Hanna Lachert. Wygoda ważniejsza niż piękno - Katarzyna Jasiołek - ebook

Hanna Lachert. Wygoda ważniejsza niż piękno ebook

Jasiołek Katarzyna

4,3

Opis

Hanna Lachert słynie głównie jako autorka projektu tapicerowanego krzesła Muszla z charakterystycznym „guzikiem” i kwadratowego stolika z zaokrąglonymi narożami i z czarną szklaną płytą umieszczoną na drewnianym blacie, które należą dziś do klasyki wzornictwa lat 50. XX wieku.

Chociaż należy do czołowych powojennych projektantek mebli dla Spółdzielni Artystów „Ład”, projektowała nie tylko sprzęty, lecz także setki wnętrz – mieszkań, sklepów, kawiarni, hoteli, przychodni. Pomiędzy zleceniami dla „Ładu” i Przedsiębiorstwa Państwowego Pracownie Sztuk Plastycznych tworzyła własne projekty, które sprzedawała w Desie: lampy, meble o metalowych konstrukcjach, a także biżuterię z… dość zaskakujących materiałów. Poza tym bawiła się, podróżowała po świecie, szusowała na nartach, wygłupiała się na balach, rozwiodła się, by wyjść za mąż za miłość swojego życia, i wędrowała po górach, czym zyskała sobie w rodzinie przydomek Powierucha.

Na podstawie dokumentów archiwalnych, a także rozmów z samą Lachert Katarzyna Jasiołek stworzyła kompletną biografię jednej z najważniejszych polskich projektantek ubiegłego wieku na tle powojennej historii polskiego wzornictwa użytkowego i architektury wnętrz, a także zmian społecznych. Ta książka to hołd dla zmarłej w 2021 roku Lachert, której projekty mebli są dziś ikonami designu.

Katarzyna Jasiołek (ur. 1982) – absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim. Jej pasją jest wnętrzarstwo, polskie i zagraniczne wzornictwo. Lubi odwiedzać targi staroci, niekoniecznie po to, by kupić coś wartościowego, bo nie ma zacięcia kolekcjonerki. Pisze artykuły i teksty do katalogów wystaw poświęconych wzornictwu i rzemiosłu. Autorka książek Asteroid i półkotapczan. O polskim wzornictwie powojennym (Marginesy 2020) i Opakowania, czyli perfumowanie śledzia. O grafice, reklamie i handlu w PRL-u (Marginesy 2021). W swoich publikacjach popularyzuje rodzime wzornictwo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 245

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (15 ocen)
9
3
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wikann

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniala historia życia i pracy niezwykle utalentowanej i pracowitej kobiety, wiele wątków związanych ze spółdzielnią Ład, kawał ciekawej książki.
00
BACHAM

Z braku laku…

nuda
00
Krasnal7

Nie oderwiesz się od lektury

Lekko napisana opowieść o interesującej postaci. Wydarzenia z życia prywatnego i zawodowego przeplatają się harmonijnie. Historia silnej osobowości w trudnych czasach. Opowieść również o całej rodzinie Hanny, przodkach i synu.
00

Popularność




Wy­dawca ADAM PLUSZKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca KA­RO­LINA WĄ­SOW­SKA
Re­dak­cja IDA ŚWIER­KOCKA
Ko­rekta MAG­DA­LENA MA­TYJA-PIE­TRZYK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych, opra­co­wa­nie gra­ficzne i ty­po­gra­ficzne ANNA POL
Ła­ma­nie, ko­rekta ANNA HEG­MAN
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Zdję­cia na okładce © ar­chi­wum ro­dziny La­cher­tów; © Piotr Li­gier / MNW Zdję­cia na s. 64, 209, 227, 253: © NAC; s. 104, 164, 165, 203, 204, 205, 215, 216, 223, 226, 234, 238 (po pra­wej), 239, 241, 246: © Fun­da­cja Pol­ska Sztuka Sto­so­wana; s. 127, 228: do­mena pu­bliczna; s. 200, 201, 202, 213: © Jest Do­brze; s. 207, 211: © Piotr Li­gier / MNW; s. 210: Spół­dziel­nia Ar­ty­stów Pla­sty­ków Ład, ka­ta­log wy­stawy, War­szawa, oprac. graf. Woj­ciech Za­mecz­nik; s. 218: Ogól­no­pol­ska Wy­stawa Ar­chi­tek­tury Wnętrz 1957, ka­ta­log wy­stawy, War­szawa 1958; s. 225: 40 lat Ładu, ka­ta­log wy­stawy, War­szawa 1967; s. 238 (po le­wej): H. Prze­wo­ska, 30 lat Ładu, „Sto­lica” Nr 3, sty­czeń 1957, s. 12; s. 240: Wnę­trze. Pro­jekty me­bli 1959, Wy­daw­nic­twa Cza­so­pism Tech­nicz­nych NOT, War­szawa 1959; s. 244: Pol­skie dzieło pla­styczne w XV-le­cie PRL. Sztuka użyt­kowa, War­szawa 1963; s. 283: © Ja­kub Pa­jew­ski; s. 302, 303, 304, 305, 306, 307, 308: © Mał­go­rzata Bar­to­sik; s. 312: © Ka­ta­rzyna Ja­sio­łek
Po­zo­stałe zdję­cia po­cho­dzą z ar­chi­wum ro­dziny La­cher­tów.
Co­py­ri­ght © by Ka­ta­rzyna Ja­sio­łek Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2022
War­szawa 2022 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67406-66-6
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Wstęp

Jak po­ka­zać czy­jeś ży­cie, gdy ma się tak nie­wiele in­for­ma­cji? Tro­chę wspo­mnień, sto­sik czarno-bia­łych fo­to­gra­fii. Spo­glą­dają z nich lu­dzie, któ­rych już nie ma. Do tego jesz­cze kilka po­żół­kłych ar­ku­szy, kalki ze sta­ran­nie wy­kre­ślo­nymi kon­tu­rami me­bli, bu­dynku, neonu. Są także ma­te­rialni świad­ko­wie wspo­mnień. Smu­kły re­gał for­ni­ro­wany dę­bem, ta­pi­ce­ro­wane ni­skie krze­sło, por­ce­la­nowy ser­wis w ko­bal­towe chiń­skie smoki, su­szone kwiaty i zioła wi­szące w pęcz­kach pod su­fi­tem, stara bi­żu­te­ria z ko­ści i sre­bra.

Gdy mamy tak nie­dużo, po­zo­staje nam za­sto­so­wać pe­wien trik. Weźmy za­tem do ręki ka­lej­do­skop. Przy­zwy­czajmy dłoń do chłod­nego cię­żaru ma­gicz­nej za­bawki, a po­tem przy­łóżmy ją do oka i po­zwólmy, żeby po­ka­zała nam kilka chwil wy­rwa­nych nie­pa­mięci. Nie ułożą się w pełną hi­sto­rię, nie za­spo­koją na­szej cie­ka­wo­ści. Po­zo­sta­wią nie­do­syt, za­in­try­gują, wy­wo­łają gę­sią skórkę. Ale także wra­że­nie, że czu­jemy smak, za­pach, do­tyk, wszech­ogar­nia­jącą mi­łość i obez­wład­nia­jący strach. Wspo­mnie­nie pierw­sze. Prze­kręćmy lekko. Wspo­mnie­nie dru­gie. Znów prze­kręćmy. Wspo­mnie­nie... Sze­lest su­kien na balu w Ad­rii. In­ten­sywna zie­leń ga­łą­zek świerku, na któ­rych przy­bywa ozdób. Za­lana słoń­cem ulica. Ta­peta w bratki wi­dziana spod zmru­żo­nych po­wiek. Gwar wiel­kiego sklepu. Za­pach trawy. Smak po­piołu na ję­zyku. Smak je­dze­nia, gdy za­po­mniało się już, jak sma­kuje je­dze­nie. Smak suk­cesu, gdy ko­goś cie­szą efekty na­szej pracy. Ra­dość, że po­ja­wiły się na nowo zwy­kłe rze­czy. Że lu­dzie wo­kół znów się uśmie­chają.

Nie ma już więk­szo­ści świad­ków opo­wie­ści, które zna­la­zły się w tej książce. Mu­simy do­po­wie­dzieć so­bie to, o co nie mamy kogo za­py­tać. Zresztą pa­mięć ludzka jest su­biek­tywna. Każdy opo­wie­działby nam co in­nego. Ta sama osoba za­py­tana o to samo dzie­sięć, dwa­dzie­ścia, trzy­dzie­ści lat wcze­śniej mia­łaby dla nas inny ar­chi­pe­lag słów. Więc przyj­mijmy, że to jest jedna z wer­sji tej opo­wie­ści. Czy naj­bar­dziej obiek­tywna? O, na pewno nie. Opo­wie­ści o ży­ciu mają pełne prawo do su­biek­ty­wi­zmu. A bo­ha­terka tej mówi w pew­nym mo­men­cie: „Pa­mięć ludzka jest cu­do­wna; wszystko, co złe, od­cho­dzi, a wszystko, co do­bre – zo­staje”.

Dla­czego aku­rat Hanna La­chert? Po­wo­dów jest wiele. Cho­ciażby dla­tego, że ku­szące jest za­ję­cie się te­ma­tem, który po­zo­staje tro­chę w cie­niu, opo­wie­dze­nie o kimś, o kim nikt wcze­śniej nie opo­wia­dał. Może to brzmieć dziw­nie, bo prze­cież w wielu tek­stach i ar­ty­ku­łach pra­so­wych o Spół­dzielni „Ład” ich au­to­rzy jed­nym tchem wy­mie­niają na­zwi­ska jej czo­ło­wych pro­jek­tan­tów, a wśród nich Hannę La­chert. Cza­sem zresztą jako Le­chert lub ze zmie­nio­nym na Anna imie­niem. Nie­stety, oprócz na­zwi­ska i pro­fe­sji wła­ści­wie nie mie­li­śmy do­tych­czas żad­nych in­for­ma­cji o bo­ha­terce tej opo­wie­ści, przez co nie­jedna osoba gra­tu­lo­wała Han­nie wspa­nia­łego ojca (oczy­wi­ście nie w oso­bie Ta­de­usza, ale Boh­dana) czy pro­jek­tów tych kilku me­bli zna­nych wiel­bi­cie­lom po­wo­jen­nego wzor­nic­twa (jakby z ich za­pro­jek­to­wa­nia można było wów­czas przez kilka de­kad żyć do­stat­nio bez in­nych zle­ceń).

To tro­chę wina sa­mej Hanny, że wiemy o niej tak mało. Choć za­pro­jek­to­wała setki wnętrz uży­tecz­no­ści pu­blicz­nej, jak wnę­trza du­żych ho­teli, skle­pów Ce­pe­lii czy ka­to­wic­kiego Spodka, to nie brała udziału w uro­czy­sto­ściach ich otwar­cia, gdzie mógłby po­roz­ma­wiać z nią ja­kiś dzien­ni­karz o po­my­śle na pro­jekt i o pracy. Za­miast się re­kla­mo­wać, bie­gła da­lej – spę­dzić czas ze zna­jo­mymi lub przy raj­zbre­cie nad ko­lej­nym zle­ce­niem od­kła­da­nym na ostat­nią chwilę.

Hanna była mi­strzy­nią pro­kra­sty­na­cji, ale o tym, że współ­dzie­limy tę ce­chę, nie do­wie­dzia­łam się od razu. Za­fa­scy­no­wało mnie to, że różne ele­menty jej bio­gra­fii tak bar­dzo ze sobą kon­tra­stują. Pa­nienka z do­brego zie­miań­skiego domu, córka damy, ze skłon­no­ścią do ła­ma­nia za­sad, ło­bu­ziara. Nie­zwy­kle pra­co­wita, ale za­wsze znaj­do­wała czas na wy­pad na narty, wa­ka­cje ze zna­jo­mymi, uro­czy­ste bie­siady z ro­dziną. Współ­czu­jąca sa­ni­ta­riuszka w po­wsta­niu war­szaw­skim i dzia­łaczka pod­zie­mia, która sama o so­bie mó­wiła, że nie­raz w ży­ciu za­słu­żyła na la­nie, a bra­wura w jej wy­da­niu czę­sto była po pro­stu głu­potą. Pro­jek­tantka, która w myśl za­sad wpo­jo­nych przez pro­fe­so­rów war­szaw­skiej ASP na pierw­szym miej­scu sta­wiała er­go­no­mię, cho­ciaż jej pro­jekty nie­zmien­nie za­chwy­cają pięk­nem. Od­po­wie­dzialna i zor­ga­ni­zo­wana, a cza­sem za­cho­wu­jąca się jak za­ko­chana na­sto­latka. Wresz­cie tro­skliwa matka, bab­cia i te­ściowa, która po­tra­fiła za­leźć swo­jej ro­dzi­nie za skórę i ob­ra­zić się na całe ty­go­dnie, ale w ra­zie po­trzeby go­towa była zro­bić dla swo­ich bli­skich wszystko.

Książka w obec­nym kształ­cie nie mo­głaby uka­zać się oczy­wi­ście bez jej bo­ha­terki, ale chcia­ła­bym w tym miej­scu po­dzię­ko­wać za po­moc jej ro­dzi­nie, w szcze­gól­no­ści Elż­bie­cie i Mi­cha­łowi La­cher­tom, a także Mał­go­rza­cie Bar­to­sik, Ro­ber­towi Szu­bie i Jo­an­nie Ta­rach za zdję­cia, które – obok ro­dzin­nych – wzbo­ga­ciły książkę wi­zu­al­nie.

Piękna

Trzeba za­cząć od dzie­ciń­stwa, bo to po­każe, jaki ja mam wredny cha­rak­ter.[1]

Ta opo­wieść za­czyna się przy ulicy Pięk­nej w War­sza­wie. Pod nu­me­rem dwu­dzie­stym. Cho­ciaż gdy w gło­wie bo­ha­terki za­czy­nają się two­rzyć wspo­mnie­nia, które prze­trwają dłu­żej niż chwilę, ulica nosi już na­zwę Piusa IX. To jedna z du­żych re­pre­zen­ta­cyj­nych ulic War­szawy. Od­cho­dzi od Mar­szał­kow­skiej na wy­so­ko­ści nu­meru pięć­dzie­sią­tego czwar­tego; pa­trząc stąd, ka­mie­nicę pod nu­me­rem dwu­dzie­stym ma się po le­wej. Aby do niej dojść, trzeba mi­nąć tę pod nu­me­rem trzy­dzie­stym szó­stym, czwar­tym, dru­gim – wszyst­kie są czte­ro­pię­trowe. Da­lej za­bu­dowa jest niż­sza o jedno pię­tro – mamy więc ka­mie­nicę przy Piusa IX trzy­dzie­ści i dwa­dzie­ścia osiem, za nimi przy sa­mej ulicy przed szkołą zie­leni się ogród zaj­mu­jący nu­mery dwa­dzie­ścia sześć i dwa­dzie­ścia cztery. I już tylko kilka kro­ków. Mi­jamy nu­mer dwa­dzie­ścia dwa i ko­niec tej wy­li­czanki, która tylko na pa­pie­rze może wy­da­wać się długa.

W po­dwórko wcho­dzi się przez sze­roką bramę, zwień­czoną łu­kiem z jed­nym z wielu ele­men­tów de­ko­ra­cyj­nych obec­nych na ele­wa­cji. Skrzy­dła bramy zdo­bią kute kraty w ro­ślinny wzór, a po obu jej stro­nach – dwu­skrzy­dłowe okna, w sło­neczny dzień za­cie­niają je znaj­du­jące się wy­żej bal­kony. Ro­snące wzdłuż chod­nika młode drzewa nie chro­nią jesz­cze przed słoń­cem. Okna na par­te­rze oraz pierw­szym i dru­gim pię­trze mają de­ko­ra­cyjne gzymsy – na każ­dym inne, ostat­nia kon­dy­gna­cja jest wy­raź­nie skrom­niej­sza. Bal­kony znaj­dują się je­dy­nie w cen­tral­nej czę­ści ka­mie­nicy.

Ro­dzina So­boc­kich może zaj­mo­wać miesz­ka­nie na naj­bar­dziej pre­sti­żo­wym, dru­gim pię­trze, jed­nak nie ma już dziś stróża czy li­sto­no­sza, który mógłby to po­twier­dzić. Wśród wielu czarno-bia­łych zdjęć za­cho­wało się parę przed­sta­wia­ją­cych wnę­trza pię­cio­po­ko­jo­wego miesz­ka­nia. Choćby to, na któ­rym mo­żemy zo­ba­czyć ga­bi­net pana So­boc­kiego z du­żym for­ni­ro­wa­nym biur­kiem, skó­rza­nymi fo­te­lami o pi­ko­wa­nych opar­ciach, ob­ra­zami na ścia­nach, orien­talną de­ko­ra­cją w drzwiach, ja­snymi za­sło­nami, pro­fi­lem ta­jem­ni­czej ko­biety w owal­nej ra­mie, który wisi na ścia­nie po­mię­dzy oknami. Na ko­lej­nym zdję­ciu pan domu gra w karty z dwoma męż­czy­znami, na sto­li­kach stoją fi­li­żanki, sa­mo­war, bu­telka al­ko­holu, kie­liszki, pa­tera ze sło­dy­czami. Wi­dać rów­nież dy­wan i frag­ment gzymsu ko­minka z bia­łego mar­muru. W ka­drze mógłby stać także te­le­fon, któ­remu przy­dzie­lono nu­mer 252-69. Fo­to­gra­fia ule­gła znisz­cze­niu – bra­kuje jej ro­gów, z le­wej strony jest po­szar­pana, w kilku miej­scach po­za­gi­nana.

Mamy także nie­sta­ran­nie wy­wo­łaną po­zo­waną od­bitkę z wy­raź­nym za­ła­ma­niem. Po le­wej stro­nie ka­dru sie­dzi na krze­śle uśmiech­nięta pani So­bocka z có­reczką na ko­la­nach, a po pra­wej – pa­trząca na nie z życz­li­wo­ścią para. W cen­tral­nej czę­ści zdję­cia wi­dać mały sto­lik z okrą­głym bia­łym bla­tem i zło­ce­niami. Stoją na nim wy­myślna lampa, fi­li­żanka oraz bar­dzo de­ko­ra­cyjne na­czy­nie, praw­do­po­dob­nie ze sło­dy­czami. W tle duży ciemny kre­dens z prze­szkloną górną czę­ścią.

To tyle, je­śli cho­dzi o to, co pewne. W kwe­stii reszty miesz­ka­nia na Pięk­nej musi nam wy­star­czyć te kilka ob­ra­zów, które za­cho­wały się w pa­mięci dziew­czynki ze zdję­cia. Ma na nim może rok i już nie­ba­wem za­cznie ko­lek­cjo­no­wać wspo­mnie­nia. Pa­mięta, że miesz­ka­nie urzą­dzone było luk­su­sowo, miało piękne drzwi, ozdobne gzymsy, sztu­ka­te­rie, kar­ni­sze dźwi­ga­jące cięż­kie za­słony. Czy już wtedy dziew­czynkę in­te­re­sują ta­pi­ce­ro­wane wy­so­kie krze­sła, wzo­rzy­ste ta­pety, wiel­kie palmy w do­ni­cach? Czy już wów­czas kształ­tuje się jej po­czu­cie es­te­tyki? A może do­piero póź­niej Ha­nia od­kryje w so­bie dar, który spra­wia, że tuż przed od­da­niem pro­jektu wszyst­kie wcze­śniej­sze prze­czu­cia ukła­dają się w jej gło­wie, na szki­cach i ma­kie­tach w jedną funk­cjo­na­lną ca­łość? Ca­łość, która zma­te­ria­li­zuje się po­tem dzięki pracy wielu rąk.

Wiemy tyle, ile mo­gli­by­śmy zo­ba­czyć, za­glą­da­jąc do po­koi i kuchni przez dziurkę w mo­sięż­nych szyl­dach kla­mek – bi­żu­te­rii dwu­skrzy­dło­wych drzwi. Jedne z nich pro­wa­dzą do po­koju, któ­rego ściany po­krywa ta­peta w bu­kie­ciki brat­ków na kre­mo­wym tle. Cała ściana przy łóżku jest po­ma­lo­wana kred­kami. Za­nim ro­dzice wyjdą wie­czo­rem, mama wśli­zguje się do po­koju ma­łej Hani ubrana ni­czym wróżka w piękną wie­czo­rową suk­nię. Ca­łuje córkę na do­bra­noc i wy­myka się ci­cho, zo­sta­wia­jąc lekko uchy­lone drzwi, bo Ha­nia boi się ciem­no­ści, a ten snop świa­tła chroni ją przed wy­two­rami jej wy­ob­raźni, oczy­wi­ście tymi groź­nymi. Gdy mama zo­staje w domu, czyta córce bajki.

Kiedy by­łam cał­kiem mała, mia­łam książkę pod ty­tu­łem Mój las z opo­wia­da­niami o przy­go­dach le­śnych zwie­rząt. Gdy mama nie szła na przy­ję­cie ani na bal, przy­cho­dziła i mi ją czy­tała. Je­śli się po­my­liła, od razu ją stro­fo­wa­łam, bo ja tę książkę zna­łam na pa­mięć. To było moje uko­cha­nie, uwiel­bia­łam le­żeć w łóżku w moim po­koju i słu­chać do­brze zna­nych hi­sto­rii o zwie­rzę­tach

– wspo­mina Hanna.

Za ko­lej­nymi drzwiami jest sy­pial­nia ro­dzi­ców – ich kró­le­stwo, do któ­rego Ha­nia wła­ści­wie nie ma wstępu. Jej oj­ciec lubi an­tyki, urzą­dzone jest nimi całe miesz­ka­nie. W sy­pialni stoją białe me­ble w stylu lu­dwi­kow­skim ze zło­tymi de­ta­lami. Go­spo­darz uwiel­bia też dy­wany, które w głów­nej czę­ści miesz­ka­nia leżą je­den na dru­gim w czte­rech war­stwach; raz na ty­dzień po­ko­jówka je prze­kłada, aby prze­wie­trzyć te spod spodu. Zbyt cenne, aby trze­pać je na trze­paku, są od­ku­rzane elek­tro­luk­sem – rzadko spo­ty­kaną no­wo­ścią, na­wet w miesz­ka­niach za­moż­nych war­szaw­skich ro­dzin.

Słu­żące zaj­mują część miesz­ka­nia od­se­pa­ro­waną nieco od tej re­pre­zen­ta­cyj­nej; wcho­dzi się do niej przez od­dzielne wej­ście i osobne schody, bar­dzo róż­niące się od tych mar­mu­ro­wych z rzeź­bami, pro­wa­dzą­cych do głów­nych drzwi. Na „za­ple­czu” znaj­dują się kuch­nia i dwie służ­bówki. Jedną z nich zaj­muje ku­charka, a drugą po­ko­jówka. Raz w ty­go­dniu przy­cho­dzi praczka, by w ba­lii wy­prać bie­li­znę. Słu­żące sprzą­tają, go­tują, po­dają do stołu, a po­tem zni­kają za drzwiami kuchni. Kiedy pań­stwo So­boccy ich po­trze­bują, dzwo­nią nie­wiel­kim dzwo­necz­kiem. Z oka­zji imie­nin i na Gwiazdkę ku­pują im pre­zenty.

La­tem słu­żące, po­dob­nie jak inni miesz­kańcy War­szawy, jeż­dżą do La­sku Bie­lań­skiego. Tłumy ba­wią się tu­taj co nie­dziela na pik­ni­kach, nie­któ­rzy przy­pły­wają stat­kami Wi­słą. Są huś­tawki, sto­liki, przy któ­rych można coś zjeść, miej­sce do tańca, scena, ko­lejka gór­ska i ka­ru­zela[2], o któ­rej wiele lat póź­niej śpiewa w fil­mie Irena do domu![3] Ma­ria Ko­terb­ska.

Ka­ru­zela, ka­ru­zela

Na Bie­la­nach co nie­dziela.

Śmie­chu beczka i we­sela,

A mu­zyczka, mu­zyczka nam gra.[4]

Za­nim Ha­nia zo­staje za­pi­sana do przed­szkola, każ­dego ranka przy­cho­dzi do niej bona, Fran­cuzka. Opie­kuje się dziew­czynką, za­biera ją na spa­cery, roz­ma­wia, śpiewa, a wszystko po to, aby mi­mo­cho­dem na­uczyć ją ję­zyka. Pa­nienka poza po­sia­da­niem do­brych ma­nier i umie­jęt­no­ści wła­ści­wego za­cho­wa­nia się przy stole po­winna prze­cież także mó­wić po fran­cu­sku. Gdy Ha­nia opa­nuje ję­zyk na tyle, żeby móc swo­bod­nie w nim roz­ma­wiać, miej­sce bony zajmą niańki. Przy­cho­dzą na kilka go­dzin dzien­nie, aby mama miała czas dla sie­bie – na spo­ty­ka­nie się z przy­ja­ciół­kami w ka­wiar­niach, za­kupy i inne rze­czy. Ha­nia bar­dzo rzadko wy­cho­dzi z mamą na mia­sto. Gdy ma sześć lat, robi jej nie­spo­dziankę – pod okiem ku­charki i zgod­nie z jej wska­zów­kami pie­cze swój pierw­szy w ży­ciu tort. To tort orze­chowy z oka­zji imie­nin mamy.

Imie­niny pani So­boc­kiej wy­pra­wiane są za­wsze bar­dzo hucz­nie. Jest dużo go­ści, kwia­tów, al­ko­holu, dzieci ra­czej nie kręcą się do­ro­słym pod no­gami. Raz jed­nak dzieje się ina­czej...

Gdy mia­łam trzy, może cztery lata, zda­rzyło mi się zo­stać na ta­kich imie­ni­nach. By­łam wów­czas pięk­nym blond dzi­dziu­siem i pa­no­wie czę­sto­wali mnie szam­pa­nem. Tak się upi­łam, że to były ostat­nie imie­niny, które spę­dzi­łam z ro­dzi­cami, po­tem już za­wsze wy­sy­łano mnie do dziad­ków. Ot, taka opo­wieść o moim pierw­szym w ży­ciu pi­jań­stwie

– wspo­mina Hanna.

Ma­ria i Ta­de­usz

Pro­to­pla­stą rodu So­boc­kich był To­masz So­bocki, jak głosi ro­dzinna le­genda – je­den z ko­chan­ków kró­lo­wej Bony. Do­stał od niej kasz­te­la­nię łę­czycką i dwa ma­jątki: Pią­tek i So­botę, stąd póź­niej­sze na­zwi­sko To­ma­sza z So­boty.

Oj­ciec Hanny, Ta­de­usz So­bocki, uro­dził się w 1882 roku w Iliń­cach, ukra­iń­skim mie­ście wcie­lo­nym do za­boru ro­syj­skiego. W XVIII wieku Hie­ro­nim Ja­nusz San­guszko, wła­ści­ciel mia­steczka, wy­bu­do­wał tam par­te­rowy dwór, który miał być let­nią re­zy­den­cją ro­dziny San­gusz­ków i w któ­rym w 1787 roku wła­ści­ciel miał za­szczyt go­ścić króla Pol­ski Sta­ni­sława Au­gu­sta Po­nia­tow­skiego. Pod ko­niec XIX wieku dwór ów stał się do­mem miesz­kal­nym za­rząd­ców cu­krowni w Iliń­cach. Być może Ta­de­usz spę­dził w nim część dzie­ciń­stwa, bo jego oj­ciec Mar­celi So­bocki, ab­sol­went Po­li­tech­niki Ki­jow­skiej, bu­do­wał w mia­steczku cu­krow­nię. W każ­dym ra­zie ukoń­czył szkołę pod­sta­wową i gim­na­zjum w mia­steczku, a w 1900 roku oj­ciec wy­słał go na stu­dia do Pa­ryża. Przez dzie­sięć lat stu­dio­wał z róż­nym za­cię­ciem w École Spéciale d’Ar­chi­tec­ture, by w 1910 roku uzy­skać dy­plom uczelni. Dla­czego tak długo mu to za­jęło?

Oj­ciec przy­sy­łał pie­nią­dze na opła­ce­nie na­uki oraz na ży­cie, więc Ta­de­usz nie miał po­wo­dów, aby spie­szyć się z po­wro­tem do kraju. W Pa­ryżu zdą­żył się zresztą dwu­krot­nie oże­nić. Z mał­żeń­stwa z Po­lką za­war­tego w 1908 roku uro­dziła się córka An­drée, która zo­sta­nie ma­larką i bę­dzie znana jako An­drée de So­bocka de Groot[5]. Była także żona Fran­cuzka Ray­monde Le­on­tine Labbé, dla któ­rej mał­żeń­stwo z Ta­de­uszem – jak pi­sała w li­stach – oka­zało się roz­cza­ro­wa­niem. Owo­cem tego związku była córka Zo­fia. Po Ta­de­uszu Ray­monde (zwana Muszką) w 1913 roku wy­szła za Lu­dwika Ma­rię Staffa, brata Le­opolda, także po­etę, a po­tem, po raz trzeci, za pro­fe­sora Bo­gu­sława Pin­del­skiego, z któ­rym miała dwóch sy­nów[6].

Po po­wro­cie do Pol­ski Ta­de­usz an­ga­żuje się fi­nan­sowo w przed­się­wzię­cie nie do końca zwią­zane z ar­chi­tek­turą. Trudno się jed­nak dzi­wić, wiemy bo­wiem, że przy­szły ar­chi­tekt ob­ra­cał się w Pa­ryżu w śro­do­wi­sku ary­sto­kra­cji i ar­ty­stów, co uła­twiały mu nie tylko pie­nią­dze, ale także nie­tu­zin­kowe po­czu­cie hu­moru i dar zjed­ny­wa­nia so­bie lu­dzi. Tym­cza­sem śro­do­wi­sko pa­ry­skie daje się uwieść no­wej for­mie roz­rywki, jaką jest ca­ba­ret. Okre­śle­nie to ozna­cza wpraw­dzie je­dy­nie pro­za­iczną knajpę czy też szynk, ale gdy do­damy do rze­czow­nika przy­miot­nik ar­ti­sti­que, to mamy na­gle zu­peł­nie inną ja­kość. Bo można iść dzi­siaj na ko­la­cję do jed­nej knajpy, a ju­tro do in­nej, ale sy­tu­acja zmie­nia się, gdy miej­sca przy­cią­gają sta­łych by­wal­ców nie je­dze­niem i trun­kami, lecz ludźmi o po­dob­nym po­czu­ciu hu­moru czy po­glą­dach na ży­cie, któ­rzy po­tra­fią także roz­śmie­szyć to­wa­rzy­stwo. Ka­ba­rety ar­ty­styczne zdo­by­wają serca pa­ry­żan chcą­cych na kilka go­dzin uciec od co­dzien­no­ści. Po­móc ma w tym wy­peł­niony pio­sen­kami pro­gram. W 1881 roku otwiera się dla wi­dzów Chat Noir (Czarny Kot) na wzgó­rzu Mont­mar­tre oraz La­pin Agile (Pę­dzący Kró­lik), gdzie można spo­tkać cho­ciażby Pa­bla Pi­cassa.

Ta­de­usz So­bocki od­wie­dza z pew­no­ścią oby­dwa miej­sca, zwłasz­cza że zna słyn­nego ma­la­rza i ob­raca się w tych sa­mych co on krę­gach. Po po­wro­cie do Pol­ski nie czuje się zresztą roz­cza­ro­wany. Tu­taj także już wie­dzą, co to za forma roz­rywki. Od lat działa w Kra­ko­wie przy Flo­riań­skiej 45 Cu­kier­nia Lwow­ska, zwana po­tocz­nie Jamą Mi­cha­lika, w któ­rej w 1905 roku Jan Au­gust Ki­sie­lew­ski wraz z przy­ja­ciółmi za­kłada pierw­szy w Pol­sce ka­ba­ret li­te­racki Zie­lony Ba­lo­nik. Miej­scem, gdzie roz­go­ścił się pierw­szy w War­sza­wie ka­ba­ret li­te­racko-ar­ty­styczny, jest re­stau­ra­cja Oaza przy placu Te­atral­nym. Ka­ba­ret po­wo­łuje do ży­cia w 1909 roku Ar­nold Szyf­man. Przed­się­wzię­cie nosi na­zwę Mo­mus, a au­to­rem war­szaw­skich pro­gra­mów jest Ar­tur Op­p­man (Or-Ot). Nie­stety Mo­mus szybko zo­staje za­mknięty. W sto­licy od­zy­ska­nego pań­stwa jest jed­nak słynna ka­wiar­nia ar­ty­styczna Pod Pi­ka­do­rem, dzia­ła­jąca od 1918 roku – naj­pierw przy No­wym Świe­cie 57, póź­niej w piw­nicy Ho­telu Eu­ro­pej­skiego (po po­łą­cze­niu z Klu­bem Fu­tu­ry­stów Pol­skich „Czarna La­tar­nia”). Spo­tyka się tu­taj grupa Ska­man­der. Or­ga­ni­za­to­rem jest Ta­de­usz Ra­abe, a za­ło­ży­cie­lami Ju­lian Tu­wim, An­toni Sło­nim­ski i Jan Le­choń.

Inna hi­sto­ria ma swój po­czą­tek w miej­scu zwa­nym Ga­le­rią Lu­xen­burga, czyli ele­ganc­kim pa­sażu miesz­czą­cym się przy ulicy Se­na­tor­skiej 29 w War­sza­wie. Ga­le­ria zbu­do­wana w pierw­szej de­ka­dzie wieku na zle­ce­nie Ma­xi­mi­liana Lu­xen­burga to w War­sza­wie no­vum: prze­szklony dach spina ze sobą dwa sto­jące rów­no­le­gle bu­dynki, two­rząc za­da­szoną uliczkę bie­gnącą od Se­na­tor­skiej do Nie­ca­łej. Po­wstają tu­taj: Grand Ho­tel, re­stau­ra­cje, ka­wiar­nie, sklepy, sala ki­nowa, a na­wet tor do jazdy na wrot­kach. Gdy wrotki war­sza­wia­kom po­wsze­dnieją, dwie sale cze­kają na na­jem­ców. Jedna z nich to prze­strzeń te­atralna ze sceną i fo­te­lami, druga zaś – sala ka­ba­re­towa z nie­wielką es­tradą i sto­li­kami. Cho­ciaż jesz­cze nic na to nie wska­zuje, miej­sce to przej­dzie do hi­sto­rii dzięki przed­się­wzię­ciu, w które an­ga­żują się Ta­de­usz So­bocki oraz jego wspól­nicy – zie­mia­nin Le­szek Przy­łu­ski oraz ku­piec Izy­dor We­is­blatt. Otwar­cie te­atrzyku Qui Pro Quo 4 kwiet­nia 1919 roku po­prze­dza grun­towna prze­bu­dowa prze­strzeni te­atral­nej ga­le­rii. Na wi­do­wni jest te­raz pięć­set czter­na­ście miejsc, z któ­rych naj­lep­sze wy­ście­łane są czer­wo­nym ak­sa­mi­tem. Do liczby tej wli­czają się także miej­sca w lo­żach, ude­ko­ro­wa­nych od strony wi­do­wni scen­kami z ba­jek La Fon­ta­ine’a. Par­kiet sceny, dla lep­szej aku­styki, wspiera się na szkle, i to nie byle ja­kim – to kil­ka­dzie­siąt bu­te­lek po szam­pa­nie, po­mię­dzy któ­rymi prze­strze­nie wy­peł­nione są pia­skiem. Po­noć bu­telki nie zo­stały do­star­czone na plac bu­dowy pu­ste, ich za­war­tość gwiazdy i współ­pra­cow­nicy po­wsta­ją­cego te­atrzyku ofiar­nie wy­pili, po­świę­ca­jąc na to kilka wie­czo­rów. Za sceną wi­dzimy de­ko­ra­cję w kształ­cie wiel­kiej muszli. Ta­de­usz, który ma na swoim kon­cie dzie­siątki sce­no­gra­fii do fil­mów, cho­ciażby do kul­to­wej Be­stii z Polą Ne­gri, jest au­to­rem pro­jektu sali, za de­ko­ra­cje od­po­wiada na­to­miast le­gen­darny sce­no­graf te­atrzyku Jó­zef Ga­lew­ski. Sala utrzy­mana jest w stylu mod­nego uno­wo­cze­śnio­nego em­pire. Po prze­bu­do­wie w 1924 roku ściany zo­staną po­kryte ciemną bo­aze­rią.

W Qui Pro Quo oj­ciec ro­bił sce­no­gra­fię, a po­nie­waż za­wsze miał in­kli­na­cje do płci pięk­nej, jeź­dzili ze swoim przy­ja­cie­lem fa­bry­kan­tem Miet­kiem Gór­skim po Pol­sce i szu­kali do ka­ba­retu od­po­wied­nich dziew­czyn z ład­nymi gło­sami. Pod­czas jed­nej z ta­kich wy­praw oj­ciec od­krył Mirę Zi­miń­ską.

W trak­cie pierw­szych wy­stę­pów Qui Pro Quo kon­fe­ran­sje­rami są Kon­rad Tom i Jó­zef Ur­stein. Ich za­da­niem jest zbu­do­wa­nie ramy dla pro­gramu skła­da­ją­cego się z nieco przy­pad­ko­wych ele­men­tów. Od 1924 roku kon­fe­ran­sjerką zaj­muje się słynny Fry­de­ryk Járosy. Wi­dzo­wie ze­brani w piw­nicy Ga­le­rii Lu­xen­burga mają oka­zję zo­ba­czyć i po­słu­chać naj­lep­szych. Tek­sty pi­szą mię­dzy in­nymi: Ju­lian Tu­wim, Jan Le­choń, An­toni Sło­nim­ski, Ma­rian He­mar, Ka­zi­mierz Wie­rzyń­ski. Na sce­nie wy­stę­pują naj­więk­sze gwiazdy: Hanka Or­do­nówna, Mira Zi­miń­ska, Zula Po­go­rzel­ska, Adolf Dym­sza, Eu­ge­niusz Bodo, Ka­zi­mierz Kru­kow­ski. To, co się dzieje na sce­nie Qui Pro Quo, sta­nowi wzór dla przed­sta­wień w ca­łym kraju.

Gdy w 1921 roku roz­po­czyna się bu­dowa Gdyni, Ta­de­usz So­bocki, wcze­śniej speł­nia­jący się jako sce­no­graf, w końcu za­czyna zaj­mo­wać się ar­chi­tek­turą. Pra­cuje tam w pierw­szych la­tach re­ali­za­cji pro­jektu okre­śla­nego mia­nem naj­waż­niej­szego i naj­bar­dziej spek­ta­ku­lar­nego w II Rze­czy­po­spo­li­tej. Ta­de­usza fa­scy­nuje wy­my­śla­nie i bu­do­wa­nie wszyst­kiego od nowa, z ener­gią więc an­ga­żuje się w różne przed­się­wzię­cia. Mieszka w sto­licy, a do Gdyni do­jeż­dża wła­snym sa­mo­cho­dem. W końcu to rzuca, bo po­ja­wiają się pro­po­zy­cje w War­sza­wie, a i cią­głe do­jazdy stają się mę­czące. Jed­nym z za­pro­jek­to­wa­nych przez Ta­de­usza bu­dyn­ków, które można oglą­dać do dziś, jest willa Izy­hali przy ulicy Sien­kie­wi­cza 15 w Kon­stan­ci­nie-Je­zior­nie, zbu­do­wana w la­tach 1926–1927.

Po po­wro­cie do Pol­ski Ta­de­usz czę­sto za­gląda do ma­jątku, gdzie mieszka jego ro­dzina – Mi­chał Ja­wor­ski, urzęd­nik cu­krowni w San­ni­kach, oraz jego żona Ste­fa­nia z So­boc­kich. Ich córka Ma­ria stu­diuje fi­lo­zo­fię. Gdy Ta­de­usz przy­jeż­dża w od­wie­dziny, Ma­ria sły­szy od matki: „Ma­ry­siu, pro­szę iść do swo­jego po­koju, pan So­bocki przy­szedł z wi­zytą”. Matka nie przy­pusz­cza, że jej słowa, bę­dące w za­mie­rze­niu ostrze­że­niem, wy­wo­łają sku­tek od­wrotny do za­mie­rzo­nego. Ku­zyn Ta­dzio staje się jesz­cze bar­dziej in­try­gu­jący, cho­ciaż fa­scy­nu­jący wy­da­wał się już wcze­śniej – z po­wodu krą­żą­cych w ro­dzi­nie opo­wie­ści o jego pa­ry­skim ży­ciu. Ma­ria, o dzie­więt­na­ście lat młod­sza, ob­ser­wuje go ukrad­kiem, co koń­czy się w spo­sób nie­ocze­ki­wany dla ca­łej ro­dziny.

Oj­ciec miał złą opi­nię, znany był ze swo­jego za­mi­ło­wa­nia do ko­biet i wiel­kiej fan­ta­zji. Moja mama tak się w nim za­ko­chała, że ucie­kła do niego ze swo­jego pu­ry­tań­skiego domu ro­dzin­nego, co było nie do po­my­śle­nia. Z ra­cji po­kre­wień­stwa ślub mo­gli wziąć je­dy­nie za zgodą bi­skupa, a że bi­skup był ku­zy­nem na­szej ro­dziny, to ła­two po­szło. Z po­wodu ucieczki i ślubu mama zo­stała wy­klęta przez całą ro­dzinę. Dzia­dek wy­ba­czył jej do­piero wtedy, gdy ja się uro­dzi­łam.

Ma­ria po wyj­ściu za mąż re­zy­gnuje ze stu­diów. 19 marca 1927 roku na świat przy­cho­dzi je­dyna córka Ma­rii Kry­styny z Ja­wor­skich i Ta­de­usza So­boc­kiego – Hanna. Ta­de­usz ma wów­czas czter­dzie­ści dwa lata, a Ma­ria – dwa­dzie­ścia trzy.

Pań­stwo So­boccy pro­wa­dzą bujne ży­cie to­wa­rzy­skie. Są za­pra­szani i sami za­pra­szają do domu z naj­roz­ma­it­szych oka­zji, albo i bez oka­zji, na wy­stawne ko­la­cje. Nie­mal co wie­czór można ich spo­tkać w jed­nej z ele­ganc­kich war­szaw­skich re­stau­ra­cji, na przy­kład w Ad­rii czy Oa­zie, gdzie Ta­de­usz spę­dza czas na po­ga­węd­kach z przy­ja­ciółmi przy sto­liku, a Ma­ria, która sza­le­nie lubi tań­czyć, wy­biera w tym cza­sie par­kiet, na któ­rym to­wa­rzy­szą jej mło­dzi for­dan­se­rzy. Za­bawa czę­sto trwa do rana.

Gdy tylko nada­rza się oka­zja, wy­cho­dzą także do te­atru, opery czy na bal. Ze szcze­gól­nym roz­ma­chem or­ga­ni­zo­wane są bale woj­skowe, na któ­rych bawi się cała elita pol­skiej ar­mii. Ro­dzice Hanny rów­nież na nich by­wają, po­nie­waż ich krewna jest żoną Igna­cego Soł­tana[7], ad­iu­tanta naj­pierw pre­zy­denta Na­ru­to­wi­cza, a po­tem mar­szałka Pił­sud­skiego.

Na tych ba­lach męż­czyźni byli ubrani we fraki, a pa­nie w piękne ba­lowe suk­nie. Kie­dyś ro­dzice mieli iść na bal czy przy­ję­cie, przed któ­rym mama oznaj­miła, że nie pój­dzie, bo nie ma się w co ubrać, a nie włoży prze­cież sta­rej su­kienki. Oj­ciec wy­jął z szafy w swo­jej pra­cowni (którą mama na­zy­wała gra­ciar­nią) ma­te­riał cały ob­szyty ce­ki­nami i ma­szynę do szy­cia i uszył ma­mie taką su­kienkę wie­czo­rową, że przy­ja­ciółki py­tały ją, gdzie ku­piła ta­kie cudo. Oczy­wi­ście się nie przy­znała, że to dzieło męża.

Tylko ten je­den raz mama Hanny sko­rzy­sta z umie­jęt­no­ści kra­wiec­kich męża. Kre­acji na co dzień i na wyj­ścia szuka cho­ciażby w Domu Mody Bo­gu­sława Her­sego, miesz­czą­cym się w czte­ro­pię­tro­wej ka­mie­nicy przy ulicy Mar­szał­kow­skiej pod nu­me­rem sto pięć­dzie­sią­tym. Spo­tkać tu można nie tylko naj­za­moż­niej­sze damy z War­szawy i pro­win­cji, do któ­rych skie­ro­wana jest oferta eks­klu­zyw­nego sklepu, ale także mniej ma­jętne klientki – one jed­nak naj­czę­ściej tylko oglą­dają to­war, z rzadka ku­pują ja­kiś dro­biazg.

Wej­ście do tej kra­iny cu­dow­no­ści mie­ści się na rogu Mar­szał­kow­skiej i Ery­wań­skiej (obecna Kre­dy­towa). Wcho­dzą­cych wita por­tier. Z pię­cio­kąt­nego holu, roz­mi­go­ta­nego od od­bi­ja­ją­cych świa­tło ta­fli szkła, mogą przejść przez szklane drzwi, za któ­rymi znaj­duje się sklep zaj­mu­jący par­ter i pierw­sze pię­tro. Pro­wa­dzą na nie obite mięk­kim dy­wa­nem, im­po­nu­jące schody z de­ko­ra­cyj­nymi ba­lu­stra­dami po obu stro­nach, klienci mogą jed­nak także sko­rzy­stać z windy. W ca­łym wnę­trzu domu mody nie bra­kuje dy­wa­nów, ta­pi­ce­ro­wa­nych i for­ni­ro­wa­nych me­bli, ze­ga­rów, por­ce­lany, lu­ster, oświe­tle­nia, ta­pet i ma­lo­wi­deł na ścia­nach, ozdob­nych gzym­sów. W ta­kiej sce­ne­rii można ku­pić coś go­to­wego oraz za­mó­wić odzież szytą na miarę. Za wzory służą naj­mod­niej­sze stroje spro­wa­dzane z fran­cu­skich i an­giel­skich do­mów mody. Oczy­wi­ście po­wstają tu­taj rów­nież kre­acje au­tor­skie, które można zo­ba­czyć na żywo, a także w roz­sy­ła­nych po kraju ka­ta­lo­gach, uła­twia­ją­cych sprze­daż wy­sył­kową[8].

Wnę­trza Her­sego obej­rzeć można w fil­mie z 1933 rokuJego eks­ce­len­cja su­biekt, daje on pewne wy­obra­że­nie o tym, w czym mama Hani wy­bie­rała się na przy­ję­cia i bale.

Dzie­ciń­stwo

Gdy Ha­nia ma trzy lata, mama za­pi­suje ją do przed­szkola. Dziew­czynka po­noć czę­sto stam­tąd ucieka. Pod­czas tych wa­ga­rów wraz z ko­legą, a wła­ści­wie pierw­szym od­no­to­wa­nym w pa­mięci na­rze­czo­nym, jeź­dzi dla roz­rywki win­dami w oko­licz­nych do­mach. Któ­re­goś razu jedna z nich się psuje i utyka mię­dzy pię­trami. Od tego czasu Ha­nia za­czyna od­czu­wać lęk przed win­dami, ta fo­bia zo­sta­nie jej na długo. Na­wet po la­tach, pro­jek­tu­jąc wnę­trza PKiN, bę­dzie wcho­dziła na dwu­na­ste pię­tro scho­dami.

Ha­nia może go­dzi­nami grać w klasy, uwiel­bia to, ale lubi także ba­wić się w ciu­ciu­babkę, Baba-Jaga pa­trzy, berka, ska­cze na ska­kance. Nie umie na­to­miast śpie­wać i nie za­mie­rza tego ro­bić. Nad jej bra­kiem mu­zy­kal­no­ści szcze­gól­nie ubo­lewa dzia­dek, który grywa na skrzyp­cach w kwar­te­tach smycz­ko­wych.

Któ­re­goś razu dzia­dek przy­szedł do nas i sie­dział w po­koju sto­ło­wym na ka­na­pie. We­szłam i za­śpie­wa­łam: „Ta biedna Re­beka w za­my­śle­niu czeka”. To była wów­czas modna pio­senka, a ja na­uczy­łam się jej od słu­żą­cej. Dzia­dek się po­pła­kał i za­wo­łał do mo­jej mamy: „Ma­ry­siu, Ma­ry­siu, dziecko śpiewa”. Ale to była pierw­sza i ostat­nia pio­senka, którą za­śpie­wa­łam w moim ży­ciu. Nie lu­bi­łam tego. To samo było z for­te­pia­nem. Pa­nienki po­winny mó­wić po fran­cu­sku i grać na for­te­pia­nie, a ja do­sta­wa­łam kon­wul­sji, gdy przy­cho­dziła na­uczy­cielka, kła­dłam się na pod­ło­dze, wa­li­łam no­gami w par­kiet i krzy­cza­łam: „Ja nie chcę, ja nie chcę!”. I tak się skoń­czyła moja na­uka gra­nia. Mama na­prawdę miała ze mną ska­ra­nie bo­skie.

Kiedy Ha­nia koń­czy sie­dem lat, mama za­pi­suje ją do słyn­nych Pla­te­rek[9]. Gdy prze­kra­cza bramę szkoły, miesz­czą­cej się bli­sko domu, bo dwie po­se­sje da­lej, znaj­duje się na du­żym, czę­ściowo wy­be­to­no­wa­nym po­dwórku, gdzie naj­czę­ściej pa­nuje gwar i od­by­wają się lek­cje gim­na­styki. Skle­pioną bramą pod głów­nym bu­dyn­kiem prze­cho­dzi się na dru­gie po­dwórko – pełne zie­leni, krze­wów i kwia­tów, z ław­kami pod roz­ło­ży­stą gru­szą. Tło dla sło­necz­nego za­ci­sza, gdzie uczen­nice chęt­nie spę­dzają czas na na­uce, sta­nowi ściana nie­mal cał­ko­wi­cie po­kryta wi­no­ro­ślą. Wcho­dzą­cych do bu­dynku wita hol z ko­lum­nami wy­ło­żo­nymi ja­sno­żół­tym żył­ko­wa­nym mar­mu­rem i mar­mu­rowa ba­lu­strada scho­dów pro­wa­dzą­cych w dół do szatni i w górę do sal lek­cyj­nych[10].

Po ty­go­dniu mama zo­stała we­zwana do szkoły, gdzie po­wie­dziano jej, że nie­stety jej córka nie na­daje się, aby do­łą­czyć do grona grzecz­nych pa­nie­nek z do­brych do­mów, bo jest zbyt ży­wio­łowa i ni­kogo się nie słu­cha. W związku z tym za karę mama za­pi­sała mnie do szkoły ko­edu­ka­cyj­nej przy ulicy Szu­cha. Na pierw­szą lek­cję mnie za­wio­zła, a po­tem mu­sia­łam już sama jeź­dzić au­to­bu­sem. Od na­szego domu to były dwa przy­stanki. Dzia­dek, który mnie bar­dzo ko­chał, za­ła­twił mi w cu­kierni na rogu Kru­czej i Pięk­nej słod­ko­ści za do­bre spra­wo­wa­nie. Po­wie­dział pa­niom, że gdy przyj­dzie taka dziew­czynka i po­wie, że była grzeczna w szkole, to pro­szę jej dać ciastko. I ja co­dzien­nie tam przy­cho­dzi­łam i mó­wi­łam, że dzi­siaj by­łam nie­grzeczna, więc nie biorę ciastka. Ale po­tem już się sta­ra­łam i do­sta­wa­łam ciastka. W szkole nie przy­jaź­ni­łam się z dziew­czy­nami, mia­łam ko­le­gów i przy­ja­ciół chło­pa­ków. Ucie­ka­li­śmy ze szkoły na wa­gary do parku Ujaz­dow­skiego, gdzie gra­li­śmy w dwa ognie.

Zimą Ha­nia cho­dzi do Do­liny Szwaj­car­skiej[11], bo to naj­bar­dziej ma­low­ni­cze miej­sce w mie­ście, gdzie można po­jeź­dzić na łyż­wach. La­tem bawi się w jed­nym z pierw­szych ogród­ków jor­da­now­skich w War­sza­wie – przy ulicy Ba­ga­tela[12], gdzie są ba­sen, zjeż­dżal­nia i masa in­nych atrak­cji dla dzieci. Któ­re­goś razu ucieka stam­tąd przez dziurę w ogro­dze­niu, żeby ku­pić so­bie lody. Je­den z ty­tu­łów prasy co­dzien­nej w ko­lej­nym wy­da­niu do­nosi w żar­to­bli­wym to­nie, że war­sza­wianki z po­wodu upa­łów ogra­ni­czają strój do mi­ni­mum. Ar­ty­kuł ilu­struje zdję­cie, na któ­rym Ha­nia stoi na bo­saka w ko­stiu­mie ką­pie­lo­wym z lo­dami w ręku. Do­staje od mamy la­nie.

W dzie­ciń­stwie dziew­czynka czę­sto ska­zana jest na roz­łąkę z mamą, która – jak zresztą cała jej ro­dzina – cho­ruje na gruź­licę.

Moje dzie­ciń­stwo w du­żej mie­rze upły­wało bez matki, bo gdy za­ra­żała, by­łam od niej od­se­pa­ro­wana, a ona spę­dzała czas w sa­na­to­riach, w pen­sjo­na­tach, gdzie się le­czyła. Kie­dyś je­cha­łam po­cią­giem do Rabki, do matki, a że nie miał mnie kto od­wieźć, je­cha­łam z ta­bliczką na szyi z wy­pi­sa­nym ad­re­sem. Tata od­dał mnie pod opiekę współ­pa­sa­że­rów, a na dworcu w Rabce ktoś miał mnie ode­brać. To po­ka­zuje, jak uczono wtedy dzieci sa­mo­dziel­no­ści. Dzi­siaj nie do po­my­śle­nia, żeby kil­ku­latkę tak wy­słać w drogę.

So­boccy są ate­istami, choć nie prze­szka­dza to Hani cho­dzić ze słu­żą­cymi na na­bo­żeń­stwa, na przy­kład ma­jowe, więc póź­niej wspo­mina, że jako dziecko „była po­twor­nie prak­ty­ku­jąca”[13]. Boże Na­ro­dze­nie jed­nak się ob­cho­dzi. W du­żym po­koju stoi świerk do su­fitu, a że miesz­ka­nie ma cztery me­try wy­so­ko­ści, jest na­prawdę im­po­nu­jący. Ozda­biają go szklane bombki, ale też mnó­stwo pa­pie­ro­wych de­ko­ra­cji ro­bio­nych przez Ha­nię: aniołki, dłu­gie ko­lo­rowe łań­cu­chy z pa­pieru i słomki, naj­waż­niej­sza jest z pew­no­ścią gwiazda na czubku. Ca­ło­ści do­peł­niają świeczki. Na stole po­ja­wiają się wszyst­kie wy­ma­gane przez tra­dy­cję po­trawy, a do­mow­nicy do­stają pre­zenty. Ta­de­usz, wy­ko­rzy­stu­jąc swoje zdol­no­ści ma­nu­alne, za­wsze wy­my­śla z oka­zji świąt coś cie­ka­wego dla Hani.

Pa­mię­tam taką kon­struk­cję, dzięki któ­rej my­śla­łam, że Mi­ko­łaj przy­la­tuje na kiju od szczotki i spusz­cza mi na sznurku przez okno pre­zenty. By­łam za­chwy­cona, że przy­le­ciał spe­cjal­nie do mnie. A to był po­mysł i sprawka taty.

Po­my­sło­wość to jedna z cech wspól­nych Ta­de­usza i Hani. Pań­stwo So­boccy przy­jaź­nią się z pań­stwem Bu­dzyń­skimi. Po­nie­waż od­wie­dzają się czę­sto, Ha­nia ko­le­guje się z ich star­szym od niej o rok sy­nem An­drze­jem. Jego pa­sją jest che­mia, więc nie może się oprzeć, aby nie po­ka­zać jej ja­kie­goś no­wego do­świad­cze­nia. Efekt? Bywa róż­nie, ale chyba naj­więk­szym osią­gnię­ciem dwójki ma­łych eks­pe­ry­men­ta­to­rów jest po­żar stołu i szafy, za co An­drzej oczy­wi­ście ob­rywa od ro­dzi­ców. Nie za­wsze jed­nak ro­dzice wie­dzą, co za ścianą ro­bią ich po­my­słowe dzieci... Któ­re­goś dnia, pod­czas ko­lej­nej wi­zyty u pań­stwa Bu­dzyń­skich, Ha­nia wpada na pe­wien po­mysł, który ma jej umoż­li­wić zdo­by­cie pierw­szych wła­snych pie­nię­dzy w ży­ciu. Wpraw­dzie oj­ciec jest za­moż­nym czło­wie­kiem, ale w do­mach ta­kich jak jej nie ma zwy­czaju da­wa­nia dzie­ciom kie­szon­ko­wego. Gdy Ha­nia cze­goś po­trze­buje, musi za­py­tać mamę lub tatę, czy mo­głaby do­stać na ten cel pie­nią­dze, a ona nie lubi pro­sić.