Hazardziści. Gra o życie - Beata Biały - ebook

Hazardziści. Gra o życie ebook

Beata Biały

0,0
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wstrząsająca historia o nałogu, który rujnuje życia całych rodzin. Kiedyś ktoś powiedział: jeżeli raz wejdziesz do kasyna, na pewno tam wrócisz. Nieważne, czy następnego dnia, czy za rok. To miejsce uzależnia. Hazard jest jak kula śnieżna, która spadając, wywołuje lawinę. Hazardzista nawet nie wie kiedy przegrywa dom, samochód, miłość, rodzinę, godność. I wciąż żyje iluzją, że pewnego dnia los się odmieni.

Hazardziści to zbiór przejmujących historii uzależnionych od hazardu mężczyzn, kobiet i dzieci, a także ich rodzin; zwierzenia krupierów, rozmowy ze znawcami gamingowego biznesu, a także z ekspertami – psychiatrami i terapeutami, zajmującymi się leczeniem uzależnień od hazardu.

Beata Biały – znana dziennikarka, psycholożka, autorka bestsellerowych książek Osiecka. Tego o mnie nie wiecie i Krzysztof Baranowski. Spowiedź kapitana. Teraz przygląda się życiu hazardzistów i wprowadza nas w dramatyczny świat uzależnienia od gry.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 338

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Beata Biały

HAZARDZIŚCI

Gra o życie

Redakcja: Hanna Trubicka

Korekta: Małgorzata Denys, Marta Stochmiałek

Skład i łamanie: Katarzyna Piątek

Projekt okładki: Joanna Strękowska

Ilustracja na okładce: Joanna Strękowska

Copyright © by Beata Biały

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXXI

Wydanie I

Warszawa MMXXI

ISBN: 978-83-280-8870-2

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Skład wersji elektronicznej: Michał Olewnik / Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.i Michał Latusek / Virtualo Sp. z o.o.

Czym jestem dzisiaj? Zerem.

Czym mogę być jutro?

Jutro mogę zmartwychwstać

i na nowo zacząć żyć!

Mogę odnaleźć w sobie człowieka

dopóki ten jeszcze nie zginął.

Fiodor Dostojewski, Gracz

Mojej kochanej siostrze Ewie - z miłością

Od autorki

Pochylał się nad ruletką, obstawiając w skupieniu pola. Sprawiał wrażenie stałego bywalca, kogoś, kto siada przy tym stole od lat. W palcach pięknych szczupłych dłoni obracał prostokątnymi żetonami, tak jakby mogło to wpłynąć na bieg interesującej go kulki w kolorze kości słoniowej. Postanowiłam jeszcze chwilę go poobserwować, by zobaczyć, jaki będzie finał jego gry. Miałam już plany na wieczór – służbowa impreza dla dziennikarzy, tyle że właśnie w tym kasynie. Wszystko tutaj było dla mnie nowe. Jak każdy otrzymałam oczywiście na powitanie garść żetonów, ale nie za bardzo sobie radziłam z grą, najwidoczniej nie mając tego dnia szczęścia. Szybko straciłam krążki, zostając z pustymi rękoma. Tymczasem gracze wokół mnie wyglądali na zadowolonych – poza obserwowanym przeze mnie mężczyzną. Przegrywał, a im gorzej mu szło, tym bardziej sprawiał wrażenie, jakby miał zaraz wpaść w obłęd. Nerwowo wyciągał z kieszeni kolejne pliki banknotów i rzucał je na stół. Palił papierosa za papierosem, a gra cały czas toczyła się nie po jego myśli. W pewnym momencie podeszła do niego śliczna młoda blondynka, położyła rękę na jego ramieniu i szepnęła mu coś do ucha. Odpowiedział jej słowem, które sprawiło, że uśmiech zniknął z jej twarzy. Dziewczyna odeszła, a on dalej przegrywał swoje tysiące. Był zrozpaczony, wyglądał, jakby nie miał już na nic nadziei. Ile stracił? Wszystko, co tego dnia miał przy sobie. „A więc tak wygląda hazard!”, pomyślałam. Wspomnienie tego mężczyzny prześladowało mnie później całe lata. Kiedyś zobaczyłam podobną desperację u znajomej, której mąż przegrał w pokera dom, samochód i oszczędności swojego życia. „Jak to możliwe?”, zadawałam sobie pytanie, przejęta. Uważałam go za przyzwoitego i rozsądnego mężczyznę. A tymczasem jego życie rozpadło się jednego dnia niczym domek z kart.

Nie potrafię grać w karty. Nie kupuję zdrapek. Nie czekam na kumulację Lotto. Jeszcze nie tak dawno nie wiedziałam o hazardzie niczego, teraz wiem prawie wszystko, a jest to wiedza przerażająca. Ktoś powiedział: jeżeli raz wejdziesz do kasyna, na pewno kiedyś tam wrócisz. Następnego dnia lub za rok, nieważne kiedy, ale wrócisz. To miejsce wciąga, nawet nie zauważasz jak i kiedy. Bo hazard jest jak kula śnieżna – początkowo niewielka, ale spadając, może wywołać lawinę. Hazardzista traci nie tylko dom, samochód, pieniądze, ale też miłość, rodzinę, przyjaciół, godność. „Zyskuje” natomiast wrogów, komorników, poczucie upokorzenia oraz straconego życia. To właśnie czeka hazardzistę – a nie wygrana i wielkie pieniądze.

Co właściwie sprawia, że kasyno przyciąga tylu ludzi na całym świecie – obietnica wygranej, potrzeba bycia kimś innym, niż się jest na co dzień, głód niezwykłych doświadczeń? Pracując nad książką, odkryłam, że nałogowy hazardzista wraca do kasyna nie dla kolejnej wygranej, ale dla samej gry. A nawet dla przegranej – bo odejść od stołu jest w stanie tylko wtedy, gdy spłucze się do cna. Zygmunt Freud pisał w swoim artykule Dostojewski i ojcobójstwo z 1928 roku, że „hazardzista odczuwa nieświadomą potrzebę przegranej. To przegrana wywołuje w nim poczucie winy, a co za tym idzie, potrzebę wymierzenia sobie kary”.

Postanowiłam napisać książkę o kasynach. Bardzo szybko przekonałam się jednak, że hazard jest wszędzie. Nie tylko w Las Vegas, ale też w spelunowatym saloniku, w którym stoi jednoręki bandyta, czy w sklepie na rogu, w którym możemy kupić zdrapkę czy kupon Lotto. Większość z nas nie widzi nic złego w kupieniu takiego kuponu czy obstawieniu kilku zakładów u bukmachera – zgodnie z badaniami CBOS-u w grach hazardowych bierze udział około 50 procent Polaków. Co więcej, Las Vegas można mieć dzisiaj na wyciągnięcie ręki. Dosłownie. W kasynach i zakładach bukmacherskich online – dostępnych w telefonie, na tablecie i na komputerze – można grać o każdej porze dnia i nocy. Grają wszyscy, a wielu szuka w ten sposób okazji do zarobienia wielkich pieniędzy. Zgodnie z oficjalnymi danymi około dwóch milionów Polaków jest uzależnionych od hazardu, ale prawdziwą liczbę trudno oszacować. Informacja, że rocznie wydajemy na hazard blisko dwadzieścia miliardów złotych, to także tylko część prawdy. Nikt nie policzył, ile pieniędzy przepływa przez kasyna internetowe i szarą strefę. Nikt nie wie, ile pieniędzy tracą nasze dzieci na gry na telefonie – z pozoru darmowe. Zasada pay to win, na której opiera się większość z nich, oznacza: „chcesz zwyciężyć, dokup dodatkową moc”. A przecież gra nie ma końca – zawsze jest do osiągnięcia kolejny poziom. Uzależnieni są już nie tylko dorośli, ale też dzieci. Hazard może wciągnąć każdego.

Hazard ma oczywiście długą historię, sięgającą starożytności. Cztery tysiące lat p.n.e. babilońscy żołnierze zakładali się o wyniki wyścigów konnych. W kości grywali Juliusz Cezar, Neron i Marek Antoniusz. Dostojewski napisał Gracza, żeby za honorarium spłacić swoje karciane długi. Hazard jest demokratyczny, dotyka wszystkich: mądrych i głupich, sławnych i zwykłych ludzi, bohaterów i tchórzy.

Dziękuję wszystkim, którzy pomogli mi przygotować tę książkę. Anonimowym Hazardzistom, ich rodzinom, zawodowym pokerzystom za szczere opowieści o życiu w cieniu nałogu. Krupierom i pracownikom kasyn za wpuszczenie mnie do największych polskich świątyń hazardu. Terapeutom za wyjaśnienie mechanizmów uzależnienia. Znawcom gamingowego biznesu za to, że uświadomili mi, jaką maszyną do zarabiania jest przemysł hazardowy.

Dziękuję mojemu synowi Wojtkowi – to on zwrócił mi uwagę na wszechobecność hazardu i na to, że specjaliści z branży IT nieustannie głowią się, jak tu złapać w swoją sieć nowych graczy, także tych najmłodszych. Dziękuję też pierwszej czytelniczce tej książki, mojej siostrze Ewie – za wszystko.

Zamiast wstępu

Kiedyś postawiłem u buka dziesięć złotych na jeden zakład i wygrałem sto tysięcy! Już szedłem do salonu kupować nowe auto, ale zanim się zdecydowałem na model, zagrałem jeszcze raz przez internet. Postanowiłem iść za ciosem i wygrać więcej. W kilka minut straciłem wszystko. Kto by pomyślał, że zdecydowany faworyt, najlepsza drużyna, przegra z jakąś podrzędną jednym punktem? Pierdolony nałóg! Myślę, że nie istnieje kwota, po której powiedziałbym „dość”. Suma, która sprawiłaby, że przestałbym grać, bo nie o pieniądze tu chodzi. Liczy się sama gra. Kilka miesięcy później przegrałem wszystkie pieniądze na ślub i wesele! Czterdzieści tysięcy. „Wynoś się! Nie chcę cię znać!”, krzyczała narzeczona, dusząc się od szlochu. Zadzwoniła do swojej mamy i do moich rodziców. Tata natychmiast wsiadł w auto i przyjechał. Zjawiła się też rodzina Madzi. „Uciekaj od niego”, przekonywali. Tata wyłożył na stół przegrane przeze mnie pieniądze, żeby doszło do ślubu. Znów udało się załagodzić sprawę.

Mam na imię Tomek i jestem nałogowym hazardzistą

Pamiętam, jak czekałam na autobus i paliłam papierosa. W telefonie miałam odpaloną aplikację bukmachera. Na tym przystanku w ciągu pięciu minut wygrałam osiemdziesiąt tysięcy złotych, a po kolejnych pięciu minutach nie miałam nic. Nie zdążyłam nawet wypalić kolejnego papierosa. Z uzależnieniem jest tak, jakby szło się w naprawdę delikatnym deszczu, który zupełnie niepostrzeżenie przemacza do suchej nitki. Pamiętam, kiedy wzięłam pierwszą pożyczkę, kiedy pierwszy raz przegrałam pieniądze, które były na coś przeznaczone. Nie wiem, kiedy to ewoluowało do momentu, w którym liczyła się już tylko gra. To nie stało się z dnia na dzień.

Mam na imię Ula i jestem hazardzistką

Nie da się cofnąć czasu, wymazać przeszłości ani zresetować mózgu. Nie chcę też zakłamywać rzeczywistości. I już nie wstydzę się o tym mówić. Nawet w pracy wszystko wiedzą. „Mój stary jest hazardzistą”, powiedziałem kiedyś przy jakiejś okazji. Pamiętam konsternację i zmieszanie kumpli. „Ale jak to? Co to znaczy?”, nie mogli uwierzyć. „Przejebał w Forexa milion czy nawet więcej”, wyjaśniłem. Oczywiście wolałbym powiedzieć: „Mój ojciec jest prezesem banku”, ale to nieprawda.

Mam na imię Bartek, jestem synem hazardzisty

Mam czterdzieści dziewięć lat i jestem bezdomna. Czasem myślę, że hazard był dla mnie ucieczką od rzeczywistości. Moje dzieci są autystyczne, żyją w swoich własnych światach. Ja też stworzyłam swój odrębny świat. Uciekałam z tego piekła, jakie mam każdego dnia. Uciekałam od świadomości, że moje dzieci nie wyzdrowieją. Nie mogłam już tego dłużej znieść. Chociaż nie, to chyba za proste wytłumaczenie, a ja niepotrzebnie szukam teraz winnych. Co więc pchało mnie do gry? Chęć wzbogacenia się? Jeśli nawet, to szybko zeszła na dalszy plan. Hazardzista gra dla emocji. Nie wyjdzie, dopóki nie skończy gry. A co to znaczy? Hazardzista nie wyjdzie, dopóki ma jakieś pieniądze. Nie odejdzie od maszyny. Pamiętam, jak wchodziłam i przegrywałam wszystko, co miałam, choć wiedziałam, że następnego dnia nie będę miała na chleb. Wychodziłam stamtąd i mówiłam: „Boże, jaka jestem głupia”. A pewnego dnia przemknęło mi przez głowę: „Boże, jaka jestem chora”. Gdy ktoś mnie pyta, co straciłam w życiu, odpowiadam: „Dziesięć lat”. Przegrałam dziesięć lat. Nieważne są pieniądze, mieszkanie, samochód. Ważny jest czas, który mogłam poświęcić bliskim, mężowi, dzieciom. I to jest dla mnie bardzo trudne, bo nie wiem, czy będę miała szansę to nadrobić.

Mam na imię Kasia i jestem hazardzistką

Pamiętam, jak wpadłam w nocy do kasyna, żeby wyciągnąć stamtąd mojego męża. Nie chcieli mnie wpuścić. „Jest pani nieodpowiednio ubrana”, usłyszałam. Byłam w dżinsach i adidasach, ale jak miałam wyglądać w środku nocy, kiedy dotarło do mnie, że Bogdan kolejną noc siedzi w kasynie i nie wyjdzie z niego, dopóki się nie spłucze. Myślałam tylko o tym, by nasza córka się nie obudziła, bo zaczęłaby płakać. Dostałam białej gorączki, wpadłam w furię, wiedziałam, że muszę tam wejść i odciągnąć go od stołu. Pchnęłam ochroniarza i pobiegłam na górę. Zrobiło się zamieszanie. Krzyczeli, że zakłócam spokój, że wezwą policję, szarpali się ze mną. „Wymagacie wieczorowej sukni, a upijacie ludzi, żeby się staczali na dno? To ja wezwę policję!”, krzyczałam, upokorzona. Byłam lekarzem, tymczasem szarpałam się z ochroniarzami i wyciągałam z kasyna męża hazardzistę. W głębi sali zobaczyłam Bogdana. Błagałam go na kolanach, żeby przestał grać. Był kompletnie pijany. Wiedziałam, że nie mogę się awanturować, bo mnie spierze, więc poczekałam, aż przegra ostatnie pieniądze.

Mam na imię Regina, jestem żoną hazardzisty

Przychodzi taki etap, że już nie marzysz o wygranej. Marzysz o tym, żeby wejść i wszystko przegrać. W przeciwnym razie będziesz się mordował. Pamiętam, jak siedziałam kiedyś w salonie o drugiej w nocy, wciąż wygrywałam i nie mogłam odejść od stołu. Modliłam się, żeby przegrać. Bo hazardzista odejdzie od stołu tylko wtedy, kiedy zgra się do zera. Wychodzisz z kasyna dopiero, gdy zostaniesz zgnojona.

Mam na imię Asia i jestem hazardzistką

„Pani dziecko jest hazardzistą”, powiedziała kategorycznym, suchym tonem pani psychiatra. Struchlałam. Kiedy usłyszałam te słowa, myślałam, że ktoś jeszcze jest poza mną w gabinecie, a lekarka nie mówi do mnie, tylko do kogoś siedzącego za mną. Przecież Kamil miał jedenaście lat! „Hazardzista? To niemożliwe!”, myślałam. Zupełnie jakbym usłyszała: „Pani dziecko jest narkomanem”. Wydawało mi się to nieprawdopodobne, a jednocześnie przerażające. Potem wytłumaczyła mi, że wprawdzie uzależnienie od gier nie jest jeszcze uzależnieniem od hazardu, ale jeśli nad nim nie zapanujemy, może się w nie zmienić.

Mam na imię Anka, jestem mamą jedenastoletniego Kamila uzależnionego od gier internetowych

Ojciec miał tylko jeden priorytet – zapłacić za telefon. Bez niego nie mógł grać. „To całe moje życie na emeryturze”, płakał, kiedy zapytałam go, dlaczego to robi. Czułam złość. Na niego, na siebie, na siostrę, na cały świat. „Jak mogłeś wkręcić się w hazard? Zawsze byłeś taki rozważny!”, krzyczałam. Płakał. Przepraszał, że przegrał mieszkanie, które miał zostawić nam w spadku.

Mam na imię Dorota, jestem córką hazardzisty

Jeszcze dziś, przejeżdżając ulicami miast i miejscowości, mijając przydrożne budynki, widzę głównie salony gier. Mój wzrok przyciągają rozświetlone, migające napisy, które wdzierają się do mózgu. Zostawiłem w takich salonach majątek, ale już od dawna wiem, że to nie przegrane pieniądze są największym problemem, dlatego dzisiaj moja skłonność do popadania w długi właściwie mnie śmieszy. Nieraz zastanawiałem się, dlaczego w porę nie przerwałem bezsensownej gry, tylko grałem dalej, tracąc kolejne pieniądze. Odpowiedź jest jedna: nie miałem hamulca, nie potrafiłem przyznać się do tego, że mam problem, i nie potrafiłem powiedzieć sobie „stop”.

Mam na imię Dawid i od dwunastu lat jestem nałogowym hazardzistą

Kiedyś pojechałam na zjazd leczenia hazardu do Amsterdamu. Poprzedniego wieczoru był koncert Jarre’a i zaspałam na zajęcia. Na szczęście miałam być tylko słuchaczem. Z pośpiechu pomyliłam sale – zamiast wejść do sali A, poszłam do sali B. Założyłam słuchawki, siedzę i słucham. Patrzę, koło mnie siedzi tęgi pan, ma teczkę z napisem „Psychology”. I zaczął się pierwszy referat. Jak mała dziewczynka, z wypiekami na twarzy, wysłuchałam wszystkich referatów do godziny czternastej, mimo że byłam po nieprzespanej nocy. Najlepsi psycholodzy, najlepsi trenerzy i terapeuci świata mówili, jak zmusić ciebie i mnie, żebyśmy grały. Jak wprowadzić nas do gry. Za pomocą jakich technik nami manipulować. Myślałam, że śnię. Przyjechałam na sesje lekarskie, terapeutyczne, by wysłuchać referatów o tym, jak leczyć hazardzistów, a za ścianą działo się coś takiego. Okazało się, że tęgi pan był właścicielem kasyna na Malajach, a słuchacze uczyli się, co mogą zrobić, żebyś po przekroczeniu progu kasyna ciągle do niego wracał. Kasyna miały być jak produkty w reklamach: dźwięk, zapach, kolory, sposób ustawienia wyposażenia – wszystko to miało działać na różne nasze zmysły. Była cała prezentacja na ten temat. Słuchałam jak zaczarowana i nie mogłam uwierzyć w to, co się dzieje. Myślałam: „Przyszły czasy, w których firmy chcą doprowadzić do tego, byśmy zagrali się na śmierć. I nad tym pracuje masa fachowców, niestety też z mojej branży”. 

Dr Lubomira Szawdyn, psychiatra, specjalistka od uzależnień

Rozdział 1. Spowiedź hazardzisty

Przegrałem życie

Aniu, ścielę się u twoich stóp i całuję je. Wiem, że masz absolutne prawo pogardzać mną, a więc i pomyśleć: „Nigdy nie przestanie grać!”. Nie wiem, na co mam ci przysiąc, że grać już nie będę! Przecież tyle razy ci to obiecywałem i nigdy słowa nie dotrzymałem. Lecz, aniele mój, zrozum: przecież wiem, że czeka cię niechybna śmierć, gdybym znów przegrał! Zupełnie jeszcze nie oszalałem! Przecież świadom jestem, że i sam wówczas zginę. Nigdy więcej nie będę grać, nie będę, i natychmiast przyjadę. Uwierz! Uwierz mi po raz ostatni, a nie zawiedziesz się. 

Fiodor Dostojewski, Listy do żony1

Piotr, lat czterdzieści siedem, grał czternaście, nie gra od roku

Zajęła mi cztery lata. Droga stamtąd tutaj. Od wielkiego bogactwa do skrajnej biedy. Miałem wszystko: dobrze prosperującą firmę, dom w Konstancinie, dom na Mazurach, jacht, kije golfowe, pokaźną sumę na koncie, wspaniałą żonę, dwójkę cudownych dzieci, przyjaciół. Dzisiaj nie mam nic. Żona odeszła, dzieci nie chcą mnie znać, a ja mieszkam w wynajętej kawalerce na Pradze i pracuję na budowie. Mam na imię Piotr i jestem nałogowym hazardzistą.

Ten świat mnie urzekł

Gdyby można było cofnąć czas i wrócić do chwili, kiedy podjęło się najgorszą życiową decyzję… Nie wiem, czy jest jeden moment, w którym z osoby odnoszącej sukces człowiek staje się życiowym bankrutem. Wcześniej nie grałem nawet w totolotka. Mój dziadek zawsze powtarzał: „Jak się nie napracujesz, to nie zarobisz” i „Pieniądze, które łatwo przyszły, łatwo pójdą”. Z domu wyniosłem etos pracy i szacunek do pieniędzy. Od ojca uczyłem się, jak je zarabiać i pomnażać. Miał fermę lisów pod Warszawą w czasach, kiedy futro z lisa było synonimem luksusu. Nieco później założył własną pracownię kuśnierską, a jego produkty trafiały na rynki całego świata. Kiedy przyszło załamanie futrzarskiego biznesu, postawił na jabłka. Mieliśmy ponad sto hektarów sadów, a ojciec rozszerzył działalność o produkcję soków. Miał głowę do interesów, nie bał się ryzyka i był tytanem pracy. Pamiętam, jak wychodził z domu o świcie, a wracał późnym wieczorem. Czasem nocą jechał na fermę, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku, albo razem z pracownikami zbierał jabłka. Od dziecka mu pomagałem i dzięki niemu nauczyłem się dyscypliny. Przydała się, kiedy poszedłem na studia. Wybrałem ekonomię, miała pomóc mi w pracy. W Warszawie poczułem się gorszy od innych. Chłopak z podwarszawskiej wsi, mniej elokwentny, mniej oczytany, gorzej ubrany. A jednak miałem nad kumplami jedną przewagę – ojciec kupił mi golfa, żebym mógł swobodnie przemieszczać się po stolicy i szybciej przyjeżdżał na weekendy do domu, gdzie czekała na mnie robota. Jedynie zimą, kiedy było mniej pracy, zostawałem w akademiku i wtedy graliśmy z kolegami w karty. To właśnie na studiach nauczyłem się grać w pokera, chyba na czwartym roku. Najpierw grałem dla przyjemności, z czasem pojawiły się drobne stawki. Zawsze wygrywałem. Dla zabawy. Zdobyłem uznanie. Nabrałem miejskiego sznytu. Zacząłem modnie się ubierać, zyskałem powodzenie u dziewczyn. Wreszcie byłem kimś, już nie tylko zwykłym chłopakiem z wioski. Tak naprawdę chyba nigdy nie wyleczyłem się z kompleksu chłopaka z prowincji. Może właśnie dlatego trafiłem do kasyna? Kojarzyło mi się z luksusem. Miałem swoją firmę spedycyjną, właśnie podpisałem kolejny duży kontrakt z Rosją, postanowiliśmy to z naszymi nowymi partnerami uczcić. Żona przyzwyczaiła się, że moje spotkania trwają niekiedy do rana, ale przynajmniej zawsze są z nich później pieniądze. Rosjanie zatrzymali się w Marriotcie, tam spotkaliśmy się na kolacji. Jeden z nich okazał się amatorem ruletki. „To może kasyno?”, zaproponował. Nie trzeba mnie było długo namawiać. „Czemu nie? Kto nie chce być jak James Bond?”, zażartowałem. Miałem trzydzieści dwa lata i wydawało mi się, że świat leży u moich stóp. Żona nie musiała pracować, żyła w luksusie, zajmując się domem i dziećmi. Kiedy ją poznałem, obiecałem jej szczęśliwe życie, dostatek i to, że nigdy nie będzie musiała się o nic martwić. Dotrzymałem słowa.

Kontrola to złudzenie

Może gdybym tamtego wieczoru nie wygrał, wszystko potoczyłoby się inaczej. Pamiętam to doskonale – poczułem się jak w innym świecie: nienagannie ubrani mężczyźni, eleganckie kobiety, zapach dobrych perfum mieszał się z zapachem alkoholu, tytoniowego dymu i pieniędzy. Słychać było szelest banknotów, dźwięk zbieranych żetonów i kręcącego się koła ruletki. Obserwowałem skupionych graczy przy stołach. Usiedliśmy przy ruletce, śliczna i miła kelnerka podała drinki. Borys szybko objaśnił zasady. Patrzyłem na czarne i czerwone pola na obrzeżu koła, jedno zielone z zerem przykuwało uwagę. „Jak postawisz tylko na jeden numer, wygrasz trzydziestopięciokrotność”, szepnął mi do ucha. Nie wiedziałem, że szansa wygranej jest jednak znacznie niższa. Skusiła mnie wizja zysku. Tamtej nocy, gdy wymieniłem dwa tysiące złotych na żetony, wydałem na siebie wyrok. Postawiłem na numer 32 – mój wiek. Krupierka zakręciła kołem: raz, dwa, trzy i koło zatrzymało się. Wygrałem siedemdziesiąt tysięcy! To były najszybciej zdobyte pieniądze w moim życiu. „Masz szczęście w grze”, skomentowali moi partnerzy, „trzeba się ciebie trzymać”. Zacząłem wpadać do kasyna. Odstresowywało mnie, dawało poczucie luksusowego życia, a poza tym zwykle wychodziłem z wygraną. Drobne przegrane mnie nie zniechęcały. Wtedy jeszcze miałem zasadę, że na jedno wejście przeznaczam dwa tysiące. „Tyle mogę zapłacić za miły wieczór”, myślałem. W końcu za wszystko trzeba płacić: za wyjazd na wakacje, za kolację w restauracji. Dlaczego wieczór w kasynie miałby być za darmo? Tym bardziej że ten świat mnie urzekł. W ciągu pierwszych trzech lat w kasynie wygrałem dobry milion. To uśpiło moją czujność, ale też wtedy jeszcze miałem nad wszystkim kontrolę. Albo tak mi się wydawało.

Nagle szczęście się odwróciło

Trudno uwierzyć w to, że jednego dnia szczęście może się odwrócić. A jednak – pewnego razu przegrałem w trzy minuty sto pięćdziesiąt tysięcy. To była moja pierwsza większa przegrana. Nie największa. Każdego roku moją szczęśliwą liczbą był mój aktualny wiek. Ale 35 akurat nie działało. Postanowiłem wrócić do 34, 33, potem 32, od którego wszystko się zaczęło. Nic. Zacząłem obstawiać inne zakłady: splita, strita… Bez efektów. Obsługa kasyna zrobiła się nagle milsza. Pojawiały się drobne wygrane, jednak najczęściej byłem na minusie. Tymczasem wygrane kazały mi próbować na nowo. Może gdybym przegrywał notorycznie… Chociaż nie, przegrane też mnie napędzały – musiałem się w końcu odegrać. Po serii przegranych miała nadejść wielka wygrana, tak uważałem. To już było uzależnienie, nie chodziło o wygraną, ale o emocje, o tę nagłą adrenalinę, której poziom podnosił się, gdy siedziałem przy hazardowym stole. Nie przeszkadzało mi, że tracę coraz większe sumy. Pojawiła się wtedy jeszcze silniejsza potrzeba rewanżu. I wiara, że w końcu los się odwróci. Hazard potrafi namieszać. Wygrana każe grać dalej, przegrana każe się odegrać. Zdałem sobie sprawę, że jestem jak chomik w kołowrotku, który pędzi przed siebie na oślep. Praca przestała być celem, stała się środkiem – zarabiałem dzięki niej pieniądze, które mogłem przepuszczać w kasynie.

Przechytrzyć ruletkę?

Mimo wszystko nie poddawałem się. Postanowiłem poznać systemy, słyszałem o kilku, które gwarantują wygraną. Skoro nie mogłem już liczyć na szczęście, musiałem podejść do tego na chłodno. Gdy myślę o tym dziś, z perspektywy czasu, naprawdę nie potrafię wytłumaczyć, co się ze mną działo. Przecież mam dyplom magistra ekonomii w kieszeni, zakładałem własne firmy... „Ja stosuję strategię Martingale’a”, powiedział mi zaprzyjaźniony gracz. „Trzeba podwajać po każdej przegranej, tak żeby pierwsza wygrana odegrała wszystkie poprzednie straty i jeszcze pozwoliła zarobić sumę równą pierwszemu zakładowi”. Podwajałem, podwajałem, ale ta cholerna liczba 32 nie padała. Musiałem sięgać po kartę kredytową, żeby mieć na grę. Do kasyna przychodziłem coraz częściej, na coraz dłużej, noce spędzając w pokoju hotelowym, który gracze VIP mają w pakiecie. Kasyno dobrze traktuje gości, którzy przegrywają. Im więcej traciłem, tym więcej grałem. Błędne koło. Ktoś powiedział, że w ruletce w końcu zawsze się przegrywa. Nie istnieje żaden system gwarantujący wygraną. Jako ekonomista powinienem był to wiedzieć. To proste: szansa na to, że kulka zatrzyma się na liczbie, którą obstawiłeś, wynosi 1 do 37. To i tak lepiej niż w Lotto, gdzie prawdopodobieństwo wygrania szóstki wynosi 1 do 13 983 816, ale w gruncie rzeczy sprawa jest podobna. Nie masz żadnego wpływu na wynik, zdajesz się na ślepy los. Ten się ode mnie odwrócił. Po pięciu latach, kiedy miałem wyczyszczone konto i przestraszoną żonę, wiedziałem to już na pewno. „A może poker?”, pomyślałem któregoś dnia. Tu przynajmniej wszystko zależy ode mnie, to ja ustawiam strategie, obserwuję graczy i rozpoznaję, kiedy blefują. Potrafiłem czytać ludzi, wygrywałem w pokera na studiach. „Stawki były mniejsze, ale jakie to ma znaczenie?”, pomyślałem. Dziś wiem, że ma duże. Kiedy musisz wygrać, emocje są zupełnie inne. Chyba wtedy właśnie zaczął się mój upadek. Początkowo łatwo było ukryć straty. Nawet jeśli przegrałem pięćdziesiąt czy sto tysięcy, zaraz na konto wpływały pieniądze od biznesowych partnerów. W końcu żona połączyła fakty: moją nieobecność w nocy i mniejsze pieniądze w domu – już ich nie przybywało jak kiedyś. Pomyślała, że mam kochankę. Wynajęła detektywa i to od niego dowiedziała się, że noce spędzam w kasynie. Kazała mi się spakować i wyprowadzić. Nie mogłem jej stracić. To było tuż przed moimi czterdziestymi urodzinami. Obiecałem, że z tym skończę, że się zmienię, że straciłem kontrolę, ale że teraz zrobię wszystko, by nie stracić tego, co najważniejsze – rodziny. Wtedy wydawało mi się, że to wystarczy, by zerwać z nałogiem. Wieczorem wracałem do domu, więcej czasu spędzaliśmy z dziećmi albo wychodziliśmy do przyjaciół czy do kina. Było jak dawniej. Na urodziny dostałem od żony zegarek – najnowszego rolexa. „Żeby odmierzał ci tylko szczęśliwe godziny”, powiedziała. Miała na myśli moje nowe życie, bez grania. Ja także tego chciałem, ale pierwsza myśl, z jaką budziłem się rano, była: „Chcę zagrać”. Poker i ruletka śniły mi się po nocach. Wytrzymałem miesiąc.

Trzeba sięgnąć dna

Dlaczego wróciłem do kasyna? Nie wiem. Czy potrzebowałem tych emocji, tego ryzyka, którego nie miałem w codziennym życiu? A może potrzebowałem przegranej? Uczucia, kiedy jest się całkiem spłukanym, kiedy nie ma się wyjścia i musi się odejść od stołu. Ktoś powiedział kiedyś, że trzeba sięgnąć dna, żeby móc się od niego odbić. Przekonałem się, że na jednym sięganiu dna się nie kończy. Pierwszy upadek zaliczyłem, gdy poszedłem na terapię. To był warunek, który postawiła mi żona, gdy poprosiłem o drugą szansę. Dostałem do wypełnienia ankiety; na ich podstawie stwierdzono, że jestem uzależniony. Terapeuta od razu powiedział, że będzie trudno, bo oprócz pieniędzy jeszcze nic istotnego nie straciłem. Choć jego zdaniem byłem na dobrej drodze. Na mityngu poznałem ludzi uzależnionych od hazardu. „Co ja tutaj robię?”, zadawałem sobie pytanie. Obok mnie siedzieli życiowi bankruci, hazardowe rozbitki, w spirali zadłużenia, po stracie domów, rodzin, prac. Jeden z nich spał na dworcu. I razem z nimi – ja. Wybranek losu, od którego szczęście tylko na chwilę się odwróciło. Oni nie potrafili rzucić hazardu, ja – jeżeli tylko naprawdę zechcę – nie będę miał z tym problemu. Naprawdę w to wierzyłem.

Więcej niż raz

Na terapię wracałem kilka razy. Po każdej lądowałem z powrotem w kasynie. Nałóg był silniejszy. Po raz kolejny sięgnąłem dna, gdy okazało się, że muszę sprzedać jacht. Nie powiedziałem żonie, bałem się. Ale widziała, co się dzieje. Pewnego dnia zażądała rozwodu, podziału majątku i alimentów na siebie i dzieci. Nie było odwrotu. Nie chciała ze mną rozmawiać. Ona z dziećmi została w domu w Konstancinie, ja wyniosłem się na Mazury. To był cios. Wtedy jeszcze myślałem, że uda mi się ją odzyskać, że zatęskni, znowu wybaczy. Tak się nie stało, dostałem pozew rozwodowy. Piłem tydzień, drugi, trzeci. W końcu uznałem, że tylko kasyno może mi pomóc. Kiedy grasz, zapominasz o wszystkim, jesteś jak w amoku. Ukojenie daje ci nie tylko wygrana, ale również przegrana. Bo coś wreszcie czujesz. Tylko czy na pewno? Dziś myślę, że czułem jedynie to, że muszę iść do kasyna. Miałem w nosie żonę, dzieci, firmę, która była już na skraju upadku. I w końcu wszystko to straciłem. Stałem się życiowym bankrutem. Zalegałem u kontrahentów, z podatkami, a nawet w ZUS-ie. Płaciłem jeszcze pracownikom, ale to też miało się za chwilę skończyć. Już nie wychodziłem z kasyna. Trudno w to uwierzyć? A w to, że w jedną noc można stracić pół miliona? Przy stole nie potrafisz powiedzieć „stop”. W hazardzie to jest tak, że niezależnie, czy postawisz dziesięć, czy sto tysięcy, zawsze w końcu wydasz wszystko. Byłem spłukany. Ostatnią rzeczą, jaką postawiłem, był rolex – prezent od żony. Potem zostałem bez niczego. Miałem tak dużo niespłaconych kredytów, że banki nie chciały mi udzielać nowych. Zaczęły się pożyczki od rodziny i znajomych. Mówiłem, że muszę pilnie spłacić jakiś dług albo że trafił się właśnie biznes, dzięki któremu wrócę na szczyt. Mówi się, że hazardzista jest najlepszym kłamcą na świecie. I to jest prawda. Kłamie z taką łatwością, z jaką oddycha. W końcu nie wierzył mi już nawet mój ojciec. Wiedział, na co idą pieniądze. „Więcej na mnie nie licz”, powiedział któregoś ranka, kiedy przyjechałem po pożyczkę, bo musiałem oddać człowiekowi „z miasta”. „Oni się nie patyczkują. Pomóż ostatni raz, jeśli nie chcesz stracić syna”, błagałem ze łzami w oczach. „Ja już nie mam syna”, odpowiedział i zamknął drzwi. Zaczęły się „chwilówki”. Pożyczałem sto tysięcy, następnego dnia musiałem oddać sto dziesięć. Długi rosły w ogromnym tempie, straciłem już nad tym wszystkim kontrolę. Byłem u kresu sił. Kiedyś wyszedłem pijany z kasyna nad ranem, była zima, a ja miałem na sobie tylko koszulę i spodnie. Marynarka i płaszcz zostały chyba w środku. Usnąłem na przystanku. Nie wiem, jak to się stało, ale obudziłem się w domu siostry. Leżałem u niej na kanapie w zaszczanych spodniach i brudnej koszuli. Czułem, że nie chcę dłużej żyć. „Ostatni raz”, powiedziała siostra, uregulowała moje najpilniejsze zobowiązania i kazała mi iść na terapię.

W końcu cię zabije

Poszedłem na mityng otwarty. Byli tam tacy jak ja, opowiadali swoje historie. Dumni z tego, że nie grają od ośmiu lat, ośmiu miesięcy czy ośmiu tygodni. Wydali mi się tacy nieprawdziwi. Jakby byli z jakiejś sekty. Uśmiechali się tak nieszczerze. Już miałem wyjść, gdy jeden z nich opowiedział o swoich powrotach do nałogu. O tym okropnym pragnieniu, żeby pójść i chociaż dotknąć klamki kasyna. Wtedy zrozumiałem, że to się nigdy nie skończy. Z hazardu nie da się wyleczyć. Jest jak śmiertelna choroba. Po raz kolejny sięgnąłem dna, gdy musiałem oddać bankowi zastawiony dom na Mazurach. Siostra już nie chciała mnie ratować. „Za dużo czasu, emocji i pieniędzy na ciebie straciłam”, powiedziała. Zostałem bez dachu nad głową. Chyba wtedy się obudziłem. Nie miałem nic. Nagle znalazłem się w wynajętej, zatęchłej kawalerce na warszawskiej Pradze. Zupełnie sam. Gdy ktoś dziś zapyta mnie, co zabrał mi hazard, odpowiem: normalne życie. Nie pieniądze, nie dom, nie firmę, ale rodzinę, przyjaciół, zaufanie najbliższych. Tego nigdy nie odzyskam. Nie gram od roku, ale nie wiem, czy któregoś dnia tam nie wrócę.

Tym razem wygram

Mam przeczucie, że nie może być inaczej! Mam teraz piętnaście luidorów, a już zaczynałem z piętnastoma luidorami! Jeżeli zacząć ostrożnie… Czyż ja nie rozumiem, że jestem zgubionym człowiekiem? Ale czyżbym nie mógł zmartwychwstać? Tak! Trzeba tylko raz w życiu być uważnym i cierpliwym. W ciągu godziny mogę zmienić swój los!

Fiodor Dostojewski, Gracz2

Tomek, lat trzydzieści sześć, grał dwanaście lat, nie gra od półtora roku

Pamiętam, jak postawiłem u buka dziesięć złotych na jeden zakład, a wygrałem sto tysięcy! Już szedłem do salonu kupować nowe auto, ale zanim się zdecydowałem na model, zagrałem jeszcze raz przez internet. Postanowiłem iść za ciosem i wygrać więcej. W kilka minut straciłem wszystko. Kto by pomyślał, że zdecydowany faworyt, najlepsza drużyna, przegra z jakąś podrzędną jednym punktem? Pierdolony nałóg! Myślę, że nie istnieje kwota, po której powiedziałbym: dość. Suma, która sprawiłaby, że przestałbym grać. Bo nie o pieniądze tu chodzi. Liczy się sama gra.

W cieniu ojca

Urodziłem się w małej wiosce w Opolskiem. Kiedy miałem osiemnaście lat, całą rodziną przeprowadziliśmy się do Gliwic. Tata, choć pochodził ze wsi, z licznej rodziny, bo miał siedmioro braci, osiągnął wiele. Śmieję się, że z zawodu był dyrektorem. Zaraz po studiach został kierownikiem w hucie i już tak zostało. Dziś jest na emeryturze, ale zawsze mówiłem na niego „łebski Harry” i byłem z niego dumny. Mama też jest inżynierem, poznali się na studiach. Tata wybudował dom, zarabiał duże pieniądze, zapewnił nam wygodne życie. Mógłbym powiedzieć, że niczego mi nie brakowało, gdyby nie to, że brakowało mi jego. Wciąż był w pracy. Brakowało mi męskich rozmów, wspólnych zajęć. Nie chcę oskarżać, bo nie tędy droga. Nie twierdzę, że to właśnie przez to zostałem hazardzistą. To byłoby za proste. Mogę powiedzieć z całą pewnością, że zawsze czułem się gorszy. Może dlatego, że urodziłem się z lekkim lewostronnym porażeniem mózgowym. Było ryzyko, że spędzę życie na wózku, ale dzięki ciężkiej pracy rodziców dziś funkcjonuję normalnie. Przez dziesięć lat wozili mnie do najlepszych krakowskich i warszawskich specjalistów. Za młodu nie przejmowałem się swoją chorobą, zacząłem zauważać swój defekt w okresie dojrzewania, przeszkadzało mi to, że pociągam delikatnie lewą nogą. Zamknąłem się wtedy w sobie. Miałem pretensje do Pana Boga, do rodziców. Ograniczało mnie coraz więcej rzeczy. Kiedyś poszedłem na basen, chciałem nauczyć się pływać, ale gdy okazało się, że ośmiolatka pływa szybciej ode mnie, odpuściłem. Dziś myślę, że to się jakoś z tym wszystkim wiąże. Nie nauczyłem się przegrywać. Zazdrościłem starszej o cztery lata siostrze, że rodzice dawali jej dużo wolności. Ja byłem chowany pod kloszem. Mama bała się o każdy mój krok – żebym się nie przewrócił, nie potknął, nie połamał. I choć koledzy mnie lubili, a dziewczynom się podobałem, sam uważałem siebie za gorszego od innych. Wiedziałem też, że nigdy nie będę w stanie dorównać ojcu. Studiowałem w sumie przez dziesięć lat, byłem na różnych kierunkach i różnych uczelniach, ale niczego nie skończyłem. Miałem poczucie, że jestem w rodzinie czarną owcą. I choć rodzice nigdy mi tego nie mówili, miałem poczucie, że ich zawiodłem.

Życie na adrenalinie

To był 2006 rok. Mistrzostwa świata w piłce nożnej. Zaczął się szał obstawiania meczów. Przypomniało mi się, jak kumple ze studiów obstawiali wyniki. Po drodze z uczelni do akademików były zakłady bukmacherskie, wpadali tam, żeby postawić niewielkie kwoty. Nie zwracałem na to początkowo uwagi, ale wtedy cała Polska żyła mistrzostwami, a ja znałem się trochę na piłce, więc postanowiłem w końcu spróbować. Podobało mi się, że nie zdaję się na ślepy los, szczęśliwy traf, dobrą passę. Mogłem wszystko wcześniej przeanalizować, przemyśleć, przekalkulować szanse obu drużyn. Gdy dobrze obstawisz, masz poczucie, że to zasługa twojej wiedzy, przeprowadzonej przez ciebie rzetelnej analizy, a nie samego tylko losu. To dowartościowuje. Pierwszy mecz obstawiłem za dwa złote. Od razu pojawiła się myśl: muszę wygrać. Z wypiekami na twarzy czekałem na koniec meczu. Żadne dziewięćdziesiąt minut mojego życia nie dostarczyło mi takich emocji. Przegrałem. Ktoś by stwierdził: „No, dobra, to tylko dwa złote”, a ja pomyślałem natychmiast: „Nie dałem rady”. I stwierdziłem, że muszę spróbować jeszcze raz. Nie mogłem pogodzić się z kolejnymi porażkami. Moje ego cierpiało. „Taki znawca i za każdym razem pudło?”, myślałem, czując coraz większą potrzebę postawienia jeszcze raz. I nagle: bingo! To takie miłe uczucie, kiedy wreszcie wygrywasz. Najbardziej podobała mi się adrenalina, która pojawiła się, gdy czekałem na wynik. Potem przerzuciłem się na zakłady bukmacherskie w internecie. Grałem w co popadnie. Piłka nożna w Afryce, koszykówka w Azji, baseball na Ukrainie, hokej w Portugalii. Obstawiałem co tylko się da, nie mając pojęcia ani o dyscyplinie, ani o drużynach. Zacząłem czytać, wertować strony ze statystykami, gdzie jakaś kontuzja, kto ma silniejszy skład. Czytałem też fora, na których ludzie wypowiadają się na ten temat. To było ciągłe śledzenie i analizowanie. W czasach internetu to łatwe. Przez całą dobę wciąż ktoś gdzieś w coś gra. Potrzebujesz jedynie telefonu lub komputera, by obstawić wynik. Zdarzało się, że siedziałem po piętnaście, dwadzieścia godzin i obstawiałem zakłady. Bez przerwy szukałem nowych meczów. Żyłem tym dwadzieścia cztery godziny na dobę. Potrafiłem wstać o drugiej w nocy, bo akurat na drugiej półkuli świata był mecz i musiałem obejrzeć. Uzależniłem się od tych emocji, od adrenaliny. Nie myślałem o niczym innym.

W sieci kłamstw

Miałem cztery różne profile i polokowane pieniądze. Bo na początku musisz wpłacić tak zwane wpisowe. To niewielkie kwoty, czterdzieści, czasem pięćdziesiąt złotych. Ale potem, kiedy kilka razy obrócisz gotówką, nawet jeśli przegrasz, a może właśnie wtedy, dostajesz od nich bonus – na przykład dwieście złotych. I znowu masz na grę. Superbonus. To jest takie nabieranie, żebyś się wkręcił. Ale działa. Zaczynasz myśleć: założę jedno konto, potem drugie, trzecie… Z każdego dostanę bonus – życie jest piękne. Czasem trafiały mi się wysokie wygrane – kilkadziesiąt tysięcy, ale były też takie przegrane. Brałem kredyty, banki bardzo łatwo udzielały mi pożyczek, tyle że po pewnym czasie zacząłem mieć kłopoty z ich spłacaniem, a długi rosły. Pierwszy kredyt był na trzydzieści tysięcy. Pewnie wziąłbym i na trzysta, gdybym miał odpowiednią zdolność kredytową. Ponieważ pierwszy miesiąc był bez odsetek, wymyśliłem system: po miesiącu zwracam trzydzieści tysięcy. Miałem takie okresy, że w grze podwajałem tę kwotę, wtedy szedłem do banku i wpłacałem wygraną. A potem, gdy przegrywałem, znów brałem kredyt. I tak w kółko. Historia mojego rachunku musiała być dla nich zagadką, ale ponieważ przez wiele miesięcy regularnie wszystko spłacałem, bank uznał mnie za klienta wypłacalnego. Nie interesowali się, co robię z pożyczanymi pieniędzmi – czy je gdzieś inwestuję, czy przegrywam na zakładach. Później zastosowałem ten system także w kilku innych bankach. Dziś wiem jedno – gdybym miał sto milionów, dokładnie tyle bym przegrał. Bo gdy nagle szczęście się odwróciło, nie miałem z czego oddać. Wówczas po raz pierwszy raz sięgnąłem po „chwilówkę”. Tam nikt nie pytał o zdolność kredytową, mogłem pożyczyć nawet sto tysięcy. I tak zrobiłem. Podpisałbym wszystko, byleby tylko dostać pieniądze na grę. Nie sądziłem, że będę musiał zwrócić sześć, a nawet dziesięć razy tyle. W 2010 roku zadłużenie przerosło moje wyobrażenia, w dodatku straciłem pracę. Byłem sprzedawcą w hurtowni materiałów budowlanych i miałem dostęp do firmowych pieniędzy. Zanim złapano mnie na kradzieży kilku tysięcy, podebrałem parę razy mniejsze kwoty. Przez długi czas były to „pożyczki”, w sobotę brałem pieniądze z kasy, w niedzielę grałem i w poniedziałek oddawałem. I znów – kiedy dobra passa się skończyła, nie miałem z czego oddać. Wyłudzałem więc pieniądze od siostry i przyszłego szwagra, oszukując ich, że to na jakąś pilną potrzebę. Dzwoniłem też do byłych dziewczyn, mówiąc, że dawno się nie widzieliśmy, i zachęcając do spotkań, podczas których pytałem: pożyczyłabyś pieniądze? Pożyczały, a ja znikałem. Okradałem też rodziców, bo wtedy jeszcze z nimi mieszkałem. Wiedziałem, gdzie tata trzyma portfel, a że był dziany, zawsze miał kasę. Był starej daty, lubił gotówkę. Wyciągał z banku i lubił trzymać pieniądze w domu. Najpierw podbierałem drobniaki z jego kieszeni, potem sięgałem po większe sumy. Ojciec nie liczył pieniędzy, więc ryzyko, że zauważy, było niewielkie. W końcu jednak się zorientował. Pewnego dnia wyszedłem rano z domu i odebrałem od niego telefon z pytaniem: „Gdzie jesteś?”. Powiedziałem, że w pracy, choć już dawno wyleciałem z roboty. „Ukradłeś mi pieniądze. Jestem przekonany, że to ty”, powiedział stanowczym tonem. Nie wiedziałem, co robić – uciekać z domu czy wracać? Przez pół dnia szwendałem się po mieście i wymyślałem historyjkę, którą mógłbym mu sprzedać. Rodzice są bardzo wierzący, uznałem więc, że opowiem im, jak to byłem w kościele, modliłem się i rozmawiałem z księdzem, bo poczułem, że sięgnąłem dna, potrzebuję pomocy i chcę wszystko naprawić. Bujda na resorach, ale kupili to. Spłacili wszystkie moje długi. To był chyba kwiecień 2010 roku, pamiętam, że miała wtedy miejsce katastrofa smoleńska, cały naród był w żałobie, a ja ukradłem najbliższym pieniądze i jak gdyby nigdy nic, poszedłem grać. Rodzice postawili jednak warunek – miałem iść na terapię. Pojechałem do zamkniętego ośrodka w Bielsku-Białej. „Co ja tutaj robię?”, myślałem, bo byłem jedynym hazardzistą. Pozostali mieli problemy z alkoholem, bulimią, anoreksją… Małżeństwo terapeutów nie wbudziło mojego zaufania. „Co oni mogą wiedzieć o hazardzie, skoro nigdy nie byli uzależnieni?”, pytałem siebie. Żeby zrozumieć hazardzistę, naprawdę trzeba to przeżyć samemu. Zresztą wtedy cieszyłem się tylko, że rodzice spłacą długi i będę bezpieczny. Na terapii podliczyłem, ile przegrałem w ciągu czterech lat – wyszło mi grubo ponad pół miliona. Mógłbym spokojnie kupić za to mieszkanie, samochód. Czy nie czułem, że każdego dnia tracę naprawdę duże pieniądze? Czasem kupowałem zakład za dziesięć złotych, czasem za sto lub za tysiąc, ale gdy do zgarnięcia jest sto tysięcy, nawet tysiąc to niewielka inwestycja. Kiedy nie wygrywałem, nie było żal mi straconych pieniędzy, tylko złościłem się na siebie, że kolejny raz „nie dałem rady”. Kiedyś pożyczyłem pieniądze od gracza, którego poznałem w zakładach bukmacherskich. Miał wypasiony dom, który wyglądał jak z amerykańskich filmów, wszędzie leżały u niego pieniądze. Leżały i kusiły. Pożyczył mi, a ja, będąc u niego, buchnąłem mu jeszcze kilka stówek, kiedy nie patrzył. Dopominał się później o zwrot pożyczki. Gdy dzwonił, żeby zapytać, kiedy mu oddam, byłem akurat na terapii w ośrodku w Bielsku. Po powrocie pojechałem do niego z tatą i oddaliśmy dług. Jak dziś o tym myślę… Ojciec zapłacił za moją terapię dziesięć tysięcy, bo na miejsce w bezpłatnych ośrodkach trzeba było długo czekać, a ja to wszystko zmarnowałem. Rodzice odwiedzali mnie w weekendy, pytali o postępy. Terapeuta był ze mnie zadowolony, bo w pracach pisałem o poczuciu skruchy i postanowieniu poprawy. Ideał! „Rokuje, wyjdzie z tego”, tak powiedział rodzicom na ostatnim spotkaniu, krótko przed moim wyjściem. A ja nawet na terapii robiłem zakłady! Nie było we mnie postanowienia: kończę z tym. Pożyczałem telefon od bulimiczki czy anorektyczki, bo swój musiałem oddać, i grałem. „Poradzi sobie, możecie być państwo spokojni”, zapewniano rodziców. A ja już wiedziałem, że będę grał. Takich ośrodków jest wiele.

Miłość to za mało

Gdy spotkałem Madzię, pomyślałem, że wreszcie skończę z hazardem. Poznaliśmy się przez portal randkowy. Madzia jest z Żyrardowa, ja mieszkałem wtedy w Gliwicach. Zanim się spotkaliśmy, przeprowadziliśmy wiele rozmów telefonicznych. Wyznałem jej, że jestem hazardzistą. Okazało się, że ona także jest po przejściach – w tragicznym wypadku straciła chłopaka, długo nie mogła się z tym pogodzić. Chyba spotkaliśmy się w momencie, w którym oboje potrzebowaliśmy bliskości. Powiedziałem jej też o moich problemach zdrowotnych, o porażeniu z dzieciństwa, które wciąż widać. Tymczasem na pierwsze spotkanie nie przyjechałem, nawaliłem. Nie miałem nawet na bilet, byłem całkiem spłukany, bo znów wszystko straciłem na zakładach. Czekała na mnie na Dworcu Centralnym, a ja nawet nie odbierałem telefonów. Nie miała pojęcia, co się dzieje, bo skąd mogła wiedzieć, że znów gram. Było mi podwójnie głupio, gdy później dowiedziałem się, że na mój przyjazd upiekła ciasto, ugotowała obiad. W końcu zadzwoniłem. Była zła. Właściwie dziwię się i jestem jej wdzięczny, że zgodziła się spotkać ponownie. Przyjechałem do Warszawy 11 listopada. Zakochałem się po uszy. Wiedziałem, że chcę z nią spędzić resztę życia. Nauczycielka, śliczna, odpowiedzialna, dobra. Zadzwoniłem do siostry powiedzieć, że znalazłem miłość życia. Nie zastanawiałem się nad tym, jak poradzimy sobie z dzielącą nas odległością. Staraliśmy się spotykać co tydzień, raz ona przyjeżdżała do mnie, raz ja do niej. Wyznaczyliśmy termin ślubu i rozpoczęliśmy przygotowania. Odkładaliśmy pieniądze na wesele. Wynajęliśmy też wspólnie mieszkanie w Legionowie. Tuż przed ślubem Madzia odkryła, że znowu gram.

Hazardzista już zawsze będzie hazardzistą

Przegrałem wszystkie