Gruzja. W pół drogi do nieba - Zofia Piłasiewicz - ebook

Gruzja. W pół drogi do nieba ebook

Zofia Piłasiewicz

4,6

Opis

Zofia Piłasiewicz, ciekawa świata podróżniczka, autorka książki Syberyjski sen. Opowieść bezdrożna, tym razem zabiera nas na bezdroża Kaukazu. Gruzja. W pół drogi do nieba to relacja z podróży do tego jakże odległego w sensie geograficznym, ale jakże bliskiego Polakom kraju, z podróży, którą Autorka odbywa zarówno w czasie teraźniejszym, jak i w głąb historii tego niewielkiego, ale jakże bogatego w przeszłość skrawka na ziemi. Opowieści o mitycznych Argonautach, którzy wyprawiali się po złote runo, o ważnych dla historii Gruzji kobietach, jak święta Nino czy królowa Tamar, o tragicznej historii polskiego zesłańca Karola Kalinowskiego i jego miłości do pięknej góralki Ezend, o polskich śladach na Kaukazie, Autorka przeplata z barwnymi opisami niezwykłej, gruzińskiej scenerii: przepastnymi wąwozami, przepięknymi górami, zagubionymi w czasie maleńkimi wioskami, nad którymi górują dumnie słynne kaukaskie kamienne wieże.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 203

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (7 ocen)
5
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
b00sti

Dobrze spędzony czas

Klimatycznie opisane
00

Popularność




WSTĘP

Od czasu ukazania się pierwszego wydania tej książki minęło już kilka lat. W tym czasie kilkakrotnie miałam okazję odwiedzać ten kraj na południowych stokach Kaukazu i za każdym razie obdarowywał mnie wciąż nowymi wrażeniami. Miałam też okazję zaprzyjaźnić się z ludźmi tam mieszkającymi i teraz, kiedy jadę do Gruzji, tak naprawdę jadę najpierw do przyjaciół, co nie stoi na przeszkodzie temu, żeby za każdym razem odkrywać w tym kraju coś nowego. I nigdy nie można być pewnym, na co się natkniemy, kogo spotkamy i co zobaczymy. To ważne, żeby niczego nie oczekiwać! Ten różnobarwny kraj sam powoli i niespiesznie odsłania swoje oblicze. Wystarczy tylko być gotowym i otwartym na nowe wrażenia. Wiem, że kiedy pojadę tam dziesiąty, jedenasty raz – nadal będą spotykać mnie tam niespodzianki, bo w Gruzji… wszystko może się zdarzyć.

Pierwotna wersja książki została poszerzona o zapisy wrażeń z Kachetii, która, wcześniej przeze mnie pominięta, odsłoniła swoje skomplikowane i fascynujące oblicze. Wiele znaczenia nabrał dla mnie slogan turystyczny, że kto nie był w Kachetii, to tak naprawdę nie poznał Gruzji.

Zapraszam Państwa w podróż po tym pięknym kraju położonym na południowych stokach Kaukazu, w pół drogi do nieba.

Zachwyćcie się wraz ze mną bogactwem natury, barw, ludzi, historii i tym niezrównanym smakiem słonecznego wina, którego dzban naleje wam każdy gruziński gospodarz.

Wypijmy za naszą piękną Ziemię i smak jej różnorodności, póki jeszcze trwa!

Zofia Piłasiewicz

Tak szybko mijamy miejsca, ludzi, tak szybko przez nas przepływają zdarzenia. Blakną, znikają w zakamarkach naszej pamięci. Kiedy piszę, to obrazy, dźwięki, zapachy zostają ze mną na dłużej. Moszczą się wygodnie gdzieś w mojej wewnętrznej przestrzeni. Uderzenia w klawiaturę komputera wybijają rytm kaukaskiej lezginki1, a pisanie pozwala mi dłużej obcować z tym dziwnym krajem, do którego nigdy nie zamierzałam pojechać…

A kiedy już tam pojechałam, to wprawił mnie najpierw w konsternacje, irytację, przyprawił o zawrót głowy, kazał mi mierzyć się z moimi własnymi ograniczeniami, by następnie zachwycić, zauroczyć, opleść pajęczyną tajemnicy, nigdy do końca nie rozwianej. Otworzył dziwną archetypową przestrzeń, w której boleśnie doświadczyłam swoich własnych granic.

Może to jest właśnie cel podróżowania – spotkanie z innością, która uświadamia nam naszą własną graniczność i prowokuje tym samym do jej przekraczania, poszerzania? Może to pozostaje największą wartością podróży? Jak pisał Jean-Claude Carrière: „Każda podróż jest złudzeniem, każda opowieść o podróży – kłamstwem”. Jeśli ktoś więc oczekuje obiektywnego opisu kraju, do którego odnosi się ta książka,

to takiego tu nie znajdzie. Moje patrzenie na świat, podobnie jak tysiące innych relacji autorskich, nacechowane jest bowiem moim własnym życiem – subiektywnym postrzeganiem świata, myśleniem i moim niepowtarzalnym rytmem bicia serca, które na pewne sygnały reaguje żywiej i intensyfikuje barwy miejsc, zdarzeń czy ludzi, inne zaś pomija. Zresztą, czy coś takiego jak obiektywny opis istnieje? Teoretycznie byłaby nim suma wszystkich subiektywnych relacji razem wziętych, o ile to w ogóle możliwe. A zatem, póki co: witajcie w moich gruzińskich powidokach!

Ciekawe, że to właśnie Gruzja dostarcza takiej różnorodności doznań, że każdy, nawet największy malkontent, wyłowi tam coś dla siebie. Ja jestem tego potwierdzeniem. Na początku byłam sceptycznie nastawiona. Kaukaz? Pełen dziwnych, zwaśnionych, mówiących niezrozumiałymi językami, dumnych, krewkich narodów o południowym temperamencie, ludzi gór, krzykliwych, choć gościnnych, z krewnymi rozsianymi po całym kraju? Ten wrzask, tłok, jazgot, wieczny dźwięk klaksonów… I chociaż przyroda surowa i piękna, no ale… Nieee… To nie dla mnie! Kaukaz? Na pewno nie!!! I co z tego, że kultura, że wyprawa Jazona, złote runo, Kolchida, Medea, Prometeusz, wczesne chrześcijaństwo, Noe, wino… No i co? Mity to ja mogę poczytać w domu, siedząc wygodnie w fotelu, z kieliszkiem dobrego, bo własnego wina, a na wyprawy wolę wybierać inne kierunki – te bardziej na północ, jechać w tajgę, nad wielkie syberyjskie rzeki, bo ta przyroda mnie pociąga, bo tam czuję się najlepiej…

A jednak pojechałam na południe, do tego dziwnego kraju położonego na granicy Europy i Azji, i wiem już, że będę do niego wracać nieustannie, tak jak wraca do mnie rytm lezginki wybijany przez ulicznego bębniarza z Tbilisi…

lezginka-tradycyjny ludowy taniec kaukaski o charakterystycznym, szybkim metrum 6/8. [wróć]

POCZĄTEK

24 grudnia, Wigilia. Piękny, pogodny dzień, ciepły jak na tę porę roku. Kolacja przygotowana, tylko podgrzać, prezenty zapakowane. Za parę godzin dom zatętni głosami całej rodziny, która coraz rzadziej spotyka się w pełnym gronie. Słońce odbijające się w asfalcie. I nagle urwany sen. Wielkie zwierzę, które wyskakuje przed moim samochodem, gwałtowny ruch kierownicą i świadomość, że zetknięcie z drzewem jest nieuniknione. Myśl jak błysk: „I to na tyle!”.

Przy szpitalnym łóżku stoją wokół mnie chłopcy ze swoimi dziewczynami i Marek. Nie mogę się ruszyć, ale żyję. Nie pamiętam wszystkiego, tylko – jak przez mgłę – ogromne poroże jelenia. Takie już coraz rzadziej widuje się w naszej augustowskiej puszczy. Musiał wyleźć właśnie dzisiaj? Pamięć wraca powoli. Czy musiało się to stać właśnie w wigilijny dzień? A czy jakikolwiek dzień w roku byłby lepszy?

Kolacja odbywa się beze mnie. Ja potrzebuję tylko ciszy, bezruchu i podawanej co jakiś czas kroplówki ze środkami przeciwbólowymi. Oddycham w kierunku złamanego barku, żebra, obolałej szyi i wyobrażam sobie, że oddech koi poszarpane tkanki, uspakaja i zmniejsza ból. I chociaż to tylko wyobraźnia (a może nie tylko?), ale intuicyjnie wypracowuję sobie sposób radzenia z bólem. Jestem bardzo świadoma swojego ciała. Jak nigdy. Precyzyjnie reguluję poziom oddechu, żeby nie sprawiać sobie dodatkowego bólu w okolicach żeber. W myślach rozmawiam z naruszonymi częściami, uspokajam rozedrgane, poszarpane tkanki. Potrzebują tylko czasu, bezruchu, spokoju i ciszy.

Rano do szpitala przyjeżdża Marek. Ma zmęczone z niewyspania oczy, ale zniknęła już z jego twarzy ta wczorajsza, podszyta przerażeniem, bladość. Siedzi i trzyma mnie za rękę. Uśmiecham się niewyraźnie, na tyle, na ile mogę, by upewnić go, że wszystko będzie dobrze. Chłopcy opowiadają mi o wczorajszym wieczorze i prezentach. Jeden z nich jest szczególny: to pięć fotografii zrobionych przez Maksa, naszego najmłodszego syna. Przedstawiają jakieś dziwne pustkowia, na jednym z nich dostrzegam tablicę z „robaczkami” – przedziwnym pismem bez zróżnicowania na małe i wielkie litery, bez kropek. Na pozostałych fotografiach przestrzeń, góry, a na odwrocie jednej z nich napis: „Talon na bilety lotnicze w obie strony: Polska–Gruzja, Gruzja–Polska, do zrealizowania w następnym roku. W załączeniu 5 punktów obowiązkowych do odnalezienia. Oczekujemy udokumentowania – dokumentalnych zdjęć, na których oprócz widoków będą wasze uśmiechnięte buzie!”.

Dostaliśmy talon na bilety lotnicze do Gruzji. Dzieciaki zrobiły nam prezent i same wybrały kierunek. Skoro nie dajemy się przekonać, trzeba było fortelu, żeby nas nieco w tym kierunku popchnąć. To brzmi jak abstrakcja. W moim obecnym stanie Gruzja, podobnie jak każdy inny kierunek, jest odległy ode mnie już nie o tysiące kilometrów, ale o całe lata świetlne. Prawa ręka przywiązana opatrunkiem Desaulta do tułowia nie wróży nic dobrego. I oddech delikatny, żeby nie sprawiać bólu żebrom. I głowa. Wstrząs mózgu pozostawił ślad w postaci zwolnionych myśli i strach przed poruszeniem głową. A jak wygląda kręgosłup szyjny? Leżę plackiem na szpitalnym łóżku i myśl o Gruzji, ta odległa abstrakcja, sprawia mi przyjemność. Jak wrócę do siebie, pojedziemy do Gruzji. Tam jest słońce i plaża, i wino, i góry. W końcu kiedyś będę mogła zarzucić plecak. Kości się przecież zrastają, chociaż to trwa. I ta słoneczna abstrakcja dodaje mi sił.

Mijają dni, miesiące, wreszcie powrót do pracy i intensywna rehabilitacja. Pracuję nad sobą mocno i wytrwale, bo przede mną coraz wyraźniej rysuje się Gruzja. Aż w końcu nadchodzi ten dzień, w którym dam już radę zarzucić plecak, więc jedziemy! Do Marka i mnie dołącza Darek, nasz kompan z wypraw na Syberię.

Zanim jednak na horyzoncie pojawia się możliwość wyjazdu do Gruzji, to dużo, dużo wcześniej, dzięki Krzysztofowi Czyżewskiemu i pracowni opowieści prowadzonego przezeń ośrodka „Pogranicze” w Sejnach, mam okazję bliżej przyjrzeć się mitowi o Medei i Argonautach, i poznać jego różne interpretacje oraz reinkarnacje we współczesnej kulturze. Oswajam Medeę, kolchidzką księżniczkę boginię, oswajam Kolchidę, starożytną krainę, będącą częścią obecnej Gruzji i jej historycznym rdzeniem.

Zaskakuje mnie, jak odmiennie postrzegana jest Medea w naszej, europejskiej świadomości, a jak funkcjonuje w kulturze gruzińskiej. Tam widziana jest głównie jako bogini, wnuczka boga-Słońca – Heliosa, czarodziejka, znająca się na leczeniu i truciznach, „wiedząca”, synonim silnej kobiety. Tutaj, „u nas”, za sprawą dramatu Eurypidesa, zredukowana zostaje do nieszczęsnej dzieciobójczyni. Jej imię w literaturze psychoanalitycznej przyjmuje kompleks, polegający na podświadomej wrogości matki do swoich dzieci. Analizując w pracowni opowieści wzmianki w różnych mitach, w których pojawia się Medea, poznaję ją bliżej. Omamiona przez żądnego władzy Greka, nieszczęśliwa, opętana miłością, niepotrafiąca oprzeć się swojej dzikiej naturze, dopuszcza się strasznej zbrodni, żeby ukarać Jazona. Jest jak synonim nieokiełznanej natury. Ale to nie ona w efekcie zostanie ukarana przez bogów (bo czy można ukarać naturę?), lecz Jazon, któremu złote runo nie przynosi szczęścia i który w końcu ginie przygnieciony deską dziobową swojej ukochanej łodzi – Argo. Oszustwo i wykluczenie nie może przynieść szczęścia. A Medea?

W micie o Medei jest olśniewające piękno i porażająca groza, ale od wieków obie te rzeczy były wpisane w ludzką naturę i wyobraźnię, tak jak pytania o dobro i zło, sens cierpienia i porządek świata… Zanim pojadę do Gruzji, mam okazję bliżej przyjrzeć się kolchidzkiej księżniczce. Kto jest jej ciekaw, niech zajrzy choćby do Wyprawy po złote runo Roberta Gravesa, zbeletryzowanej opowieści wielkiego znawcy mitów.

W Batumi znajduje się pomnik Medei, w Tbilisi powstaje muzeum medycyny naturalnej imienia Medei (tworzy je Wato Tsereteli, założyciel pierwszego w Gruzji Centrum Sztuki Współczesnej), a Tyflis – dawna nazwa Tbilisi – to również imię sternika na Argo, dzielnego żeglarza, który musiał pokonać własną barierę strachu i nauczyć się żeglować po „niegościnnym morzu”, gdzie na horyzoncie nie widać żadnego lądu, żadnych wysp (inaczej niż na morzach starożytnej Hellady), gdzie nie wiadomo, co kryje się za horyzontem.

Niemal widzę go, jak żegluje, i myślę o tym, że pięknie jest nie wiedzieć, co kryje się za horyzontem i odkrywać! A po powrocie uświadamiam sobie, że to pisanie jest o moim odkrywaniu Gruzji i o tym, co Gruzja zechciała odkryć przede mną. Przyjmijmy, że jest to relacja dwustronna…

KUTAISI

Z samolotu tanich linii wychodzi się prosto na płytę lotniska i idzie się piechotą do budynku odpraw. Kiedy stoję w drzwiach samolotu, uderza mnie fala rozgrzanego powietrza. Jest godzina 21.00, a temperatura sięga chyba 40 stopni Celsjusza i do tego koszmarna wilgotność. Natychmiast dżinsy i koszula oblepiają ciało, pot płynie po czole. Czuję się jak rozparzona grzanka w gorącym, ale nie do końca rozgrzanym oleju. Nasiąkam! To moje pierwsze wrażenie z Gruzji. Nasiąkanie i rozparzenie.

Wraz z innymi pasażerami brniemy przez tę zupę do budynku. Tu jest przynajmniej klimatyzacja. Stajemy w kolejce do okienka odpraw. Po odprawie natychmiast rzucają się na nas taksówkarze i kierowcy busików. Wszyscy krzyczą: „Kutaisi 5 lari, Kutaisi 10 lari, Kutaisi 25 lari”. Czuję zawrót głowy, zwracam się do miłej dziewczyny mówiącej po polsku. Ta wręcza mi rozkład jazdy busów („tylko 5 lari od osoby, a kierowca powie, gdzie wysiąść”). Korzystając z tego, że mogę rozmawiać z nią po polsku i sprawia wrażenie osoby bardzo zorientowanej, pytam ją o dojazd do Mestii. Okazuje się, że bus odjeżdża jutro o 9.30 spod McDonalda, pytanie tylko, gdzie jest McDonald? Ponoć każdy mieszkaniec to wie i nam wskaże.

Tymczasem Marek dogaduje się z rosłym taksówkarzem. Za 25 lari zawiezie naszą trójkę do zarezerwowanego mieszkania. Wychodzimy w parną noc w kierunku starego mercedesa naszego kierowcy. Ma na imię Ronaldo. Chrapliwym od setek wypalonych papierosów głosem zachwala nasz wybór właśnie jego taksówki. Zawiezie nas, gdzie chcemy, obwiezie po Kutaisi, zawiezie do sklepu, dookoła, żebyśmy mogli zobaczyć okolice – co chcemy – jaskinie Prometeusza czy ślady dinozaurów, a może klasztor Gelati, jaskinie Sataplie czy ruiny Wani – jak twierdzą Gruzini – dawnej stolicy Kolchidy. Gada cały czas, a w pewnym momencie, w trakcie jazdy, wyciąga skądś, gdzieś spod kierownicy… butelkę wina! Bo wino i Gruzja to jedno – gada dalej. To jego wino, z jego winnicy, sam je robi i zachwala, że jest bardzo dobre. Ale gdzie on, do cholery, je upchał pod kierownicą? Ma tam jakiś schowek czy co? Pot mi leci po czole i plecach. Okna w samochodzie otwarte i przeciąg, ale nadal gorąco.

Wjeżdżamy do miasta. Już jest ciemno, lecz oświetlone Kutaisi, nawet w ciepłym świetle lamp, nie wygląda dobrze. Mijamy jakieś blokowiska, kamienice, oświetlony i przezroczysty, bo ze szkła, posterunek policji, w oddali widać nowoczesną bryłę parlamentu, a kierowca gada i gada… Przejeżdżamy przez rzekę. Zatrzymujemy się przy małym, jeszcze czynnym o tej porze sklepiku. Kierowca zostawia otwarty samochód, a kiedy zwracam na to uwagę, to wzrusza tylko ramionami. „Nic takiego. Spokojnie”. Z przerażeniem myślę o zostawionych w aucie bagażach, ale co mogę zrobić… W sklepiku pomidory po trzy lari, jakieś takie wielkie, pofałdowane, nierówne. Kupujemy chleb, ser, chałwę, kawałek kiełbasy, no i oczywiście wodę mineralną bordżomi.

Jedziemy dalej. Taksówka zatrzymuje się przed neonem HOTEL. Przed nim stoi rosły Gruzin i kiedy wypakowujemy bagaże, podchodzi do mnie i pyta:

– Zofia?

Okazuje się, że to z nim rozmawiałam, gdy rezerwowałam kwaterę. Giorgi ma niewiele ponad 30 lat. Prowadzi nas do pensjonatu prowadzonego przez jego rodziców, ostro pod górę oświetloną uliczką. Mówi, że stąd blisko do starego miasta – piętnaście minut do centrum, nieco mniej do leżącej na szczycie wzgórza Ukimerioni, XI-wiecznej katedry Bagrati, wpisanej na listę światowego dziedzictwa UNESCO, wspaniałego zabytku średniowiecznej Gruzji. Pot leje się po plecach i czole. Noc wcale nie przynosi ulgi. Podchodzimy do bramy szczelnie oddzielającej podwórko od ulicy. Otwiera nam starsza pani, Giorgi coś do niej mówi po gruzińsku i prowadzi nas dalej. Mijamy garaż, potem niewielkie patio i wchodzimy do budynku.

– Tu macie kuchnię, tu łazienka, tam prysznic. A pokój… Mijamy jedne drzwi, a potem skrzypiącymi schodami,

po czerwonym chodniku rozpiętym na nich jak w starych domach wypoczynkowych Funduszu Wczasów Pracowniczych (czy ktoś to jeszcze pamięta?), wchodzimy na piętro. Drzwi na prawo są niezwykle wysokie, jak w jakimś pałacu, a to przecież tylko kamienica, sięgają prawie pod sam sufit. Są ciemnobrązowe, drewniane i lśniące.

– Tu – kończy Giorgi.

Wchodzimy do środka. Jest czysto, solidne małżeńskie łóżko, a w rogu pojedyncze piętrowe. Jest też balkon, na razie zamknięty kratą, którą Giorgi, zdejmując kłódkę, otwiera. W pokoju jest też tremo – wysokie lustro z półką, stolik i niewielki obracający się wiatrak mieszający powietrze. Złudne wrażenie, że to coś pomoże. Światło ulicznych lamp wpada do środka i daje chyba więcej światła niż wisząca pod sufitem lampa, zaopatrzona w długoramienny, teraz nieruchomy wiatrak. Podobnie wyobrażam sobie mieszkanie urządzone na przykład w Hawanie. Ten styl ma nawet swoją nazwę – imperialny, kolonialny? Nie mogę sobie przypomnieć… Na szafce przy łóżku leżą jakieś książki w języku gruzińskim i modlitewniki ze świeżymi obrazkami. Pokój wygląda na zamieszkały również wtedy, kiedy nie ma gości.

Schodząc do łazienki, słyszę dziwny dialog między polską rodziną, która przyjechała tuż po nas, a Giorgim. Kiedy ten otwiera drzwi pokoju na dole, do którego wpuszcza gości, słyszę, jak ktoś z „nowych” mówi do gospodarza po angielsku:

– O rany! Ale tu nie ma okna!

– OK! Zaraz dostawię wam jeszcze jedno łóżko! – odpowiada z pobrzmiewającą w głosie pewnością siebie Giorgi.

Łóżko zamiast okna. Nieźle! Swoją drogą, spać w tym klimacie w pomieszczeniu bez okna i klimatyzacji… Już im współczuję.

Prysznic daje chwilową ulgę. Przyjemnie usiąść na zewnątrz, gdzie przy niewielkim stoliku Marek kroi pomidory i chleb na kolację. Na korytarzu ktoś kogoś nawołuje:

– Chodź, prysznic wolny!

– A po co? I tak jestem mokry!

Czuję się jak w jakiejś komunałce albo w moim rodzinnym mieszkaniu w bloku, gdzie z siostrą i bratem ścigaliśmy się rano do łazienki – szczęśliwiec nic sobie zazwyczaj nie robił z kolejki na zewnątrz. W ogóle mam wrażenie, jakbym cofnęła się w czasie o jakieś dwadzieścia lat.

W niewielkim ogródku cykają cykady i po prysznicu jakoś przyjemniej, chociaż nadal powietrze rozgrzane, a po chwili ciało znowu się lepi od potu. Wypijamy wino, które dostaliśmy od kierowcy taksówki. Jest zadziwiająco dobre. Ser i pomidory dopełniają smak. Lekko szumi drzewo, chyba grusza, porośnięta pięknym, kwitnącym pnączem. Długie, pomarańczowe, dzwonkowate kwiaty zwisają z drzewa. Zbliża się jesień, a one swoją bujnością przywodzą na myśl oszałamiający czas początku lata w naszych stronach. Jest taka piękna cisza. Zero ruchu, pośpiechu. A więc jesteśmy w Gruzji! Witaj Kolchido!

W nocy nie mogę spać. Budzę się zlana potem. Jednostajny dźwięk wiatraka rozprasza ciszę, ale nie duchotę. Ściągam z łóżka materac, wynoszę go na balkon i – owinięta tylko prześcieradłem – zasypiam. Nad ranem czuję lekki wiaterek i słyszę szum zaczarowanego drzewa. Pomarańczowe kwiaty otulają je niemal całkowicie i gdyby nie trzy grube łodygi pnącza wspinające się na drzewo, można by pomyśleć, że to jakiś bardzo egzotyczny, wspaniały gatunek kwitnącego drzewa. Na drugim końcu balkonu śpi Darek. Też nie mógł dać sobie rady nocą. Tylko Marek wytrwał w pomieszczeniu. Ciekawe, jak sobie dali radę ci bez okna? Może spali w ogrodzie?

Dzień zaczynamy prysznicem. To luksus w mieście, gdzie woda jest tylko rano i wieczorem. Nasi gospodarze mają trzystulitrowy zbiornik, do którego w tym czasie wpompowują wodę, a potem z tego zbiornika wpływa ona do kranu.

Chcemy coś tu zwiedzać? Nie! Byle prędzej przemieścić się w góry, tam będzie chłodniej. Przecież im wyżej, tym chłodniej.

Gospodyni tłumaczy nam, że musimy wziąć taksówkę, żeby dojechać do dworca marszrutek, bo to spory kawałek. Do Mestii busik odjeżdża raz dziennie o 9.30. Jest 7.30, jak się sprężymy, to zdążymy. Śniadanie jemy w ekspresowym tempie, pakujemy bagaże. Darek część rzeczy zostawia u gospodarzy. Jak będziemy wracać, odbierzemy. Może wtedy będzie więcej czasu, żeby przyjrzeć się miastu. Kutaisi musi jeszcze na nas poczekać. Giorgi załatwia nam taksówkę i po chwili lądujemy przy kasynie i McDonaldzie. Stoi tu kilka marszrutek. Kierowcy coś pokrzykują między sobą. Sporo miejscowych przewija się przez przystanek, kręci się też trochę ludzi z plecakami. Kilka marszrutek jedzie do Batumi, jest i nasza do Mestii. Ładujemy bagaże, zajmujemy miejsca z tyłu. Obok nas siada młoda Koreanka. Marszrutka wypełniona po brzegi. Trochę turystów, trochę miejscowych. Jest jeszcze chwila do odjazdu, więc idziemy zakupić chaczapuri i wodę na drogę. Chaczapuri to chyba najpopularniejsze danie w Gruzji, dobre na ciepło i na zimno. To po prostu chleb z serem (chaczo – ser, puri – chleb), a właściwie taki cienki placek chlebowy. Oczywiście chaczapuri może być z mięsem, warzywami, jajkiem i boczkiem, w zależności od regionu, z którego pochodzi. Ja zajadam chaczapuri imeruli, nadziane serem, a chłopaki jakieś inne, którego nazwy jeszcze nie znam, ale wypełnione czymś bardziej treściwym. Wszystkie są świeże, gorące i pyszne. Jeszcze chwilę rozmawiamy z innymi podróżnymi i ruszamy. Lekko nie jest. W marszrutce jest dość ciasno przy tej liczbie pasażerów, klimatyzacji nie ma, otwarte okna i przeciąg walący po uszach. Wyciągam czapkę i naciągam na uszy. Ważne, że jedziemy i to dość szybko. Kierowca wie, do czego służy pedał gazu i nie zdejmuje z niego nogi. Jednocześnie odbiera kolejne telefony („Już ósmy!” – liczy Darek) i odpala papierosa za papierosem. Jedziemy na północny zachód, przez Nizinę Kolchidzką, by po 108 kilometrach zatrzymać się na chwilę w Zugdidi. Region, gdzie leży Zugdidi, nazywa się Megrelia. Samo miasto liczy około 68 tysięcy mieszkańców. Dla wielu turystów to miejsce tranzytowe w podróży do Swanetii bądź nad Morze Czarne, oddalone zaledwie o 30 km stąd. Dla nas to też chwila na przystanek. Z okien marszrutki miasto nie wygląda najlepiej. Sprawia wrażenie prowincjonalnego, szarego i smutnego. Chodniki rozkopane, widać, że trwają prace, by poprawić wizerunek i wygodę mieszkańców i turystów, i za kilka lat będzie to zupełnie inne miejsce. Podobno ciekawy jest pałac dynastii Dadiani (mieszczący obecnie Muzeum Historyczno-Etnograficzne) wraz z cerkwią i 26-hektarowym parkiem, a właściwie ogrodem botanicznym, pełnym roślinności z terenów Eurazji. Pałac należał do arystokratycznego rodu Dadianich, z którego wywodziła się Salomea Dadiani, późniejsza żona Achillesa Murata – syna Joachima, marszałka i adiutanta Napoleona Bonapartego. Pamiątek po Napoleonie jest tu dużo, a prym pośród nich wiedzie jedna z trzech masek pośmiertnych Napoleona. Sam pałac wygląda jak budowla średniowieczna, ale jego początki to XVII wiek. Warto wspomnieć, że w XIX wieku Zugdidi, za sprawą pewnego Francuza, stało się na pół wieku ośrodkiem produkującym jedwab. Teraz to już przeszłość. W drodze powrotnej spróbujemy przypatrzeć się miastu bliżej, ale teraz jedziemy do Swanetii. Warto pamiętać, że w sierpniu 2008 roku, podczas wojny w Osetii Południowej, Zugdidi zajęli Rosjanie, a rosyjskie czołgi zatrzymały się w nieodległym Poti leżącym nad Morzem Czarnym. Inny incydent z Rosją miał miejsce na początku 2014 roku, kiedy Rosja przesunęła granice w głąb Gruzji o 11 km, tłumacząc, że to na czas igrzysk olimpijskich w Soczi, żeby zwiększyć bezpieczeństwo regionu. Zdumiewające, że w XXI wieku może dochodzić do takich incydentów ze strony, zdawałoby się, poważnego państwa. Ostra reakcja szefa NATO, Andersa Fogha Rasmussena, po konferencji z Iraklim Garibashvilim, gruzińskim premierem, powstrzymała, zdaje się, podstępne zakusy, chociaż nie jestem do końca tego pewna.

Nic dziwnego, że Gruzja widzi swoje bezpieczeństwo w towarzystwie Unii Europejskiej, a unijną flagę można w Gruzji zobaczyć nawet w najbardziej odległych i dziwnych miejscach. Od wojny w 2008 roku Gruzja nie utrzymuje stosunków dyplomatycznych z Rosją, która praktycznie okupuje jedną piątą terytorium Gruzji. Oczekiwania i plany obu stron stoją ze sobą w otwartym konflikcie. Gruzja nie może zgodzić się na uznanie niepodległości regionów separatystycznych Abchazji i Osetii Południowej, zaś Rosja nie tylko nie zamierza rezygnować z udzielonego im wsparcia, ale będzie czynić starania, żeby je formalnie zaanektować i poprzez nie mieć wpływ na południowy Kaukaz. Podpisana umowa w listopadzie 2014 roku z Abchazją jest faktycznie próbą jej aneksji przez Rosję. To samo dzieje się z Osetią Południową, od marca 2015 roku formalnie wchłoniętą przez Rosję.

Przez terytorium Gruzji przebiegają główne magistrale rurociągowe gazu ziemnego i ropy naftowej, łączące Morze Kaspijskie i Morze Śródziemne. Wypracowanie sytuacji, w której Rosja ma wpływ i kontroluje Gruzję jest korzystne dla rosyjskiego systemu przesyłowego surowców i łatwo sobie wyobrazić, że Rosja będzie robić wszystko, żeby zdestabilizować Gruzję i oddalić ją od Europy i Paktu Północnoatlantyckiego. Współczuję Gruzji. W świetle tego, co się stało z Abchazją, Osetią Południową, Krymem, Ukrainą, Gruzja może mieć wiele problemów. Nie lubię myśleć i mówić o polityce, ale tu się po prostu nie da tego pominąć. I w tym wszystkim tracę sympatię dla Rosji i chęć podróżniczej eksploracji należących do niej terenów.

Tymczasem wracam myślami do busika, w którym – upchnięci jak sardynki w puszce – wjeżdżamy właśnie w góry. Jedziemy w górę rzeki Inguri, która bierze początek gdzieś pod lodowcami najwyższego szczytu Gruzji – Szchary (5193 m n.p.m.), by po 213 kilometrach wpaść w miejscowości Anaklia, niedaleko granicy administracyjnej z Abchazją, do Morza Czarnego. Płynąc z gór, Inguri początkowo na przestrzeni 60 km przepływa przez Górną Swanetię, a dalej, przedzierając się wąwozem między swaneckimi i kodorskimi grzbietami, wypływa na Nizinę Kolchidzką, przecinając wszystkie drogi prowadzące z abchaskiego Suchumi do Oczamcziry (też Abchazja) i gruzińskiego Zugdidi.

Jakieś 30 km za Zugdidi nasza trasa prowadzi wzdłuż jeziora zalewowego na rzece Inguri. Kierowca zatrzymuje się na chwilę, żebyśmy mogli zrobić zdjęcie. Rzeczywiście, widok szmaragdowej wody, wysokich gór i błękitnego nieba robi wrażenie. Kierowca wydaje się nim również zachwycony, chociaż ogląda go co najmniej dwa razy dziennie. Na końcu zalewu przystanek. W samotnym domu po prawej stronie jest bar. Mamy godzinę, żeby coś zjeść, rozprostować nogi, nabrać wody ze ściekającego ze skał źródełka. Dom mieści się przy wodospadzie. Wystarczy wejść parę kroków za budynek, by dostrzec wąski, może półtorametrowy strumień, spadający z około dziesięciu metrów. Siedzimy przy stoliku wystawionym obok baru i rozmawiamy z towarzyszami podróży. Obok nas siedzi młoda Koreanka, która na wieść o tym, że jesteśmy z Polski zaczyna sypać jak z rękawa… kurwami, śmiejąc się przy tym rubasznie. Darek delikatnie tłumaczy jej, że to niezbyt piękne słowo, że rani nasze uszy, ale Koreanka nic sobie z tego nie robi. Mówi, że w Wiedniu, gdzie mieszkała przez jakiś czas w hostelu, miała kolegów Polaków, którzy często tego słowa używali.

– It’s funny: kurwa! – rzuca po raz kolejny.

Kończymy popas i wśród radosnych „kurew” Koreanki zbieramy się do dalszej drogi. Widoki robią się coraz ciekawsze, a brawura kierowcy coraz bardziej odczuwalna – rzuca nami na prawo i lewo. O kierowcach w Gruzji można by napisać książkę, bo to tak, jakby dżygici przesiedli się z koni na konie mechaniczne. Zapał i brawura ta sama, tylko pojazdy inne. Ciekawe, po co namalowali na drogach linie ciągłe, skoro nikt nie zwraca na nie uwagi? Nasz kierowca wjeżdża raz na prawą, raz na lewą stronę szosy, wyprzedza, co i jak się da: na drugiego, na trzeciego, czasem uciekając tuż sprzed maski rozpędzonego samochodu z naprzeciwka. Odbiera kolejne telefony, trąbi niemiłosiernie często, wjeżdża rozpędzony między grupy wałęsających się zwierząt, bo tu wszystko chodzi, jak chce – krowy, konie, osły, świnie… Wszystkie można zobaczyć na drodze. Zwierzęta wydają się nic nie robić sobie z samochodów na szosie, traktują je jako pełnoprawnych użytkowników ich drogi. Nasz kierowca zwalnia tylko, gdy wjeżdża do tunelu, bo tu często zwierzęta chronią się w cieniu. Faktycznie, lawiruje w tunelu między leżącymi krowami, a gdy na drodze pojawia się całe stado krów, które nie schodzą pomimo intensywnego trąbienia, wjeżdża delikatnie w sam środek, a zwierzęta same rozchodzą się na boki. A potem – gazu! Ile fabryka dała! Całe szczęście, że droga dość dobra, ale kiedy wjeżdżamy w góry i zaczynają się serpentyny, przepaście z prawej strony i napierające łupkowe skały z lewej, wyrwy w drodze czy osuwiska na prawym pasie, który właściwie nie ma znaczenia, bo i tak jedziemy środkiem, to zaczynam czuć się nieco mniej przyjemnie. Do tego dochodzi jakiś denerwujący pisk, który słychać od pewnego czasu w samochodzie. Co to?

– To klocki hamulcowe. Właśnie ściera się okładzina, – Darek zna się na tym, w końcu jest konstruktorem samochodów.

– A potem co? – pytam zaniepokojona.

– Potem jeszcze żeliwne zaciski, a na końcu zostanie… ebonit – syczy, rzucony nagłym przechyłem na lewo.

Ebonit! No nie! Wyciągam plastikową butelkę piwa i sączę w siebie złoty płyn. Lekki szmer w głowie i jakieś bardziej optymistyczne spojrzenie. W końcu jeszcze nadal jedziemy. Żywi! Mijają godziny tego obijania się to o szybę, to o sąsiada. Szaleństwo! Ale samochód mknie i wydaje się, że wszyscy kierowcy na drodze zachowują się podobnie. Wypadków nie widać, więc może to tylko specyfika tego kraju, a nie realne niebezpieczeństwo? Taką mam przynajmniej nadzieję. Na razie jednak zastanawiam się, czym siebie przekonam, żeby wsiąść do marszrutki w drodze powrotnej. Póki co, nie bardzo to widzę i raczej gotowa jestem iść pieszo.

– Wiesz, że kierowcy w Gruzji rozróżniają dobre i złe drogi? – zagaduje Marek. – Dobre to takie, z których, jeśli zlecą, to znajdą ich ciała, a złe to takie, gdy w razie wypadku ślad po nich zaginie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki