Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Hanna Lachert słynie głównie jako autorka projektu tapicerowanego krzesła Muszla z charakterystycznym „guzikiem” i kwadratowego stolika z zaokrąglonymi narożami i z czarną szklaną płytą umieszczoną na drewnianym blacie, które należą dziś do klasyki wzornictwa lat 50. XX wieku.
Chociaż należy do czołowych powojennych projektantek mebli dla Spółdzielni Artystów „Ład”, projektowała nie tylko sprzęty, lecz także setki wnętrz – mieszkań, sklepów, kawiarni, hoteli, przychodni. Pomiędzy zleceniami dla „Ładu” i Przedsiębiorstwa Państwowego Pracownie Sztuk Plastycznych tworzyła własne projekty, które sprzedawała w Desie: lampy, meble o metalowych konstrukcjach, a także biżuterię z… dość zaskakujących materiałów. Poza tym bawiła się, podróżowała po świecie, szusowała na nartach, wygłupiała się na balach, rozwiodła się, by wyjść za mąż za miłość swojego życia, i wędrowała po górach, czym zyskała sobie w rodzinie przydomek Powierucha.
Na podstawie dokumentów archiwalnych, a także rozmów z samą Lachert Katarzyna Jasiołek stworzyła kompletną biografię jednej z najważniejszych polskich projektantek ubiegłego wieku na tle powojennej historii polskiego wzornictwa użytkowego i architektury wnętrz, a także zmian społecznych. Ta książka to hołd dla zmarłej w 2021 roku Lachert, której projekty mebli są dziś ikonami designu.
Katarzyna Jasiołek (ur. 1982) – absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim. Jej pasją jest wnętrzarstwo, polskie i zagraniczne wzornictwo. Lubi odwiedzać targi staroci, niekoniecznie po to, by kupić coś wartościowego, bo nie ma zacięcia kolekcjonerki. Pisze artykuły i teksty do katalogów wystaw poświęconych wzornictwu i rzemiosłu. Autorka książek Asteroid i półkotapczan. O polskim wzornictwie powojennym (Marginesy 2020) i Opakowania, czyli perfumowanie śledzia. O grafice, reklamie i handlu w PRL-u (Marginesy 2021). W swoich publikacjach popularyzuje rodzime wzornictwo.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 245
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wstęp
Jak pokazać czyjeś życie, gdy ma się tak niewiele informacji? Trochę wspomnień, stosik czarno-białych fotografii. Spoglądają z nich ludzie, których już nie ma. Do tego jeszcze kilka pożółkłych arkuszy, kalki ze starannie wykreślonymi konturami mebli, budynku, neonu. Są także materialni świadkowie wspomnień. Smukły regał fornirowany dębem, tapicerowane niskie krzesło, porcelanowy serwis w kobaltowe chińskie smoki, suszone kwiaty i zioła wiszące w pęczkach pod sufitem, stara biżuteria z kości i srebra.
Gdy mamy tak niedużo, pozostaje nam zastosować pewien trik. Weźmy zatem do ręki kalejdoskop. Przyzwyczajmy dłoń do chłodnego ciężaru magicznej zabawki, a potem przyłóżmy ją do oka i pozwólmy, żeby pokazała nam kilka chwil wyrwanych niepamięci. Nie ułożą się w pełną historię, nie zaspokoją naszej ciekawości. Pozostawią niedosyt, zaintrygują, wywołają gęsią skórkę. Ale także wrażenie, że czujemy smak, zapach, dotyk, wszechogarniającą miłość i obezwładniający strach. Wspomnienie pierwsze. Przekręćmy lekko. Wspomnienie drugie. Znów przekręćmy. Wspomnienie... Szelest sukien na balu w Adrii. Intensywna zieleń gałązek świerku, na których przybywa ozdób. Zalana słońcem ulica. Tapeta w bratki widziana spod zmrużonych powiek. Gwar wielkiego sklepu. Zapach trawy. Smak popiołu na języku. Smak jedzenia, gdy zapomniało się już, jak smakuje jedzenie. Smak sukcesu, gdy kogoś cieszą efekty naszej pracy. Radość, że pojawiły się na nowo zwykłe rzeczy. Że ludzie wokół znów się uśmiechają.
Nie ma już większości świadków opowieści, które znalazły się w tej książce. Musimy dopowiedzieć sobie to, o co nie mamy kogo zapytać. Zresztą pamięć ludzka jest subiektywna. Każdy opowiedziałby nam co innego. Ta sama osoba zapytana o to samo dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści lat wcześniej miałaby dla nas inny archipelag słów. Więc przyjmijmy, że to jest jedna z wersji tej opowieści. Czy najbardziej obiektywna? O, na pewno nie. Opowieści o życiu mają pełne prawo do subiektywizmu. A bohaterka tej mówi w pewnym momencie: „Pamięć ludzka jest cudowna; wszystko, co złe, odchodzi, a wszystko, co dobre – zostaje”.
Dlaczego akurat Hanna Lachert? Powodów jest wiele. Chociażby dlatego, że kuszące jest zajęcie się tematem, który pozostaje trochę w cieniu, opowiedzenie o kimś, o kim nikt wcześniej nie opowiadał. Może to brzmieć dziwnie, bo przecież w wielu tekstach i artykułach prasowych o Spółdzielni „Ład” ich autorzy jednym tchem wymieniają nazwiska jej czołowych projektantów, a wśród nich Hannę Lachert. Czasem zresztą jako Lechert lub ze zmienionym na Anna imieniem. Niestety, oprócz nazwiska i profesji właściwie nie mieliśmy dotychczas żadnych informacji o bohaterce tej opowieści, przez co niejedna osoba gratulowała Hannie wspaniałego ojca (oczywiście nie w osobie Tadeusza, ale Bohdana) czy projektów tych kilku mebli znanych wielbicielom powojennego wzornictwa (jakby z ich zaprojektowania można było wówczas przez kilka dekad żyć dostatnio bez innych zleceń).
To trochę wina samej Hanny, że wiemy o niej tak mało. Choć zaprojektowała setki wnętrz użyteczności publicznej, jak wnętrza dużych hoteli, sklepów Cepelii czy katowickiego Spodka, to nie brała udziału w uroczystościach ich otwarcia, gdzie mógłby porozmawiać z nią jakiś dziennikarz o pomyśle na projekt i o pracy. Zamiast się reklamować, biegła dalej – spędzić czas ze znajomymi lub przy rajzbrecie nad kolejnym zleceniem odkładanym na ostatnią chwilę.
Hanna była mistrzynią prokrastynacji, ale o tym, że współdzielimy tę cechę, nie dowiedziałam się od razu. Zafascynowało mnie to, że różne elementy jej biografii tak bardzo ze sobą kontrastują. Panienka z dobrego ziemiańskiego domu, córka damy, ze skłonnością do łamania zasad, łobuziara. Niezwykle pracowita, ale zawsze znajdowała czas na wypad na narty, wakacje ze znajomymi, uroczyste biesiady z rodziną. Współczująca sanitariuszka w powstaniu warszawskim i działaczka podziemia, która sama o sobie mówiła, że nieraz w życiu zasłużyła na lanie, a brawura w jej wydaniu często była po prostu głupotą. Projektantka, która w myśl zasad wpojonych przez profesorów warszawskiej ASP na pierwszym miejscu stawiała ergonomię, chociaż jej projekty niezmiennie zachwycają pięknem. Odpowiedzialna i zorganizowana, a czasem zachowująca się jak zakochana nastolatka. Wreszcie troskliwa matka, babcia i teściowa, która potrafiła zaleźć swojej rodzinie za skórę i obrazić się na całe tygodnie, ale w razie potrzeby gotowa była zrobić dla swoich bliskich wszystko.
Książka w obecnym kształcie nie mogłaby ukazać się oczywiście bez jej bohaterki, ale chciałabym w tym miejscu podziękować za pomoc jej rodzinie, w szczególności Elżbiecie i Michałowi Lachertom, a także Małgorzacie Bartosik, Robertowi Szubie i Joannie Tarach za zdjęcia, które – obok rodzinnych – wzbogaciły książkę wizualnie.
Piękna
Trzeba zacząć od dzieciństwa, bo to pokaże, jaki ja mam wredny charakter.[1]
Ta opowieść zaczyna się przy ulicy Pięknej w Warszawie. Pod numerem dwudziestym. Chociaż gdy w głowie bohaterki zaczynają się tworzyć wspomnienia, które przetrwają dłużej niż chwilę, ulica nosi już nazwę Piusa IX. To jedna z dużych reprezentacyjnych ulic Warszawy. Odchodzi od Marszałkowskiej na wysokości numeru pięćdziesiątego czwartego; patrząc stąd, kamienicę pod numerem dwudziestym ma się po lewej. Aby do niej dojść, trzeba minąć tę pod numerem trzydziestym szóstym, czwartym, drugim – wszystkie są czteropiętrowe. Dalej zabudowa jest niższa o jedno piętro – mamy więc kamienicę przy Piusa IX trzydzieści i dwadzieścia osiem, za nimi przy samej ulicy przed szkołą zieleni się ogród zajmujący numery dwadzieścia sześć i dwadzieścia cztery. I już tylko kilka kroków. Mijamy numer dwadzieścia dwa i koniec tej wyliczanki, która tylko na papierze może wydawać się długa.
W podwórko wchodzi się przez szeroką bramę, zwieńczoną łukiem z jednym z wielu elementów dekoracyjnych obecnych na elewacji. Skrzydła bramy zdobią kute kraty w roślinny wzór, a po obu jej stronach – dwuskrzydłowe okna, w słoneczny dzień zacieniają je znajdujące się wyżej balkony. Rosnące wzdłuż chodnika młode drzewa nie chronią jeszcze przed słońcem. Okna na parterze oraz pierwszym i drugim piętrze mają dekoracyjne gzymsy – na każdym inne, ostatnia kondygnacja jest wyraźnie skromniejsza. Balkony znajdują się jedynie w centralnej części kamienicy.
Rodzina Sobockich może zajmować mieszkanie na najbardziej prestiżowym, drugim piętrze, jednak nie ma już dziś stróża czy listonosza, który mógłby to potwierdzić. Wśród wielu czarno-białych zdjęć zachowało się parę przedstawiających wnętrza pięciopokojowego mieszkania. Choćby to, na którym możemy zobaczyć gabinet pana Sobockiego z dużym fornirowanym biurkiem, skórzanymi fotelami o pikowanych oparciach, obrazami na ścianach, orientalną dekoracją w drzwiach, jasnymi zasłonami, profilem tajemniczej kobiety w owalnej ramie, który wisi na ścianie pomiędzy oknami. Na kolejnym zdjęciu pan domu gra w karty z dwoma mężczyznami, na stolikach stoją filiżanki, samowar, butelka alkoholu, kieliszki, patera ze słodyczami. Widać również dywan i fragment gzymsu kominka z białego marmuru. W kadrze mógłby stać także telefon, któremu przydzielono numer 252-69. Fotografia uległa zniszczeniu – brakuje jej rogów, z lewej strony jest poszarpana, w kilku miejscach pozaginana.
Mamy także niestarannie wywołaną pozowaną odbitkę z wyraźnym załamaniem. Po lewej stronie kadru siedzi na krześle uśmiechnięta pani Sobocka z córeczką na kolanach, a po prawej – patrząca na nie z życzliwością para. W centralnej części zdjęcia widać mały stolik z okrągłym białym blatem i złoceniami. Stoją na nim wymyślna lampa, filiżanka oraz bardzo dekoracyjne naczynie, prawdopodobnie ze słodyczami. W tle duży ciemny kredens z przeszkloną górną częścią.
To tyle, jeśli chodzi o to, co pewne. W kwestii reszty mieszkania na Pięknej musi nam wystarczyć te kilka obrazów, które zachowały się w pamięci dziewczynki ze zdjęcia. Ma na nim może rok i już niebawem zacznie kolekcjonować wspomnienia. Pamięta, że mieszkanie urządzone było luksusowo, miało piękne drzwi, ozdobne gzymsy, sztukaterie, karnisze dźwigające ciężkie zasłony. Czy już wtedy dziewczynkę interesują tapicerowane wysokie krzesła, wzorzyste tapety, wielkie palmy w donicach? Czy już wówczas kształtuje się jej poczucie estetyki? A może dopiero później Hania odkryje w sobie dar, który sprawia, że tuż przed oddaniem projektu wszystkie wcześniejsze przeczucia układają się w jej głowie, na szkicach i makietach w jedną funkcjonalną całość? Całość, która zmaterializuje się potem dzięki pracy wielu rąk.
Wiemy tyle, ile moglibyśmy zobaczyć, zaglądając do pokoi i kuchni przez dziurkę w mosiężnych szyldach klamek – biżuterii dwuskrzydłowych drzwi. Jedne z nich prowadzą do pokoju, którego ściany pokrywa tapeta w bukieciki bratków na kremowym tle. Cała ściana przy łóżku jest pomalowana kredkami. Zanim rodzice wyjdą wieczorem, mama wślizguje się do pokoju małej Hani ubrana niczym wróżka w piękną wieczorową suknię. Całuje córkę na dobranoc i wymyka się cicho, zostawiając lekko uchylone drzwi, bo Hania boi się ciemności, a ten snop światła chroni ją przed wytworami jej wyobraźni, oczywiście tymi groźnymi. Gdy mama zostaje w domu, czyta córce bajki.
Kiedy byłam całkiem mała, miałam książkę pod tytułem Mój las z opowiadaniami o przygodach leśnych zwierząt. Gdy mama nie szła na przyjęcie ani na bal, przychodziła i mi ją czytała. Jeśli się pomyliła, od razu ją strofowałam, bo ja tę książkę znałam na pamięć. To było moje ukochanie, uwielbiałam leżeć w łóżku w moim pokoju i słuchać dobrze znanych historii o zwierzętach
– wspomina Hanna.
Za kolejnymi drzwiami jest sypialnia rodziców – ich królestwo, do którego Hania właściwie nie ma wstępu. Jej ojciec lubi antyki, urządzone jest nimi całe mieszkanie. W sypialni stoją białe meble w stylu ludwikowskim ze złotymi detalami. Gospodarz uwielbia też dywany, które w głównej części mieszkania leżą jeden na drugim w czterech warstwach; raz na tydzień pokojówka je przekłada, aby przewietrzyć te spod spodu. Zbyt cenne, aby trzepać je na trzepaku, są odkurzane elektroluksem – rzadko spotykaną nowością, nawet w mieszkaniach zamożnych warszawskich rodzin.
Służące zajmują część mieszkania odseparowaną nieco od tej reprezentacyjnej; wchodzi się do niej przez oddzielne wejście i osobne schody, bardzo różniące się od tych marmurowych z rzeźbami, prowadzących do głównych drzwi. Na „zapleczu” znajdują się kuchnia i dwie służbówki. Jedną z nich zajmuje kucharka, a drugą pokojówka. Raz w tygodniu przychodzi praczka, by w balii wyprać bieliznę. Służące sprzątają, gotują, podają do stołu, a potem znikają za drzwiami kuchni. Kiedy państwo Soboccy ich potrzebują, dzwonią niewielkim dzwoneczkiem. Z okazji imienin i na Gwiazdkę kupują im prezenty.
Latem służące, podobnie jak inni mieszkańcy Warszawy, jeżdżą do Lasku Bielańskiego. Tłumy bawią się tutaj co niedziela na piknikach, niektórzy przypływają statkami Wisłą. Są huśtawki, stoliki, przy których można coś zjeść, miejsce do tańca, scena, kolejka górska i karuzela[2], o której wiele lat później śpiewa w filmie Irena do domu![3] Maria Koterbska.
Karuzela, karuzela
Na Bielanach co niedziela.
Śmiechu beczka i wesela,
A muzyczka, muzyczka nam gra.[4]
Zanim Hania zostaje zapisana do przedszkola, każdego ranka przychodzi do niej bona, Francuzka. Opiekuje się dziewczynką, zabiera ją na spacery, rozmawia, śpiewa, a wszystko po to, aby mimochodem nauczyć ją języka. Panienka poza posiadaniem dobrych manier i umiejętności właściwego zachowania się przy stole powinna przecież także mówić po francusku. Gdy Hania opanuje język na tyle, żeby móc swobodnie w nim rozmawiać, miejsce bony zajmą niańki. Przychodzą na kilka godzin dziennie, aby mama miała czas dla siebie – na spotykanie się z przyjaciółkami w kawiarniach, zakupy i inne rzeczy. Hania bardzo rzadko wychodzi z mamą na miasto. Gdy ma sześć lat, robi jej niespodziankę – pod okiem kucharki i zgodnie z jej wskazówkami piecze swój pierwszy w życiu tort. To tort orzechowy z okazji imienin mamy.
Imieniny pani Sobockiej wyprawiane są zawsze bardzo hucznie. Jest dużo gości, kwiatów, alkoholu, dzieci raczej nie kręcą się dorosłym pod nogami. Raz jednak dzieje się inaczej...
Gdy miałam trzy, może cztery lata, zdarzyło mi się zostać na takich imieninach. Byłam wówczas pięknym blond dzidziusiem i panowie częstowali mnie szampanem. Tak się upiłam, że to były ostatnie imieniny, które spędziłam z rodzicami, potem już zawsze wysyłano mnie do dziadków. Ot, taka opowieść o moim pierwszym w życiu pijaństwie
– wspomina Hanna.
Maria i Tadeusz
Protoplastą rodu Sobockich był Tomasz Sobocki, jak głosi rodzinna legenda – jeden z kochanków królowej Bony. Dostał od niej kasztelanię łęczycką i dwa majątki: Piątek i Sobotę, stąd późniejsze nazwisko Tomasza z Soboty.
Ojciec Hanny, Tadeusz Sobocki, urodził się w 1882 roku w Ilińcach, ukraińskim mieście wcielonym do zaboru rosyjskiego. W XVIII wieku Hieronim Janusz Sanguszko, właściciel miasteczka, wybudował tam parterowy dwór, który miał być letnią rezydencją rodziny Sanguszków i w którym w 1787 roku właściciel miał zaszczyt gościć króla Polski Stanisława Augusta Poniatowskiego. Pod koniec XIX wieku dwór ów stał się domem mieszkalnym zarządców cukrowni w Ilińcach. Być może Tadeusz spędził w nim część dzieciństwa, bo jego ojciec Marceli Sobocki, absolwent Politechniki Kijowskiej, budował w miasteczku cukrownię. W każdym razie ukończył szkołę podstawową i gimnazjum w miasteczku, a w 1900 roku ojciec wysłał go na studia do Paryża. Przez dziesięć lat studiował z różnym zacięciem w École Spéciale d’Architecture, by w 1910 roku uzyskać dyplom uczelni. Dlaczego tak długo mu to zajęło?
Ojciec przysyłał pieniądze na opłacenie nauki oraz na życie, więc Tadeusz nie miał powodów, aby spieszyć się z powrotem do kraju. W Paryżu zdążył się zresztą dwukrotnie ożenić. Z małżeństwa z Polką zawartego w 1908 roku urodziła się córka Andrée, która zostanie malarką i będzie znana jako Andrée de Sobocka de Groot[5]. Była także żona Francuzka Raymonde Leontine Labbé, dla której małżeństwo z Tadeuszem – jak pisała w listach – okazało się rozczarowaniem. Owocem tego związku była córka Zofia. Po Tadeuszu Raymonde (zwana Muszką) w 1913 roku wyszła za Ludwika Marię Staffa, brata Leopolda, także poetę, a potem, po raz trzeci, za profesora Bogusława Pindelskiego, z którym miała dwóch synów[6].
Po powrocie do Polski Tadeusz angażuje się finansowo w przedsięwzięcie nie do końca związane z architekturą. Trudno się jednak dziwić, wiemy bowiem, że przyszły architekt obracał się w Paryżu w środowisku arystokracji i artystów, co ułatwiały mu nie tylko pieniądze, ale także nietuzinkowe poczucie humoru i dar zjednywania sobie ludzi. Tymczasem środowisko paryskie daje się uwieść nowej formie rozrywki, jaką jest cabaret. Określenie to oznacza wprawdzie jedynie prozaiczną knajpę czy też szynk, ale gdy dodamy do rzeczownika przymiotnik artistique, to mamy nagle zupełnie inną jakość. Bo można iść dzisiaj na kolację do jednej knajpy, a jutro do innej, ale sytuacja zmienia się, gdy miejsca przyciągają stałych bywalców nie jedzeniem i trunkami, lecz ludźmi o podobnym poczuciu humoru czy poglądach na życie, którzy potrafią także rozśmieszyć towarzystwo. Kabarety artystyczne zdobywają serca paryżan chcących na kilka godzin uciec od codzienności. Pomóc ma w tym wypełniony piosenkami program. W 1881 roku otwiera się dla widzów Chat Noir (Czarny Kot) na wzgórzu Montmartre oraz Lapin Agile (Pędzący Królik), gdzie można spotkać chociażby Pabla Picassa.
Tadeusz Sobocki odwiedza z pewnością obydwa miejsca, zwłaszcza że zna słynnego malarza i obraca się w tych samych co on kręgach. Po powrocie do Polski nie czuje się zresztą rozczarowany. Tutaj także już wiedzą, co to za forma rozrywki. Od lat działa w Krakowie przy Floriańskiej 45 Cukiernia Lwowska, zwana potocznie Jamą Michalika, w której w 1905 roku Jan August Kisielewski wraz z przyjaciółmi zakłada pierwszy w Polsce kabaret literacki Zielony Balonik. Miejscem, gdzie rozgościł się pierwszy w Warszawie kabaret literacko-artystyczny, jest restauracja Oaza przy placu Teatralnym. Kabaret powołuje do życia w 1909 roku Arnold Szyfman. Przedsięwzięcie nosi nazwę Momus, a autorem warszawskich programów jest Artur Oppman (Or-Ot). Niestety Momus szybko zostaje zamknięty. W stolicy odzyskanego państwa jest jednak słynna kawiarnia artystyczna Pod Pikadorem, działająca od 1918 roku – najpierw przy Nowym Świecie 57, później w piwnicy Hotelu Europejskiego (po połączeniu z Klubem Futurystów Polskich „Czarna Latarnia”). Spotyka się tutaj grupa Skamander. Organizatorem jest Tadeusz Raabe, a założycielami Julian Tuwim, Antoni Słonimski i Jan Lechoń.
Inna historia ma swój początek w miejscu zwanym Galerią Luxenburga, czyli eleganckim pasażu mieszczącym się przy ulicy Senatorskiej 29 w Warszawie. Galeria zbudowana w pierwszej dekadzie wieku na zlecenie Maximiliana Luxenburga to w Warszawie novum: przeszklony dach spina ze sobą dwa stojące równolegle budynki, tworząc zadaszoną uliczkę biegnącą od Senatorskiej do Niecałej. Powstają tutaj: Grand Hotel, restauracje, kawiarnie, sklepy, sala kinowa, a nawet tor do jazdy na wrotkach. Gdy wrotki warszawiakom powszednieją, dwie sale czekają na najemców. Jedna z nich to przestrzeń teatralna ze sceną i fotelami, druga zaś – sala kabaretowa z niewielką estradą i stolikami. Chociaż jeszcze nic na to nie wskazuje, miejsce to przejdzie do historii dzięki przedsięwzięciu, w które angażują się Tadeusz Sobocki oraz jego wspólnicy – ziemianin Leszek Przyłuski oraz kupiec Izydor Weisblatt. Otwarcie teatrzyku Qui Pro Quo 4 kwietnia 1919 roku poprzedza gruntowna przebudowa przestrzeni teatralnej galerii. Na widowni jest teraz pięćset czternaście miejsc, z których najlepsze wyściełane są czerwonym aksamitem. Do liczby tej wliczają się także miejsca w lożach, udekorowanych od strony widowni scenkami z bajek La Fontaine’a. Parkiet sceny, dla lepszej akustyki, wspiera się na szkle, i to nie byle jakim – to kilkadziesiąt butelek po szampanie, pomiędzy którymi przestrzenie wypełnione są piaskiem. Ponoć butelki nie zostały dostarczone na plac budowy puste, ich zawartość gwiazdy i współpracownicy powstającego teatrzyku ofiarnie wypili, poświęcając na to kilka wieczorów. Za sceną widzimy dekorację w kształcie wielkiej muszli. Tadeusz, który ma na swoim koncie dziesiątki scenografii do filmów, chociażby do kultowej Bestii z Polą Negri, jest autorem projektu sali, za dekoracje odpowiada natomiast legendarny scenograf teatrzyku Józef Galewski. Sala utrzymana jest w stylu modnego unowocześnionego empire. Po przebudowie w 1924 roku ściany zostaną pokryte ciemną boazerią.
W Qui Pro Quo ojciec robił scenografię, a ponieważ zawsze miał inklinacje do płci pięknej, jeździli ze swoim przyjacielem fabrykantem Mietkiem Górskim po Polsce i szukali do kabaretu odpowiednich dziewczyn z ładnymi głosami. Podczas jednej z takich wypraw ojciec odkrył Mirę Zimińską.
W trakcie pierwszych występów Qui Pro Quo konferansjerami są Konrad Tom i Józef Urstein. Ich zadaniem jest zbudowanie ramy dla programu składającego się z nieco przypadkowych elementów. Od 1924 roku konferansjerką zajmuje się słynny Fryderyk Járosy. Widzowie zebrani w piwnicy Galerii Luxenburga mają okazję zobaczyć i posłuchać najlepszych. Teksty piszą między innymi: Julian Tuwim, Jan Lechoń, Antoni Słonimski, Marian Hemar, Kazimierz Wierzyński. Na scenie występują największe gwiazdy: Hanka Ordonówna, Mira Zimińska, Zula Pogorzelska, Adolf Dymsza, Eugeniusz Bodo, Kazimierz Krukowski. To, co się dzieje na scenie Qui Pro Quo, stanowi wzór dla przedstawień w całym kraju.
Gdy w 1921 roku rozpoczyna się budowa Gdyni, Tadeusz Sobocki, wcześniej spełniający się jako scenograf, w końcu zaczyna zajmować się architekturą. Pracuje tam w pierwszych latach realizacji projektu określanego mianem najważniejszego i najbardziej spektakularnego w II Rzeczypospolitej. Tadeusza fascynuje wymyślanie i budowanie wszystkiego od nowa, z energią więc angażuje się w różne przedsięwzięcia. Mieszka w stolicy, a do Gdyni dojeżdża własnym samochodem. W końcu to rzuca, bo pojawiają się propozycje w Warszawie, a i ciągłe dojazdy stają się męczące. Jednym z zaprojektowanych przez Tadeusza budynków, które można oglądać do dziś, jest willa Izyhali przy ulicy Sienkiewicza 15 w Konstancinie-Jeziornie, zbudowana w latach 1926–1927.
Po powrocie do Polski Tadeusz często zagląda do majątku, gdzie mieszka jego rodzina – Michał Jaworski, urzędnik cukrowni w Sannikach, oraz jego żona Stefania z Sobockich. Ich córka Maria studiuje filozofię. Gdy Tadeusz przyjeżdża w odwiedziny, Maria słyszy od matki: „Marysiu, proszę iść do swojego pokoju, pan Sobocki przyszedł z wizytą”. Matka nie przypuszcza, że jej słowa, będące w zamierzeniu ostrzeżeniem, wywołają skutek odwrotny do zamierzonego. Kuzyn Tadzio staje się jeszcze bardziej intrygujący, chociaż fascynujący wydawał się już wcześniej – z powodu krążących w rodzinie opowieści o jego paryskim życiu. Maria, o dziewiętnaście lat młodsza, obserwuje go ukradkiem, co kończy się w sposób nieoczekiwany dla całej rodziny.
Ojciec miał złą opinię, znany był ze swojego zamiłowania do kobiet i wielkiej fantazji. Moja mama tak się w nim zakochała, że uciekła do niego ze swojego purytańskiego domu rodzinnego, co było nie do pomyślenia. Z racji pokrewieństwa ślub mogli wziąć jedynie za zgodą biskupa, a że biskup był kuzynem naszej rodziny, to łatwo poszło. Z powodu ucieczki i ślubu mama została wyklęta przez całą rodzinę. Dziadek wybaczył jej dopiero wtedy, gdy ja się urodziłam.
Maria po wyjściu za mąż rezygnuje ze studiów. 19 marca 1927 roku na świat przychodzi jedyna córka Marii Krystyny z Jaworskich i Tadeusza Sobockiego – Hanna. Tadeusz ma wówczas czterdzieści dwa lata, a Maria – dwadzieścia trzy.
Państwo Soboccy prowadzą bujne życie towarzyskie. Są zapraszani i sami zapraszają do domu z najrozmaitszych okazji, albo i bez okazji, na wystawne kolacje. Niemal co wieczór można ich spotkać w jednej z eleganckich warszawskich restauracji, na przykład w Adrii czy Oazie, gdzie Tadeusz spędza czas na pogawędkach z przyjaciółmi przy stoliku, a Maria, która szalenie lubi tańczyć, wybiera w tym czasie parkiet, na którym towarzyszą jej młodzi fordanserzy. Zabawa często trwa do rana.
Gdy tylko nadarza się okazja, wychodzą także do teatru, opery czy na bal. Ze szczególnym rozmachem organizowane są bale wojskowe, na których bawi się cała elita polskiej armii. Rodzice Hanny również na nich bywają, ponieważ ich krewna jest żoną Ignacego Sołtana[7], adiutanta najpierw prezydenta Narutowicza, a potem marszałka Piłsudskiego.
Na tych balach mężczyźni byli ubrani we fraki, a panie w piękne balowe suknie. Kiedyś rodzice mieli iść na bal czy przyjęcie, przed którym mama oznajmiła, że nie pójdzie, bo nie ma się w co ubrać, a nie włoży przecież starej sukienki. Ojciec wyjął z szafy w swojej pracowni (którą mama nazywała graciarnią) materiał cały obszyty cekinami i maszynę do szycia i uszył mamie taką sukienkę wieczorową, że przyjaciółki pytały ją, gdzie kupiła takie cudo. Oczywiście się nie przyznała, że to dzieło męża.
Tylko ten jeden raz mama Hanny skorzysta z umiejętności krawieckich męża. Kreacji na co dzień i na wyjścia szuka chociażby w Domu Mody Bogusława Hersego, mieszczącym się w czteropiętrowej kamienicy przy ulicy Marszałkowskiej pod numerem sto pięćdziesiątym. Spotkać tu można nie tylko najzamożniejsze damy z Warszawy i prowincji, do których skierowana jest oferta ekskluzywnego sklepu, ale także mniej majętne klientki – one jednak najczęściej tylko oglądają towar, z rzadka kupują jakiś drobiazg.
Wejście do tej krainy cudowności mieści się na rogu Marszałkowskiej i Erywańskiej (obecna Kredytowa). Wchodzących wita portier. Z pięciokątnego holu, rozmigotanego od odbijających światło tafli szkła, mogą przejść przez szklane drzwi, za którymi znajduje się sklep zajmujący parter i pierwsze piętro. Prowadzą na nie obite miękkim dywanem, imponujące schody z dekoracyjnymi balustradami po obu stronach, klienci mogą jednak także skorzystać z windy. W całym wnętrzu domu mody nie brakuje dywanów, tapicerowanych i fornirowanych mebli, zegarów, porcelany, luster, oświetlenia, tapet i malowideł na ścianach, ozdobnych gzymsów. W takiej scenerii można kupić coś gotowego oraz zamówić odzież szytą na miarę. Za wzory służą najmodniejsze stroje sprowadzane z francuskich i angielskich domów mody. Oczywiście powstają tutaj również kreacje autorskie, które można zobaczyć na żywo, a także w rozsyłanych po kraju katalogach, ułatwiających sprzedaż wysyłkową[8].
Wnętrza Hersego obejrzeć można w filmie z 1933 rokuJego ekscelencja subiekt, daje on pewne wyobrażenie o tym, w czym mama Hani wybierała się na przyjęcia i bale.
Dzieciństwo
Gdy Hania ma trzy lata, mama zapisuje ją do przedszkola. Dziewczynka ponoć często stamtąd ucieka. Podczas tych wagarów wraz z kolegą, a właściwie pierwszym odnotowanym w pamięci narzeczonym, jeździ dla rozrywki windami w okolicznych domach. Któregoś razu jedna z nich się psuje i utyka między piętrami. Od tego czasu Hania zaczyna odczuwać lęk przed windami, ta fobia zostanie jej na długo. Nawet po latach, projektując wnętrza PKiN, będzie wchodziła na dwunaste piętro schodami.
Hania może godzinami grać w klasy, uwielbia to, ale lubi także bawić się w ciuciubabkę, Baba-Jaga patrzy, berka, skacze na skakance. Nie umie natomiast śpiewać i nie zamierza tego robić. Nad jej brakiem muzykalności szczególnie ubolewa dziadek, który grywa na skrzypcach w kwartetach smyczkowych.
Któregoś razu dziadek przyszedł do nas i siedział w pokoju stołowym na kanapie. Weszłam i zaśpiewałam: „Ta biedna Rebeka w zamyśleniu czeka”. To była wówczas modna piosenka, a ja nauczyłam się jej od służącej. Dziadek się popłakał i zawołał do mojej mamy: „Marysiu, Marysiu, dziecko śpiewa”. Ale to była pierwsza i ostatnia piosenka, którą zaśpiewałam w moim życiu. Nie lubiłam tego. To samo było z fortepianem. Panienki powinny mówić po francusku i grać na fortepianie, a ja dostawałam konwulsji, gdy przychodziła nauczycielka, kładłam się na podłodze, waliłam nogami w parkiet i krzyczałam: „Ja nie chcę, ja nie chcę!”. I tak się skończyła moja nauka grania. Mama naprawdę miała ze mną skaranie boskie.
Kiedy Hania kończy siedem lat, mama zapisuje ją do słynnych Platerek[9]. Gdy przekracza bramę szkoły, mieszczącej się blisko domu, bo dwie posesje dalej, znajduje się na dużym, częściowo wybetonowanym podwórku, gdzie najczęściej panuje gwar i odbywają się lekcje gimnastyki. Sklepioną bramą pod głównym budynkiem przechodzi się na drugie podwórko – pełne zieleni, krzewów i kwiatów, z ławkami pod rozłożystą gruszą. Tło dla słonecznego zacisza, gdzie uczennice chętnie spędzają czas na nauce, stanowi ściana niemal całkowicie pokryta winoroślą. Wchodzących do budynku wita hol z kolumnami wyłożonymi jasnożółtym żyłkowanym marmurem i marmurowa balustrada schodów prowadzących w dół do szatni i w górę do sal lekcyjnych[10].
Po tygodniu mama została wezwana do szkoły, gdzie powiedziano jej, że niestety jej córka nie nadaje się, aby dołączyć do grona grzecznych panienek z dobrych domów, bo jest zbyt żywiołowa i nikogo się nie słucha. W związku z tym za karę mama zapisała mnie do szkoły koedukacyjnej przy ulicy Szucha. Na pierwszą lekcję mnie zawiozła, a potem musiałam już sama jeździć autobusem. Od naszego domu to były dwa przystanki. Dziadek, który mnie bardzo kochał, załatwił mi w cukierni na rogu Kruczej i Pięknej słodkości za dobre sprawowanie. Powiedział paniom, że gdy przyjdzie taka dziewczynka i powie, że była grzeczna w szkole, to proszę jej dać ciastko. I ja codziennie tam przychodziłam i mówiłam, że dzisiaj byłam niegrzeczna, więc nie biorę ciastka. Ale potem już się starałam i dostawałam ciastka. W szkole nie przyjaźniłam się z dziewczynami, miałam kolegów i przyjaciół chłopaków. Uciekaliśmy ze szkoły na wagary do parku Ujazdowskiego, gdzie graliśmy w dwa ognie.
Zimą Hania chodzi do Doliny Szwajcarskiej[11], bo to najbardziej malownicze miejsce w mieście, gdzie można pojeździć na łyżwach. Latem bawi się w jednym z pierwszych ogródków jordanowskich w Warszawie – przy ulicy Bagatela[12], gdzie są basen, zjeżdżalnia i masa innych atrakcji dla dzieci. Któregoś razu ucieka stamtąd przez dziurę w ogrodzeniu, żeby kupić sobie lody. Jeden z tytułów prasy codziennej w kolejnym wydaniu donosi w żartobliwym tonie, że warszawianki z powodu upałów ograniczają strój do minimum. Artykuł ilustruje zdjęcie, na którym Hania stoi na bosaka w kostiumie kąpielowym z lodami w ręku. Dostaje od mamy lanie.
W dzieciństwie dziewczynka często skazana jest na rozłąkę z mamą, która – jak zresztą cała jej rodzina – choruje na gruźlicę.
Moje dzieciństwo w dużej mierze upływało bez matki, bo gdy zarażała, byłam od niej odseparowana, a ona spędzała czas w sanatoriach, w pensjonatach, gdzie się leczyła. Kiedyś jechałam pociągiem do Rabki, do matki, a że nie miał mnie kto odwieźć, jechałam z tabliczką na szyi z wypisanym adresem. Tata oddał mnie pod opiekę współpasażerów, a na dworcu w Rabce ktoś miał mnie odebrać. To pokazuje, jak uczono wtedy dzieci samodzielności. Dzisiaj nie do pomyślenia, żeby kilkulatkę tak wysłać w drogę.
Soboccy są ateistami, choć nie przeszkadza to Hani chodzić ze służącymi na nabożeństwa, na przykład majowe, więc później wspomina, że jako dziecko „była potwornie praktykująca”[13]. Boże Narodzenie jednak się obchodzi. W dużym pokoju stoi świerk do sufitu, a że mieszkanie ma cztery metry wysokości, jest naprawdę imponujący. Ozdabiają go szklane bombki, ale też mnóstwo papierowych dekoracji robionych przez Hanię: aniołki, długie kolorowe łańcuchy z papieru i słomki, najważniejsza jest z pewnością gwiazda na czubku. Całości dopełniają świeczki. Na stole pojawiają się wszystkie wymagane przez tradycję potrawy, a domownicy dostają prezenty. Tadeusz, wykorzystując swoje zdolności manualne, zawsze wymyśla z okazji świąt coś ciekawego dla Hani.
Pamiętam taką konstrukcję, dzięki której myślałam, że Mikołaj przylatuje na kiju od szczotki i spuszcza mi na sznurku przez okno prezenty. Byłam zachwycona, że przyleciał specjalnie do mnie. A to był pomysł i sprawka taty.
Pomysłowość to jedna z cech wspólnych Tadeusza i Hani. Państwo Soboccy przyjaźnią się z państwem Budzyńskimi. Ponieważ odwiedzają się często, Hania koleguje się z ich starszym od niej o rok synem Andrzejem. Jego pasją jest chemia, więc nie może się oprzeć, aby nie pokazać jej jakiegoś nowego doświadczenia. Efekt? Bywa różnie, ale chyba największym osiągnięciem dwójki małych eksperymentatorów jest pożar stołu i szafy, za co Andrzej oczywiście obrywa od rodziców. Nie zawsze jednak rodzice wiedzą, co za ścianą robią ich pomysłowe dzieci... Któregoś dnia, podczas kolejnej wizyty u państwa Budzyńskich, Hania wpada na pewien pomysł, który ma jej umożliwić zdobycie pierwszych własnych pieniędzy w życiu. Wprawdzie ojciec jest zamożnym człowiekiem, ale w domach takich jak jej nie ma zwyczaju dawania dzieciom kieszonkowego. Gdy Hania czegoś potrzebuje, musi zapytać mamę lub tatę, czy mogłaby dostać na ten cel pieniądze, a ona nie lubi prosić.