Grupa Wagnera i inne prywatne armie świata - Artur Górski - ebook + audiobook + książka

Grupa Wagnera i inne prywatne armie świata ebook i audiobook

Artur Górski

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W czasie wojny w Ukrainie ogromną rolę odgrywają najemnicy z Grupy Wagnera.
I choć istnieją już od wielu lat – to teraz zwrócili na siebie uwagę całego świata.

PMC (Private Military Companies), czyli najemnicy, psy wojny, byli żołnierze elitarnych jednostek.
Ludzie, którzy nie potrafią rozstać się z bronią i są gotowi w każdej chwili wyruszyć na front. Nie z pobudek patriotycznych, czasami nawet nie dla pieniędzy. Po prostu po to, aby wciąż być w akcji, aby robić to, do czego ich zdaniem powołał ich Bóg. Bóg wojny.

Rośnie nie tylko liczba tego typu przedsiębiorstw, ale także ośrodków szkoleniowych, w których najemnicy podnoszą swoje kwalifikacje. Podczas wojny w Ukrainie śmierć poniosło kilkadziesiąt tysięcy najemników – to pokazuje, jak wielka jest skala ich zatrudnienia. I mimo tego, że ich praca wiąże się z najwyższym ryzykiem, chętnych do pracy w tego typu firmach nie brakuje.
Psy wojny wciąż żyją i zawsze mogą skoczyć do gardła…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 210

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 27 min

Lektor: Mateusz Drozda

Oceny
4,0 (28 ocen)
10
10
5
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tracik_91

Całkiem niezła

Bardzo ciekawa pozycja. Spodziewałem się więcej szczegółów dotyczących Grupy Wagnera, dostałem za to równie interesujący przekrój działań tej grupy na całym świecie. Polecam
00
AStrach

Dobrze spędzony czas

Wciągająca i na czasie.
00
AgnieszkaBernadetta

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawy dokument.
00

Popularność




 

 

 

 

 

OD AUTORA

 

 

 

Kiedy kończyłem pisać tę książkę, jeden z jej głównych bohaterów, Jegwienij Prigożyn, jeszcze żył… To znaczy, rosyjskie służby, a zaraz za nimi – światowe media – jeszcze nie ogłosiły katastrofy lotniczej, w której zginął szef Grupy Wagnera i kilku jego najbliższych współpracowników. Eksperci i komentatorzy, odnosząc się do dramatu, który rozegrał się 23 sierpnia 2023 roku w obwodzie twerskim na zachodzie Rosji, zgodnie konstatowali, że Prigożyn był już martwy od czasu, kiedy wraz ze swymi najemnikami ruszył na Moskwę, aby obalić władze federacji. To, że na jakiś czas zaszył się w białoruskich lasach i zniknął z medialnego pola widzenia, a potem zaczął wypowiadać się w tonie pojednawczym, nie miało już żadnego znaczenia – Moskwa wyciągnęła po niego swe długie ręce i w końcu dosięgnęła zbuntowanego miliardera.

No, ale teraz był martwy – już nie symbolicznie, a jak najbardziej dosłownie.

Pojawił się pewien oczywisty problem: pisałem książkę o żywym człowieku i jego armii osiągającej sukces za sukcesem, a tymczasem nastąpił gwałtowny upadek i Grupy Wagnera, i jej właściciela. W tej sytuacji najprościej byłoby zamienić czas, oczywiście pod względem gramatycznym – tam, gdzie było „jest”, wpisać „był”. No, i wykreślić kilka zdań, z których wynikało, że przed Prigożynem jeszcze długa kariera… Ale im dłużej analizowałem bieżące doniesienia, tym bardziej wzbudzały one moją wątpliwość – skąd wiemy, że Prigożyn naprawdę nie żyje, skoro ciał ofiar nie da się zidentyfikować? Owszem, przeprowadzono badania DNA, które potwierdziły jego śmierć, ale czy możemy mieć pewność, że Komitet Śledczy Federacji Rosyjskiej, który wydał stosowne oświadczenie w tej sprawie, nie rozmija się z prawdą?

To, że wielu życzyło Prigożynowi śmierci – nie tylko Władimir Putin czy Siergiej Szojgu – było jasne. Tak samo jak to, że zorganizowanie zamachu nie stanowiłoby dla Kremla mission impossible. W mojej głowie jednak zapaliła się ostrzegawcza czerwona lampka, gdy podano do publicznej wiadomości, że jedną z ofiar katastrofy był legendarny dowódca Grupy Wagnera – Dmitrij Utkin – stanowiący w jakimś sensie twarz tej organizacji. Przecież według wielu medialnych spekulacji – o czym piszę w tej książce – Utkin mógł umrzeć już dawno temu, a nawet jeśli tak się nie stało, z pewnością nie był już wpływową postacią w Grupie Wagnera. Ba, w ostatnim czasie w jego rolę wcieliło się kilku ludzi, którzy przybrali tożsamość Utkina, być może po to, aby udowodnić, że ten prawdziwy nigdy nie istniał. A jeśli istniał, to nie pełnił tych funkcji, które mu się przypisuje.

W Grupie Wagnera (…) opisuję też działalność tak zwanej farmy trolli Prigożyna, która wyspecjalizowała się w produkowaniu fake newsów i w ogólnym fałszowaniu rzeczywistości. Tak naprawdę już od czerwca 2023 roku obserwujemy ciąg wydarzeń, które pod każdym względem wydają się być nielogiczne, a wręcz absurdalne: marsz na Moskwę jako reakcja na ostrzelanie stanowisk Grupy Wagnera przez rosyjską armię, ucieczka kremlowskich dygnitarzy przed zbuntowanymi najemnikami, nieoczekiwany koniec rebelii, wkroczenie do gry prezydenta Białorusi, który w jakimś sensie przejął kontrolę nad wydarzeniami w Rosji, wreszcie zapewnienie Putina, że nic się nie stało… A potem – ni stąd, ni zowąd – wielkie bum!

Jeśli taki, potocznie powiedzielibyśmy – cyrk – rozgrywałby się w jakiejś tzw. republice bananowej, można by przyjąć, że podobne wydarzenia po prostu przerosły rządzących. Ale w takim mocarstwie jak Rosja afera wokół Grupy Wagnera musi mieć nie tylko pierwsze, ale drugie, a może i trzecie dno. Być może Prigożyn faktycznie nie żyje, ale… niewykluczone, że, jak śpiewał pewien zespół, Show must go on, a medialna śmierć kucharza Putina jest częścią tego show. Oto Putin pokazał, że mocno dzierży ster władzy i nikomu już nie przyjdzie do głowy, żeby próbować podważać jego pozycję. I nie jest to sygnał wysłany do Ukrainy, ale choćby do wysokich oficerów rosyjskiego wywiadu wojskowego GRU, którym nie do końca podoba się polityka szefa Kremla. A wiadomo, że GRU nie jest faworytem Putina – jego zaplecze stanowią szefowie Federalnej Służby Bezpieczeństwa, której przypisuje się zamach w obwodzie twerskim. I FSB zrobiło to, czego oczekiwał prezydent… Ale czy rzeczywiście zginęli wszyscy, którzy byli na liście pasażerów? Kraj znajduje się w stanie wojny, czyli w stanie, w którym wszelkie mistyfikacje są dozwolone. Żeby było jasne – nie należę do wielbicieli teorii spiskowych, ale przecież działalność Grupy Wagnera i informacyjnych firm Prigożyna jest jednym wielkim spiskiem, więc wszelkie wątpliwości nasuwają się od razu. Oto, dlaczego w niektórych miejscach nie zmieniłem „jest” na „był”, choć wiem, że być może powinienem.

Zresztą, jeśli Prigożyn naprawdę nie żyje, w wielu środowiskach zostanie obwołany narodowym męczennikiem czy wręcz świętym i wtedy znów… będą go widywać, wierząc, że to nie jest urojenie, a dowód na istnienie nieśmiertelności.

Książka ta opowiada jednak nie tylko o Grupie Wagnera – sięga także zamierzchłych czasów, gdy najemnicy stanowili podstawę działań militarnych, a nie uzupełnienie rządowych sił zbrojnych. Kilka rozdziałów poświęciłem też legendarnym psom wojny, którzy pojawili się na frontach afrykańskich wojen po II wojnie światowej.

Dzisiejsze konflikty zbrojne to także w dużej mierze zmagania najemników i – co wynika z tej książki – pojawiają się oni w sferach, których wcześniej nikt nie kojarzył z tak zwanymi militarnymi kontraktorami. Już nie tylko biorą udział we frontowych potyczkach, ale przejmują kontrolę nad przestrzenią wirtualną czy świadczą rządom usługi w zakresie inwigilacji obywateli. Są ważnym narzędziem w ręku władz mocarstw.

Z drugiej strony zaś, Grupa Wagnera i Blackwater razem wzięte mogą tylko pomarzyć o takim sukcesie, jaki osiągnęli starożytni najemnicy obalający… cesarstwo zachodniorzymskie. To, co wydarzyło się w 476 roku nie było efektem jakiegoś wielkiego starcia wojowniczych ludów, które przemieszczały się w stronę Europy, ale po prostu szybką akcją najemników pod wodzą Odoakra, który postanowił obalić swego władcę – Orestesa. Ten bowiem nie miał zamiaru odpowiednio wynagrodzić usług swoich kondotierów i ci się zbuntowali, zabijając satrapę, a następnie przejmując kontrolę nad imperium. Z pewnością renesansowy myśliciel Niccolò Machiavelli, który ostrzegał włodarzy Florencji, aby nie ufali najemnikom, doskonale znał tę historię. Pytanie, czy znał ją również Prigożyn, ruszając na Moskwę – gdyby wówczas udało mu się obalić administrację Putina, byłaby to sytuacja niezmiernie przypominająca tę sprzed ponad półtora tysiąca lat. Ale powtórki z czasów końca antyku nie było. No, chyba że ukaże się wspomniane wcześniej drugie dno afery Prigożyna i stanie się coś na o wiele większą skalę…

 

Artur Górski

 

 

 

 

WSTĘP

 

 

 

Cat Shannon nie zginął na polu walki – sam strzelił sobie w łeb w ciemnym lesie, bo chciał umrzeć na własnych warunkach. I tak, jak to sobie wyobrażał: z bronią w ręku, krwią w ustach i kulą w piersi.

Nie groziła mu żadna zemsta ze strony tych, z którymi prowadził wojnę. Wyrzuty sumienia, które dręczyły go po tym wszystkim, przez co przeszedł w Afryce, dałoby się znieczulić mocnym alkoholem. Niestety lekarz, który obejrzał małe czarne znamię na jego karku, nie pozostawił złudzeń: zostało mu najwyżej kilka miesięcy życia, a ostatni z nich może być wyjątkowo paskudny.

Shannon widział niejedną śmierć, broń była jego nieodłączną towarzyszką i dlatego uznał, że z tej sytuacji jest tylko jedno w miarę honorowe wyjście. Tubylcy, którzy widzieli, jak idzie na ten swój ostatni spacer, wspominali, że coś tam sobie pogwizdywał… Nie mieli pojęcia, że był to popularny niegdyś szlagier Hiszpański Harlem.

Tak naprawdę w tej opowieści prawdziwa jest tylko ta piosenka – wyjątkowo pogodny utwór, śpiewany przez Bena E. Kinga, gwiazdę amerykańskich estrad sprzed ponad pół wieku. Sam Shannon, najemnik, został zmyślony przez Fredericka Forsytha – słynnego brytyjskiego pisarza, autora powieści Psy wojny wydanej po raz pierwszy w 1974 roku. Cała jej akcja to także autorska kreacja, choć… niezupełnie. To wszystko, co stało się udziałem Shannona, wydarzyło się w rzeczywistości, tyle że zupełnie inaczej.

Na mapie świata nie ma i nie było takiego państwa jak Zangaro, nikt też nie widział na oczy jego dyktatora – pułkownika Kimby. Nie istniały także opisane przez Forsytha koncerny, które zdecydowały się sfinansować przewrót w Zangaro, mający na celu obalenie tyrana i przejęcie kontroli nad wielkimi złożami platyny znajdującymi się w tym afrykańskim kraju.

A jednak ci, którzy choć trochę interesowali się polityką międzynarodową, od razu wiedzieli, że pisarz puszcza oko do czytelników: może i nie ma Zangaro, ale jest Kongo, Biafra, Angola czy Komory. Na Czarnym Lądzie wybuchają wojny domowe, podsycane przez europejskie mocarstwa, które nie potrafią na dobre wynieść się ze swoich dawnych kolonii i wciąż próbują sprawować nad nimi kontrolę. W szczególności nad złożami naturalnymi, takimi jak ropa naftowa czy złoto.

I są też najemnicy – byli żołnierze elitarnych jednostek, którzy nie mają zamiaru rozstawać się z bronią i są gotowi wyruszyć na front. Nie wynika to z pobudek patriotycznych, nie chodzi nawet o pieniądze – po prostu o to, aby wciąż być w akcji, aby robić to, do czego ich zdaniem powołał ich Bóg. Bóg wojny.

Forsyth, który sam zetknął się z afrykańskimi konfliktami (oficjalnie jako dziennikarz, ale wielu nie wyklucza, że miał też do wykonania inne zadania – czego się już nie da udowodnić), doskonale poznał realia wojen prowadzonych przy użyciu najemników i można zaryzykować stwierdzenie, że Psy wojny – do pewnego stopnia – mają charakter reportażu i opowiadają o ludziach, którzy naprawdę istnieli.

Wojny afrykańskie przełomu lat 60. i 70. były złotym czasem dla najemników – do kompanii mógł dostać się każdy, kto potrafił posługiwać się bronią i miał jakieś pojęcie o realiach frontowych. Dlatego w szeregach najemniczych oddziałów stawali ramię w ramię byli żołnierze brytyjscy, ci z sił zbrojnych rządu Vichy oraz… wojskowi III Rzeszy. W Afryce dawne animozje przestawały mieć jakiekolwiek znaczenie – teraz byli razem, stanowili jedną zaciężną rodzinę. Ówcześnie najemnicy byli znacznie gorzej uzbrojeni niż ci, którzy biorą udział we współczesnych konfliktach XXI wieku – latali na samolotach z czasów II wojny światowej i nadal posługiwali się bronią palną z tego okresu. W pewnym sensie byli oni (nawet jeśli zabrzmi to nieco niezręcznie) wzorowymi romantykami – mieli poczucie misji i wypełniali ją, nie zastanawiając się nad tym, czy wrócą z tarczą, czy na tarczy.

Ani czy walczą w słusznej sprawie.

Zakończenie wojen w Kongu czy na Komorach, wcale nie oznaczało końca zapotrzebowania na najemników – wręcz przeciwnie: o ile wcześniej bywali wyjęci spod prawa, a rządy nie przyznawały się do ich wspierania, to w kolejnych dekadach stali się pracownikami firm ochroniarskich, tyle że pracujących w krajach o podwyższonym ryzyku; firm działających (przynajmniej w teorii) w ramach prawa i zgodnie z rezolucjami ONZ. Coraz więcej państw prowadzących zagraniczne działania zbrojne zaczęło korzystać z ich usług – byli przeważnie skuteczniejsi od żołnierzy zawodowych (a już na pewno poborowych), nie kosztowali więcej niż utrzymanie regularnych sił zbrojnych i za swoją pracę nie domagali się orderów czy awansów, a jedynie zaakceptowania faktury. Kiedyś, dla mężczyzny wstępującego na ścieżkę wojskowej kariery, szczytem marzeń była służba w elitarnej jednostce typu Delta Force. Dziś jednostki specjalnego przeznaczenia są jedynie przystankiem na drodze do zatrudnienia w prywatnej armii, takiej jak choćby Blackwater (dziś Academi). Wiadomo, że z umiejętnościami wyniesionymi z treningu wojskowej elity, można stać się najbardziej pożądanym i najlepiej opłacanym pracownikiem sektora Private Military Company.

To, że w toku trwającej obecnie wojny na Ukrainie tak wielką rolę odgrywają najemnicy z Grupy Wagnera, ale nie tylko, nie powinno być dla nikogo zaskoczeniem.

Rośnie nie tylko liczba tego typu przedsiębiorstw tj. prywatnych armii, ale także ośrodków szkoleniowych, w których najemnicy… przepraszam, pracownicy ochrony, podnoszą swoje kwalifikacje niezbędne do wzięcia udziału w operacjach o charakterze militarnym.

Podczas wojny za naszą wschodnią granicą, śmierć poniosło już kilkadziesiąt tysięcy najemników (nie podaję nawet przybliżonej liczby, bo ta rośnie każdego dnia). To pokazuje, jak wielu ludzi decyduje się na taki zawód i mimo że może to ich kosztować życie, to chętnych do pracy w wojsku najemnym nie brakuje.

Psy wojny żyją i zawsze są gotowe skoczyć do gardła…

 

 

 

 

ROZDZIAŁ I

 

Syria – rosyjski poligon

 

 

 

 

Palmyra, znajdująca się na syryjskiej pustyni, na północny wschód od Damaszku, to miejsce, gdzie znajdują się wyjątkowo cenne zabytki. Jednym z nich są ruiny rzymskiego miasta wzniesionego na przełomie II i III wieku n.e., które zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Podobno skarby Palmyry do tego stopnia zafascynowały europejskich podróżników przybywających tu w XVIII wieku, że postanowili oni zaszczepić jej ducha w kulturze Zachodu. I tak narodziły się podwaliny klasycyzmu…

Jednak w późniejszych wiekach tym, z czego zasłynęła Palmyra i jej okolica, była ropa naftowa – w najlepszych czasach na pustynnych polach produkowano do kilku tysięcy baryłek ropy dziennie. Kiedy rozpoczęła się wojna domowa w Syrii, islamscy bojownicy postanowili za wszelką cenę zdobyć miasto, oczywiście nie ze względu na starożytne zabytki – te akurat zniszczyli (m.in. dwie świątynie i łuk triumfalny ku czci cesarza Septymiusza Sewera). Natomiast w antycznym teatrze zaczęli wystawiać ponure spektakle – publiczne egzekucje.

Rząd w Damaszku postawił sobie za cel odzyskanie Palmyry, choć można mieć wątpliwości, czy chodziło o ratowanie dziedzictwa kulturowego. Pomimo wytyczonego celu siły rządowe były zbyt słabe, żeby mogło udać się odbicie miasta, dlatego władze skorzystały z oferty Rosji, która zadeklarowała Syrii (mimo protestów m.in. Turcji) pomoc wojskową.

Wkrótce na pustyni rozpętało się piekło. Na syryjskim niebie pojawiły się rosyjskie myśliwce i helikoptery, a stanowiska bojowników Państwa Islamskiego zostały zbombardowane. Z takim przeciwnikiem islamiści nie mieli szans, więc po krótkiej walce wycofali się z Palmyry.

Do miasta wkroczyli ludzie w mundurach, którzy jednak nie byli żołnierzami żadnej regularnej armii. Należeli do prywatnej firmy świadczącej usługi z zakresu bezpieczeństwa w krajach o podwyższonym ryzyku. To oni mieli czuwać nad tym, aby do miasta już się nie przedostał żaden zwolennik Państwa Islamskiego.

Razem z nimi pojawili się przedstawiciele rosyjskiej firmy Evro Polis, należącej do niejakiego Jewgienija Prigożyna – biznesmena, który dorobił się na prowadzeniu eleganckich lokali gastronomicznych (zaczynał od budki z hot dogami), a następnie, dzięki znajomości z włodarzami Kremla, rozwinął skrzydła także w innych sektorach.

Jego Evro Polis specjalizowało się w wydobyciu ropy naftowej (tak się składa, że w tej dziedzinie Rosjanie są prawdziwymi fachowcami i dlatego propozycja wspólnych działań w tej sferze wydała się władzom w Damaszku korzystna). Zresztą, bądźmy szczerzy, skoro to dzięki Rosjanom udało się wypędzić islamistów z Palmyry, prezydent Baszszar al-Asad i jego najbliższe otoczenie nie mieli tu zbyt wiele do gadania. Evro Polis oznajmiło, że zadowoli się „jedynie” dwudziestoma pięcioma procentami zysków z wydobycia ropy naftowej oraz gazu ziemnego. Umowy zostały natychmiast podpisane.

Wtedy też pojawiły się pierwsze informacje, jakoby Prigożyn – jeden z powierników prezydenta Władimira Putina – miał być szefem najemniczej firmy, która ochrania miasto-widmo, a przede wszystkim otaczające je pola naftowe.

Czy rzeczywiście to on ją stworzył? Tu trudno dotrzeć do prawdy, bo sam Prigożyn przez długi czas wypierał się związków z nią, a wręcz zaprzeczał jej istnieniu. I prawdopodobnie na samym początku nie odpowiadał nawet za jej działalność. Powiedzmy, że stał się jej twarzą, ale nie był jej ręką. Przynajmniej do czasu.

 

 

Trudno powiedzieć, czy Dmitrij Utkin kiedykolwiek słuchał swojego ukochanego Wagnera w operze. A jeśli tak, to czy bardziej podobał mu się majestatyczny i mroczny Pierścień Nibelunga czy też dość pogodny i sielski Latający Holender. Zastanawiające jest to, czy Rosjanin rzeczywiście cenił talent niemieckiego kompozytora, czy też raczej słuchał go dlatego, że kiedyś zafascynowany był nim Adolf Hitler. Złośliwi twierdzą, że to drugie – człowiek, który stworzył (czy współtworzył) jedną z najskuteczniejszych i najbardziej brutalnych prywatnych armii na świecie, mógł, choć nie musiał, być zafascynowany osobą twórcy III Rzeszy. Dlatego szukając nazwy dla swojej najemniczej organizacji, postanowił uczcić ulubionego kompozytora Hitlera, bo jego samego w nazwie raczej nie mógł umieścić.

Choć może to być tylko legenda stworzona przez media, aby „uatrakcyjnić” temat Grupy Wagnera, o której zrobiło się głośno po wybuchu wojny na Ukrainie. Wojny, w której równorzędną rolę z regularnymi siłami zbrojnymi odgrywają firmy PMC (Private Military Company) „psy wojny” naszych czasów – najemnicy jadący na front nierzadko za pieniądze rządowe.

Jak się okazuje, prywatyzacja dotyczy także konfliktów zbrojnych – wojenni „kontraktorzy” są lepiej wyszkoleni i często lepiej uzbrojeni niż poborowi, ich wyjazd na front nie stanowi żadnego problemu społecznego i są tańsi per saldo. Nawet jeśli pensja pracownika PMC, wyspecjalizowanego do działań taktycznych, jest o wiele wyższa od żołdu, to jednak państwo nie musi się troszczyć o całą logistykę jego pracy. Firma dostaje określone pieniądze i w ramach tego budżetu musi sama o wszystko zadbać. A świeżo wyszkolony żołnierz nie dość, że mniej potrafi, to jeszcze wymaga nieustannego kierowania. Nie mówiąc już o sytuacji, w której ginie – koszty, jakie pociąga jego śmierć (w tym koszty społeczne), przewyższają te dotyczące kontraktora.

Po najemniku nikt nie będzie płakał – ewentualnie rodzina, ale na pewno nie przyjaciele, bo tych on po prostu nie miał. Styl życia i wymagający zawód, który sobie wybrał, umożliwiał mu posiadanie co najwyżej kolegów z pracy, którzy zdecydowali się na to samo co on. Najemnicy śmierć wpisują w naturalne ryzyko zawodowe i kiedy jeden z nich przenosi się do wieczności, wzruszają ramionami i idą dalej. Mają nawet takie popularne powiedzenie: śmierć żołnierza to narodowa tragedia. Śmierć najemnika spotyka się tylko z jednym komentarzem: może i zginął, ale ile hajsu wcześniej przytulił.

Wracając do Utkina – ten urodzony w czerwcu 1970 roku w mieście Asbiest były podpułkownik rosyjskiego wywiadu wojskowego, czyli GRU (Gławnoje Razwiedywatielnoje Uprawlenije), gdy tylko przeszedł na wojskową emeryturę w 2012 roku, zaczął myśleć o stworzeniu własnej organizacji paramilitarnej. Widać, że nie chciał się jeszcze żegnać z bronią – był na tyle młody i miał w sobie wystarczająco energii (i odpowiednio dużo niezbędnych w tym wypadku znajomości), że mógł kontynuować działalność w sferze wojskowości, choć tym razem na zupełnie innych zasadach.

Można też zaryzykować tezę, że stworzenie rosyjskiego odpowiednika dla sławnej (mającej jednak pewne plamy na honorze) amerykańskiej firmy PMC – Blackwater, nie było wyłącznie inicjatywą Utkina. Nie da się wykluczyć, że podsunęli mu ją koledzy z GRU, którzy uświadomili sobie, że nastał czas prywatnych armii i Rosja też powinna taką posiadać.

Żeby zrozumieć, jakie motywacje kierowały Utkinem, kiedy rzucił się w wir pracy nad nową formacją, trzeba mu się nieco bliżej przyjrzeć, skupiając uwagę nie tylko na przebiegu jego kariery służbowej (o niej wiadomo niewiele, bo działalność GRU jest maksymalnie utajniona), ale także na jego sympatiach i poglądach.

Gdyby kariera wojskowa twórcy Grupy Wagnera miała miejsce przed upadkiem ZSRR, pewnie nigdy nie ujawniłby swoich sympatii nacjonalistycznych czy starosłowiańskich – jako oficer komunistycznej armii, musiałby być wierny idei internacjonalizmu, w jego skrajnie lewicowym wydaniu. Owszem, hasło „słowiańszczyzna” od zawsze wywoływało w Rosjanach pozytywne skojarzenia (szczególnie przy założeniu, że to Rosja jest matką wszystkich narodów słowiańskich), ale akurat w czasach ZSRR traktowano je jako archaiczne, a za rządów carskich przypisywano wszelkiej maści buntownikom i terrorystom (patrz Biesy Dostojewskiego).

Utkin trafił do GRU już w czasach poradzieckich, gdy odwoływanie się do słowiańskiej przeszłości nabrało nowego wymiaru – idea plemienna skutecznie zastąpiła ideologię komunistyczną i stała się wręcz sztandarem, pod którym maszerowało coraz więcej organizacji społecznych i politycznych.

Najwyraźniej potrzebował on jakiejś „wiary”, aby w jej imię rozpocząć działalność, która z punktu widzenia sporej grupy jest co najmniej wątpliwa moralnie.

Z wielu źródeł opartych na relacjach osób z bliskiego otoczenia Utkina wynika, że stał się on – formalnym czy nieformalnym – rodzimowiercą, a więc członkiem (może lepiej powiedzieć wyznawcą) neopogańskiego ruchu rodzimowierstwa słowiańskiego, traktowanego jako coś w rodzaju sekty religijnej.

Z religioznawczego punktu widzenia, ta rekonstruowana wiara słowiańska jest mieszanką rozmaitych wierzeń i praktyk. Ten, kto nieco głębiej interesuje się historią religii, może dostrzec wpływy hinduizmu, zaratustryzmu czy szamanizmu wywodzącego się z Syberii. Nie brakuje także nawiązań do wierzeń starogermańskich.

Zasady wyznawane przez słowiańskich neopogan są godne uwagi – szanują rodzinę, czczą przodków, pragną jak najlepiej wychowywać dzieci i uprawiać ziemię. Ten, kto ucieka od swych obowiązków, automatycznie wypiera się bogów. W wierze słowiańskiej niemoralne jest również odpuszczanie zemsty za niegodziwość, czy też czekanie na to by sprawiedliwości stało się zadość w kolejnym życiu. Według rodzimowierców wszystkie sprawy należy załatwiać tu i teraz, nie licząc na to, że gdzieś tam, w zaświatach, funkcjonuje bardziej skuteczna egzekucja prawa.

Najważniejszym symbolem rodzimowierców jest słońce, nieco przypominające hinduską swastykę – trudno powiedzieć, czy to ono zwróciło myśli Utkina w stronę nazizmu w wersji hitlerowskiej. Tak naprawdę niemal wszystkie źródła, jakie są dostępne na temat twórcy Grupy Wagnera, potwierdzają jego sympatię do III Rzeszy i jej wodza. Tu jednak należy zachować pewną ostrożność, bo wiadomo, że w czasie rosyjskiej agresji na Ukrainę (i każdego innego konfliktu) wiele materiałów ma charakter propagandowy i „podwójną ostrość”. Nie ma co ukrywać – przedstawienie Utkina jako fanatyka III Rzeszy i pogrobowca Hitlera doskonale wpisuje się w pewną narrację na temat aktualnego establishmentu w Rosji. Trudno jednak wykluczyć, że bohaterowi niniejszej opowieści rzeczywiście było i jest po drodze z ideologią wyznawaną przez Hitlera, Himmlera, Goebbelsa czy Eichmanna. Podobno Utkin miał zwyczaj podpisywać się na dokumentach runicznym „zig”, znanym nam z hitlerowskiego pozdrowienia „Sieg heil”. Prawdą jest jednak też to, że runa zig była używana już przez starożytnych Germanów i symbolizowała zwycięstwo. Ponoć zig daje wojowniczą energię – tak twierdzą ci, którzy w to wierzą.

Rzecz w tym, że Utkin miał również zwyczaj witać miłych sobie ludzi – w tym Jewgienija Prigożyna – pozdrowieniem „heil”. Ba! Według mediów, na froncie w Donbasie, widziano go w hitlerowskim hełmie. Inna sprawa, że w podobnych hełmach można spotkać motocyklistów na amerykańskich drogach.

Trudno stwierdzić, kiedy Utkin zetknął się z neopoganami, ale raczej nie było to w czasie nauki w szkole wojskowej w Leningradzie. Może dziesięć lat później, gdy trafił do Dagestanu – czyli do piekła wojny z Czeczenami – i doszedł do wniosku, że Rosja zgniecie odwiecznego nieprzyjaciela tylko wtedy, gdy będzie trzymała się swych słowiańskich korzeni.

O przebiegu służby wojskowej Utkina wiadomo niewiele. Emerytury nie zamierzał spędzić w kapciach przed telewizorem – od razu zainteresował go temat prywatnych armii, które stawały się coraz bardziej popularne. Nie wiadomo, czy to on się zgłosił do Moran Security Group, czy raczej to ta firma zainteresowała się „wolnym człowiekiem do wynajęcia”.

To międzynarodowe przedsięwzięcie – kierowane przez byłego oficera KGB Wiaczesława Kałasznikowa i specjalizujące się w operacjach antypirackich, czyli zabezpieczaniu statków – miało już sporą renomę i dołączenie do niego mogło być dużym krokiem w stronę najemniczej kariery. Choć wszystkie nici w tej organizacji prowadzą do Rosji i ludzi wywodzących się zarówno z wojska, jak i służb specjalnych tego kraju (wśród jej założycieli są głównie Rosjanie), to oficjalnie Moran Security Group została zarejestrowana w Belize w 2011 roku.

Zresztą największe pieniądze firma ta zarabiała na ochronie właśnie rosyjskich jednostek, takich koncernów żeglugowych jak Murmansk Shipping czy Sovcomflot.

Pod koniec XX wieku wielką plagą światowej żeglugi stały się napady somalijskich (i nie tylko) piratów na statki płynące przez Zatokę Adeńską. Dla Rosjan było to szczególnie dotkliwe, bo ich statki nie przewoziły bananów czy kakao, ale w dużej mierze ropę naftową i gaz dla giganta energetycznego, jakim jest Gazprom.

Problem ochrony jednostek stał się priorytetem dla rządów w wielu krajach – szybko uznano, że siłami wojskowymi nie załatwi się sprawy i trzeba pracować nad rozwojem sektora PMC. Wkrótce pojawiło się wiele agencji (bo oficjalnie prawie zawsze jest mowa o agencjach ochrony), które zaoferowały swe usługi w tym zakresie.

Moran, mający w swych szeregach wielu doświadczonych komandosów i agentów służb specjalnych, nie miał problemów ze zleceniami – wkrótce jego ludzie pojawili się między innymi w Iraku czy Afganistanie. Na stronie firmy czytamy, że jej działalność jest w stu procentach zgodna z międzynarodowym prawem i działa na podstawie regulacji Organizacji Narodów Zjednoczonych.

Pewnie mało komu chce się sprawdzać, czy rzeczywiście jej działalność wpisuje się w wymogi zawarte w poszczególnych dokumentach ONZ.

To, że Moran był obecny w wielu miejscach na świecie, także tych „zapalnych”, budziło pokusę, aby oprócz działalności „statutowej” zarobić w sposób niekoniecznie legalny. I tak doszło do sporego skandalu, który nadszarpnął wizerunek firmy.

Otóż w październiku 2012 roku żołnierze nigeryjskiej marynarki wojennej dokonali „nalotu” na rosyjski statek „Myre Seadiver” (można spotkać się z wersją, jakoby należał on do Moran Security Group), gdy ten dotarł do portu w Lagos. Cynk, że na pokładzie znajduje się nielegalny towar, miał dać pewien nigeryjski biznesmen. I rzeczywiście – na statku znaleziono czternaście karabinków AK (kałasznikowów), dwadzieścia dwa karabinki Benelli i dużą ilość amunicji. Nigeryjczycy uważali, że broń miała trafić do piratów, notorycznie napadających na nigeryjskie statki. Niby nie był to transport na jakąś wielką skalę, ale jednak broń to broń.

Kilkunastu członków załogi zostało aresztowanych, co wywołało wielką międzynarodową reakcję, podjęto też próby wydobycia ich z tarapatów. Zarówno zatrzymani, jak i szefowie Morana zapewniali, że nie było mowy o żadnej kontrabandzie, a już na pewno nie dla piratów. Przepychanki trwały wiele miesięcy, a były w nie zaangażowane nie tylko uznane kancelarie prawnicze, lecz także biznesowi partnerzy armatora – firmy Sovcomflot, tacy jak Hans Niebergall – szef SAARPSCO (organizacji stworzonej przez USA w celu zapewnienia bezpieczeństwa statkom pływającym po wodach Afryki i Azji). Władze nigeryjskie widząc, że Rosjanie mają nad sobą kilka skutecznych „parasoli”, odpuściły i uwolniły załogę „Myre Seadiver”.

Utkin przez jakiś czas pracował dla firmy Moran, pływając na rosyjskich statkach po całym świecie. Jego kariera w tym okresie prawdopodobnie nie obfitowała w żadne spektakularne wydarzenia – ot, zwykła robota uzbrojonego ochroniarza wystawionego na niemiłosierne działanie promieni słonecznych.

W tym czasie szefowie Morana postanowili stworzyć coś w rodzaju filii, która brałaby na siebie nieco inne zadania. Jakiś czas temu ukazała się interesująca książka Grzegorza Kuczyńskiego Wagnerowcy, psy wojny Putina. W jednym z rozdziałów autor tak przedstawia początki owej filii, czyli Slavonic Corps Ltd:

 

W Hongkongu zarejestrowana została Slavonic Corps Ltd. Choć tak naprawdę wszystko, co jej dotyczyło, działo się najpierw w Sankt Petersburgu i Moskwie, a potem w Syrii. Wszak w mieście nad Newą mieszkał i prowadził biznes formalny dyrektor Slavonic Corps, Siergiej Kramskoj, i jego zastępca, Borys Czikin, jeden z założycieli Moran Security Group. Wyłącznym właścicielem Slavonic Corps został zaś Wadim Gusiew, również zasiadający w kierownictwie Moran Security Group. Dlaczego szefowie Moran Security Group postanowili otworzyć dodatkowy biznes?

Otóż latem 2013 roku dostali zlecenie o charakterze mocno odbiegającym od dotychczasowego profilu firmy. Ministerstwo Ropy Naftowej i Zasobów Mineralnych Syrii złożyło propozycję, aby zwerbować, wyszkolić i przysłać „specjalistów” do ochrony obiektów wydobycia, transportu i przerobu ropy. Moran Security Group nie chciała związać się bezpośrednio umową z Damaszkiem.

 

Dlaczego? Prawdopodobnie szefowie Morana zdawali sobie sprawę, że syryjska misja będzie się wiązała z działaniami o charakterze czysto militarnym i chcieli, aby odium za ewentualne porażki czy międzynarodowe skandale przejęła na siebie inna firma. Taka, którą będzie można w razie czego szybko zamknąć.

Utkin stał się wkrótce jednym z prawie trzystu pracowników Slavonic Corps. Warunki pracy, jak na realia rosyjskie, wydawały się doskonałe: do pięciu tysięcy dolarów pensji, dwadzieścia tysięcy „odszkodowania” za ciężką ranę, a dwa razy tyle – na ręce rodziny – za śmierć na polu walki. Korpus wyjechał do Syrii, ale jego pierwszym zadaniem była ochrona instalacji naftowych na wschodzie kraju, w rejonie najbardziej zagrożonym przez islamistów z ISIS. Wszystko wskazywało na to, że doskonale wyszkoleni najemnicy Slavonic Corps, choć uzbrojeni w nieco „przechodzony” radziecki sprzęt (także sprzed II wojny światowej), bez trudu poradzą sobie z ewentualnymi atakami ze strony rebeliantów. Grupa została podzielona na dwie kompanie: jedna składała się z kubańskich (od regionu Kubań) Kozaków, a druga była rosyjska.

18 października 2013 roku miało się okazać, że rosyjscy najemnicy nie byli aż tak mocni, jak uważano. Tego dnia dotarła wiadomość, że w miasteczku As-Suchna islamiści zaatakowali funkcjonariuszy rządowej policji i trzeba było wyruszyć ze wsparciem. Kompania Kozaków udała się w bój jako pierwsza, ale szybko została zatrzymana przez siły niechętne prezydentowi Baszarowi al-Assadowi. Rosjanie natomiast posuwali się do przodu, wspierani przez wojska rządowe, które zaatakowały wroga z dział samobieżnych i myśliwców. Jednak bojownicy Państwa Islamskiego mieli przewagę liczebną i to oni okazali się bardziej nieustępliwi w walce.

Otóż rosyjscy najemnicy, gdy tylko zorientowali się, że wynik starcia może być dla nich mocno niekorzystny, wsiedli do swoich pojazdów i w pośpiechu opuścili pole bitwy. Nie trzeba dodawać, że zarówno w oczach władz w Damaszku, jak i zwykłych Syryjczyków wizerunek Rosjan został bardzo mocno nadszarpnięty. Ostatni z nich opuścili Syrię pod koniec października.

Co ciekawe, kolejne problemy czekały na nich na rodzinnej ziemi – wielu z nich, łącznie z szefami firmy, zostało zatrzymanych przez Federalną Służbę Śledczą, która zamierzała postawić ich przed sądem. Zostali skazani z powodu zakazanej przez prawo działalności najemniczej (artykuł 359 rosyjskiego Kodeksu Karnego). Zupełnie, jakby wyjazd Slavonic Corps dokonał się, jeśli nie bez wiedzy, to przynajmniej przy dezaprobacie rosyjskich służb.

Obrońcy próbowali argumentować, że przecież jest to firma z Hongkongu, a więc to tamtejszy sąd powinien orzekać o jej ewentualnej winie. Mimo to wszyscy zdawali sobie sprawę, że tych słów nie należy traktować poważnie.

Pół żartem, pół serio, można powiedzieć, że pracownicy tej firmy nie byli klasycznymi najemnikami, bo przecież walczyli za darmo – bodaj nikt z ekipy, która wyjechała do Syrii, nie dostał obiecanych pieniędzy. Szefowie Morana umyli ręce, zapewniając, że nie mieli nic wspólnego z biznesami Slavonic Corps i w ogóle z tą firmą.

Wśród rozgoryczonych pracowników był też Utkin, który jednak uniknął aresztowania – trudno powiedzieć, czy jego rola w Syrii była aż tak drugoplanowa, że nikomu nie chciało się stawiać mu zarzutów, czy może znalazł się pod parasolem tych, którzy zamierzali stworzyć zupełnie nową strukturę – o wiele bardziej skuteczną i działającą ramię w ramię ze służbami. Wśród inicjatorów owej struktury był wspomniany już Jewgienij Prigożyn, który na gwałt szukał odpowiednich kandydatów do jej ścisłego kierownictwa. Utkin zaś nie tylko miał już całkiem spore pojęcie o pracy najemnika, ale przede wszystkim był człowiekiem wojskowego wywiadu GRU, który w Rosji traktowany jest jak tajne sprzysiężenie. Jednocześnie uważano, że ma dobre stosunki także z funkcjonariuszami Federalnej Służby Bezpieczeństwa, która odgrywa kluczową rolę w państwie i nie zawsze jest jej „po drodze” z GRU.

Mówiąc krótko, był doskonałym kandydatem na dowódcę najemników w realiach szybko zmieniającego się świata.

Zanim prześledzimy drogę, jaką przeszedł Utkin jako wpływowa postać Grupy Wagnera, cofnijmy się do bardzo odległej przeszłości. Najemnicy nie są wynalazkiem nowożytnym – prowadzą wojny już od czasów antyku, a opinii publicznej wciąż trudno się zdecydować, jak ich oceniać: jako tych, którzy ratują z opresji czy jako bestie gotowe zabijać dla każdego, kto zapłaci. Czy są to good, czy bad guys…

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

Copyright © by Artur Górski, 2023

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2023

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2023

 

Projekt okładki: © PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Zdjęcie na okładce: © GlobaRoman / istockphoto

 

Redakcja, korekta, skład i łamanie: Editio

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8357-090-7

 

 

Grupa Wydawnictwo Filia Sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA NA FAKTACH