułem wprowadzenia

Jest to mikropowieść SF, której akcja toczy się 2500 lat świetlnych od Słońca. Statek kosmiczny Demostenes, z dwudziestoczteroosobową załogą i czterystu kolonistami uśpionymi w hibernatorach, dociera do z pozoru gościnnej planety, przypominającej naszą Ziemię. Przybysze nadają jej nazwę Hegemone.

Mimo kłopotów z lądowaniem, udaje się pilotom posadzić Demostenesa na powierzchni. Eksplozja silników, do której dochodzi w wyniku zderzenia z tarczą ochronną Hegemone, uprzytamnia przybyłym, że na globie kryją się zagadkowi obcy, dysponujący wysoko rozwiniętą technologią. Akcja stopniowo się rozwija, by wreszcie postawić przybyłych przed trudnym wyborem. Zmierzyć się z tajemniczym kosmitą, bytującym w jądrze planety Hegemone i walczyć o prawo do kolonizacji, czy wracać na Ziemię?

Ten najnowszy utwór SF Edwarda Guziakiewicza jest oparty — m.in. — na motywach kosmogonii tahitańskiej i odwołuje się do wiary w boga Ta'aroę. Ów bóg nabiera w tym utworze niezwykłych kosmicznych rysów. Autor — ustami bohaterów — forsuje tezę, że za ewolucję organiczną na Ziemi i na Hegemone odpowiada genialny przybysz z innego wymiaru kosmosu.

Mikropowieść została napisana w pierwszej połowie 2018 r.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 142

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (9 ocen)
2
2
2
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Edward Guziakiewicz, Hegemone. Myśląca planeta

Fragment utworu

Wra­ca­ła mi świa­do­mość. Ze sta­nu głę­bo­kie­go snu wy­rwa­ło mnie ci­che pi­ka­nie urzą­dzeń, zaj­mu­ją­cych ścia­nę, bie­gną­cą wzdłuż ka­bin hi­ber­na­cyj­nych. Uj­mu­ją­cy głos po­wta­rzał: „Ak­ty­wa­cja ko­mo­ry nu­mer sie­dem! Ak­ty­wa­cja ko­mo­ry nu­mer sie­dem!” Otwo­rzy­łem oczy. Usi­ło­wa­łem so­bie przy­po­mnieć, jak się na­zy­wam. „Je­stem Har­ry Mil­ler. Po­le­cia­łem w ko­smos i wy­lą­do­wa­łem na He­ge­mo­ne!” Ode­tchną­łem z ulgą. Pa­mięć mnie nie za­wo­dzi­ła, więc wszyst­ko było w po­rząd­ku. Od­su­nę­ła się po­kry­wa osła­nia­ją­ca leże. Mo­głem wstać. Kie­dy spa­łem, apa­ra­tu­ra dba­ła o mię­śnie, sys­te­ma­tycz­nie je po­bu­dza­jąc, więc bez wy­sił­ku wy­do­sta­łem się z hi­ber­na­to­ra. Nie mu­sia­łem prze­cho­dzić żad­ne­go tre­nin­gu. Gra­wi­ta­cja była sta­bil­na. Sto­py zo­sta­wia­ły mo­kre śla­dy na po­sadz­ce. Są­sied­nie ka­bi­ny hi­ber­na­cyj­ne były jesz­cze za­mknię­te. Do­cho­dzi­li w nich do sie­bie Mi­cha­el, John i Mat­thew, po­kła­do­wi me­cha­ni­cy i spe­cja­li­ści od sprzę­tu na po­wierzch­ni. Wsze­dłem pod prysz­nic, gi­nąc w kłę­bach pary. Po­tem owiał mnie su­chy wiatr, a na ko­niec moja skó­ra po­kry­ła się cien­ką war­stwą flu­idu re­ge­ne­ra­cyj­ne­go.

Mi­ga­ły sy­gna­li­za­to­ry. Po­ją­łem, że sta­wia­no na nogi wszyst­kich bez wy­jąt­ku. Zgod­nie z usta­le­nia­mi mia­łem spę­dzić w hi­ber­na­to­rze sto dwa­dzie­ścia lat, po­dob­nie jak inni człon­ko­wie za­ło­gi De­mo­ste­ne­sa, wy­jąw­szy peł­nią­cych dy­żu­ry. Jed­nak do­pie­ro gdy pod­sze­dłem do pul­pi­tów kon­tro­l­nych, ze zdzi­wie­niem od­kry­łem, że nie spa­li­śmy tak dłu­go. Kom­pu­ter obu­dził nas już po czter­dzie­stu la­tach. Dla­cze­go tak wcze­śnie? Co się sta­ło?

Cie­ka­wi­ło mnie, co ta­kie­go zmie­ni­ło się w po­bli­żu na­sze­go ko­lo­sa i z za­afe­ro­wa­niem szu­ka­łem ujęć z po­wierzch­ni. Po­pły­nę­ły barw­ne ob­ra­zy. Da­wa­ły mi do my­śle­nia. Do­oko­ła stat­ku zna­czy­ła się ścia­na świe­żo wy­ro­słej gę­stej dżun­gli. Od­ro­dzi­ła się bez prze­szkód i była pra­wie taka, jak przed na­szym przy­by­ciem. Upew­ni­łem się co do po­zio­mu szko­dli­we­go pro­mie­nio­wa­nia. O dzi­wo, nic nam już nie gro­zi­ło. Kie­dy lą­do­wa­li­śmy, za­wio­dły na­sze sil­ni­ki, a fala ude­rze­nio­wa spo­pie­li­ła całą ro­ślin­ność w pro­mie­niu kil­ku­set ki­lo­me­trów. Na szczę­ście, po­szy­cie ka­dłu­ba nie ucier­pia­ło. Buj­ny las prze­padł i po­zo­stał po nim je­dy­nie mar­twy grunt. Nie mo­gli­śmy wy­ściu­bić nosa z De­mo­ste­ne­sa przez po­nad sto lat, je­śli nie chcie­li­śmy pa­ko­wać się w ta­ra­pa­ty. Gdy­by­śmy to zro­bi­li, to pew­no jesz­cze na­sze wnu­ki — mó­wiąc żar­to­bli­wie — świe­ci­ły­by w nocy.

Do­pa­dły mnie wąt­pli­wo­ści. Ja­kim cu­dem tak szyb­ko ustą­pi­ło ska­że­nie te­re­nu? Ktoś za nas po­sprzą­tał? A może po­peł­ni­li­śmy błąd w ob­li­cze­niach? Te py­ta­nia mu­sia­ły za­cze­kać. Przy­po­mnia­ło mi się, co zdra­dził Geo­r­ge Wil­son, zna­ny z tego, że rzu­cał co rusz ory­gi­nal­ny­mi hi­po­te­za­mi. Zwy­kle tra­fiał w dzie­siąt­kę. Su­ge­ro­wał, że ta pla­ne­ta po­sia­da my­ślą­ce ją­dro. I że jest ono od­po­wie­dzial­ne za rze­czy, o ja­kich nam się nie śni­ło. My­ślą­ca pla­ne­ta? Nie spo­ty­ka­li­śmy ta­kich w ko­smo­sie. Tym nie­mniej za­sta­na­wia­ła mnie jej nie­zwy­kła bu­do­wa. Geo­r­ge zwró­cił uwa­gę na to, że pół­ku­la pół­noc­na i po­łu­dnio­wa są ta­kie same, bio­rąc pod uwa­gę li­nie brze­go­we i na­war­stwie­nie te­re­nu, co kłó­ci­ło się z pra­wa­mi na­tu­ry. Bar­dzo po­dob­ne do­li­ny, rze­ki i je­zio­ra, po­dob­ne góry. Jed­na po­łów­ka glo­bu sta­no­wi­ła nie­omal wier­ne od­bi­cie dru­giej.

Po­my­śla­łem, że bę­dzie­my jesz­cze wie­le razy po­wra­cać do tego te­ma­tu i uda­łem się do mesy, miej­sca na­szych spo­tkań to­wa­rzy­skich. Naj­le­piej ga­wę­dzi­ło się przy ka­wie i przy kok­taj­lach. Za­sta­łem tam trzy za­du­ma­ne cud-dziew­czy­ny, Ca­the­ri­ne, Emi­ly i Ro­se­ma­ry, usi­łu­ją­ce prze­go­nić reszt­ki snu. Kom­pu­ter do­pie­ro co wy­pluł je z hi­ber­na­to­rów i po­dob­nie jak ja świe­ci­ły na­go­ścią. Ni­g­dy wcze­śniej nie wi­dzia­łem tych dziuń bez odzie­nia i za­tka­ło mi dech z wra­że­nia. Po­czu­łem na­pływ ad­re­na­li­ny. Na szczę­ście, pe­nis mi nie ze­sztyw­niał, bo czuł­bym się ośmie­szo­ny. Były hoj­nie ob­da­rzo­ne przez na­tu­rę i ośle­pia­ły swo­ją uro­dą. Mimo tego, że do­pie­ro się prze­bu­dzi­ły, wy­glą­da­ły nie­zwy­kle po­nęt­nie. Ga­ze­le przy wo­do­po­ju. Żad­na nie mia­ła trzy­dziest­ki. Nad­wraż­li­wość skó­ry ludz­kiej po hi­ber­na­cji ustę­po­wa­ła po dwóch go­dzi­nach i do­pie­ro wte­dy mo­gli­śmy wrzu­cić coś na grzbiet. Je­że­li się wsty­dzi­ły, to nie chcia­ły tego oka­zać. Piły spe­cjal­ny na­pój od­żyw­czy, by roz­ru­szać żo­łą­dek. Wzią­łem ku­bek i też so­bie na­la­łem.

Ge­ne­tycz­ka Ca­the­ri­ne była sub­tel­ną blon­dyn­ką. Z po­zo­ru ule­gła i wiot­ka, po­zo­sta­wa­ła na swój spo­sób nie­prze­nik­nio­na i ta­jem­ni­cza. Nie przy­po­mi­na­ła człon­ka za­ło­gi stat­ku ko­smicz­ne­go. Co taka nie­win­na i świe­ża isto­ta ro­bi­ła w ko­smo­sie? Bu­dzą­ca re­spekt Emi­ly, po­kła­do­wa me­dycz­ka, mia­ła ozło­co­ne przez słoń­ce szczu­plut­kie cia­ło pod­cho­dzą­ce pod de­li­kat­ny brąz i dłu­gie ciem­ne wło­sy, któ­re zwy­kle za­wią­zy­wa­ła w kok. Afro­ame­ry­kan­ka Ro­se­ma­ry cie­szy­ła oczy cze­ko­la­do­wą kar­na­cją skó­ry. Gę­ste locz­ki cza­row­nie ukła­da­ją­ce się wo­kół jej prze­ślicz­nej twa­rzy, nie­co krą­głe kształ­ty i re­we­la­cyj­nie pięk­ne pier­si de­cy­do­wa­ły o jej atu­tach. Ota­cza­ła ją aura eg­zo­tycz­nej zmy­sło­wo­ści. Zaj­mo­wa­ła się eko­lo­gią, do­bre za­ję­cie jak każ­de inne, ale w moim od­czu­ciu mia­ła­by więk­sze wzię­cie jako mo­del­ka. Była atrak­cyj­na i wy­gra­ła­by kon­kurs na miss za­ło­gi De­mo­ste­ne­sa, gdy­by taki zor­ga­ni­zo­wa­no. Naj­bar­dziej mi się po­do­ba­ła i po­le­ciał­bym na nią bez wa­ha­nia, jed­nak wie­dzia­łem, że nie mam żad­nych szans. Za wy­so­kie pro­gi… Zwró­ci­łem się w ich stro­nę i wznio­słem to­ast:

— Wa­sze zdro­wie! — z tru­dem wy­chry­pia­łem, czu­jąc się tak, jak­bym miał gar­dło wy­peł­nio­ne wo­do­ro­sta­mi.

Po­kła­do­we dża­gi za­re­ago­wa­ły życz­li­wie, choć mo­gły dać mi do zro­zu­mie­nia, że nie po­wi­nie­nem się tu krę­cić. Nie zna­la­złem się prze­cież na pla­ży dla nu­dy­stów. Uśmiech­nę­ły się do mnie przy­jaź­nie. „Ostroż­nie z pięk­ny­mi dziew­czy­na­mi!” — za­chi­cho­tał w mo­jej gło­wie ci­chy gło­sik.

Emi­ly prze­rwa­ła krę­pu­ją­cą ci­szę. Była le­ka­rzem, więc go­li­zna nie ro­bi­ła na niej wra­że­nia. Prze­cież na co dzień ob­co­wa­ła z pa­cjen­ta­mi, któ­rzy mu­sie­li się przy niej roz­bie­rać.

— Nic się nie ze­sta­rza­łeś! — żar­to­bli­wie od­bi­ła pi­łecz­kę. — Pi­łeś elik­sir mło­do­ści? Wy­glą­dasz jak pół wie­ku temu.

— Wy też — wy­krztu­si­łem. — Praw­dzi­we z was bó­stwa. Trzy Gra­cje jak nic! — mi­gnę­ły mi przed oczy­ma świe­cą­ce go­li­zną dzie­ła Ra­fa­ela i Ru­ben­sa. Kto nie wi­dział tych ob­ra­zów?

To wy­star­czy­ło na dzień do­bry. Nie na­le­ża­ło prze­sa­dzać z kom­ple­men­ta­mi. A poza tym po­wstrzy­my­wał mnie wstyd. Nie chcia­łem wy­paść jak szcze­niak, któ­ry po­ryw­czo wdarł się do żeń­skiej szat­ni, więc uzna­łem, że czas zejść im z oczu. Dal­sza wy­mia­na zdań w tych oko­licz­no­ściach by­ła­by nie na miej­scu i do­wo­dzi­ła­by bra­ku tak­tu. Opu­ści­łem to cu­dow­ne to­wa­rzy­stwo i uda­łem się do mo­jej ka­ju­ty. Skry­łem się tam i ode­tchną­łem z ulgą. Mu­sia­łem tro­chę od­cze­kać, by po­tem wcią­gnąć na sie­bie ko­szul­kę i szor­ty.

W mo­jej po­kła­do­wej dziu­pli na dru­gim po­zio­mie nic się nie zmie­ni­ło przez te czter­dzie­ści lat. Mia­łem ka­ju­tę po­je­dyn­czą. Spa­ko­wa­ne rze­czy spo­czy­wa­ły, gdzie po­win­ny, za­bez­pie­czo­ne na wy­pa­dek wa­hań gra­wi­ta­cji. Kli­ma­ty­za­cja spra­wi­ła, że nie okry­ły się ku­rzem.

W pierw­szym od­ru­chu wy­ją­łem in­kru­sto­wa­ny za­sob­nik, za­my­ka­ny na li­nie pa­pi­lar­ne, w któ­rym cho­wa­łem drob­ne pa­miąt­ki z daw­nych lat. Zna­czy­ła się na nim duża li­te­ra ome­ga. Za­bra­ne w dro­gę dro­bia­zgi nie na­le­ża­ły do szcze­gól­nie cen­nych, tym nie­mniej mia­ły dla mnie war­tość sen­ty­men­tal­ną. Iden­ty­fi­ko­wa­łem się z nimi. Wią­za­ły się ze świa­tem, któ­ry opu­ści­łem raz na za­wsze. Nie pla­no­wa­no bo­wiem po­wro­tu De­mo­ste­ne­sa do Ukła­du Sło­necz­ne­go. Chwi­lę wa­ży­łem za­sob­nik w dło­niach, a po­tem od­sta­wi­łem go na pół­kę, po­zo­sta­wia­jąc w za­się­gu wzro­ku. Na ra­zie nie go­ni­ły mnie wspo­mnie­nia, więc nie mu­sia­łem go otwie­rać. Jak do­tąd bo­wiem nie opu­ści­ła nas na­dzie­ja i nie utra­ci­li­śmy prze­ko­na­nia, że mi­sja na­sze­go ży­cia oka­że się uda­na. Pa­trzy­li­śmy z uf­no­ścią w przy­szłość. Wie­rzy­li­śmy, że nam się po­wie­dzie i że za­lud­ni­my He­ge­mo­ne, czy­niąc ją so­bie pod­da­ną. Mia­ły tu po­wstać pierw­sze ludz­kie osie­dla.

Za­ło­ga po­tęż­ne­go De­mo­ste­ne­sa skła­da­ła się z dwu­na­stu męż­czyzn i z ta­kiej sa­mej ilo­ści ko­biet. Nie li­cząc czte­ry­stu ko­lo­ni­stów oboj­ga płci, uśpio­nych na niż­szym po­zio­mie. Nie zor­ga­ni­zo­wa­no dla nas na Zie­mi obo­zu in­te­gra­cyj­ne­go i po­zna­li­śmy się wła­ści­wie do­pie­ro tuż przed od­lo­tem. Nie bra­no pod uwa­gę ta­kich rze­czy, bo­wiem by­li­śmy po­noć bez­ko­li­zyj­nie do­bra­ni. Jed­nak nie zdą­ży­li­śmy się za­przy­jaź­nić. Ocie­ra­li­śmy się za krót­ko o sie­bie. Prze­wa­ża­ją­cą więk­szość cza­su spę­dzi­li­śmy bo­wiem w hi­ber­na­to­rach. Obu­dzo­no nas, gdy De­mo­ste­nes wy­ło­nił się z nad­prze­strze­ni, osią­ga­jąc cel, od­le­gły o dwa i pół ty­sią­ca lat świetl­nych. Le­cie­li­śmy w stro­nę gwiaz­do­zbio­ru Strzel­ca. Do­tar­li­śmy do ukła­du so­lar­ne­go, ma­ją­ce­go pla­ne­tę po­dob­ną do Zie­mi. Krą­ży­ła w ekos­fe­rze gwiaz­dy, żół­te­go kar­ła, pa­ra­me­tra­mi zbli­żo­ne­go do na­sze­go Słoń­ca, tęt­ni­ła ży­ciem i zda­wa­ła się na nas cze­kać. Geo­r­ge na­zwał ją He­ge­mo­ne i tak już zo­sta­ło. Za­in­spi­ro­wał się ma­leń­kim i mało zna­nym księ­ży­cem Jo­wi­sza, któ­ry no­sił ta­kie mia­no. Jed­nak cho­dzi­ło mu bar­dziej o mi­to­lo­gię grec­ką. Ta­kie imię mia­ła jed­na z Cha­ryt, có­rek Zeu­sa, wład­cy Olim­pu. Grec­kie Cha­ry­ty, a rzym­skie Gra­cje, bo­gi­nie wdzię­ku i ra­do­ści, prze­pa­da­ły za za­ba­wą, mu­zy­ką i tań­cem. Pa­tro­no­wa­ły sztu­kom pięk­nym i rę­ko­dzie­łu. Ile ich było? Trud­no do­ciec. Ateń­czy­cy czci­li He­ge­mo­ne, oka­zu­jąc jej wy­jąt­ko­wą cześć, więc mo­gli­śmy po­nie­kąd na­wią­zać do ich tra­dy­cji. Przy­szło mi do gło­wy, żeby na­zwać Ate­na­mi pierw­szą ko­lo­nię na tej pla­ne­cie, ale z ni­kim się nie po­dzie­li­łem tym po­my­słem. Ja­kież to mia­ło zna­cze­nie? Bo prze­cież nie sta­ro­żyt­ne mity de­cy­do­wa­ły o tym, że par­li­śmy w gwiaz­dy i szu­ka­li po­dob­nych do Zie­mi glo­bów do za­sie­dle­nia.

Nie wszyst­ko jed­nak po­szło po na­szej my­śli. Do­pie­ro pod­czas de­or­bi­ta­cji oka­za­ło się, że ta pla­ne­ta nie jest wca­le tak go­ścin­na, jak są­dzo­no. Po­sia­da­ła coś na kształt okry­wa­ją­ce­go at­mos­fe­rę pola si­ło­we­go, któ­re omal nie unie­moż­li­wi­ło nam lą­do­wa­nia. Nie wy­kry­li­śmy wcze­śniej jego śla­dów. Do­szło do ko­li­zji z na­pę­dem De­mo­ste­ne­sa i za­bu­rzeń pra­cy głów­nych sil­ni­ków. Sta­tek opa­dał, ob­ra­ca­jąc się wo­kół swej osi, a dy­sze plu­ły pla­zmą na wszyst­kie stro­ny. Osta­tecz­nie jed­nak uda­ło nam się osiąść na po­wierzch­ni pra­wie bez szwan­ku, co gra­ni­czy­ło nie­mal z cu­dem i było za­słu­gą dwój­ki na­szych zna­ko­mi­tych pi­lo­tów. Na­pęd na­le­ża­ło na­pra­wić, wszak­że odło­żo­no to za­da­nie na póź­niej, bo­wiem wy­ma­ga­ło opusz­cze­nia ma­cie­rzy­stej jed­nost­ki.

Wró­ci­łem my­śla­mi do dżag, któ­re spo­tka­łem w me­sie. Wes­tchną­łem z prze­ję­ciem. Zgod­nie z umo­wa­mi, któ­rą pod­pi­sa­li­śmy przed od­lo­tem, go­dzi­li­śmy się na mał­żeń­stwa za­aran­żo­wa­ne przez kom­pu­ter. Chcia­no nas uchro­nić od błę­dów i oszczę­dzić nam nie­efek­tyw­nej sam­czej ry­wa­li­za­cji na no­wej pla­ne­cie, zaś ba­zo­wa­no na zna­ko­mi­tych pro­gra­mach do ko­ja­rze­nia par. Pach­nia­ło to wpraw­dzie cza­sa­mi, w któ­rych ro­dzi­ce swa­ta­li swe po­cie­chy, tym nie­mniej taki spo­sób do­bie­ra­nia part­ne­rów nie dzi­wił i w po­wszech­nym prze­ko­na­niu gwa­ran­to­wał trwa­łość związ­ku. Elek­tro­nicz­ny do­rad­ca brał pod uwa­gę nie tyl­ko wy­ra­fi­no­wa­ne me­cha­ni­zmy do­bo­ru na­tu­ral­ne­go, ale i całą gamę pod­świa­do­mych ocze­ki­wań i pra­gnień, więc praw­do­po­do­bień­stwo, że coś skno­ci, było bli­skie zeru. Oczy­wi­ście, nie spo­dzie­wa­no się cu­dów i zda­rza­ło się, że bra­ła górę nie­zgod­ność cha­rak­te­rów. Na­tu­ra ludz­ka po­tra­fi­ła prze­cież za­ska­ki­wać.

Za­po­wia­da­ło się za­tem coś na kształt pod­nie­ca­ją­cej lo­te­rii i du­ma­łem nad tym, któ­ra z si­ko­rek z po­kła­do­we­go te­amu zo­sta­nie moją żoną. Jed­nak po dwu roz­wo­dach nie ocze­ki­wa­łem Bóg wie cze­go. Nie li­czy­łem na to, że ko­lej­ne mał­żeń­stwo mnie uszczę­śli­wi i że przy­pad­nie mi w udzia­le osza­ła­mia­ją­ca gwiaz­da, któ­ra stra­ci dla mnie gło­wę. Z odro­bi­ną nie­po­ko­ju cze­ka­łem na wer­dykt. Moi kum­ple rów­nież cho­dzi­li pod­eks­cy­to­wa­ni. Mie­li na­dzie­ję, że wy­ra­fi­no­wa­ny sys­tem ich nie za­wie­dzie. Na­sze po­kła­do­we dziu­nie na­le­ża­ły do uda­nych i nie bra­ko­wa­ło im wdzię­ku, choć prze­cież o gu­stach nie na­le­ża­ło dys­ku­to­wać. Nie były oschłe, za­mknię­te w so­bie i od­py­cha­ją­ce, cze­go się oba­wia­łem, gdy wy­bie­ra­łem się w dro­gę. Nie mia­łem więc się cze­go lę­kać. Krót­ko mó­wiąc, były do rze­czy. Nie po­zwo­li­ły się jed­nak wo­dzić za nos. Nie­ustan­na doba eman­cy­pa­cji spra­wia­ła, że po­zo­sta­wa­ły pew­ne sie­bie i nie­za­leż­ne, oraz że nie ustę­po­wa­ły męż­czy­znom pod żad­nym wzglę­dem. Umia­ły trzy­mać ich na dy­stans, a je­śli mu­sia­ły pa­trzy­ły na nich z góry. Jed­nak nie stra­szy­ły chło­dem. Też cze­ka­ły z utę­sk­nie­niem na wer­dykt kom­pu­te­ra.

Przy­mie­rza­łem się w my­ślach do dwu­na­stu kan­dy­da­tek po ko­lei. Do­sze­dłem do wnio­sku, że naj­bar­dziej od­po­wia­da­ła­by mi skrom­na Lau­ra Tur­ner, agent­ka ochro­ny, obe­zna­na z róż­ny­mi ro­dza­ja­mi bro­ni pal­nej. W jej to­wa­rzy­stwie czuł­bym się pew­niej na po­wierzch­ni glo­bu. Gdy­bym ją do­stał, był­bym usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny. Nie rzu­ca­ła się w oczy i zwy­kle kry­ła się w cie­niu, umie­jąc asy­sto­wać cu­dzym za­ję­ciom. Nie­spe­cjal­nie dba­ła o sie­bie, a ubie­ra­ła się ra­czej po mę­sku. Co nie zna­czy­ło, że bra­ko­wa­ło jej sek­sa­pi­lu.

Z wes­tchnie­niem ulgi po­szu­ka­łem cze­goś na grzbiet. Mu­sia­łem przy­go­to­wać się do kon­tak­tu z do­wód­cą wy­pra­wy i in­ny­mi człon­ka­mi za­ło­gi. Na­le­ża­ło do­brze wy­paść.

Ob­sie­dli­śmy dłu­gi stół z błysz­czą­cym bla­tem w ko­lo­rze gra­na­tu. By­li­śmy w kom­ple­cie. Z odro­bi­ną skry­wa­ne­go wzru­sze­nia lu­stro­wa­łem wszyst­kie twa­rze. Pod­niósł się Adam Cox, lek­ko po­si­wia­ły do­wód­ca, męż­czy­zna o wy­nio­słej po­sta­wie i po­stu­rze woj­sko­we­go, uci­na­jąc ci­che roz­mo­wy. Bu­dził re­spekt. Jed­nak sta­rał się nie spo­glą­dać na nas z góry. Cox był da­le­ki od wy­gła­sza­nia pom­pa­tycz­nych prze­mó­wień. Rzu­cił kil­ka zdaw­ko­wych słów na po­wi­ta­nie i od razu od­dał głos Geo­r­ge’owi.

Wil­son, cy­wil peł­ną gębą i ty­po­wy na­uko­wiec, był jego for­mal­nym za­stęp­cą, czy­li dru­gą oso­bą na De­mo­ste­ne­sie. Geo­r­ge sta­no­wił pod pew­ny­mi wzglę­da­mi za­prze­cze­nie Ada­ma Coxa. Mimo po­sia­da­nej wła­dzy, uwa­żał sie­bie za oso­bę pry­wat­ną, za­cho­wy­wał się swo­bod­nie, po­tra­fił żar­to­wać i sta­rał się ni­ko­mu nie dep­tać po od­ci­skach. Ra­czej oszczęd­ny w sło­wach, lu­bił mó­wić krót­ko i zwięź­le, a zwy­kle za­kła­dał, że ma przed sobą ob­da­rzo­nych in­te­li­gen­cją roz­mów­ców, któ­rzy są w sta­nie usto­sun­ko­wać się do bar­dzo za­wi­łych kwe­stii, z ja­ki­mi się mie­rzy. Pa­sjo­no­wa­ły go róż­ne ta­jem­ni­ce wszech­świa­ta, więc kie­dy je ob­ja­śniał, udzie­lał mu się nie­skry­wa­ny en­tu­zjazm. Jed­nak zwy­kle sta­rał się kon­tro­lo­wać i nie po­pa­dać w prze­sa­dę.

Sym­pa­tycz­ny blon­das za­czął bez zwło­ki dzie­lić się z nami tym, co uwa­żał za waż­ne.

— O tym, że po­dej­rza­nie szyb­ko ustą­pi­ło ska­że­nie te­re­nu, już wie­cie. A te­raz ko­lej­ne spra­wy. Przyj­rza­łem się tar­czy ochron­nej tej pla­ne­ty. Nie­ste­ty, po na­szym nie­for­tun­nym lą­do­wa­niu ule­gła ono wzmoc­nie­niu. Nie je­ste­śmy więc w sta­nie opu­ścić He­ge­mo­ne. Je­śli na­pra­wi­my sil­ni­ki, co z pew­no­ścią się uda, bę­dzie­my mo­gli co naj­wy­żej po­krą­żyć nad jej po­wierzch­nią. Wznie­sie­my się góra na sto osiem­dzie­siąt ki­lo­me­trów. Zna­leź­li­śmy się więc w pu­łap­ce i sta­li­śmy się więź­nia­mi tego glo­bu. Co nie jest we­so­łe. Ow­szem, ry­su­je się pew­na moż­li­wość. Mu­sie­li­by­śmy dwu­krot­nie wzmoc­nić na­pęd. I wte­dy spró­bo­wać. Być może, uda­ło­by się nam prze­bić przez blo­ka­dę. To po pierw­sze, a wła­ści­wie po dru­gie. Na­stęp­na nie­spo­dzian­ka wią­że się z dżun­glą wo­kół De­mo­ste­ne­sa. Po­pa­trz­cie! Opad­ną wam szczę­ki — wy­świe­tlił zdję­cia, wy­ko­na­ne z góry przez dro­na. — Tro­pi­kal­ny las wró­cił, ale w spo­sób nie­zmier­nie in­te­li­gent­ny. Wi­dać? Utwo­rzył koło.

Na­sza ma­cie­rzy­sta jed­nost­ka dum­nie spo­czy­wa­ła na środ­ku po­ro­słe­go tra­wą ide­al­ne­go krę­gu o śred­ni­cy oko­ło dzie­wię­ciu­set me­trów. Dżun­gla do­cho­dzi­ła do jego gra­nic i nie po­su­wa­ła się da­lej. Sta­tek był ogrom­ny, a przy­po­mi­nał kształ­tem kry­tą łódź po­ści­go­wą. Miał bli­sko pół ki­lo­me­tra dłu­go­ści. Opły­wo­we sil­ni­ki zna­czy­ły się po obu stro­nach. Wspie­rał się na trzech po­tęż­nych ła­pach, któ­re czę­ścio­wo cho­wa­ły się pod­czas lotu.

— I co jesz­cze? — Geo­r­ge pod­jął nowy wą­tek, gdy już się na­pa­trzy­li­śmy. — Mniej wię­cej dwa­dzie­ścia lat po wy­lą­do­wa­niu, kie­dy słod­ko spa­li­śmy w hi­ber­na­to­rach, ktoś nie­ocze­ki­wa­nie zło­żył nam wi­zy­tę. Na dru­gim po­zio­mie zma­te­ria­li­zo­wa­ły się trzy obce isto­ty. Wro­gie, czy nie, trud­no po­wie­dzieć. Nie były uzbro­jo­ne. Kom­pu­ter nie roz­po­znał ni­ko­go z za­ło­gi, więc wsz­czął ci­chy alarm. Za­blo­ko­wał ten sek­tor. Jed­nak nasi go­ście zdą­ży­li się wy­mknąć. Roz­my­li się w po­wie­trzu.

— Lu­dzie? — zdzi­wi­ła się Emi­ly. Jako me­dycz­ka ucho­dzi­ła za czwar­tą na po­kła­dzie.

— No, nie­zu­peł­nie — spro­sto­wał Geo­r­ge. — Ich oczy ja­rzy­ły się zie­lo­nym bla­skiem, co było do­brze wi­dać, zwa­żyw­szy sła­be oświe­tle­nie. Jak u zom­bie. Moż­na po­sta­wić py­ta­nie, czy mie­li­śmy do czy­nie­nia z po­sta­cia­mi re­al­ny­mi. Kom­pu­ter nie wy­krył bio­sy­gna­tur mimo do­brze ska­li­bro­wa­nych sen­so­rów. Być może, se­ans trwał za krót­ko.

Wy­wo­łał na ekra­nie ob­raz z ka­mer. Fak­tycz­nie, ko­ry­ta­rzem po­su­wa­ły się trzy człe­ko­kształt­ne isto­ty. Kro­czy­ły bez po­śpie­chu i bez lęku o to, że ktoś je zde­kon­spi­ru­je. Za­raz jed­nak zni­kły.

— Ho­lo­gra­my?

— Ra­czej nie.

— Te­le­por­ta­cja?

— Trud­no po­wie­dzieć.

Adam do­rzu­cił swo­je trzy gro­sze:

— Szan­sa spo­tka­nia w ko­smo­sie hu­ma­no­idal­nej for­my ży­cia jest astro­no­micz­nie mała, jed­nak ta pla­ne­ta — z ra­cji ude­rza­ją­ce­go po­do­bień­stwa do Zie­mi — wy­da­je się temu prze­czyć. Tu mogą być ewo­lu­cyj­nie do nas zbli­że­ni niby-lu­dzie, może ja­kieś my­ślą­ce mał­po­lu­dy, choć na­sze son­dy do­tąd nie wy­kry­ły żad­ne­go ta­kie­go ga­tun­ku. Zresz­tą, Bóg wie, co jesz­cze.

— Lu­dzie, nie lu­dzie. Ja­kim cu­dem ktoś po­ko­nał osło­ny De­mo­ste­ne­sa? — za­py­ta­ła zno­wu Emi­ly. — Do tego po­trze­ba in­te­li­gent­nych istot, obe­zna­nych z wy­so­ką tech­no­lo­gią.

— Wciąż to ba­da­my — rzekł Geo­r­ge. — Miej­my na­dzie­ję, że obcy ni­cze­go nie po­prze­sta­wia­li w na­szych sys­te­mach. De­mo­ste­nes jest bo­ga­ty w za­bez­pie­cze­nia. Je­że­li go­spo­da­rze tej pla­ne­ty chcie­li prze­ska­no­wać sta­tek, to re­ak­cja kom­pu­te­ra ich znie­chę­ci­ła. Prze­cież w od­róż­nie­niu od nas mó­zgi elek­tro­no­we nie po­szły spać i nie skry­ły się w hi­ber­na­to­rach — za­żar­to­wał. — A co po­nad­to, po­mi­ja­jąc ten epi­zod? — Geo­r­ge już po­waż­niej cią­gnął da­lej: — Od­no­to­wa­li­śmy cie­ka­wą zmia­nę na po­wierzch­ni. Tu­tej­si am­fi­trio­ni, o ile moż­na tak po­wie­dzieć, zbu­do­wa­li dla nas — rzecz ku­rio­zal­na — nie­wiel­kie osie­dle na brze­gu mo­rza. Za­fun­do­wa­li nam nie­zwy­kły pre­zent. Kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów stąd stwo­rzy­li kom­for­to­wy ośro­dek, ni­czym tro­pi­kal­ny pen­sjo­nat, żyw­cem sko­pio­wa­ny z Zie­mi. Wy­glą­da ład­nie i za­chę­ca­ją­co. Bez­sprzecz­nie chcie­li się ujaw­nić i nie za­mie­rza­li ukry­wać się przed nami. Być może, ma to być miej­sce przy­szłe­go spo­tka­nia z nimi. Ro­dzi się jed­nak py­ta­nie, czy ten pen­sjo­nat nie jest przy­pad­kiem… ro­dza­jem pu­łap­ki na my­szy, w któ­rą wpad­nie­my, je­śli się tam po­chop­nie wy­bie­rze­my, nie za­cho­wu­jąc nie­zbęd­nej ostroż­no­ści. Bóg je­den wie, co jest w środ­ku i co nas tam przy­wi­ta…

Ka­me­ry dro­na po­ka­zy­wa­ły po­łą­czo­ne z sobą pa­wi­lo­ny, kry­te wi­do­ko­wą czer­wo­ną da­chów­ką i bam­bu­so­wą strze­chą. Do­oko­ła ro­sły pal­my, a mię­dzy nimi zna­czy­ła się oto­czo­na mar­mu­rem uro­kli­wa pły­wal­nia. Skąd się coś ta­kie­go wzię­ło na nie­za­miesz­ka­łej pla­ne­cie? Ktoś tu z ko­smo­su przy­la­ty­wał na week­en­dy? Może w grę wcho­dzi­ły po­dró­że w cza­sie? Wszyst­ko to pach­nia­ło ab­sur­dem i było dziw­nie nie­do­rzecz­ne. Róż­nych rze­czy mo­gli­śmy się spo­dzie­wać, ale nie cze­goś ta­kie­go, co kłó­ci­ło się ze zdro­wym roz­sąd­kiem.

— Spró­buj­cie to so­bie w spo­ko­ju prze­my­śleć — za­koń­czył blon­das. — Je­że­li ko­muś przyj­dzie coś do gło­wy, niech zgło­si się do mnie lub do ko­men­dan­ta — wska­zał gło­wą na do­wód­cę. I do­dał: — Nie­ła­two to wszyst­ko roz­gryźć. To, co tu się dzie­je, nie na­pa­wa opty­mi­zmem. Jak temu sta­wić czo­ła? Nie wie­my, czy mo­że­my wy­pu­ścić ko­lo­ni­stów na po­wierzch­nię. Cho­dzi o ich bez­pie­czeń­stwo. Być może, sie­dzi­my na becz­ce pro­chu. Nie prze­wi­dzie­li­śmy, że ta pla­ne­ta może kryć mrocz­ne ta­jem­ni­ce. I że po­sia­da dru­gie dno.

— Ta­jem­ni­ce — wes­tchnę­ła Emi­ly. — Za­wsze musi być ja­kieś ale…

Geo­r­ge za­milkł na chwi­lę i za­raz do­dał z bły­skiem w oku, spo­glą­da­jąc na do­wód­cę: — Mam jesz­cze coś, na co z pew­no­ścią cze­ka­cie od sa­me­go po­cząt­ku lotu. Mó­wią, że co na­gle to po dia­ble! Jed­nak ze wzglę­du na nie­ty­po­we oko­licz­no­ści, a ja­kie, to sami wi­dzi­cie, po­sta­no­wi­li­śmy już te­raz — za­wie­sił te­atral­nie głos — po­łą­czyć was w pary. Do­sko­na­le wiem, że w skry­to­ści du­cha na to li­czy­cie. Za chwi­lę od­ko­du­je­my wy­ni­ki su­per­te­stu „Je­ste­ście mę­żem i żoną”. I wy­świe­tli się upra­gnio­na li­sta — wska­zał na jesz­cze pu­sty ekran. — Niech pięk­ne po­zna­ją swe be­stie, a be­stie — swe pięk­ne! — za­wo­łał z pa­to­sem. — W pa­rach bę­dzie wam ła­twiej zmie­rzyć się z prze­zna­cze­niem. Dmuch­nie wam wiatr w ża­gle. Oczy­wi­ście, póki co do­ty­czy to tyl­ko człon­ków za­ło­gi. Ko­lo­ni­ści mu­szą po­cze­kać. Jesz­cze nie nad­szedł ich czas.

Było to miłe za­sko­cze­nie. Spra­wy bie­gły na­przód w pio­ru­nu­ją­cym tem­pie. Nie przy­pusz­cza­łem, że już kil­ka go­dzin po prze­bu­dze­niu opu­ści mnie sa­mot­ność i będę cie­szył się po­sia­da­niem żony.

Od­po­wie­dzie­li­śmy ostroż­ny­mi okla­ska­mi, jak­by nie wie­rząc, że Geo­r­ge mówi se­rio. Kie­dy usta­ły, za­brał głos Adam Cox. Zlu­stro­wał wszyst­kich z uwa­gą i bez­na­mięt­nie do­rzu­cił, sta­wia­jąc krop­kę nad i:

— Pra­gnę przy­po­mnieć, że ogło­sze­nie wy­ni­ków jest rów­no­znacz­ne z urzę­do­wym za­war­ciem mał­żeń­stwa. Nie je­ste­śmy na Zie­mi, ale da­le­ko w ko­smo­sie, dla­te­go nie prze­wi­du­je­my żad­nych tra­dy­cyj­nych ce­re­mo­nii i uro­czy­stych ob­rzę­dów, zło­tych ob­rą­czek i szam­pa­na. Nie bę­dzie­my się w to ba­wić i do łez wzru­szać krew­nych, bo ich tu nie ma. Trzy­ma­my się roz­wią­zań, któ­rych wy­ma­ga dys­cy­pli­na po­kła­do­wa.

Usły­sze­li­śmy pierw­sze tak­ty hym­nu Unii So­lar­nej. Po­tem wszyst­ko po­szło szyb­ko i gład­ko. Wy­świe­tli­ły się imio­na i na­zwi­ska osób sko­ja­rzo­nych przez kom­pu­ter. Nie mo­gli­śmy ode­rwać od nich oczu. Przez chwi­lę cha­otycz­nie tań­czy­ły po ekra­nie, jak­by wy­ni­ki były nie do koń­ca pew­ne, a po­tem znie­ru­cho­mia­ły na wy­zna­czo­nych im miej­scach, wią­żąc się w pary.

Onie­mia­łem z wra­że­nia i za­bi­ło mi moc­niej ser­ce, gdy po­ją­łem, kto mi przy­padł w udzia­le w tej nie­zwy­kłej ma­try­mo­nial­nej lo­te­rii. Klam­ka za­pa­dła. „Ja­sny gwint, Har­ry Mil­ler i Ro­se­ma­ry Haw­kins!” — wy­szep­ta­łem w my­ślach. — „Nie­moż­li­we! Ja i ona?” Nie mie­ści­ło mi się to w gło­wie. Nie za­słu­gi­wa­łem na tę roz­kosz­ną Afro­ame­ry­kan­kę.

Moje ci­che na­dzie­je, że tra­fi mi się skrom­niut­ka Lau­ra Tur­ner, speł­zły na ni­czym. Prze­gra­ły w kon­fron­ta­cji z nie­omyl­ny­mi pro­gra­ma­mi mó­zgu elek­tro­no­we­go. Kom­pu­ter mile mnie za­sko­czył, co wstrzą­snę­ło mną do głę­bi. Od­nio­słem wra­że­nie, że szep­ce mi za­chę­ca­ją­co do ucha: „Przy­ja­cie­lu, po­siądź się wy­żej!” Stał się na­gle kurą zno­szą­cą zło­te jaja.

Na prze­ślicz­ną Ro­se­ma­ry pra­wie wszy­scy moi ko­le­dzy mie­li chrap­kę, choć nie­ko­niecz­nie mu­sie­li się do tego przy­zna­wać. Zda­niem wie­lu z nich była naj­lep­szą par­tią na po­kła­dach. A przy­naj­mniej jed­ną z naj­lep­szych. Omi­ja­łem sze­ro­kim łu­kiem tę cud­ną ma­don­nę, świa­do­my tego, że na pew­no jej nie do­sta­nę i wy­da­wa­ło mi się, że mój pe­sy­mizm jest uza­sad­nio­ny. Nie po­wi­nie­nem był kar­mić się złu­dze­nia­mi i ośmie­szać przed ko­le­ga­mi. A tu na­gle…

Wy­ni­ki przy­ję­to ży­wio­ło­wy­mi okla­ska­mi. Pa­no­wał gwar i emo­cje się­ga­ły ze­ni­tu. Do ta­kie­go wy­bu­chu en­tu­zja­zmu ni­g­dy wcze­śniej nie do­szło na po­kła­dach De­mo­ste­ne­sa. Pod­nie­co­ne trium­fem ko­bie­ty za­ra­ża­ły swą ra­do­ścią. Za­czę­li­śmy po­wo­li pod­no­sić się z miejsc, więc moja wy­bran­ka zni­kła mi na mo­ment z oczu. Ro­zej­rza­łem się za nią z nie­po­ko­jem, oba­wia­jąc się, że gdzieś prze­pad­nie. Jed­nak nie za­mie­rza­ła kryć się przede mną. Przy­fru­nę­ła jak na skrzy­dłach i ze szczę­ściem na twa­rzy po­ło­ży­ła mi dłoń na ra­mie­niu.

— Hej! — rzu­ci­ła przy­jaź­nie, prze­ła­mu­jąc lody. Była cała w skow­ron­kach. — Tu je­steś, Har­ry?! To cu­dow­nie! My­ślę, że się cie­szysz, bo ja bar­dzo, to był strzał w dzie­siąt­kę, ten kom­pu­ter chy­ba czy­ta w na­szych my­ślach! —ob­wie­ści­ła, dzie­ląc się swo­ją ra­do­ścią.

Nie spo­dzie­wa­łem się tak en­tu­zja­stycz­ne­go po­wi­ta­nia i zdę­bia­łem z wra­że­nia. Z jej ro­ze­śmia­nych oczu wy­czy­ta­łem, że go­dzi się z za­ska­ku­ją­cym wer­dyk­tem mó­zgu elek­tro­no­we­go. Bez­a­pe­la­cyj­nie tra­fił w jej ocze­ki­wa­nia. Pa­so­wa­łem jej jak ulał i bez cie­nia wsty­du pcha­ła mi się do rąk. Nie mu­sia­łem za­bie­gać o jej wzglę­dy. Po­da­wa­ła mi sie­bie na tacy.

Z nie­do­wie­rza­niem ują­łem jej de­li­kat­ną dłoń. Owiał mnie pod­nie­ca­ją­cy za­pach dam­skich per­fum. Zdu­mie­wa­ją­ce, była moja! Do­sta­łem ją od kom­pu­te­ra. A co wię­cej, by­li­śmy już po ślu­bie.

Po­wścią­gli­wa Ro­se­ma­ry nie afi­szo­wa­ła się wcze­śniej ze swy­mi uczu­cia­mi, nie mia­łem więc po­ję­cia, że sta­no­wi­łem obiekt jej ci­chych wes­tchnień. I do­pie­ro te­raz — przy dźwię­ku fan­far — wy­rzu­ci­ła wszyst­kie kar­ty. Jej en­tu­zjazm i szcze­rość otwo­rzy­ły mi oczy. Jed­nak nie po­tra­fi­łem od­wza­jem­nić się rów­nym en­tu­zja­zmem. Nie na­dą­ża­łem za sza­lo­nym roz­wo­jem zda­rzeń. Jak na mój gust, to wszyst­ko dzia­ło się za szyb­ko. Kom­pu­ter wy­trą­cił mnie z rów­no­wa­gi i spra­wił, że na mo­ment zgłu­pia­łem. Czy gdzieś tu nie było ja­kie­goś haka? Czy po­kła­do­wy ja­sno­widz nie chciał za­grać mi na no­sie? A gdy­by tak za go­dzi­nę lub dwie chciał to od­wo­łać? Bo gdy­by tak się sta­ło, był­bym w krop­ce. Nie za­słu­gi­wa­łem na cios po­ni­żej pasa. Nie zniósł­bym tego po raz trze­ci. Prze­cież już dwie żony wy­sta­wi­ły mnie do wia­tru.

— Ja­sne, cie­szę się — ostroż­nie po­twier­dzi­łem, wciąż nie mo­gąc ukryć oszo­ło­mie­nia.

Chy­ba do­strze­gła moje wa­ha­nie i brak zde­cy­do­wa­nia.

— Har­ry, kla­wo, nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, że będę ci od­po­wia­dać — rzu­ci­ła z unie­sie­niem. Za­lot­nie zaj­rza­ła mi w oczy. — Nie wy­krę­cisz się. I nie mów, że nic do mnie nie czu­jesz. Du­rzy­łeś się we mnie. Ukrad­kiem się oglą­da­łeś, prze­cież to wi­dzia­łam, ko­bie­ty nie oszu­kasz.

Wy­da­wa­ło mi się, że tro­chę prze­sa­dza w oce­nie mych uczuć. Gó­ro­wa­łem nad nią wie­kiem i zwy­kle by­łem spo­koj­ny i opa­no­wa­ny. Dzie­li­ło nas ja­kieś pięt­na­ście lat. Ob­ją­łem jej wą­ską ki­bić, go­niąc wzro­kiem za Lau­rą. Nie chcia­ło mi się wie­rzyć. Do­sta­ła się Geo­r­ge’owi Wil­so­no­wi.

Wró­ci­łem wzro­kiem do mo­jej don­ny. Nie na­le­ża­ło kwe­stio­no­wać de­cy­zji kom­pu­te­ra. Wy­brał mi re­we­la­cyj­ną żonę i nie mia­łem pra­wa ka­pry­sić i gry­ma­sić, cu­do­wać i wy­dzi­wiać. Był­bym ostat­nim dur­niem, gdy­bym zlek­ce­wa­żył jego wer­dykt.

Przy­cią­gną­łem zmy­sło­wą Ro­se­ma­ry do sie­bie i z odro­bi­ną oba­wy zło­ży­łem na jej ustach de­li­kat­ny po­ca­łu­nek. O dzi­wo, czu­le go od­wza­jem­ni­ła, jak­by­śmy cho­dzi­li ze sobą od daw­na, byli za­rę­cze­ni i otu­le­ni bla­skiem księ­ży­ca pie­ści­li się na nie­jed­nej rand­ce. Po­tem przy­lgnę­ła do mnie ca­łym cia­łem, da­jąc mi do zro­zu­mie­nia, że do mnie na­le­ży. Gra­ła va ba­nque. Po­czu­łem na so­bie jej kształt­ne pier­si i ogar­nę­ło mnie roz­kosz­ne pod­nie­ce­nie. Ser­ce mi osza­la­ło. Za­czę­ło do mnie do­cie­rać, że to wszyst­ko dzie­je się na­praw­dę. Mo­głem pchać się z łap­ska­mi na jej pole kar­ne i nic mi za to nie gro­zi­ło. Nikt mi nie mógł tego za­bro­nić.

Jej tem­pe­ra­ment wziął górę i za­czę­li­śmy się na­mięt­nie ca­ło­wać. Wpi­ła się w moje usta i za­bra­kło mi na mo­ment tchu.

— Co ro­bi­my, mi­lut­ka? — w chwi­li prze­rwy szep­ną­łem jej do ucha, ule­ga­jąc na­stro­jo­wi chwi­li. Zaj­rza­łem w jej czar­ne oczy. — Bę­dzie­my cze­kać do póź­ne­go wie­czo­ra? Na noc po­ślub­ną?

— Nie mu­si­my — od­szep­nę­ła. Ener­gicz­nie mną się za­ję­ła, przej­mu­jąc ini­cja­ty­wę. Ści­snę­ła mi pal­ce. — Mo­że­my od razu pójść do mnie, Ca­sa­no­vo — za­pro­po­no­wa­ła bez wa­ha­nia, go­to­wa w łóż­ku po­twier­dzić to, co wy­czy­ta­łem z jej twa­rzy. — Za­sza­le­je­my! A po­tem wró­ci­my na ko­la­cję.

Z en­tu­zja­zmem po­cią­gnę­ła mnie za sobą. Cze­ka­ły mnie upoj­ne chwi­le z po­kła­do­wą gwiaz­dą. Pra­gnę­ła, by­śmy czym prę­dzej po­szli na ca­łe­go i przy­pie­czę­to­wa­li wy­bór kom­pu­te­ra. Na­le­ża­ło skon­su­mo­wać ten zwią­zek. Trzy­ma­jąc się za ręce jak para za­ko­cha­nych na­sto­lat­ków, po an­giel­sku wy­mknę­li­śmy się z sali kon­fe­ren­cyj­nej. Inni za­cho­wy­wa­li się po­dob­nie jak my. Za­czę­ło uby­wać par.

Uszczę­śli­wio­na Ro­se­ma­ry zdą­ży­ła jesz­cze rzu­cić do Emi­ly, z któ­rą dzie­li­ła dam­ską ka­bi­nę:

— Zaj­mu­je­my cha­tę!

Me­dycz­ka przy­zwa­la­ją­co ski­nę­ła gło­wą, do­my­śla­jąc się, o co jej cho­dzi. Też wy­gra­ła na lo­te­rii. Dum­nie sta­ła przy Ada­mie, do­wód­cy na­szej wy­pra­wy. I z pew­no­ścią nie było siły, któ­ra po­tra­fi­ła­by ją od nie­go ode­rwać.

Ca­ło­wa­li­śmy się co rusz po dro­dze i z lek­ką za­dysz­ką do­tar­li­śmy do upra­gnio­nej ka­ju­ty. Prze­nio­słem moją żonę przez próg, wy­da­wa­ła mi się lek­ka jak piór­ko, i od razu tra­fi­li­śmy na łóż­ko, z go­rącz­ko­wym po­śpie­chem od­da­jąc się po­win­no­ściom mał­żeń­skim. W oka­mgnie­niu ro­ze­bra­łem ją drżą­cy­mi z pod­nie­ce­nia rę­ka­mi. Ścią­gnę­ła ze mnie blu­zę i za­tra­ci­li­śmy się w sza­lo­nych piesz­czo­tach. Wbi­łem się w nią z nie­wy­obra­żal­ną roz­ko­szą i zdą­ży­ła tyl­ko raz krzyk­nąć, bo­wiem pra­wie na­tych­miast osią­gnę­li­śmy speł­nie­nie.

Wtu­li­łem gło­wę w jej pier­si, pra­gnąc, by ta chwi­la jesz­cze trwa­ła.

— Dzię­ki, Har­ry! — wy­szep­ta­ła, piesz­czo­tli­wie głasz­cząc mnie po po­licz­ku. A po­tem ci­cho do­da­ła z roz­ma­rze­niem w oczach: — Je­steś moim pierw­szym, wy­obraź so­bie!

Nie mia­łem po­wo­du, żeby jej nie wie­rzyć.