Gruba - Maria Mamczur - ebook + książka

Gruba ebook

Mamczur Maria

4,1

Opis

Nie znajdziesz w tej książce porad dietetycznych ani praktycznych wskazówek jak być piękną i młodą. Nie dostarczy ci ona prostych wzruszeń nad bolesnym losem osób, których ciała nie przystają do kanonu. Nie ma tu też historii cudownych metamorfoz przeprowadzanych pod okiem armii specjalistów i zapewniających rozrywkę milionom widzów popularnych reality-shows.

Zamiast tego dowiesz się, jak to jest być grubą w świecie, który grubości nienawidzi, skąd się biorą uprzedzenia, na czym polega fat fobia i jakie są jej skutki. Nagradzana reporterka Maria Mamczur oddaje głos osobom, które dyskryminacji doświadczają na własnym ciele. Wspólnie z bohaterkami książki zastanawia się, jak w takim świecie wywalczyć miejsce dla siebie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 458

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (169 ocen)
65
65
27
9
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
macias3
(edytowany)

Nie polecam

Bardzo dobrze, że ta książka powstała - temat otyłości zasługuje na poruszenie, wszak jest to palący problem i jedna z najbardziej rozpowszechnionych chorób współczesności. "Gruba" Marii Mamczur nie jest jednak game-changerem - ten reportaż (przynajmniej z nazwy) jest w zasadzie książką tendencyjną, pisaną pod tezę, na dodatek przez autorkę, która jest skrajnie nieobiektywna ("kiedyś byłam chuda i raniłam otyłych - zmieniło się to, gdy sama przytyłam"). Początek jeszcze całkiem-całkiem: medyczne aspekty otyłości do czasu, gdy mówią o nich lekarze, m.in. szczególnie zasłużona dla rozwoju obesitologii Prof. Olszanecka-Glinianowicz, wyjaśnione dobrze; geneza problemu, zagrożenia, możliwości leczenia. Potem zaczyna się groteska... Scena jedna z pierwszych: opisane dwie starsze kobiety jedzące lody - lody nad wyraz smaczne widocznie, skoro panie wtrąbiły po dwa pucharki. Co bardziej rozgarnięty człowiek domyśli się pewnie, że nie jest to zbyt racjonalne zachowanie - ale come on, jesteśmy...
81
aniaaczyta

Całkiem niezła

„Zapytaj grubą osobę o jej interakcje z systemem opieki zdrowotnej. Prawie zawsze powtarza się to samo: przewracanie oczami, sceptyczne pytania, opóźnienie badań lub odmowa ich wykonania. Lekarze powinni budzić zaufanie, być autorytetem, otworzyć przed pacjentem możliwość leczenia. Ale dla grubych ludzi są źródłem wyjątkowej i trwałej traumy. Bez względu na to, w o się angażujesz i jak bardzo cierpisz, pierwszą rzeczą, którą usłyszysz jako człowiek gruby, jest to, że wszystko by się polepszyło, gdybyś mógł po prostu odłożyć cheetosy.” No cóż, ta książka jest potrzebna i na pewno jeszcze długo będzie. Nie uważam, żeby ocenianie jej było fair i nie będę tego robić. Napiszę tylko, że było w niej mnóstwo rzeczy, z którymi się zgadzam i o których sama myślę na co dzień, ale były też takie, które w ogóle mnie nie przekonały. Jedne fragmenty całkowicie mnie pochłonęły, inne nieco mnie męczyły, ale to nie zmienia faktu, że to ważna książka, którą niejedna osoba powinna przeczytać.
40
ivonafro

Nie oderwiesz się od lektury

Maria Mamczur to znakomita pisarka. Jest też autorką wielu reportaży, które przyczyniły się do ważnych społecznie zmian. Warto pamiętać o tym, że Maria Mamczur przyczyniła się do zmiany prawa transplsntologicznego. Jej twórczości towarzyszy autentyczność, wrażliwość na drugiego człowieka. Czas spędzony na czytanie dzieł Marii Mamczur jest prawdziwa, intelektualną uczta.
41
cztacze

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, skłania do refleksji. Dla mnie zadziałała też terapeutycznie. Polecam gorąco!!!
31
Kasia105

Dobrze spędzony czas

Warto przeczytać, polecam.
31

Popularność




Jeśli Gruba oznajmia, że jest gruba, jest to coś więcej niż potwierdzenie, że ma większe ciało, niż przewiduje norma. To oznacza, że jest gotowa do walki. W świecie, który brzydzi się grubymi, przeszła długą drogę – od ukrywania się, znikania, lęku przed hejtem, niszczącego poczucia wstydu, dyskryminacji i wykluczenia do samoakceptacji. Hardo podnosi głowę. Mówi: „Jestem!”.

Ostrzeżenie

Jeśli szukasz w tej książce prostych rad, jak zakląć rzeczywistość poprzez afirmację, właściwe oddychanie i odpowiednią dietę, aby być wiecznie szczupłym i młodym, uprzedzam: tutaj takich treści nie znajdziesz.

Nie znajdziesz też ukojenia płynącego ze wspólnego siąkania nosem ze wzruszenia nad bolesnym losem tych, którzy z jakichś powodów nie mieszczą się w obowiązującym kanonie urody. Ani łzawych i smutnych historii nieszczęśliwych grubasek, które może uratować tylko udział w programach z wysoką oglądalnością, poświęconych odchudzaniu i operacjom bariatrycznym[1] albo metamorfozom dokonywanym pod okiem armii specjalistów.

Nie ma tu grubych, które śmieją się same z siebie (bo to jeszcze im wolno), ani takich, które występują w roli baby z brodą, by inni pośmiali się z nich jak w cyrku.

Nie daję ci drogowskazów, prostych recept na sukces zwieńczonych oszałamiającą metamorfozą: oto ona, grubaska, przestała TYLE jeść i zaczęła się ruszać (najlepiej razem z uznaną trenerką fitness); schudła 60 kilogramów i jest szczęśliwa.

Więc jeśli szukasz tego, o czym napisałam powyżej, odłóż tę książkę i jej nie czytaj. Unikniesz rozczarowania i wkurzenia.

Jeśli jednak chcesz się dowiedzieć, dlaczego człowiek bywa gruby nawet wtedy, gdy stosuje właściwą dietę i ćwiczenia, dlaczego mając nadmierną tuszę, czasami jest zdrowy, a często nie jest, albo jak sobie radzi w świecie, który się brzydzi otyłością, to ta książka jest dla ciebie.

Dowiesz się, czym jest opresja oparta na kulcie młodego i wyrzeźbionego fit ciała, kto ją tworzy, kto jej podlega i do czego ona prowadzi. Zobaczysz, jak nakręca się spiralę nienawiści wobec grubych, wzbudzając destrukcyjne poczucie wstydu. Czy można z tym walczyć? Czy jest dla grubych jakieś wyjście awaryjne? Czy można być grubym i szczęśliwym jednocześnie?

Spotkasz tu prawdziwych hejterów, którzy gardzą grubymi i wręcz fizjologicznie ich nienawidzą, oraz ich grube ofiary.

Przede wszystkim jednak poznasz różne oblicza fatfobii[2], która zdaniem Rebekki Puhl – psycholożki klinicznej z Uniwersytetu Yale, uznanej badaczki dyskryminacji osób grubych – jest dziś zjawiskiem groźniejszym niż rasizm i homofobia.

A może staniesz oko w oko z własną, uwewnętrznioną fatfobią, o której istnieniu nie miałaś pojęcia? Takie spotkanie nie jest przyjemne, więc bądź gotowa na trudne tête-à-tête z tym, co ukryte. Może zrozumiesz, że ledwo widoczny grymas na twarzy, jakiś niemal niezauważalny gest czy dowcip albo wynikająca z poprawności protekcjonalna naduprzejmość wobec grubasa są takimi samymi ciosami jak chamski hejt.

Fatfobia dotyka nas wszystkich.

Haley Morris-Cafiero, pochodząca z Atlanty, wielokrotnie nagradzana fotografka i performerka, wykładowczyni fotografii na wydziale sztuki na Uniwersytecie Northampton, zrobiła serię zdjęć, na których widać społeczne uprzedzenia wobec otyłych i jawną niechęć okazywaną grubej osobie przez zwykłych przechodniów. Główna bohaterka projektu robiła to samo co inni. Spacerowała nicejską promenadą. Siedziała wśród turystów na schodach z aparatem w dłoni. W upalny dzień, czekając na przystanku na autobus, jadła małe lody z kubeczka. Przymierzała modną bluzkę w sklepie. Na ulicy Nowego Jorku stała w kolejce po sandwicza. Szła z ręcznikiem na plażę. Nie była ekscentrycznie ubrana. Nie zachowywała się absurdalnie. Gdyby nie była gruba, nikt by nie zwracał na nią uwagi. Niechęć obserwatorów była oczywista. Spojrzenia z ukosa, urągający śmiech, wytykanie palcami czy wręcz naigrawanie się. Z wystawą, która w dojmujący sposób dokumentowała fatfobię, Haley Morris-Cafiero objechała USA, Europę i Japonię. Niektóre zdjęcia zamieściła na swoim profilu na Facebooku. Dociekliwsi obserwatorzy mogli odkryć, że Gruba ze zdjęć to artystka we własnej osobie.

Projektując tę serię fotografii, zapewne założyła, że tylko gruby, który doświadczył wykluczenia i nienawiści, może wiarygodnie opowiedzieć o destrukcyjnej i powszechnej fatfobii. A jednak spotkała się z twierdzeniami, że na zdjęciach nie widać nienawiści. Że to jej przewrażliwienie, bo jest grubaską. A grubasy – wszyscy to przecież wiedzą – tylko się nad sobą użalają, zamiast wreszcie się odchudzić – przestać jeść i zacząć się ruszać. Oskarżano ją nawet, że wyrządziła krzywdę ujętym na fotografiach przechodniom, bo co inni sobie o nich pomyślą? Sugerowano jej, że wykonała te zdjęcia, bo chciała się wyróżnić.

Logicznie rozumując, trudno pojąć, czym miałaby się wyróżniać, skoro robiła dokładnie to samo co inni. Różniła się od nich tylko jednym – była gruba!

Tak działa ukryta fatfobia. Niby nikt nie rzuca kamieniem, ale dla grubego lepiej by było, gdyby zniknął. Artystce zarzucono również, że ten projekt miał znaczenie autoterapeutyczne, a więc jednostkowe. Takie stwierdzenie odbiera profesjonalnemu twórcy prawo do mówienia o problemie, którego sam doświadcza, w szerszym kontekście społecznym. To też rodzaj fatfobii, jedwabnymi nićmi szytej.

Dlaczego o tym piszę? Jako autorka tej książki przeżyłam dokładnie to samo co Haley. Też jestem gruba. Napisałam ten reportaż na zlecenie pewnego wydawnictwa. Niestety, nie znalazłyśmy porozumienia z redaktorką prowadzącą. Zarzuciła mi, że książka jest za trudna, rozdziały trącą grozą (bo są tu i Nienawiść, i Wstyd, i Ofiary), a ja jestem nieobiektywna, bo gruba. Stałam się wręcz rzeczniczką grubasów. Brakowało jej łez i wzruszeń, takich sytuacji, z którymi ona – jako osoba bardzo szczupła i dbająca o linię – mogłaby się utożsamić. Tymczasem moje grube bohaterki hardo podnoszą głowy. Walczą ze swoimi ograniczeniami i całym uprzedzonym do grubasów światem. Na dodatek redaktorkę drażnili eksperci, na których się powołuję, gdyż jej zdaniem „się mądrzą”. Zaproponowała więc, aby wyrzucić ekspertów oraz wrażliwych społecznie twórców sztuki, którzy walczą ze stereotypami i zostawić dwie–trzy cierpiące osoby. Tego podobno oczekuje potencjalna czytelniczka. Nie zgodziłam się na takie warunki.

Jej koleżanka z działu public relations dołożyła swoją cegiełkę: trzeba zmienić tytuł! No bo jak podarować Grubą jakiejś kobiecie w prezencie? Albo jak poprosić o Grubą w księgarni? Wstyd!

Kolejna redaktorka, w kolejnym wydawnictwie, definiująca się jako społecznie wrażliwa i feministyczna, dla odmiany stwierdziła, że książka jest za mało ekskluzywna.

– Te kobiety są takie do siebie podobne – stwierdziła. – No i wszystkie się nad sobą użalają, zamiast coś z tym zrobić.

– Są podobne tylko pod jednym względem – zaoponowałam, czując, że po raz kolejny spotykam się z przejawem niezidentyfikowanej, a może bardzo wysublimowanej fatfobii. – Mają więcej ciała, niż przewiduje norma, jednak ich osobiste historie są różne, różne są też ich wybory. No i nie użalają się, a wręcz przeciwnie, walczą z uprzedzeniami i stereotypami. Wykazują przy tym odwagę, bo występują w książce z imienia i nazwiska, dobrze wiedząc, że po raz kolejny wystawiają się na hejt.

Jedna z pierwszych recenzentek tej książki, terapeutka uzależnień, także BED (zespół kompulsywnego objadania się), stwierdziła, że treść Grubej wywołuje w niej ambiwalentne uczucia. – Z osobami grubymi mam pewien problem – wyznała. – Jestem estetką. I nic na to nie poradzę.

Dlatego po raz kolejny uprzedzam: jeśli jesteś tego typu estetką czy estetą – ta książka nie jest dla ciebie. Mimo że występują w niej piękne osoby.

Wstęp. Czy to, co widzisz, jest tym, co wiesz?

Spójrz na Elżbietę i zastanów się, co widzisz.

Stoi przy kuchence. Czeka, aż smalec rozgrzeje się na patelni. Gdy słyszy, jak delikatnie syczy powietrze pod podwójnym stalowym dnem, wrzuca kiełbasę. Mięso skwierczy, delikatny flak zmienia się w brązową, chrupiącą skórkę.

Okrągła jak księżyc w pełni twarz Elżbiety wyraża spokój i błogość.

To widzisz. A co przy dobrej woli obu stron – Elżbiety i twojej – możesz jeszcze usłyszeć?

Że lubi ten zapach, trochę cierpki, trochę dymny. Lubi smażoną kiełbasę. Taką, która z chrzęstem pęka pod zębami, parzy język, po której broda spływa tłuszczem.

Słyszysz zmieszanie w jej głosie, kiedy się tłumaczy. Wie, że nie powinna.

Co zrobić. Lubi konkrety. Wykwintny tort z różami z tłustego kremu. Frytki. Dobrze zamarynowaną karkówkę z grilla. Zimną wódeczkę do tego.

Wie, że nie powinna, ale sałatą się nie naje.

Jej babcia przeżyła głód w czasie wojny i parę lat po. To dziwne, że na wsi, gdzie produkuje się jedzenie, gdzie wszystko kręci się wokół jedzenia, był taki głód. Ale był. Babcia jako dziecko nie znała smaku śmietany, chociaż w gospodarstwie hodowano trzy krowy. Śmietana była na sprzedaż, w domu wystarczało odchudzone mleko. Chleb zamoczony w mleku i posypany cukrem – to dopiero był przysmak. Jedzono ziemniaki z wody, tłuczone, od święta kopytka, pyzy i placki. Pewnie dlatego babcia powtarzała pulchnej od dziecka Elżbiecie, że wygląda dobrze, bo dorodnie, syto, bogato. Cieszyła się z tej jej pulchności.

Elżbieta wręcz odwrotnie. Zawsze tym nadmiarem ciała się martwiła.

Nie chce opowiadać, jak jej w szkole dokuczali, bo kiedy o tym myśli, czuje wstyd.

Z powodu tego wstydu nigdy też nie powie o sobie: „Jestem gruba, puszysta, mam nadwagę”. Za żadne skarby tego nie powie. Zamiast tego powtarza: „Chciałabym być chudsza”.

Ale nie jest. Od czasu do czasu się odchudza, ale potem dopada ją wilczy głód. Czuje ssanie w żołądku. Jakby ten żołądek sam chciał się zjeść. Mroczki przed oczami. Kręci się w głowie. Ręce drżą. Wszystko wewnątrz się trzęsie. Uspokaja się dopiero, gdy zje coś tłustego.

Jest coraz grubsza. W wieku 20 lat ważyła 86 kilogramów, teraz, dobiegając pięćdziesiątki, waży ponad 100. Bolą ją kolana, kości miednicy. Od pewnego czasu chodzenie sprawia jej trudność. Drepcze, lekko kiwając się na boki. Kiedy wchodzi na drugie piętro starej kamienicy, musi zatrzymywać się na każdym półpiętrze. Uwiesza się na poręczy. Dyszy. Wciąga ustami powietrze. Chusteczką ociera z twarzy kropelki potu.

A teraz pomyśl – to, co przedstawiłam powyżej, mogłaś zobaczyć i usłyszeć. A czego nie wiesz?

Że złe samopoczucie fizyczne to pestka. Wstyd ma większy ciężar gatunkowy. Elżbieta najgorzej czuje się wtedy, gdy co jakiś czas, może raz na tydzień, dzwoni do dorosłej już córki. Mówi zakłopotana: „Córcia, paznokcie”. Bo tak już jest, że duży brzuch przeszkadza jej w obcinaniu paznokci u stóp. Ten balon, który nosi przed sobą, nie pozwala też samodzielnie zapiąć sprzączki przy butach, ściągnąć sznurowadeł.

Córka przyjedzie i znowu będzie gderać: „Mamo, weź się za siebie i schudnij”. Potem obetnie paznokcie. Pomaluje bordowym lakierem, w kolorze włosów Elżbiety.

Pomalowane paznokcie to namiastka luksusu i elegancji. Podobnie jak bordowe włosy mocno usztywnione lakierem i usta pomalowane pomadką w takim samym kolorze.

– Każda kobieta chce być piękna – tłumaczy Elżbieta, zdając sobie sprawę, że zakres dbania o własną urodę ograniczył się już tylko do paznokci i włosów. Kiedy to mówi, ogląda swoje akrylowe hybrydy. Cztery paznokcie w kolorze burgundu, jeden, na serdecznym palcu, fioletowy, z przyklejonymi kryształkami, które migoczą niczym brylanty.

– Chce pani pisać o grubych? – dziwi się. – Ale o jakich grubych? Takich jak ja, którzy ważą ponad 100 kilo? Czy o takich, którzy myślą, że są grubi z powodu jednej fałdki na brzuchu? I dlaczego chce pani o nich pisać? Koń jaki jest, każdy widzi. Ja to wiem i pani to wie. Nic się nie zmieni. Czy jak pani napisze prawdę, zaczną nas kochać? Nie zaczną!

Kuchenna scena z Elżbietą w roli głównej otwiera tę książkę. Ale mylisz się, jeśli myślisz, że dalsza część będzie kontynuacją łzawej opowieści nieszczęśliwej grubej o swoim trudnym życiu. Nie będzie. Tu nie chodzi o łatwe łzy ani tym bardziej o litość.

Pamiętaj, to dopiero wstęp. Zaczyn. Zaproszenie do realnego świata grubych. Elżbieta, którą spotkałaś w kuchni, nie opowiedziała ci całego swojego życia – jak to jest być grubym i jak przetrwać w świecie, który brzydzi się otyłością. O tym opowiedzą inne bohaterki, które znajdziesz w tej książce, odważnie występujące pod własnym imieniem i nazwiskiem. Elżbieta nie jest jeszcze na to gotowa. Sama niewiele wie. Dlaczego stała się gruba? Dlaczego musi jeść? Czy jest skazana na coraz smutniejsze i coraz bardziej uciążliwe życie? Może dzięki tej książce się dowie? Ty zaś teraz po prostu przyjrzyj się Elżbiecie i pomyśl, jak niewiele o niej wiesz.

Teraz spójrz na Dorotę. Stoi przed lustrem. Przymierzyła kolejną sukienkę i z niesmakiem rzuciła ją na krzesło. Jest poirytowana.

To widzisz. Gdybyś miała dar wnikania w cudzy umysł, pewnie dostrzegłabyś natłok negatywnych myśli kłębiących się w jej głowie.

W każdej sukience wygląda źle. Za duży tyłek, za duży brzuch, za grube uda. Nosi rozmiar 48, powinna najwyżej 38. Za dużo tego ciała. Za dużo! Przecież dobrze o tym wie. Słyszy, co koleżanki mówią za jej plecami. Nie pozwolą jej się łudzić, że jest dobrze. Mężczyźni też nie. „Gdybyś tak schudła przynajmniej te 14 kilogramów, byłaby z ciebie niezła laska” – szepnął jej któregoś dnia kolega w biurze.

To jeszcze bardziej ją irytuje. Odchudza się, ciągle jest na dietach, a i tak inni zaglądają jej do talerza. Im bardziej się odchudza, im mniej je, tym bardziej tyje. Ciągle myśli o jedzeniu. Liczy kalorie. Wyciska siódme poty na siłowni. Kiedy jest głodna, pije bezkofeinową kawę. Żuje gumę, by oszukać żołądek. Ssie tic taki. Nosi plastry odchudzające. Ujarzmia obfite kształty bielizną korygującą. Pod koniec dnia obciskające majtki boleśnie wrzynają się jej w skórę. Jest spuchnięta. Fiszbiny wyszczuplającego gorsetu zostawiają na ciele bolesne, czerwone pręgi.

Kiedy wieczorem zrzuca z siebie to wszystko, ma poczucie porażki. „Jestem gruba” – powtarza jak mantrę i czuje się bardzo nieszczęśliwa, bo jest przekonana, że przez tę nadwagę nigdy nie znajdzie faceta. Ten, z którym dzieliła życie przez ostatnie siedem lat, odszedł do szczupłej.

Pomyśl tylko, czego nie wie Dorota, a być może i ty się nad tym nie zastanawiasz? Bohaterki tej książki już to wiedzą. Jak to jest być ofiarą pewnego systemu. Żyć w opresji. Zwyczajnym kobietom, takim jak ona, coraz trudniej osiągnąć ideał piękna coraz bardziej oderwany od rzeczywistości. Im dalej jesteś od tego ideału, tym silniej producenci suplementów, kosmetyków i przemysł fitness próbują cię zmobilizować do walki o piękne, młode ciało, a zawstydzanie to dobre narzędzie napędzania konsumpcji. Życie zmienia się w walkę. A ty zawsze płacisz wysoką cenę.

Teraz przyjrzyj się Zofii. Przed chwilą upadła na przystanku autobusowym. Chusteczką ściera błoto z kolan. W rajstopach dziura. Zdarła naskórek. Po chwili błoto miesza się z krwią, zmienia się w maź. Zrezygnowana, chowa chusteczkę do kieszeni. Nic z tym nie zrobi. Kolano boli, ale jeszcze bardziej boli obelga. Ciągle słyszy słowa podrostków, którzy wypchnęli ją z autobusu, gdy zdyszana usiłowała wejść w ostatniej chwili, bo pojazd już ruszał: „Gdzie się pchasz, krowo?! Taka tylko żre i powietrze psuje!!!”.

Zofia poprawia na nosie okulary. Zaparowały. Chyba płacze, a może nie.

To widzisz. A czego o niej nie wiesz?

Nie wiesz, że kilka lat temu zachorowała. Wyczuła maleńki guzek w piersi. Po biopsji okazało się, że to agresywny rak hormonozależny. Przeszła operację, chemioterapię, radioterapię. I kiedy zaczęły jej wreszcie odrastać włosy, znowu zachorowała. Rak jajnika. Kolejna operacja i agresywna chemioterapia. Miała czterdzieści lat, kiedy lekarze zdecydowali o wprowadzeniu jej w klimakterium. Bierze sterydy, hormony – i tyje.

Przestała spotykać się ze znajomymi. W mediach społecznościowych wisi jej zdjęcie z czasów, kiedy była jeszcze szczupła. Znajomi ją zaczepiają: „Świetnie wyglądasz!”. Ale ona nie odpowiada. Nie ma odwagi. Jest w tej wirtualnej rzeczywistości trochę sobą, trochę fantomem. I to ją naprawdę dołuje.

W tej fizycznej rzeczywistości jest inaczej. „Jak można się tak zapuścić” – słyszy za plecami (w biurze). „Niech płaci za podwójny bilet, skoro zajmuje prawie dwa siedzenia” (w autobusie).

Kiedy więc wypchnięto ją z autobusu, upadła na kolana, chciała płakać, ale nie mogła. Chciała zniknąć, zamknąć się w domu, zerwać kontakt ze światem. Nie mogła.

Pandemia koronawirusa przyszła jej w sukurs. Zofia pracuje zdalnie. Prawie nie wychodzi z domu. Przez internet zamawia dietę pudełkową. Może dzięki niej schudnie. A może nie, bo na sterydach ciągle czuje się głodna.

Jeszcze nie wie, że trzecia fala koronawirusa zabierze jej życie. Covidowe zapalenie płuc, respirator, śpiączka farmakologiczna. Lekarz prowadzący podsumuje: 90 procent przypadków śmiertelnych to ludzie otyli.

Jak rodzi się taka nienawiść do grubych i z czego ona wynika? Gdybym nie próbowała w tej książce zmierzyć się z tym problemem, pozwoliłabym Elżbiecie i Zofii trwać w roli „baby z brodą”, bo „koń jaki jest, każdy widzi”.

Popatrz jeszcze na Magdę. Co widzisz? Kobietę w średnim wieku. Inteligentne, czujne oczy, ładny uśmiech, płaski brzuch, wąskie biodra, szczupłe dłonie i pośladki.

Czego nie wiesz? Że od dziecka choruje na otyłość. Przeszła dwie operacje bariatryczne. Zredukowała masę ciała ze 152 do 78 kilogramów.

Czego jeszcze nie widzisz i nie wiesz? Że nauczyła się płakać cicho i „znikać” w tłumie. Pamięta każdy kamień, który trafił ją w plecy, brzuch czy głowę, kiedy zaatakowali ją rówieśnicy – tylko dlatego że była grubsza. Nigdy nie zapomni słowa „świnia”, które towarzyszyło jej bez względu na osiągnięcia zawodowe.

– Wiele bym dała, by zrozumieć, dlaczego ludzie tak bardzo nienawidzą osób otyłych – na jej twarzy pojawia się uśmiech, który zamiast radości zawiera gorycz i głęboki smutek.

– Może poznam tę prawdę i o niej napiszę – obiecałam jej trochę na wyrost, bo jeszcze nie wiedziałam, dokąd zajdę w swoich reporterskich poszukiwaniach.

Berlinki

Czy gruba autorka, która jest jedną z bohaterek tej książki, ma prawo mówić w imieniu innych grubych? Nie wiem. Za każdą Grubą kryje się jej osobista, odrębna i zwykle bolesna historia. Wiem jednak, że stygmatyzacja, zawstydzanie z powodu nadmiernej wagi ciała oraz jawna niechęć stają się doświadczeniem każdej Grubej, bez względu na jej życiorys. Jeśli chcemy w wiarygodny sposób pokazać, czego doświadcza Gruba, osobiste doświadczenie może być dobrym punktem wyjścia.

– Masz paluszki jak berlinki – zaśmiał się na drugiej randce. Spojrzałam na swoje palce. Czy naprawdę przypominały kiełbaski? Były spuchnięte. Palce pałeczki. Między kośćmi paliczków pojawiły się galaretowate poduszeczki. Ulubiony pierścionek wżynał się w skórę. Spojrzałam w lusterko. Moja twarz też była obrzmiała. Nacisnęłam palcem policzek. Przez chwilę pozostawało w nim wgłębienie. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że obrzęk śluzowaty jest objawem niewydolnej tarczycy. Jeszcze o tym nie myślałam. Dolegliwości fizyczne były mniej bolesne niż ten „dowcip”. On zresztą boli mnie do dziś, chociaż wiele razy usłyszałam od Maćka: „Przepraszam, głupio mi, nie zdawałem sobie sprawy, że cię to zaboli”.

– Czy nie próbowałaś czegoś z tym zrobić? – zapytała kilka lat później jego matka, a moja teściowa. Nie spodziewałam się tego pytania, bo chwilę wcześniej skomplementowała moje najnowsze obrazy, co bardzo mnie ucieszyło. Teściowa plastyczka, projektantka mody, zawsze miała wyrafinowany gust.

– Co masz na myśli?

– No wiesz co – uśmiechnęła się porozumiewawczo i z widocznym zakłopotaniem. Podniosłam ze zdziwieniem brwi.

– Czy próbowałaś schudnąć? Bo wiesz, masz taką piękną twarz, że aż szkoda…

– A jak myślisz?

I wtedy zaczęłam się tłumaczyć, dlaczego jestem gruba. Jak oskarżony przed sądem.

Dziś, gdy już mam pewną wiedzę na temat tego, czym są zaburzenia metabolizmu, wskazałabym jej winowajców – stres i chora tarczyca – i nie wdawałabym się w szczegóły, ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, co było przyczyną tego, że tyłam „od powietrza”.

– To długa historia – powiedziałam po chwili. Czułam się skrępowana, jak każdy niewymiarowy delikwent poddany opresji szczupłego, pięknego ciała.

Zastanawiałam się, jak wytłumaczyć bardzo szczupłej, dbającej o sylwetkę teściowej, że człowiek nie nabiera nadmiarowych kilogramów natychmiast. I nie robi tego na własne życzenie. Tłumaczyłam swoją nadwagę, czując, jak ze stresu tężeją mi mięśnie twarzy, napinają się mięśnie karku.

Dlaczego byłam zestresowana? Dlaczego poddałam się poczuciu wstydu i winy? Dlaczego ta rozmowa pochłonęła tyle mojej energii, że czułam się tak zmęczona, jakbym przerzuciła tonę węgla?

Tłumaczyłam.

Nadwaga postępuje „kropelkowo”. Jeśli ktoś nie ma obsesji na punkcie swojego wyglądu, nie waży się co miesiąc, to nie zdaje sobie sprawy, że przytył kolejne 200–400 gramów. Może ta fajna spódnica kupiona w outlecie w Nowym Jorku jest trochę ciaśniejsza, może ulubione spodnie już nie dają się dopiąć, ale przecież kobieta nieraz w drugiej fazie cyklu nabiera ciała, gromadzi się woda, więc tę obszerność da się jakoś uzasadnić.

Potem wszystko toczy się jak kula śniegowa. Ty jeszcze nie widzisz, że jesteś za gruba, ale najbliższe otoczenie już tak. „Podjadło się trochę w święta?” – rubasznie śmieje się koleżanka dziennikarka. „Ile kilo więcej? A byłaś taką laską!” Jej nadmiernie ekspresyjny smutek to już tylko wisienka na torcie. Sama zresztą ma nadwagę i ciągle jest na diecie. „Chyba pomyliła pani adres” – mówi bezceremonialnie ekspedientka w butiku z moimi ulubionymi do niedawna ciuchami. „Takich rozmiarów tu pani nie znajdzie!” Jej koleżanka stojąca za kontuarem wtóruje jej chichotem.

– Pani Mario, jest tylko jedna metoda: ŻM – lekarz, któremu opowiadam o obrzękach, nie kryje irytacji. Widać, że ludzie z nadwagą wywołują w nim jawną niechęć. (A może miał zły dzień i musiał komuś dokopać?)

– Co to jest ŻM? – pytam skonsternowana, przeczuwając, co ten skrót może oznaczać, ale też nie dając wiary, że internista mógłby posunąć się do takiego grubiaństwa. Obcy lekarz, w dobrej klinice, żaden kolega, który mógłby takie zachowanie tłumaczyć dużą poufałością.

– Żryj mniej – pan doktor zniża głos, wbijając spojrzenie swoich stalowoszarych oczu w mój brzuch. Za duży.

Nawet nie chcę mu tłumaczyć, że nie należę do osób, które na śniadanie zjadają wiadro kaszanki, na obiad piją zupę ze smalcu i zagryzają kiełbasą, a na kolację… to już nawet boję się pomyśleć, czym jeszcze można się „nażreć”, żeby tylko było tłusto i kalorycznie. Wychodzę z gabinetu i pierwszy raz w takiej sytuacji trzaskam drzwiami. „Może mniej chlebka i mniej ziemniaczków” – proponuje któregoś dnia, przyjmując dobrotliwy ton miłej cioci, pani kardiolog, która miała się zająć moim chorym sercem.

„Pani stanie na wagę” – nakazuje lekarka rodzinna głosem nieznoszącym sprzeciwu. „U… niedobrze, jest nadwaga. Pani wie, co to znaczy. Serce nadmiernie obciążone, ryzyko udaru, cukrzyca za progiem, dużo krótsze życie”. Wręcza mi jedną z ulotek o diecie śródziemnomorskiej. Mam już wyjść z gabinetu, ale ambicja mi podpowiada, że tej pani trzeba opowiedzieć, co jadłam wczoraj. Na śniadanie cztery łyżki płatków owsianych ugotowanych na wodzie, z łyżką jogurtu, ćwiartką jabłka, łyżeczką miodu. Na obiad pstrąg i sałata z sosem winegret. Na kolację dwie kromki razowego chleba z białym serem i wędzoną papryką. No i – mea culpa – jedna gruszka oraz cztery pożarte z lubością cukierki krówki. „Dziwne. No to może pani za mało je?” – docieka lekarka. „Albo więcej ruchu trzeba?”

Mija kilka lat. Tyję powoli, ale systematycznie. Nikt mnie nie diagnozuje. Nawet nie próbuje.

Zamiast diagnozy uniwersalna porada: „Jak tyje, to niech nie je i więcej się rusza”.

Idę do instytutu, który w prospektach reklamowych zaznacza, że pomaga w sposób kompetentny i usystematyzowany uporać się z nadwagą pod opieką wyspecjalizowanych dietetyków.

Pani jest miła i w odróżnieniu od lekarzy nie drwi z moich nadprogramowych kilogramów. Stawia mnie na wadze, która oblicza procent tłuszczu i wody w organizmie. Ja mam nadmiar wody. Dostaję plan diety i bardzo drogie suplementy, ekskluzywną zieloną herbatę w proszku, która podobno spektakularnie przyspiesza spalanie tłuszczu i odtruwa organizm. Umawiam się na kolejne spotkanie. A chwilę później robię zakupy. W koszyku lądują wykwintne produkty – łososie atlantyckie wędzony i świeży, awokado, ananas i niskoglikemiczne warzywa bio. Druga wizyta, trzecia. Chudnę pięć kilogramów. Koszt tej kuracji jest jednak dla mnie za duży. Decyduję się na dietę Cambridge: zupy jarzynowe w proszku spożywane trzy razy dziennie, w sumie 800 kalorii. Pierwszy dzień jest najgorszy. Ssanie w żołądku. Uczucie przegrzania i przygnębienie. Pobudzenie, gorączkowa nerwowość mija po kilku dniach. W wydychanym powietrzu czuję zapach acetonu. Objaw ketozy. Chudnę. Najpierw chudną moje, i tak niezmiennie szczupłe, nogi oraz twarz. Pojawiają się cienie pod oczami. Kurczy się żołądek. Tracę apetyt. Słabnę. Mam zawroty głowy. Muszę jeść. Nie mam siły na walkę, a muszę walczyć. Jestem właśnie na życiowym zakręcie. Najpierw muszę walczyć o życie w szpitalu. Mam silny krwotok. Przetaczają mi koncentrat czerwonych krwinek, jak się potem okazało, przeterminowany. Skutek uboczny – hemoliza. Krwinki się rozpadają. Nikt nie wie, czy proces rozpadu się zatrzyma. Wszystkie komórki mojego ciała duszą się z powodu braku tlenu, dostarczanego przez hemoglobinę. Brakuje mi tchu. Lekarz hematolog mówi: „Daję pani trzy dni. Wóz albo przewóz”. Umrę? Nie umrę!

Czeka mnie bolesny rozwód. Po 20 latach małżeństwa wychodzę z mieszkania z dwiema walizkami, bo nie chcę w nim mieszkać z niemającą skrupułów kochanką męża. Wynajmuję kawalerkę. Remontuję ją. Kupuję stół, krzesła, coś do spania i kilka podstawowych domowych sprzętów. Po kilku latach okazuje się, że mieszkanie wynajęły mi osoby, które nie miały do niego prawa. Dostaję wezwanie do sądu i wyrok eksmisji. Po czterech latach przegrywam proces o mieszkanie z byłym mężem. Mam 50 lat. W banku biorę kredyt hipoteczny. Ja, mieszczuch od urodzenia, kupuję domek na wsi w cenie kawalerki z rynku wtórnego. Miesiąc po przeprowadzce w ramach cięcia kosztów tracę pracę na etacie w redakcji popularnego miesięcznika dla kobiet. I nie mam stałej pracy przez kilka lat.

W tym czasie tarczyca włóknieje. Kortyzol, hormon stresu, hula w krwiobiegu, siejąc w moim ciele spustoszenie. Organizm w stanie permanentnej walki nastawia się na przetrwanie. Jeszcze bardziej zwalnia metabolizm. Tyję. Tłuszcz gromadzi się wokół brzucha. Tworzy pancerz.

Wracamy do punktu wyjścia: „Czy próbowałaś coś z tym zrobić?”.

Miejscowa lekarka rodzinna zleciła badanie hormonów tarczycy i kortyzolu. Wykazały niedoczynność tarczycy. I nadmiar hormonu stresu. „Ma pani jakieś zmartwienia? Musi się pani wyciszyć” – powiedziała, patrząc na ekran komputera, nie na mnie. A ja w tym czasie zastanawiałam się, czy uda mi się spłacić ratę kredytu. Zapłacić rachunki. Czy ktoś kupi mój obrazek? Czy uda się opublikować mój reportaż w piśmie, z którym współpracuję? Kiedy bank wysyła mi SMS, że mija tydzień od daty spłaty kolejnej raty kredytu, oddzwaniam, że za kilka dni pieniądze będą na koncie. A potem monituję redaktorkę, by wypłaciła mi zaległe honorarium. Nie potrafię się w takiej sytuacji wyciszyć, medytować.

Gotuję zupę z koniczyny, bo nie mam pieniędzy. Wymyślam potrawy, o jakich zapewne nikt nie słyszał. Dorosła córka, która mieszka za granicą, docenia moją inwencję, proponuje: „Napisz książkę kucharską dla ubogich”. Nie mam pieniędzy, ale nie czuję się uboga. Nie mam w sobie pokory, lecz ambicję. Spinam się. Kolejny wyrzut adrenaliny. Kortyzol płynie w żyłach. Muszę przeżyć tydzień za 150 złotych. Biedni tyją jeszcze bardziej – od kiepskiego jedzenia. Nawet mój starzejący się pies po przejściach też tyje, bo zamiast wysokogatunkowej karmy je tę najtańszą, z dolnej półki.

Nie lubię swojego ciała. Nie lubię tej nadwagi. Od niej bolą kolana. Na schodach łapię zadyszkę. A kiedy przejdę siedem kilometrów w trybie nordic walking, mam wrażenie, że „rozchodzą” mi się kości miednicy. Nie oglądam siebie w lustrze. W kartonach czekają na lepsze czasy ciuchy w rozmiarze 38–40. Każdy chce być szczupły. Ja też.

Na wsi odwiedza mnie moja (niegdysiejsza) przyjaciółka redaktorka, bywalczyni warszawskich salonów. Nie widziałyśmy się kilka lat. Zna moją trudną historię.

Zajeżdża wywoskowanym na wysoki połysk czarnym jaguarem, wielokrotnie przewyższającym swoją wartością mój domek. Wystawia szczupłe nogi w srebrnych szpileczkach, które za chwilę ugrzęzną w trawie i piachu. Poprawia kołnierzyk skórzanej kurteczki w kolorze lila. Lubi styl młodzieżowy, chociaż jest o dobrych kilka lat starsza ode mnie. Obciąga na zgrabnym, wytrenowanym w siłowni brzuszku biały T-shirt z seksownym rozdarciem. Wyciąga do mnie ręce. Spodziewam się usłyszeć: „Jakże się cieszę, że się wreszcie spotkałyśmy”. Zamiast tego ona, obejmując mnie, mówi rozbawiona: „Ależ się ciebie dużo zrobiło!”. Towarzyszący jej mąż pęka ze śmiechu. A ja wciągam łzy do środka. Mogę tylko udawać, że mnie to nie obeszło, a nawet zaśmiać się razem z nimi.

Tak, tak, my, grubi, śmiejemy się sami z siebie i pozwalamy na to innym. Nie potrafimy się bronić przed fat shamingiem[3], fatfobią czy wręcz weigthismem – jak nazywa się dyskryminację ze względu na wagę. Jak mamy się bronić, skoro nam samym jest tak trudno lubić siebie? Nam i naszym bliskim?

Kiedy z rozmiaru 38 wkroczyłam majestatycznie w rozmiar 48, moja mama, osoba elegancka, czuła zażenowanie. Nie potrafiła tego ukryć nawet pod maską troski o moje zdrowie. Dlaczego była zażenowana? Nawet dziś się nad tym zastanawiam. Czy dlatego że wypadłam z pewnego naturalnego porządku genetycznego i klasowego dziedzictwa urody, rodzinnego korowodu pięknych, zgrabnych, szykownych i eleganckich kobiet? Pięknie opakowanej urody i klasy – tego oczekiwano od moich prababek, babek, wreszcie od mojej matki i ode mnie. Bez względu na okoliczności miałyśmy być piękne, eleganckie i dobrze wychowane, jak nasze przodkinie z dobrego domu, a jednocześnie nie zapominać o tym, że nadmierna dbałość o siebie to próżność godna potępienia. Moja grubawość była bezpośrednia i przaśna. Od czasu tamtej, jakże niekorzystnej, przemiany moja matka często ubolewała: „Zmieniłaś się”. I nie chodziło tu bynajmniej o zmianę fizyczną. Dopiero później zrozumiałam, że naprawdę się zmieniłam. Mentalnie. To, co miało być nieszczęściem, bo niosło ze sobą poczucie wstydu i domniemanej winy, przewrotnie potraktowałam jako dar od losu. Zostałam grubą. Stałam się niewidzialna. Zeszłam z areny vanity fair – targowiska próżności, na którym kobiety rywalizują między sobą o pełne podziwu męskie spojrzenia. Zamiast kontrolować, czy dobrze wyglądam – to znaczy, czy wyglądam wystarczająco szczupło, czy ta sukienka nie robi ze mnie gdańskiej szafy albo czy te spodnie nie skracają moich nóg lub też nie przypominam własnej ciotki – mogłam sobie to wszystko odpuścić i skierować energię na coś innego. Dojrzałam do tego, by uładzić się z samą sobą. Skupiłam się na tym, co dla mnie istotne. Ważne są: ukochany mężczyzna, człowiek, zwierzę, przyroda, ruch, nowy obraz na sztaludze, książka, muzyka, rozmowa (nie mylić z pogaduszkami), zapach pieczonego w domu chleba, ciekawość ludzkich historii, odkrywane tajemnice. Zanim jednak przeszłam tę transformację, musiałam własną grubość zinternalizować.

Człowiek wytwarza w mózgu fantomy – obrazy samego siebie. Pamięta siebie z okresu, kiedy był szczupły. Ta pamięć przekłada się na to, jak siebie wewnętrznie postrzega tu i teraz. W głębi duszy długo pozostawałam „wymiarowa”, jak kiedyś. Jednak kiedy przypadkiem spojrzałam w lustro, widziałam kogoś innego.

To zdumiewające odczucie, kiedy konfrontujesz swój utrwalony przez lata wewnętrzny obraz kobiety, która mieści się w jakimś standardzie – rozmiarze – z obrazem rzeczywistym, dostrzeżonym przypadkiem w lustrze, na przykład na stacji benzynowej. Powinni zabraniać wieszania luster w takich miejscach, na drzwiach w toalecie. Ta gruba kobieta to ja? Szok.

Po takiej konfrontacji kupujesz odzież o trzy numery za dużą. Nie dlatego że chcesz się w niej ukryć, tylko dlatego że nie radzisz sobie ze skalą rozbieżności między tymi dwoma przypadkowo zestawionymi obrazami – wewnętrznym, utrwalonym i rzeczywistym, nieprzyswojonym.

W takiej sytuacji nie jest łatwo się lubić. Jesteś wewnętrznym fatfobem.

A jeszcze trudniej lubić siebie, kiedy idziesz na aqua aerobik. Wyrzeźbiona na siłowni kobieta w twoim wieku pogardliwie obcina cię wzrokiem. Widzi, że ćwiczysz intensywnie i z zapałem. Jesteś czerwona na twarzy. Z trudem łapiesz oddech. A ona mówi do koleżanki: „Taki spaślak to musi się zasapać”. I myślisz wtedy: „Jaka bezczelna!”. Ale zaraz potem sama się dobijasz: „Czy ona nie ma racji?”.

Na Facebooku znajomy fotograf publikuje zdjęcia z wernisażu mojej wystawy.

Dzwoni koleżanka. Nie mówi o moich najnowszych obrazach. Pyta wprost: „Marysiu, co się z tobą stało?! Ale dlaczego?!”. I jest w tym pytaniu mój dramat (w założeniu) i wstyd (nasz solidarny). Chciałabym jej powiedzieć, że nie musi się za mnie wstydzić, ale nie mówię, bo wstydzę się bardziej niż ona.

Kolega, który adorował mnie przez lata, napisał na Messengerze: „Dziewczyno, jak mogłaś się tak zapuścić? Czy ty dobrze jesz?” (w domyśle: czy obżerasz się hamburgerami w McDonaldzie?). Czego oczekiwał? Czy miałam mu, jak lekarce, przedstawić swój jadłospis? Wytłumaczyć się z problemów zdrowotnych i życiowych?

Czy grubi nie widzą tego, że są grubi? Czy trzeba im o tym przypominać?

Nikt nie pragnie być gruby. Nikt nie chce mieć za dużo ciała, nieważne, czy to „za dużo” oznacza zaledwie kilka kilogramów więcej, niż przewiduje standard, czy kilkadziesiąt.

Gruby świetnie zna diety, głodówki, efekt jo-jo, wskaźnik BMI, indeks glikemiczny, umie liczyć kalorie. Głodzi się i tyje. Toczy walkę ze swoim organizmem, z zaburzeniami metabolizmu, hormonalnymi, isnulinoopornością[4] i innymi chorobami, które prowadzą do otyłości albo są jej skutkiem. Walczy ze swoimi emocjami – z osobistymi, nieprzepracowanymi traumami, z niechęcią do swojego nadmiernego ciała, depresją, często też z zaburzeniami odżywiania. Czuje wstyd. Nie dlatego że często tę walkę przegrywa, lecz dlatego że w oczach innych staje się grubasem. Grubas to ktoś gorszy. Współczesny chłopiec do bicia. Na nim się jeszcze można odegrać, odreagować frustrację, podbudować własne ego. Można go bezkarnie nienawidzić, nękać, sprowadzić do parteru, upokorzyć. Wykluczyć. Bo grubas nie pasuje do współczesnej utopii – pięknego świata wiecznie młodych, zdrowych i bogatych, do którego większość aspiruje.

Dlatego każdy człowiek z rosnącą nadwagą czuje strach, by nie stać się grubasem. Zdaje sobie sprawę z tego, jak fałszywie go widzą – że żre ponad miarę, śmierdzi, poci się, jest obrzydliwy i nad wyraz leniwy, że na własne żądanie umrze o wiele za wcześnie, ale najpierw zatka sobie tłuszczem – cholesterolem – tętnice, przejdzie zawał, udar, cukrzycę, nawet amputację kończyn, wyląduje na wózku, wyhoduje raka.

Ma poczucie winy – że zjadł więcej, niż wskazują tabele kalorii, że nie poradził sobie w walce z apetytem, że nie dał rady zamienić tłustego żółtego sera, czekolady i mięsa na listek sałaty skropionej cytryną.

Choroba ICD-10: E66

Dlaczego człowiek jest gruby? Czy tylko dlatego, że je ponad miarę i unika aktywności fizycznej? A co z tymi, którzy mówią, że jedzą mało i ćwiczą, a nie mogą schudnąć? Czy kłamią? Jak dalece ulegamy stereotypom?

Rozmawiałyśmy przez telefon. Krystyna mieszka w innym mieście, więc od czasu do czasu dzwonimy do siebie z pytaniem, co słychać. Tym razem moja kuzynka z radością oznajmiła, że w czasie covidowych poluzowań odkryła ze swoją przyjaciółką Ewką cukiernię, w której serwują pyszną kawę i wyśmienite lody. Obie na emeryturze, samotne, spędzają ze sobą dużo czasu, przyjaźnią się od lat, więc taki wypad sprawił im frajdę.

– Patrzyłam, jak Ewka żre te lody, no mówię ci, to okropne! Jak ona lubi te lody! Żre pucharek jeden, drugi, a potem dupa jej rośnie – skonstatowała, nie kryjąc niesmaku.

– A ty jadłaś te lody?

– No jadłam. Pyszne! Skusiłam się na dwa pucharki. No ale ja jestem szczupła. Mnie lody nie szkodzą – stwierdziła nie bez pewnej satysfakcji.

– A nie pomyślałaś, że ona może mieć problemy z przemianą materii? Może jest chora?

– A tam, zaraz problemy. Jaka choroba? Niech nie je lodów!

Krystyna nie jest w tym myśleniu odosobniona. To stereotyp mocno w nas zakorzeniony. Ulegają mu szczupli i grubi. Wystarczy nie jeść, by zachować szczupłą sylwetkę. Nie jeść i się ruszać!

Jedna z moich rozmówczyń powiedziała, że walka z jedzeniem jest trudniejsza niż walka z uzależnieniem od alkoholu czy od zakupów, ponieważ jedzenia nie można odstawić zupełnie. Bo czym jest jedzenie? To nie tylko pożywny lub śmieciowy produkt, którym w określonych warunkach wypełniamy żołądek. Jedzenie jest też siłą napędową, nie tylko w sensie fizjologicznym, ale także społecznym. Dostępem do jedzenia się manipuluje. Sterowanie głodem jest wielką bronią, która pozwala podporządkować sobie słabszych i biedniejszych. Z powodu braku chleba wybuchały rewolucje. W Polsce niedobór mięsa i cukru wyprowadzał ludzi na ulice, a uczestnicy tak zwanej afery mięsnej[5] otrzymali wyroki śmierci.

Jedzenie jest przywilejem i luksusem. Programy kulinarne mają duże powodzenie. Niesłabnącą popularnością cieszą się internetowe serwisy kulinarne, dietetyczne, które głoszą hasła: „Jesteś tym, co jesz”. Istnieje nawet turystyka kulinarna.

Mieszkający w USA mąż mojej przyjaciółki Kasi, milioner z Wall Street, pojechał na elitarny i bardzo drogi kurs gotowania do Syczuanu, by potem na proszonych kolacjach dla nowojorskiej socjety serwować oryginalne i niezwykle pikantne dania przyrządzone osobiście. Kolacje trwały do późnych godzin nocnych (a powiada się, że nocne podjadanie tuczy); były obfite, podlane przednimi trunkami, jednak – co warto podkreślić – próżno szukać w tym elitarnym towarzystwie osób z widoczną nadwagą. Nic dziwnego – następnego dnia wszyscy uczestnicy biesiady odpracowywali nadmiar kalorii pod okiem osobistego trenera, w prywatnych siłowniach, dodatkowo wypacając hektolitry toksyn w domowych saunach.

Jedzenie jest przyjemnością i zabawą. Przy stole celebrujemy rodzinne i towarzyskie uroczystości. Nagradzamy się jedzeniem. Gdyby przyjemnościowy aspekt jedzenia nie był tak ważny w naszym życiu, zniknęłyby z przestrzeni publicznej reklamy czekoladek, lodów, słodyczy, wędlin czy serów.

Jedzenie jest czynnością wielozmysłową. Lubimy długi finisz dobrego wina, jego „mszysty” posmak na końcu języka. Chrupanie sprawia przyjemność, podobnie jak pieszcząca podniebienie aksamitna miękkość musu. Dźwięk gryzionego jabłka pobudza apetyt na nie. Smaki i zapachy jedzenia budują poczucie bezpieczeństwa i wyzwalają tęsknotę, przywołują przyjemne wspomnienia.

Czytałam kiedyś listy żołnierzy z frontu. Tytułu książki nie pamiętam. Zapamiętałam jednak, że jeden z żołnierzy, pisząc list do żony w okopach, pod obstrzałem wroga, w takiej sytuacji, kiedy zapewne się myśli o sprawach ostatecznych, wyraził tęsknotę nie za jej ciałem, zapachem, dotykiem, tylko za jej… pierogami. Polski imigrant od lat żyjący w USA przyznał mi się kiedyś, że tęskni za zapachem polskiego „prawdziwego” chleba i „polskich” truskawek (chociaż przypuszczam, że z powodu globalizacji i technologizacji dziś chleb wszędzie pachnie tak samo – zapachem wzmocnionym chemicznie). Kobieta pracująca w niezapomnianym serialu Czterdziestolatek doradzała Mani, martwiącej się stresami męża, dyrektora inżyniera Karwowskiego, żeby upiekła mu placek ze śliwkami. Bo jak człowiek poczuje ten zapach piekącego się ciasta drożdżowego ze śliwkami, stres odpuszcza, a w jego miejsce pojawia się błogostan.

Jedzenie jest więc dla nas ciągle ważne i jeszcze daleko nam do zastąpienia potraw pigułkami.

Problem w tym, że jedni mogą jeść bezkarnie, a inni nie. Ci pierwsi powiedzą tym drugim: „Musisz być tak szczupły jak ja. Przestań jeść”. Ci drudzy czasami przestają jeść, ale to nie zawsze działa. Sami grubi tłumaczą dlaczego. Ale czy tych niegrubych to wyjaśnienie obchodzi? Nie! Do tego stopnia ich nie obchodzi, że nie wybaczą otyłemu, nawet jeśli schudnie, że był gruby.

Zofia choruje na otyłość trzeciego stopnia (waży ponad 120  kilogramów). Zanim jednak do tego doszło, przeszła dwie choroby nowotworowe hormonozależne. Bierze sterydy. Przestała jednak mówić o otyłości jako chorobie, boksować się słownie z hejterami nienawidzącymi otyłych i z wszelkiej maści zwolennikami życia fit, opętanymi misją nawracania grubasów na jedyną słuszną drogę wiodącą ku szczupłości:

– Kiedyś to robiłam, ale zmądrzałam. Za każdym razem słyszałam: „Nie usprawiedliwiaj się!”. Po co więc mam uświadamiać wszystkich, dlaczego jestem gruba? Mam się tłumaczyć? Przedstawiać listę chorób, które sprawiły, że przytyłam? Może powinnam nosić przy sobie kartę zdrowia? Nie! Nie mam takiego obowiązku! Czy chory na raka się tłumaczy?

Czuje się bezsilna. Zdaje sobie sprawę, że szczegóły medyczne nikogo nie interesują.

– Gotowość do odczuwania nienawiści – mówi – jest w naszym społeczeństwie powszechniejsza niż gotowość do podjęcia próby zrozumienia, dlaczego ktoś jest inny. Stereotyp jest taki: grubas równa się nienasycony żarłok plus leń. Otyłość jako choroba? Kurczę, to jest choroba, i to groźna!

Z medycznego punktu widzenia otyłość jest chorobą, skomplikowaną i podstępną. Nadwaga też nią jest, bo zwykle prowadzi do otyłości. Jednak nadal większość naszego społeczeństwa uważa, że nadmierna waga to przede wszystkim defekt estetyczny i wolicjonalny.

Ponad 50 lat temu Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) wpisała otyłość na Międzynarodową Listę Chorób i Problemów Zdrowotnych w tak zwanej klasyfikacji ICD-10 pod kodem E66.

WHO podaje statystyki: ponad 1,9 miliarda ludzi po osiemnastym roku życia ma nadmierną masę ciała, 800 milionów choruje na otyłość, a w samej Polsce osób otyłych jest ponad 7 milionów[6].

Prezes Polskiego Towarzystwa Badań nad Otyłością, profesor doktor habilitowana nauk medycznych Magdalena Olszanecka-Glinianowicz, należąca do grona uznanych na świecie specjalistów w zakresie leczenia tej choroby, od lat walczy o wprowadzenie do programu kształcenia lekarzy nowej specjalizacji: obesitologii. Ubolewa nad tym, że chociaż skala problemu rośnie, nasi decydenci nadal uważają, że taka specjalizacja jest niepotrzebna.

– Mam nadzieję, że w końcu uda mi się przekonać kogoś, że nie można tego tematu ciągle odsuwać – mówi mi Olszanecka-Glinianowicz. – Nas nie stać na to, żeby czekać, bo za chwilę nie będziemy w stanie leczyć powikłań otyłości: części nowotworów, chorób kardiologicznych i tak dalej. My już ledwo radzimy sobie z leczeniem tych powikłań, a za moment okaże się, że system jest niewydolny. Od ponad 10 lat uczymy lekarzy rodzinnych, że otyłość to choroba złożona. Oni już to wiedzą. Chcieliby chorego na otyłość skierować do specjalisty. Jednak brak tego ogniwa powoduje, że często nie diagnozują tej choroby, chociaż ją dostrzegają, bo co mają powiedzieć pacjentowi: jest pan chory na otyłość, ale nie będziemy jej leczyć, ponieważ nie ma u nas systemu, odpowiednich procedur?

Kiedy w 2016 roku profesorka próbowała przekonać senacką komisję do spraw otyłości do stworzenia specjalizacji z obesitologii, alarm podniosło środowisko dietetyków.

Justyna Markowska, psychodietetyczka, na swoim blogu odnotowała:

Anglojęzyczni Czytelnicy pewnie już się domyślają, że obesitologia to coś związanego z otyłością (obesity w tym języku oznacza właśnie otyłość). Dokładnie jest to specjalizacja lekarska, po której ukończeniu medycy stawaliby się specjalistami od leczenia otyłych pacjentów. Otyłość już od jakiegoś czasu uznawana jest za chorobę. A jeśli choroba, to wiadomo, trzeba leczyć! Jak leczyć? No oczywiście lekami, a może nawet operacjami!

Gdy tylko pojawił się pierwszy zalążek tematu, natychmiast grono dietetyków podniosło larum, że jak to tak? To już teraz otyli pacjenci nie będą się odchudzać? Jeśli pacjent będzie miał do wyboru lekarza, który przepisze mu pigułkę albo od razu skieruje na operację, po której wyjdzie szczuplutki jak szczupak, a dietetyka, która mówi: „jedz więcej warzyw i zacznij się ruszać”, to wybór będzie prosty.

Ojej, lekarze zabiorą nam pacjentów, pracę i pieniądze! Ojej.

Szczerze, to mam w nosie, czy taka specjalizacja powstanie, czy nie, bo wiem już teraz, że i tak nie będzie z tego żadnego efektu. Dlaczego? To proste. Nikt nie wymyślił odchudzającej pigułki i nawet wycięcie połowy bebechów nie gwarantuje szczupłej sylwetki. Nie wymyślono nic lepszego niż zmiana nawyków żywieniowych, aby utrzymać odpowiednią masę ciała. Sorry, ale taki mamy klimat, że no trzeba się napracować[7].

Firma APZ, szkoląca dietetyków, na swojej stronie wyraziła obawy:

Choć mówi się o tym, że obesitolog miałby być wsparciem dla dietetyka, to wydaje się, że powołanie nowej specjalizacji nie przysporzy dietetykom nowych klientów, wręcz przeciwnie – gdyby wizyta u obesitologa została objęta finansowaniem z Narodowego Funduszu Zdrowia, liczba osób korzystających z porad specjalisty od żywienia będzie spadać[8].

Profesor Magdalena Olszanecka-Glinianowicz uważa, że między lekarzami zajmującymi się otyłością a dietetykami pojawił się konflikt interesów.

– Dlaczego jest tutaj pewien opór ze strony środowiska dietetycznego? Bo wielu dietetyków oferuje klientom diety cud – klientom, bo dodajmy, w Polsce zawód dietetyka nie jest zawodem medycznym. Jeżeli klient będzie mógł sam dokonywać zmiany, pod okiem lekarza, to nie będzie mu potrzebny jadłospis od dietetyka, którego koszt tygodniowy to kwota 150, 200 albo i więcej złotych. Proszę zobaczyć, że to jest biznes. I ja wiem, że tu wkraczam na grząski grunt naruszania różnego rodzaju interesów, biznesów. Ktoś może powiedzieć, że ja nie przyjmuję pacjentów za darmo, bo nie ma refundacji leczenia otyłości, ale ja nigdy nie oszukuję pacjenta. I nie obiecuję mu cudów. Jeżeli pacjent uważa, że chce zapłacić za cud, a nie za rzeczywistą poradę, to trudno, on do mnie nie przyjdzie. Poszuka cudu w wielu miejscach, nawet tam, gdzie zatrudniani są lekarze, gdzie oferuje się różnego rodzaju diagnostykę niepotwierdzoną absolutnie w badaniach naukowych typu badania genetyczne. Na tym etapie wiedzy to jest bzdura! W ogóle nie ma możliwości przeprowadzenia takiej diagnostyki i to jest oszukiwanie pacjenta! Testy IgG na nietolerancje pokarmowe to jest kolejne oszustwo, niepotwierdzone badaniami naukowymi! W moim gabinecie 80 procent pacjentów to osoby, które przeszły dziesiątki cudownych diet. Zaczęło się od drobnego problemu, niewielkiej nadwagi, a kończyło się na ciężkiej chorobie, jaką jest otyłość. Większość historii osób chorych na otyłość tak właśnie wygląda. A biorąc pod uwagę dietetyków i ich diety cud, ja się zmagam nie tylko z tym, że trafiają do mnie pacjenci z pogłębieniem choroby podstawowej, jaką jest otyłość, ale też z innymi konsekwencjami zdrowotnymi. Bo z jednej strony bierzemy pod uwagę efekt jo-jo – ryzyko rozwoju otyłości, a z drugiej strony te diety cud wiodą do zaburzeń odżywiania. One prowadzą do kompulsywnego jedzenia czy nocnego podjadania, powodują obniżenie nastroju, depresję i tak dalej. Im bardziej restrykcyjna dieta, tym większe konsekwencje dla zdrowia. Posty doktor Dąbrowskiej to już fenomen. Nie wiem, dlaczego jeszcze nie zainteresowała się tym izba lekarska. Nie widzę korzyści zdrowotnych wynikających z postu. Żadne badania nie potwierdzają tych korzyści. Wszystkie te restrykcyjne diety powodują obniżenie podstawowej przemiany materii. Jest jeszcze jeden aspekt: w momencie, kiedy dochodzi do ubytku masy ciała, to tracimy dwa obszary – nie tylko tkankę tłuszczową, ale też masę beztłuszczową. Im bardziej restrykcyjna dieta albo post, tym więcej tracimy masy beztłuszczowej. Jak dochodzi do efektu jo-jo, to nie przybywa masy beztłuszczowej, czyli na przykład mięśni, tylko przybywa samego tłuszczu. W efekcie tłuszcz odgrywa rolę magazynu, ale nie zużywa energii jako takiej, tak jak mięśnie. Stąd każdy efekt jo-jo jest zmianą składu ciała i zwiększeniem odsetka zawartości tłuszczu, a co za tym idzie, obniżeniem podstawowej przemiany materii. Zwiększenie ilości tłuszczu to także nasilenie stanu zapalnego i dysfunkcji hormonalnej tkanki tłuszczowej, co jest główną przyczyną rozwoju wielu powikłań otyłości.

W lipcu 2021 roku ukazał się podręcznik Obesitologia kliniczna pod redakcją profesor Olszaneckiej-Glinianowicz. W pracy nad nim uczestniczyło wielu wybitnych polskich naukowców. Ta wiedza jest środowisku lekarskiemu potrzebna, profesorka co do tego nie ma wątpliwości, jednak jest to zaledwie czubek góry lodowej w morzu potrzeb. Podobnie jak organizowane przez Polskie Towarzystwo Badań nad Otyłością od 2018 roku szkolenia certyfikacyjne dla lekarzy.

– Myślę jednak, że skoro udało się nam wydać podręcznik z udziałem ponad 50 profesorów, to i z ministerstwem uda się w końcu dojść do konsensusu – mówi profesor Olszanecka-Glinianowicz.

Profesorka dalej podkreśla, że zagrożenie zachorowaniami na otyłość dotyczy coraz większej liczby ludzi. Zwłaszcza teraz.

– W pandemii wzrosła liczba osób, którym znacząco przybyło kilogramów. Nie wynika to tylko z tego, że ludzie siedzieli w domach i jedli z nudów. Na nasze nadmierne jedzenie mają wpływ negatywne emocje: lęk przed chorobą i śmiercią, strach o bliskich, poczucie izolacji, niepewność, bo my ciągle nie wiemy, co będzie nawet w najbliższej przyszłości, kiedy pojawi się kolejna fala pandemii, kolejny lockdown. Zjem więc coś dobrego i na chwilę poczuję się lepiej. Tak, otyłość zaczyna się w głowie!

Profesorka sama tego doświadczyła w dzieciństwie.

– Jako dziecko byłam chora na otyłość. Doświadczyłam dyskryminacji i zawstydzania. Nieraz, już jako lekarka zajmująca się leczeniem otyłości, publicznie pokazywałam swoje zdjęcia z dzieciństwa. Miałam osiem lat i ważyłam o trzy kilogramy więcej, niż ważę teraz! Wyglądałam wtedy jak mnich z ilustracji obżarstwa. Kiedy mama kupowała materiał na moją sukienkę do komunii, a było to w czasach dużych deficytów, musiała mnie zaprowadzić do sklepu i pokazać ekspedientkom. Tylko tak mogła wykazać, że potrzebuję więcej materiału niż przeciętna dziewczynka, że mama nie chce nim handlować. Z perspektywy czasu wiem, że jadłam kompulsywnie. Ja swoją drogę przeszłam sama. Miałam lat kilkanaście, kiedy nastąpiła w mojej głowie ewolucja, przywróciły mi się mechanizmy kontrolne. Pozostałością po tamtej traumie jest u mnie nadmierna potrzeba kontroli, nadmierne wymagania wobec siebie i innych, ale też lepsze zrozumienie, czego doświadcza chory na otyłość. My, obesitolodzy, uczymy więc innych lekarzy tego, że pierwotna przyczyna otyłości wynika z zaburzenia funkcji układu nagrody. Niedawno przeprowadzono duże badania na populacji ponad 20 tysięcy Norwegów. Okazało się, że w czasie pandemii ponad 50 procent osób zaczęło jeść pod wpływem emocji. To jest to, o czym mówiłam. Tymczasem nadal upatruje się przyczyn otyłości w zaburzeniach hormonalnych, chociaż badania wykazują, że zaledwie 2 procent takich zaburzeń można obwiniać o otyłość. Większość zaburzeń hormonalnych, które obserwujemy u osób chorych na otyłość, to powikłania otyłości, czyli skutki. Zespół policystycznych jajników, ale też na przykład podwyższony poziom tyreotropiny TSH są skutkami otyłości, a nie parametrami niedoczynności tarczycy. Ja takich pacjentów, u których niedoczynność tarczycy była przyczyną otyłości, w swojej praktyce widziałam tylko dwóch. Coraz częściej się mówi, że choroba Hashimoto jest powikłaniem otyłości, a nie jej przyczyną. Choroby autoimmunologiczne częściej występują u chorych na otyłość, a to jest związane z zaburzeniami hormonalnej funkcji tkanki tłuszczowej. Nasze spojrzenie coraz bardziej się zmienia. Jednak nadal wielu lekarzy nie chce przyjąć tej perspektywy. Tendencja do mylenia przyczyn ze skutkami jest bardzo duża. Postęp badań, dowody z badań eksperymentalnych wykazują, że im więcej osób chorować będzie na otyłość, tym częściej będziemy zmagać się z chorobami, które są jej powikłaniami. Często przypisujemy winę stosowanym lekom. Tych leków, które mogą spowodować zwiększoną częstość zachorowań na otyłość, jest bardzo niewiele. I tu też trzeba zauważyć, że zwykle są to leki, które działają na ośrodkowy układ nerwowy, w tym leki psychotropowe, które często na przykład u chorych na schizofrenię czy na chorobę afektywną dwubiegunową powodują przyrost masy ciała. To są leki, które blokują pewne receptory w ośrodkowym układzie nerwowym i powodują hiperfagię. To nie jest głód jako taki, tylko wzrost apetytu – jedzenie niezależne od sytości i głodu.

Profesorka zwraca też uwagę na problemy, które wynikają ze środowiska obesogennego.

– Ci, którzy chcą zrozumieć otyłość, powinni spojrzeć na nią przez pryzmat medycyny i socjologii. Mam na myśli tak zwane obesogenne środowisko, bardzo dobrze opisane przez profesora Michała Skrzypka z Zakładu Dietetyki Klinicznej Uniwersytetu Medycznego w Lublinie. Z jednej strony mamy nieograniczony dostęp do żywności wysokoprzetworzonej. Zmieniają się nam smaki. Myślę, że jeszcze nasze pokolenie preferuje posiłki przyrządzone w domu, natomiast młodsze pokolenia kupują już dania gotowe, zawierające dużo tłuszczu i cukru. Spożywają produkty o wysokiej gęstości energetycznej. Na talerzu może być niewielka ilość pożywienia, ale zawiera ona wielkie ilości energii, z których jedzący nie zdają sobie sprawy. Nie mają pojęcia, ile pochłaniają cukru w napojach. Nie mówimy tylko o cukrze dodanym do herbaty, chociaż jak ktoś słodzi dwie łyżeczki i pije sześć herbat dziennie, to zjada w ten sposób ponad 200 kalorii. To tak, jakby zjadł dużą bułkę! Ludzie często piją soki, bo są zdrowe. Litrowy karton soku (nie mówię o sokach dosładzanych) – cztery szklanki – to jest 500 kalorii, tyle samo ma stugramowy schabowy z dodatkiem 150 gramów kartofli i 150 gramów kapusty. A wypił tylko sok. Awokado, które święci swoje tryumfy w dietetyce, to kolejna bomba energetyczna. W jednej łyżeczce pasty z awokado jest tyle kalorii, ile w połowie serka wiejskiego. Z drugiej strony w środowisku obesogennym nie ma warunków do aktywności fizycznej. Nawet nie ma możliwości, jak kiedyś, by iść po zakupy, zrobić rundę po małych sklepikach, ponieważ już ich nie ma. Trzeba jechać do supermarketu. Kolejny czynnik obesogennego środowiska to jest stres, który generalnie wzrósł w ostatnich latach, bo świat przyspieszył. Jeszcze 20–30 lat temu żyliśmy znacznie wolniej, tempo życia i wymagania były zupełnie inne. Ludzie często nie nadążają. Wracają do domu. Pierwsza myśl: po co sięgnąć, po drinka czy po jedzenie? Rano trzeba jechać do pracy. No to drinka nie wypiję, bo mogę mieć problemy, ale jak zjem kilogram lodów, nikt tego nie zauważy.

Lekarka Dorota nie jest co prawda obesitolożką, lecz anestezjolożką. Pracuje na oddziale SOR w dużym szpitalu. Wie jednak dużo na temat choroby E66, bo sama się z nią zmaga, ale jej wiedza nie wynika z kontaktów ze specjalistami, lecz z własnych obserwacji i praktyki. Waży 100 kilogramów, plus minus pięć kilogramów w zależności od cyklu hormonalnego. Zastanawia się nad operacją bariatryczną, na razie jednak próbuje zbić wagę głodówkami i postną dietą, w której zwłaszcza w sezonie letnim ogórki i pomidory plus sałata z odrobiną oliwy wiodą prym. Zdaje sobie jednak sprawę, że takie odchudzanie na dłuższą metę jest nieskuteczne, bo kiedyś znowu na ostrym dyżurze „wciągnie” kawałek zimnej pizzy, popije napojem energetyzującym, by nie zasnąć, a po powrocie do domu odreaguje stres dobrym jedzeniem i lampką ulubionego wina. Jej koledzy robią to samo, lecz nie wszyscy są grubi. Nie chorują na otyłość – ona tak.

– Problem w tym – mówi Dorota – że do tej pory nie znaleziono na nią leku przyczynowego. Leczy się ją objawowo: poprzez dietę, rehabilitację ruchową, psychoterapię, farmakologicznie i operacyjnie, stosując by-passy żołądkowe i tak zwane klemy, zaciski zmniejszające objętość żołądka, oraz chirurgiczne odsysanie tłuszczu.

Co zatem sprawia, że jedni mogą jeść bezkarnie, nie stosują diet, a nawet nie stronią od tuczącego, śmieciowego jedzenia, zachowując przy tym szczupłą sylwetkę, a inni potrafią utyć od szklanki wody?

Otyłość pierwotna – dodatni bilans energetyczny

Sprawa jest prosta, kiedy otyłość pierwotna wynika z dodatniego bilansu energetycznego, człowiek je więcej, niż jego organizm potrzebuje. I nie równoważy pochłoniętych z pożywieniem kalorii wydatkiem energii związanym z aktywnością fizyczną.

Dlaczego zjada więcej, niż potrzebuje jego ciało?

Najczęściej odpowiadają za to nieuświadomione mechanizmy psychologiczne. Człowiek spożywa większą ilość pokarmów, bo nie jest odporny na manipulacje. Bo tego jedzenia jest dużo i jest ono łatwo dostępne. Na jego zmysły i postrzeganie silnie oddziałują agresywne reklamy, pięknie opakowane produkty leżące w zasięgu ręki, informacje o promocjach, okazjach, które budzą w nim instynkt łowcy. Chemiczne aromaty przypominające naturalne zapachy rozpylane na półkach ze szczelnie zapakowanym jedzeniem wywołują przyjemne asocjacje. Zapach świeżego chleba niesie ze sobą atawistyczne poczucie bezpieczeństwa. Aromat kawy kojarzy się z chwilą dla siebie i relaksem. Pączki ociekające lukrem przypominają okres dzieciństwa, wizyty u babci, która smażyła je dla wnucząt w głębokim tłuszczu.

Jeden je za dużo, bo ma taki nawyk, pewien utrwalony schemat żywienia przekazywany z pokolenia na pokolenie – w rodzinie jadało się dużo i tłusto, a wspólny obiad przy stole był przejawem prawdziwej plemiennej więzi.

Dla innego jedzenie jest nagrodą, pocieszeniem w chwilach smutku, depresji, stresu. Działa tu mechanizm utrwalony w dzieciństwie: kiedy dziecko płacze, matka podaje mu pierś, gdyż najedzone dziecko się uspokaja; kiedy jest większe, na otarcie łez dostaje czekoladkę lub lody.

Bywa też, że ktoś je za dużo, bo cierpi z powodu BED – zespołu kompulsywnego jedzenia (ang. Binge Eating Disorder). Miewa epizody nadmiernego objadania się. W krótkim czasie zjada dużą ilość pokarmu. Gdy niczego innego nie ma pod ręką, sięgnie po musztardę, smalec, suchy chleb, szprotki w oleju, zagryzie czekoladą. Traci kontrolę nad ilością i jakością spożywanego jedzenia. Jak twierdzą psycholodzy, człowiek dotknięty syndromem BED zwykle jest bardzo emocjonalny, źle radzi sobie ze stresem, czuje gniew i frustrację, których nie potrafi rozładować w inny sposób. Je więc mimo braku uczucia głodu, bardzo szybko, często w samotności, łapczywie, aż do bolesnego przepełnienia żołądka. Po epizodzie kompulsywnego objadania się wpada w poczucie przygnębienia i winy. Psycholożka Barbara Gierat-Semik uważa, że do kompulsywnego objadania się dochodzi najczęściej w sytuacjach angażujących, takich jak czytanie, oglądanie telewizji, spotkania towarzyskie[9]. Czytając czy oglądając serial, człowiek sięga po przekąskę, nie zwracając uwagi na ilość pochłanianego przysmaku.

Są też tacy, dla których jedzenie staje się nałogiem. Wypełnia wewnętrzną pustkę, tłumi poczucie osamotnienia.

Przyczyną otyłości jest też restrykcyjne odchudzanie. Osoba z niewielką nadwagą, chcąc osiągnąć sylwetkę idealną, czasami stosuje restrykcyjne głodówki i monodiety. Grożą jej wówczas nie tylko efekty jo-jo, ale też poważne zaburzenia odżywiania.

Jak zauważa Barbara Gierat-Semik:

Zaburzenia mechanizmu samoregulacji często występują u osób, które chcą za wszelką cenę chudnąć i starają się nie myśleć o jedzeniu. Pojawia się wówczas coraz większy głód. […] Jedzenie powoduje zwiększenie poziomu endorfin i serotoniny we krwi. Działają one uspokajająco i poprawiają nastrój. Często takie zachowanie powoduje błędne koło, osoba smutna, neurotyczna, z niską samooceną „zajada” swoje troski, co prowadzi do nadwagi i otyłości, automatycznie zwiększających smutek, niepokój, negatywną ocenę swojego wyglądu. […] Szybki spadek wagi powoduje chwilowe osiągnięcie „satysfakcji”, jednak napięcie, lęk, irytacja powodują, że człowiek je zajada i wraca do poprzedniej lub większej wagi. U osób z nadwagą często można spotkać charakterystyczne „głodzenie” się w godzinach rannych, natomiast najadanie się po południu czy wieczorem. Poczucie, że rezygnuje się z jednego posiłku, może dawać złudną nadzieję, że traci się masę ciała lub że w ciągu dnia dostarczyło się organizmowi mniej kalorii[10].

Nadmierne jedzenie może być też wołaniem o uwagę. Osoby otyłe chcą dać innym do zrozumienia, że jest im źle, źle czują się ze sobą, potrzebują miłości, akceptacji, zainteresowania. Tak było z Iwoną. Zaczęła objadać się w dzieciństwie, by zwrócić na siebie uwagę matki zbyt zajętej jej młodszą siostrą. Chciała być tą grzeczniejszą, bardziej posłuszną, niemarudzącą przy jedzeniu jak tamta. Kiedy obie dorosły, Iwona weszła w etap notorycznego odchudzania, by dorównać siostrze, która nigdy nie miała problemu z nadwagą. Z każdą kolejną dietą metabolizm Iwony spowalniał, a ona tyła jeszcze bardziej, podczas gdy jej siostra ciągle nosiła ten sam wymarzony rozmiar 38. Im dłużej trwała ta walka z samą sobą, tym bardziej Iwona czuła nadmiar wszystkiego – własnego ciała, wstydu i ciągłego, neurotycznego zabiegania o akceptację. Pochłaniała pokarm w coraz większych ilościach i coraz bardziej rozdawała siebie. Ona, tak „niedoskonała”, musiała na innych zasłużyć. Nie stawiała granic. Nie umiała. Na imprezie integracyjnej zgwałcił ją kolega z pracy. Dużo alkoholu. Puściły hamulce. Powiedział: „Jeszcze powinnaś mi za to podziękować, bo kto inny by cię chciał?”.

Nie poszła na policję. Nie zrobiła obdukcji. Nie powiedziała przyjaciółce.

– Jestem nie tylko ofiarą, ale też typowym dawcą – mówi. – A dawca to samotnik zdany tylko na siebie. Sam nie ma odwagi, aby wyciągnąć rękę po pomoc, ale hojnie obdarza pomocą innych, nawet wówczas gdy czuje się nadmiernie wykorzystywany. Godzi się z tym, bo wewnętrznie, jako osoba podległa, czuje, że nie ma prawa sięgać po więcej.

Może Beata Mąkolska, trenerka rozwoju osobistego, ma rację, kiedy mówi: „Warto zwrócić uwagę na pewną prawidłowość [u osób z nadwagą – M.M.] – bycie tzw. dawcą energetycznym. Otóż gdy dajemy z siebie więcej, niż otrzymujemy, powstaje swoista luka, którą (świadomie czy nie) staramy się zapełnić. Niestety najczęściej tę lukę zapełniamy właśnie pożywieniem”[11].

Otyłość bywa też paradoksalnym skutkiem biedy.

Martín Capparós, który przez kilka lat pracował nad głośnym reportażem Głód, zauważył, że otyłość może być skutkiem braku poczucia bezpieczeństwa żywieniowego. Jeśli jedzenia jest za mało lub jest trudno dostępne i za drogie, żeby przetrwać, trzeba zdobyć jak najwięcej kalorii za jak najmniejsze pieniądze. Tym bardziej że aby zgromadzić te „najmniejsze” pieniądze, trzeba ciężko pracować fizycznie, a z tym wiąże się duży wydatek energii. Spożytkowanie dużej ilości energii za małe pieniądze oznacza sięgnięcie po niezdrowe, śmieciowe jedzenie, które prowadzi do otyłości. Jak pisze Capparós, w cywilizacji zachodniej otyli nie mają wystarczających środków na zdrowe jedzenie oraz zdrowy tryb życia, tym bardziej że te wartości są dla nich trudno dostępne. W okolicach gett biedy czy w ubogich rejonach podmiejskich w zasięgu ręki są jedynie dyskonty oferujące tanie jedzenie śmieciowe. Głodny i zarazem biedny nie analizuje składu ciastek czy słodkich napojów za kilka centów.

Capparós konstatuje:

Epidemia otyłości zaczęła się w Stanach Zjednoczonych w latach osiemdziesiątych. Od tamtego czasu ceny owoców i warzyw, mierzone według stałej wartości, wzrosły o 40 procent. W tym samym czasie o tyle samo procent spadły ceny żywności przetwarzanej. Za trzy dolary można kupić 300 kilokalorii w postaci owoców i warzyw albo 4500 kilokalorii zawartych we frytkach, ciastkach, napojach gazowanych[12].

Otyłość wtórna – oszczędny genotyp, zbuntowany organizm, tajemnicza leptyna