Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Przezabawne spojrzenie na fakt, że granica między „geniuszem” a „wyjątkowo szczęśliwym idiotą” jest cieńsza, niż chcielibyśmy przyznać. Im bardziej zagłębiamy się w życiorysy największych postaci w historii, tym intensywniej uświadamiamy sobie, że wszystkie je łączy… zastanawiający brak zdrowego rozsądku. Weźmy na przykład Marię Skłodowską-Curie, znaną zarówno z odkrycia radioaktywności, jak i z absolutnie zerowych protokołów bezpieczeństwa obowiązujących w jej laboratorium. Albo Lorda Byrona, który zabrał ze sobą na uniwersytet niedźwiedzia. Albo Jamesa Glaishera, pioniera lotów balonem na ogrzane powietrze, który omal nie skończył jako pierwszy na świecie ludzki satelita... Od Nikoli Tesli, który zakochał się w gołębiu, po Alberta Einsteina, który nie umiał pływać, a nie potrafił żyć bez wakacji pod żaglami – „Granice geniuszu” pełne są przykładów najwybitniejszych przedstawicieli ludzkości, którzy robili, mówiąc wprost, potworne głupoty. Oto historie, których nigdy nie opowiedziano, choć zasługują na to, by należycie je wyeksponować: zabawne, godne pożałowania i niesamowicie zaskakujące mniej znane osiągnięcia mężczyzn i kobiet, którym pomimo skrajnej nierozwagi w jakiś sposób udało się zapisać na kartach nauki i historii.
„Tak świetny pomysł, że aż żałuję, że nie wpadłem na niego pierwszy. Jedna z tych książek, które sprawiają, że ze śmiechu nie zwracasz uwagi na to, ile wiedzy właśnie przyswoiłeś." Jonn Elledge, autor książki „Kompendium (nie całkiem) wszystkiego”.
„Bardzo zabawne, super interesujące i dość zatrważające spojrzenie na wielkich myślicieli, bacznie śledzące wszystkie ich dziwactwa i słabostki." Lucy Porter
„Czytanie o głupocie geniuszy jest naprawdę inspirujące. Dziękuję, Katie, za strącenie tych cudaków o kilka poziomów w dół i sprawienie, że pozostali z nas poczują się nieco mądrzejsi. " Justin Gregg, autor „If Nietzsche Were A Narwhal”
„Zbiór dowcipnych i dość wstrząsających portretów zacnego grona najbardziej wpływowych ludzi w historii. Książka Spalding dowodzi, że nawet najbystrzejsze umysły mogą ulec zaćmieniu, a autorka nie powstrzymuje się przed tym, by te godne ubolewania momenty bezlitośnie obnażyć." Nick Caruso, autor bestsellera „New York Timesa” „Does It Fart?”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 414
Tytuł oryginału:
THE LIMITS OF GENIUS
Copyright © Katie Spalding 2023
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2025
Polish translation copyright © Robert Waliś 2025
Redakcja: Anna Jaroszuk
Agnieszka Drabek | Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.
Ilustracje na okładce i pierwszych stronach rozdziałów:
Shutterstock; Freepik
ISBN 978-83-8361-943-9
Wydawca
Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.
Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa
e-mail: [email protected]
wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Weronika Panecka
Mojemu dziadkowi i mojemu Maleństwu
Jak z pewnością nigdy nie powiedział Albert Einstein, wszyscy jesteśmy geniuszami – ale jeśli oceniamy rybę po jej zdolnościach wspinania się po drzewach, przez całe życie będzie sądziła, że jest głupia. Morał jest prosty: każdy ma inne mocne strony i nie musicie się przejmować, jeśli nie macie pojęcia, że c oznacza prędkość światła albo że pomnożenie jej przez m da wynik E, ponieważ bez wątpienia potraficie robić wiele rzeczy, na których nie znał się Einstein.
To zabawne, że osoba, która wymyśliła to powiedzenie, przypisała je Einsteinowi, bo tak się składa, że człowiek, który dał światu szczególną i ogólną teorię względności, w ten sposób pisząc na nowo prawa fizyki, był głupi jak but.
Pozwólcie, że wytłumaczę: wyobraźcie sobie, że jesteście rybą i mieszkacie w Oceanie Atlantyckim u wybrzeży Long Island pod koniec lat trzydziestych dwudziestego wieku. Pływacie sobie razem z innymi rybami, zajmując się swoimi rybimi sprawami, gdy nagle z nieba spada jakieś potężne włochate zwierzę, które zaczyna miotać się w wodzie, robić mnóstwo zamieszania i straszyć wszystkich okrzykami: „Pomocy! Pomocy! Nie umiem pływać, topię się!”. Czego nawet nie rozumiecie, ponieważ w końcu jesteście rybą.
A teraz wyobraźcie sobie, że zdarzyło się to po raz szósty. W tym tygodniu.
W pewnym momencie przestaniecie uciekać przed tym potarganym intruzem i spróbujecie skrócić jego cierpienia. Chcę przez to powiedzieć, że to prawdziwy cud, że Einsteina nigdy nie zamordowały wkurzone dorsze, bo chociaż większość ludzi w zachodnim świecie uważa go za wcielenie geniuszu, nigdy nie nauczył się pływać.
Nie chodzi mi o to, że to poważna wada charakteru – mnóstwo cudownych ludzi nie umie pływać. Ale oni zazwyczaj nie spędzają każdych wakacji na robieniu czegoś, co jest śmiertelnie niebezpieczne, jeśli nie potrafią się utrzymać na wodzie. Einstein był pełnym entuzjazmu, ale obiektywnie fatalnym żeglarzem. W osadzie Cutchogue w stanie Nowy Jork po dziś dzień pamięta się go nie jako „wybitnego fizyka”, ale „upierdliwego gościa, którego ciągle trzeba było ratować”.
Jak widzicie, twierdzenie „wszyscy na swój sposób jesteśmy geniuszami” oznacza zarazem, że „wszyscy jesteśmy idiotami”, a sprawdza się to zwłaszcza w wypadku ludzi, których tradycyjnie uznajemy za wybitnych. Może chodzi po prostu o kontrast pomiędzy naszymi oczekiwaniami a rzeczywistością. Zapewne nie bylibyśmy zaskoczeni, słysząc, że Chris, z którym chodziliśmy do szkoły i który zawsze dawał się nauczycielom we znaki, został pozwany za niewywiązanie się z umowy na budowie, ale nie spodziewalibyśmy się takiego zachowania po Leonardzie da Vincim. On powinien być… no wiecie… lepszy od nas.
Niektórzy twierdzą, że używamy tylko dziesięciu procent naszego mózgu – co pokazuje, jak mało wiedzą o neurologii – czy powinniśmy jednak oczekiwać, że ludzie, którzy zajmują się zmienianiem świata, będą w stanie skupiać się na bardziej prozaicznych sprawach, takich jak zapisy w umowie czy lekcje pływania?
Pomysł na tę książkę przyszedł mi do głowy kilka lat temu, po całkowitym zaćmieniu Słońca. Byłam wtedy w Durham, w połowie studiów doktoranckich z matematyki, a uniwersytet organizował doroczne letnie Sympozjum Matematyczne – będące cudowną okazją dla studentów i wykładowców, by się poznać, wymienić pomysły, nawiązać współpracę i – przede wszystkim – pić na umór. Może w to nie uwierzycie, ale znam niewielu ludzi, którzy potrafią imprezować ostrzej niż matematycy.
Zaćmienie Słońca zrobiło imponujące wrażenie – pamiętam, że wszyscy wyszli z seminariów, w których akurat uczestniczyli, żeby obserwować, jak Słońce kryje się za Księżycem na kilka wyjątkowych sekund. Nie ulega wątpliwości, że efektowne zjawiska astronomiczne są dla niektórych ludzi ważniejsze od tajników teorii Teichmüllera. O gustach się nie dyskutuje.
Ale to nie o zaćmieniu Słońca ludzie rozmawiali, czytali i żartowali w internecie przez kolejnych kilka dni. Uwagę świata zwrócił nie cud natury, lecz błąd człowieka, a dokładnie niejakiego Donalda J. Trumpa.
Chociaż strzegli go agenci Secret Service, czołowi naukowcy i specjaliści służyli mu radą, a sam miał co najmniej podstawowe wykształcenie, na oficjalnych zdjęciach opublikowanych przez Biały Dom prezydent Trump mruży oczy i wpatruje się w słońce.
Ludzie natychmiast zaczęli pytać: czy ten człowiek naprawdę jest tak głupi, by patrzeć gołym okiem na słońce? Owszem, jest, ale ta myśl przypomniała mi o kimś innym. Wiecie, kto jeszcze wykazał się podobną głupotą? Isaac Newton. Tak, ten Newton: gość od jabłka, którego bezkrytycznie uznajemy za jednego z największych geniuszy w historii.
Tak naprawdę Newton zdecydowanie przebił Trumpa, ponieważ nie tylko patrzył na słońce bez żadnej osłony, ale też zrobił użytek ze swojego słynnego i pomysłowego mózgu, by wymyślić, w jaki sposób najskuteczniej uszkodzić sobie wzrok. Rezultat: trzydniowa ślepota i zapewne najbardziej rewolucyjna analiza światła oraz optyki.
O ile mi wiadomo, Donald Trump nie dał jeszcze światu epokowego traktatu naukowego. Może pewnego dnia to zrobi, a wpatrywanie się w słońce będzie od tego momentu postrzegane jako jedno z zachowań charakterystycznych dla geniuszy, jak gra na skrzypcach czy siadanie pod jabłonią. Bardzo jednak rozbawił mnie fakt, że na pełne niedowierzania okrzyki moich znajomych: „Kurwa mać, kto jest na tyle głupi, żeby patrzeć w słońce?!” mogłam odpowiedzieć: „Na przykład Isaac Newton”. Ponieważ lepiej nie mówić swoim kumplom zbyt często, że są ignorantami, bo mogą zacząć nas unikać – a Trump w najbliższym czasie raczej nie wybierał się w oceaniczny rejs – postanowiłam to wszystko opisać.
Biografie wybitnych i szlachetnych osób zazwyczaj ukrywają takie informacje w przypisach albo tylko o nich wspominają, tak że pomijamy je, skupiając się na zaletach danej postaci. Uważam, że dla symetrii powinna powstać przynajmniej jedna książka, w której ta zasada ulega odwróceniu i w której można przeczytać przede wszystkim o tym, że ci ludzie bywali tępakami i nie różnili się aż tak bardzo od nas.
Ogólnie jestem zdania, że istnieją dwa rodzaje genialnych dziwaków. Pierwsza grupa to Mozartowie i Konfucjusze naszego świata: ludzie, którzy – gdyby nie ich obiektywne sukcesy – zapisaliby się w historii jako „ten zboczeniec z Getreidegasse” albo „szpetny dozorca, który pytał wszystkich, czy nie chcieliby poczytać jego książek historycznych”. To szczęściarze, którym uszły na sucho wybryki, jakich my, zwykli śmiertelnicy, musimy unikać.
Druga grupa jest chyba ciekawsza. To ludzie tacy jak Maria Skłodowska-Curie czy wspomniany wcześniej Leonardo da Vinci, których niedoskonałości są nieodłącznie splecione z ich osiągnięciami. Bez swojej wybitnej wyobraźni Leonardo byłby tylko godnym zaufania rzemieślnikiem, a nie twórcą Mony Lisy. I chociaż współczesnemu czytelnikowi łatwo przyjdzie krytykowanie Skłodowskiej-Curie za noszenie radioaktywnych pierwiastków w kieszeni i dotykanie ich gołymi rękami, to musimy przyznać, że gdyby nie była kobietą skłonną do obcowania z ciepłymi, świecącymi kawałkami metalu, które w niewyjaśniony sposób przypalały jej skórę, pewnie nigdy nie odkryłaby radu.
A więc kto się liczy? W końcu każdemu z nas od czasu do czasu zdarzy się zrobić coś głupiego – ja kiedyś przypadkowo połknęłam zawartość zabawkowej świecącej pałeczki i nikt, o dziwo, nie dał mi za to Nagrody Nobla. Najwyraźniej nie wystarczy po prostu być idiotą. Ale, jak się przekonałam, badając życiorysy najwybitniejszych ludzi, samo bycie geniuszem to także za mało.
Chciałabym, żebyście coś dla mnie zrobili: wpiszcie słowo „geniusze” do wyszukiwarki internetowej i sprawdźcie, jakie otrzymacie wyniki. Mogę się założyć, że obok definicji oraz zdjęć Einsteina znajdziecie również linki do biografii takich ludzi jak Newton, Stephen Hawking, Terry Tao czy nawet Jackie Chan, w zależności od gustu tego, kto sporządził daną listę.
Jeśli nie zauważyliście problemu, spróbujcie poszukać hasła „kobiety geniusze”. Owszem, odnajdziecie kilka list i biografii, ale duża część z nich będzie nosiła tytuły takie jak „Dlaczego nie słyszałeś o tych kobietach geniuszach?” albo „Z okazji Dnia Kobiet przedstawiamy listę dziesięciu nieznanych kobiet geniuszy”, albo – już bez owijania w bawełnę – „Dlaczego jest tak mało kobiet geniuszy?”.
Podobnie będzie wyglądało poszukiwanie „Czarnoskórych geniuszy” czy „Geniuszy LGBTQ”. Nie chodzi o to, że nie istnieją, ani nawet o to, że ludzie nie zdają sobie sprawy z ich istnienia. Ale z jakiegoś powodu – i chyba wszyscy podejrzewamy z jakiego – nie uznaje się ich za „typowych” geniuszy. Na Zachodzie wciąż dochodzimy do siebie po stuleciach odbierania obywatelom tego, co zazwyczaj jest potrzebne, by przejść do historii: wolnego czasu, dostępu do edukacji, przetrwania dzieciństwa bez zapadnięcia na pylicę płuc. Chociaż niektórym kobietom, przedstawicielom mniejszości czy klasy pracującej udało się pokonać przeciwności losu i zmienić świat, dziś najczęściej pamięta się te osoby właśnie z powodu ich walki.
To wszystko cudowne i inspirujące, ale niezbyt użyteczne na potrzeby tej książki, ponieważ jeśli skupiamy się wyłącznie na tym, jak wspaniała była dana osoba, bo – dajmy na to – przechytrzyła patriarchat, zwykle nie zwracamy uwagi na drobne osobliwe rzeczy, które czyniły ją niedoskonałą i wyjątkową. Jedną z moich ulubionych postaci w amerykańskiej historii jest Mary Ellen Pleasant – filantropka, businesswoman, aktywistka walcząca z segregacją rasową i niewolnictwem, a także prawdopodobnie pierwsza czarnoskóra milionerka, która samodzielnie doszła do swojej fortuny. Osiągnęła to wszystko w Ameryce w czasach, gdy przekroczenie niewłaściwej granicy między stanami mogło się dla niej skończyć legalnym uprowadzeniem i niewolnictwem do końca życia. Bardzo chciałabym umieścić ją na swojej liście geniuszy, bo zdecydowanie kwalifikuje się do tej kategorii, nie mogłam jednak tego zrobić, ponieważ nikt poza współczesnymi rasistami nie ma nic niekorzystnego do powiedzenia na jej temat. Podobnie sytuacja wygląda na przykład ze Srinivasą Ramanujanem – matematykiem samoukiem, który w swoim zdecydowanie zbyt krótkim życiu zasłynął wieloma legendarnymi odkryciami i obserwacjami, ale zgodnie z moją wiedzą pod żadnym względem nie był idiotą. Facet wymyślił nowy rodzaj liczby podczas pobytu w szpitalu, a wtedy nawet nie pracował, tylko rozmawiał z kolegą, który go odwiedził!
Dążę do tego, że nie sporządziłam listy wszystkich geniuszy w historii. Żeby dostać się do mojej książki, kandydaci musieli spełnić bardzo konkretne warunki: musieli być bystrzy, ale nie aż tak, by nigdy nie zrobić czegoś zajebiście głupiego, oraz na tyle inspirujący, by zaskakiwało nas, że nie rozumieli podstawowych prawd życiowych, a zarazem nie aż tak inspirujący, by społeczeństwo nie pozwoliło im na niedoskonałość.
Być może podczas lektury dojdziecie do wniosku, że byłam zbyt surowa w ocenie niektórych postaci – że je „zmasakrowałam”, jak oceniła moja mama, gdy pokazałam jej pierwszą wersję tekstu. To zapewne prawda, ale trzeba przyznać, że rzeczywiście narobili mnóstwo głupot, i najwyższa pora, by ktoś wreszcie nazwał lorda Byrona dupkiem. Możemy tylko mieć nadzieję, że z czasem każdy człowiek otrzyma prawo, by coś koncertowo spieprzyć, ponieważ jeśli zapoznanie się z historiami około trzydziestu osób z tej listy ma nas czegoś nauczyć (choć nie ma takiej gwarancji), to tego, że nikt nie jest idealny.
Uważam, że podstawową różnicą pomiędzy wami a Einsteinem albo mną a Mozartem jest fart. Oni mieli to szczęście, że ich geniusz przeważył nad niedoskonałościami, my z kolei nie jesteśmy na tyle inteligentni, by nasze wpadki zapisały się w historii i jakiś złośliwy pisarz mógł je opisać w książce.
1.
Jeśli słyszeliście o Pitagorasie, a zapewne tak było, to kojarzycie równanie:
Wygląda znajomo? Może znacie je w opisowej formie: „Suma kwadratów długości przyprostokątnych w trójkącie prostokątnym jest równa kwadratowi długości przeciwprostokątnej”. To proste twierdzenie, które znamy od tysiącleci i które od zawsze było niezwykle istotne, choć na pierwszy rzut oka może się takie nie wydawać, skoro kojarzymy je przede wszystkim z podręczników do matematyki pełnych miniaturowych rysunków trójkątów.
Dlatego jeżeli nigdy nie zastanawialiście się, kim naprawdę był Pitagoras – zanim pojedyncze równanie przyniosło mu sławę – najpewniej zakładaliście, że matematykiem, i to niekoniecznie dobrym. To w zasadzie… prawda, przynajmniej z kilku powodów. Ale nie jest to cała prawda.
Gdybyśmy mogli wskoczyć do wehikułu czasu i cofnąć się do starożytnej Grecji w szóstym wieku przed naszą erą, moglibyśmy spytać Pitagorasa, za kogo sam się uważa. A on zapewne odpowiedziałby: „Jestem filozofem”.
Chociaż nie. Pewnie odrzekłby: „Jak śmiesz się do mnie odzywać, bezwartościowy sługo. Śmierć! Śmierć na tysiąc lat!!! Wyznawcy, zabrać go!”.
Tak naprawdę niewiele wiemy o życiu Pitagorasa. Podobnie jak Jezusa czy Batmana, jego postać otacza tak wiele mitów, że niemal nie sposób oddzielić faktów od fikcji, i nawet najwięksi fani przyznają, że prawie każdy szczegół z jego biografii da się podważyć.
Z całą pewnością możemy jednak powiedzieć, że Pitagoras miał niezrównaną charyzmę, ponieważ żadnemu normalnemu człowiekowi nie uszłyby płazem niektóre z jego wybryków. Świadczy o tym chociażby fakt, że myślimy o nim jako o matematyku, mimo że wątpliwe jest, by miał istotny wkład w tę dziedzinę nauki. Nawet twierdzenie, które jest wiązane z jego nazwiskiem, odkryto tysiąc lat przed jego narodzinami, co oznacza, że jeden z filarów matematyki jest jedynie marketingową sztuczką starożytnych Greków.
Prawda jest taka, że Pitagoras był przede wszystkim innowatorem. Nazywał siebie filozofem, ale sam wymyślił to określenie, zapewne po tym, jak ktoś inny zaczął dociekać, czy siedzenie i myślenie o różnych rzeczach wystarczająco dobrze wygląda w rubryce „dotychczasowe doświadczenie” w starożytnym CV. Powinniśmy dziękować Pitagorasowi nie za śmieszną regułkę dotyczącą trójkątów, ale raczej za inny nieodłączny element współczesnego świata: zwariowaną sektę wegan w ubraniach w kolorowe plamy, którzy barykadują się w budynku na końcu ulicy i obwieszają plakatami głoszącymi, że tylko dołączenie do ich Kościoła pozwoli nam odkryć tajemnice wszechświata.
Podążając za Pitagorasem, można się było dowiedzieć, że Ziemia nie znajduje się w centrum kosmosu, tylko orbituje wokół olbrzymiego ognia płonącego pośrodku Układu Słonecznego, a kobiety są równie dobrymi uczonymi jak mężczyźni i powinniśmy je dopuszczać do szkół. Oba te stwierdzenia były prawdziwe i imponująco nowatorskie jak na tamte czasy. Oczywiście moglibyście się także dowiedzieć, że gwiazdy grają muzykę, ale nie słyszymy jej, ponieważ przywykliśmy do ich odgłosów, a po drugiej stronie Środkowego Ognia znajduje się ukryta druga Ziemia i to dzięki niej wszechświat się nie przewraca, co ma mniej wspólnego z prawdą, nie można jednak mieć wszystkiego*.
Problem w tym, że pitagorejczycy byli – mówiąc delikatnie – niepokojąco łatwowierni. Co prawda byli pierwszymi ludźmi, którzy wierzyli w istnienie Australii, ale zarazem uważali, że ich przywódca potrafi podróżować w czasie, jak również rozpoznawać swoich zmarłych przyjaciół, którzy odrodzili się w ciałach psów, co jest nieco mniej użyteczne. Nawet Arystoteles, którego inteligencja zapewne była przereklamowana, twierdził, że Pitagoras potrafił rozmawiać z wodą, przebywać w dwóch miejscach jednocześnie, a także ma udo odlane z czystego złota, niczym hybryda disnejowskiej Pocahontas z Władcą Czasu i C-3PO.
Pitagorejczycy żyli – jak przystało na członków sekty – zgodnie z osobliwymi i niezrozumiale surowymi zasadami. Każdy nowy wyznawca, podobnie jak współcześni studenci filozofii, musiał zrezygnować ze wszystkich dóbr materialnych i żyć w komunie, gdzie przez pięć lat słuchał w całkowitej ciszy dziwnych wykładów wygłaszanych przez kogoś, kto krył się za zasłoną.
Ale, w odróżnieniu od zwyczajów na dzisiejszych uniwersytetach, poznanie tożsamości tego tajemniczego wyładowcy skutkowało tym, że grupa uznawała was za martwych. Mówię „uznawała za martwych”, a nie „zabijała”, ponieważ mam na myśli bardzo specyficzną karę pitagorejską: każdy, kto złamał zasady wspólnoty – nieważne, czy chodziło o zobaczenie twarzy nauczyciela, czy o założenie lewego buta przed prawym – umierał na wszystkie możliwe sposoby, poza tym najważniejszym. Członkowie sekty nawet przygotowywali dla was nagrobek.
Do innych grzechów śmiertelnych – a raczej prawie śmiertelnych, które w sumie były niezłym sposobem na otrzymanie darmowego nagrobka – należały upuszczanie okruchów i wspólne jedzenie posiłków, co brzmi surowo, ale w sumie jest łatwiejsze do uniknięcia. A gdyby tego było mało, po zjedzeniu kanapki nie można było bez zbędnych ceregieli wskoczyć do grobu, ponieważ zakazane było także grzebanie ludzi w ubraniach z wełny.
To wszystko nie byłoby niczym więcej niż ciekawostką odnoszącą się do natręctw wymuszanych przez tę społeczność, gdyby nie fakt, że te zwariowane, szczegółowe zasady kosztowały życie dwóch osób. Jedną z nich był sam Pitagoras.
Powinniście wiedzieć, że Pitagoras naprawdę, ale to naprawdę, nienawidził fasoli. Był strączkofobem. Nie omieszkał też głosić tego wszem wobec. Nie tylko sam nie jadł fasoli, lecz także zakazywał tego swoim wyznawcom, a podobno nawet nie pozwolił tego robić pewnemu wołu. Czy wyobrażacie sobie, jak trzeba być zdeterminowanym, by nakłonić olbrzymią krowę do rezygnacji z jedzenia łatwo dostępnych roślin? Otóż cholernie zdeterminowanym.
„Ale dlaczego?”, możecie zapytać. „Dlaczego nienawidził skromnej strączkowej rośliny, która nigdy nikomu nie zaszkodziła, jeśli nie liczyć wywoływania gazów w obecności waszej babci?” To dobre pytanie, na które nie znamy odpowiedzi. Według Arystotelesa wystrzeganie się fasoli było oznaką buntu wobec demokracji, podczas gdy inna teoria głosi, że Pitagoras uważał, iż z każdym pierdnięciem z człowieka uchodzi odrobina duszy, co – jako moralny dogmat – niemal wystarczy, by usprawiedliwić istnienie całej sekty.
Według najpopularniejszej koncepcji pitagorejczycy sądzili, że fasola składa się z tej samej materii co ludzie. Trudno kwestionować tę logikę: czy kiedykolwiek przyglądaliście się uważnie ziarnku fasoli? Przypomina ludzki płód, prawda? Dlatego jedzenie fasoli to praktycznie kanibalizm.
Naprawdę, takie było ich rozumowanie.
Zresztą wielu ludzi ma dziwaczne fobie, nie tylko nasz zwariowany filozof. Na przykład ja kiedyś panicznie bałam się piętrowych parkingów. Mam jednak nadzieję, że gdyby wasz lęk dotyczył nieożywionego warzywa, bylibyście w stanie przezwyciężyć go na kilka minut, gdyby od tego zależało wasze życie.
Pitagorasowi się nie udało. Po tym, jak wkurzył pewnego miejscowego notabla – co było jego pierwszym błędem – musiał uciekać przed wściekłym tłumem, który uznał, że ma już dosyć wymuskanych filozofów wywyższających się nad prostych ludzi. Okoliczni mieszkańcy zaatakowali komunę pitagorejczyków, podpalili budynki, zasztyletowali wyznawców uciekających z płomieni, a resztę wygonili na wieś.
Pechowo dla tłumu, który chciał się pozbyć tych dziwaków na stałe, jednym z uciekinierów był sam Pitagoras.
Na szczęście dla tłumu starożytni rolnicy lubili uprawiać… zgadliście: fasolę.
Wydawało się, że Pitagoras ujdzie z życiem, ale nagle przestał uciekać. Przed nim rozciągało się olbrzymie pole fasoli.
Na pewno rozumiecie ten dylemat: za nim rozwścieczony tłum żądny krwi, a przed nim malutkie warzywa. Nikomu nie życzymy stanięcia przed takim wyborem. Ale jeśli będziecie zwlekać z decyzją, świat podejmie ją za was, i dlatego mieszkańcy wsi dogonili Pitagorasa.
W ten oto sposób jeden z najsłynniejszych geniuszy w historii umarł z powodu fasoli – absurdalny koniec absurdalnego człowieka. Przynajmniej jednak doprowadziła go do zguby jego własna obsesja – inny sławny pitagorejczyk nie miał tyle szczęścia.
Hippazos z Metapontu nie jest powszechnie znany, chociaż powinien być. Być może jest tak dlatego, że został zamordowany przez bandę rozwścieczonych pitagorejczyków, co jest szczególnie idiotyczne, zważywszy na fakt, że spotkało go to, ponieważ był za dobry z matematyki.
Przykro mi, ale teraz musimy zapoznać się z podstawową wiedzą dotyczącą liczb – bez obaw, czeka was tylko jedna lekcja i nie będzie zbyt trudna*.
No dobrze: każdą liczbę można przyporządkować do jednej z dwóch kategorii. Tak naprawdę tych kategorii może być miliard, ale my skupimy się na podziale na liczby wymierne i niewymierne. Liczbę wymierną można zapisać w postaci ilorazu dwóch liczb całkowitych, a niewymiernej, no cóż, nie można.
Jeśli to wam nic nie mówi, oto uproszczona wersja: liczby niewymierne łatwo zauważyć, bo często zapisuje się je za pomocą symboli, a nie cyfr, ponieważ te drugie się do tego celu nie nadają. Na przykład co jakiś czas gazety donoszą, że nowy superkomputer wyliczył pierwsze czternaście zylionów cyfr liczby pi. Jest to możliwe, bo liczba pi jest niewymierna. Składa się z nieskończonej liczby cyfr i właśnie dlatego zapisujemy ją symbolem π, choćby po to, by oszczędzić na kosztach wydruku.
Ale z powodu tego zamieszania wielu ludzi w historii nie przepadało za liczbami niewymiernymi, a pitagorejczycy nie byli wyjątkiem. Samo występowanie takich liczb kłóciło się z ich filozofią matematycznej harmonii i równowagi, dlatego postanowili, że nie powinny one istnieć.
Nie licząc tego, że przyprawimy naszego sąsiada matematyka o migrenę, nie ma niczego strasznego w uznaniu, że liczby niewymierne nie istnieją. Nawet projektanci rakiet kosmicznych stosują liczbę pi najwyżej do piętnastego miejsca po przecinku. Chociaż z trudem to przyznaję, świadomość tego, że jest to liczba niewymierna, niewiele zmienia. Tak naprawdę jest to sposób na powiedzenie: „Nie potrafimy zapisać tej wartości w postaci ułamka, więc jeśli chcemy z niej korzystać w codziennym życiu, będziemy musieli ograniczyć się do jak najdokładniejszych szacunków”. Jedyne, co wyróżniało pitagorejczyków, to fakt, że głosili: „Jeszcze nie potrafimy zapisać tej wartości w postaci ułamka, więc jeśli chcemy z niej korzystać w codziennym życiu, będziemy musieli ograniczyć się do jak najdokładniejszych szacunków”.
Mam dla was dobrą radę: jeżeli zamierzacie zaprzeczać istnieniu liczb niewymiernych i uczynicie z tego podstawę waszego systemu wierzeń, to lepiej nie zachęcajcie swoich wyznawców, by napawali się pięknem geometrycznych figur i poszukiwali logicznych dowodów.
Ponieważ nawet najprostsze kształty geometryczne są, w terminologii matematycznej, pełne po brzegi liczb niewymiernych. Na przykład okręgi dają nam liczbę pi, a kwadraty i trójkąty zawierają w sobie pierwiastki z dwóch i trzech. Pentagramu, ulubionego kształtu pitagorejczyków, nie da się narysować bez udziału pierwiastka z pięciu. Mówiąc w skrócie, jeśli jesteście członkami matematycznej sekty, która poświęca się odkrywaniu ukrytych proporcji i harmonii wszechświata, a wśród waszych świętych symboli są pentagramy i trójkąty, będzie tylko kwestią czasu, aż ktoś udowodni wam istnienie liczb niewymiernych.
Tą osobą był Hippazos.
Nie wiemy, jaką dokładnie liczbę niewymierną odkrył, ale zapewne był to pierwiastek z dwóch bądź pięciu. Przez ostatnie dwa tysiące lat większość szczegółów zagubiła się pośród mitów i tajemnic, a zresztą niewykluczone, że wcale nie zrobił tego Hippazos. Ale nawet jeśli nie był to on, to nigdy się nie dowiemy, kto był prawdziwym autorem odkrycia, więc równie dobrze możemy nazywać go Hippazosem. Wszyscy są za to zgodni, co się wydarzyło, gdy wieść się rozeszła.
Obecnie udowodnienie istnienia liczb niewymiernych to standardowe zadanie dla studentów pierwszego roku matematyki – nie jest to najprostsza rzecz, nie zdobędzie się jednak za nią Medalu Fieldsa*. Mimo to pierwsza osoba, która tego dokonała, z pewnością poczuła się wspaniale. Nic dziwnego, że Hippazos chciał podzielić się ze swoimi kolegami dziwakami, że oto znalazł piękny i niespodziewany dowód, ale ten okazał się tak istotny, że wywrócił do góry nogami cały światopogląd pitagorejczyków.
Nie wiem, czy kiedyś widzieliście, jak zachowują się członkowie sekty w obliczu ustaleń obalających ich wizję świata… raczej nie są zachwyceni. Niepodważalny dowód na to, że niektórych liczb nie da się wyrazić za pomocą eleganckiego ułamka, skłonił pitagorejczyków do najgorszej możliwej reakcji: morderstwa.
Według oficjalnej wersji Hippazosa ukarali bogowie za jego bezbożność. W praktyce oznaczało to, że pitagorejczycy wrzucili go do morza i patrzyli, jak się topi, co zdaniem wielu było przesadną odpowiedzią na matematyczną ciekawostkę. Ale znów byli bezpieczni: załatali dziurę w fundamentach swojego religijno-matematyczno-morderczego klubu i już nie musieli słuchać o niewygodnych tematach.
Oczywiście do czasu. Problem z zamordowaniem kogoś za głoszenie ponadczasowej prawdy polega na tym, że prędzej czy później ktoś dojdzie do tych samych wniosków, a wy wyjdziecie na idiotów. Pitagorejczycy i tak długo się trzymali, ale wiedza o liczbach niewymiernych w końcu wróciła do Europy: matematycy z Indii udowodnili ich istnienie jeszcze przed Hippazosem i po niecałych stu latach inni Grecy, tacy jak Eudoksos, podjęli na nowo temat.
Trzeba przyznać, że nie radzili sobie najlepiej – starożytni Grecy zbytnio skupiali się na geometrii, co pod wieloma względami nie pozwalało im rozwinąć skrzydeł – lecz około ósmego wieku naszej ery wydarzył się matematyczny cud: złoty wiek islamu. Sześćset lat niespotykanego wcześniej rozkwitu nauki, matematyki, sztuki i kultury – a jedną z pierwszych rzeczy, które odkryli ci uczeni, była algebra, której nie da się uprawiać bez liczb niewymiernych.
Świat islamski, przynajmniej do jedenastego wieku, na zachodzie rozciągał się aż do Hiszpanii i słynął z odkryć matematycznych. Dzięki temu Europa w końcu dowiedziała się o liczbach niewymiernych, choć nie odkryła ich sama, ale pożyczyła od kogoś innego*.
Trudno jest wyprowadzić jakiś morał z całego tego szaleństwa, gdybym jednak miała na coś się zdecydować, powiedziałabym: nigdy nie odrabiajcie zadań domowych z matematyki. Może was to kosztować życie.
Aha, a jeśli kiedyś będzie was kusiło, by powiedzieć „Prędzej umrę, niż zjem tę fasolkę”, przypomnijcie sobie, co spotkało Pitagorasa. Ktoś może potraktować wasze słowa poważnie.
* Dla ścisłości, tym „Środkowym Ogniem” nie było Słońce, które również miało wokół niego orbitować, dalej niż Ziemia. To czyni tę teorię nieco mniej precyzyjną, ale trzeba pamiętać, że samo stwierdzenie, że Ziemia nie stanowi centrum wszechświata, było w tamtych czasach na tyle ważne, że Pitagorasowi należą się punkty za oryginalność.
* To kłamstwo, za bardzo lubię matematykę – możecie mnie pozwać.
* Nie ma Nagrody Nobla dla matematyków. Podaje się dwa powody: pierwszy – zabawny, ale prawie na pewno nieprawdziwy – jest taki, że żona Alfreda Nobla miała romans z pewnym matematykiem, więc Alfred postanowił wyciąć całą tę branżę. Druga możliwość, nudniejsza i zapewne prawdziwa, jest taka, że po prostu wyleciało mu to z głowy.
* Europejczycy byli tym tak zawstydzeni, że nigdy więcej tego nie powtórzyli.
2.
Jeżeli przyjrzymy się liczbom, Konfucjusz – czy raczej Kong Qiu, bo tak się nazywał – zapewne był najbardziej wpływowym człowiekiem w historii. Jego nauki stały się podwalinami życia społecznego na ogromnych obszarach Azji Wschodniej, a w jego rodzinnych Chinach zostały zastąpione państwową ideologią dopiero w dwudziestym wieku, dwa tysiące czterysta lat po jego śmierci.
Mimo że po upadku chińskich dynastii konfucjanizm odrzucano przez kolejne kilkadziesiąt lat, filozofia ta, ze swoimi ideami samorozwoju, samodyscypliny, rozwijania cnót i przekonaniem, że ludzie są z natury dobrzy, wciąż jest popularna na całym świecie. We współczesnych Chinach istnieje nawet Święty Kościół Konfucjański, a konfucjanizm okazał się silniejszy od maoizmu. Wyznawcy co roku odprawiają ceremonie upamiętniające Konfucjusza, różne wschodnie religie uważają go za proroka bądź natchnionego uczonego, a od stycznia 1973 roku jego imię nosi planetka przemierzająca przestrzeń kosmiczną gdzieś pomiędzy Marsem a Jowiszem.
Gdybyście przepowiedzieli to wszystko Konfucjuszowi, najpewniej by was wyśmiał, a przynajmniej skarcił za impertynencję względem starszych. To wszystko dlatego, że Konfucjusz odszedł z tego świata przekonany, że poniósł porażkę: stracił władzę i wpływy, jego idee spotkały się z odrzuceniem, a jego ojczyzna znajdowała się na progu wojen domowych, które miały potrwać setki lat. Z trzech tysięcy jego uczniów tylko siedemdziesięciu dwóch uznano za jego prawdziwych naśladowców, i to właśnie dzięki nim dziś wiemy, kim był ich mentor.
Konfucjusz przebył drogę od ubóstwa do bogactwa, a potem znów został biedakiem. Z pewnością nie miał dobrych warunków na starcie: przyszedł na świat około 551 roku przed naszą erą, jego matka była jeszcze dzieckiem, ojciec zaś siedemdziesięciolatkiem, który uważał, że to świetny pomysł zadawać się z nastolatkami. Jak wielu paskudnych ludzi w historii twierdził, że kobiety i niepełnosprawni są gówno warci, więc chociaż miał dziewięć córek i syna ze zdeformowaną stopą, doszedł do wniosku, że matka Konfucjusza będzie jego ostatnią szansą na pozostawienie po sobie spuścizny.
Legenda głosi, że ojciec Konfucjusza był za młodu groźnym wojownikiem, przy czym trzeba przyznać, że na pewno ułatwiała mu to olbrzymia postura. Był także brzydki jak noc, a mały Konfucjusz, niestety, odziedziczył po nim urodę*. Filozof urodził się z „wargami krowy i łapami tygrysa, ramionami kaczki i kręgosłupem żółwia. Miał rozdziawione szerokie usta i długą szyję, a jego czoło przypominało odwrócony dach”*. Miał również krzywy nos, wielką, pękatą głowę, wystające zęby i niezdarnie się poruszał, a na wypadek gdyby kiedyś poczuł, że jest czymś więcej niż niekształtnym dziwadłem, rodzice postanowili nadać mu imię Qiu, czyli „kopiec”, ze względu na osobliwy kształt jego czaszki.
Ojciec Konfucjusza wkrótce zmarł, jak to siedemdziesięciolatek w tamtych czasach, i nie trzeba po nim płakać, ponieważ nikt nie potrzebuje tak toksycznych relacji w swoim życiu. Niestety, rodzina znienawidziła chłopca i jego matkę, więc od tamtej pory musieli sobie radzić sami w Chinach w epoce żelaza.
Pierwszą nauczycielką Konfucjusza była matka, ale w wieku siedmiu lat zaczął chodzić do lokalnej szkoły. Czuł się tam wspaniale. Później w następujący sposób podsumowywał swoje życie:
W wieku piętnastu lat skupiałem się na nauce.
W wieku trzydziestu lat stałem mocno na własnych nogach.
W wieku czterdziestu lat nie miałem wątpliwości.
W wieku pięćdziesięciu lat znałem wyroki nieba.
W wieku sześćdziesięciu lat moje ucho pokornie przyjmowało prawdę.
W wieku siedemdziesięciu lat mogłem podążać za pragnieniami serca, nie czyniąc tego, co niewłaściwe.
Niestety – jak dobrze wie każdy, kto chodził do szkoły – bystre, brzydkie i biedne dzieci rzadko bywają popularne. Młody Konfucjusz podobno doskonale opanował „sześć sztuk” wymaganych w chińskim systemie edukacji – obrzędy, muzykę, łucznictwo, powożenie, kaligrafię i matematykę – ale był wyrzutkiem społecznym i zamiast bawić się z innymi dziećmi, spędzał czas na odprawianiu dawnych rytuałów oraz czytaniu książek historycznych*. Osobliwa mieszanka urody i wdzięku nie zjednywała mu sympatii innych uczniów, ale przynajmniej nie musiał długo znosić ich zaczepek, ponieważ – jak wiele ubogich dzieci w historii – wkrótce opuścił szkołę i podejmował się rozmaitych prac fizycznych, by wesprzeć mamę.
Tak więc Konfucjusz na razie nie bawił się najlepiej. Dorastał jako brzydki i biedny kujon bez ojca i z matką, która sama była jeszcze dzieckiem, a teraz dodatkowo musiał zamiatać ulice i paść krowy, by zarobić na życie. Ale właśnie to połączenie pozornie pechowych okoliczności uczyniło z niego niemal mityczną postać, nawet jeśli sam miał się jedynie za kiepskiego nauczyciela.
Te wszystkie gówniane zajęcia zapewniły Konfucjuszowi coś, co było wtedy rzadkością: perspektywę. Chiny były wówczas krajem feudalnym, a całe społeczeństwo – poza klasą rządzącą – dzieliło się, niczym w dystopijnej powieści dla młodzieży, na cztery albo pięć „zawodów”, uporządkowanych według domniemanej wartości. Na szczycie znajdowali się uczeni, niżej rolnicy, rzemieślnicy, a następnie kupcy, którzy rzadko byli poważani. Poniżej kupców w tej hierarchii plasowali się ludzie poza wszelką klasyfikacją: prostytutki, niewolnicy i muzycy.
Te zawody nie były dziedziczne – syn rolnika mógł zostać uczonym – uważano jednak, że jeśli pozwoli się na mieszanie tych grup, ludzie poczują się zagubieni, zapomną, jak należy pracować i mówić, a społeczeństwo wkrótce upadnie. Filozofowie byli zdania, że mądry władca powinien zadbać, by poszczególne grupy żyły i pracowały oddzielnie, i nigdy się nie przenikały. A to w praktyce oznaczało, że ówcześni uczeni pisywali traktaty o tym, jak być dobrym szewcem, choć nigdy nawet nie rozmawiali z żadnym rzemieślnikiem.
Konfucjusz podchodził do życia inaczej. Jego mama zmarła, gdy miał siedemnaście lat, a kiedy uporał się z żałobą po utracie jedynego stałego elementu w swoim życiu, wreszcie dopisało mu szczęście, ponieważ jeden z lokalnych władców zatrudnił go jako nadzorcę spichlerza. To była ciepła posadka, zwłaszcza biorąc pod uwagę, od czego Konfucjusz zaczynał; gdyby właściwie to rozegrał, mógłby pozostać na tym wygodnym stanowisku do końca życia. Ale zamiast tego postanowił zostać nauczycielem.
Konfucjusz w roli nauczyciela był… dziwny. Myślał niezwykle postępowo, a jednocześnie był ekstremalnie konserwatywny i przywiązywał ogromną wagę do rytuału. To brzmi jak oczywista sprzeczność, lecz z jego punktu widzenia miało to sens. Przyświecał mu tylko jeden cel, bardzo prosty, a zarazem śmiesznie ambitny: uważał, że Chiny schodzą na psy, i chciał je ocalić.
Lata odrzucenia przez rówieśników w końcu na coś mu się przydały. Konfucjusz patrzył na otaczający go świat i widział chaos, podczas gdy w Chinach, o których czytał w historycznych księgach, gdy przesiadywał samotnie w jadłodajni, wszystko było cudowne. Doszedł do wniosku, że w pewnym momencie ktoś musiał popełnić jakiś błąd, a żeby naprawić społeczeństwo, wystarczy odkryć, jakie metody kiedyś się sprawdzały, i nakłonić ludzi, by znów zaczęli stosować je w życiu.
Chociaż dziś uważamy Konfucjusza za filozofa, należy pamiętać, że bardzo różnił się od zachodnich filozofów takich jak Arystoteles czy Platon. Nie interesowały go oderwane od rzeczywistości zagadnienia metafizyczne, o które tamci się spierali; szukał praktycznych rozwiązań problemów życiowych. Nie pisał abstrakcyjnych rozpraw ani traktatów logicznych, ale nauczał osobiście, rozmawiając z ludźmi, i nigdy się nie spodziewał, że jego lekcje zostaną zapisane. Twierdził, że jego rolą jest nie tworzenie nowych idei, lecz odkrywanie dawnych, co czyniło z niego ekstremalnego konserwatystę. Miał obsesję na punkcie tradycji i rytuałów i prawdę mówiąc, zapewne niełatwo było z nim żyć. Jak czytamy w Analektach – zbiorze jego powiedzeń i nauk, które zebrali jego uczniowie po śmierci nauczyciela – stosował się do wielu restrykcyjnych zasad, na przykład nie nosił czerwonych ani fioletowych strojów, nie jadł mięsa, jeśli nie zostało pokrojone w jego ulubiony sposób, odmawiał spożywania posiłków podanych z niewłaściwym sosem, nie pił wina ani nie jadł mięsa kupowanego na rynku, nie siadał na macie, jeśli tej nie ułożono pod właściwym kątem… sami rozumiecie. A chociaż trudno było z nim żyć, to jeszcze gorzej mieli biedni obywatele, którzy podlegali jego władzy. Kiedy Konfucjusz miał około pięćdziesięciu lat, przez jakiś czas sprawował wysoki urząd, który pozwalał mu ustanawiać w jego prowincji takie prawa jak: „mężczyźni i kobiety muszą chodzić po przeciwnych stronach ulicy” czy „karą za noszenie nietypowych strojów powinna być śmierć”.
Może się zatem wydawać dziwne, że Konfucjusz zasłynął także z najbardziej radykalnych idei swoich czasów. Był skłonny nauczać każdego, niezależnie od przynależności klasowej czy zawodu, i w zamian za to wymagał jedynie stosowania się do doktryny ciężkiej pracy, sumiennej nauki i samorozwoju. Uważał, że edukacja pozwala przekraczać granice klasowe – niektóre narody do dziś mają z tym problem – a większość jego uczniów pochodziła z niższych szczebli drabiny społecznej.
Być może dlatego, że był gotów nauczać wszystkich – a może ludziom podobała się jego obsesyjna dbałość o kąt ułożenia maty – Konfucjusz zaczął zyskiwać na popularności. Prowadził kameralne, nieformalne zajęcia, podczas których uczył swoich podopiecznych, jak być dobrymi i wszechstronnymi urzędnikami, a jego ostatecznym celem zawsze było wpłynięcie na władze i przywrócenie w Chinach stabilizacji.
A jaki był jego plan na ocalenie państwa? Do czego sprowadzała się jego filozofia? Mówiąc w skrócie: wszystko się ułoży, jeśli będziecie dawać dobry przykład.
Brzmi śmiesznie, czyż nie? Wyobraźcie sobie: żyjecie w Chinach pięćset lat przed naszą erą, wasz ojciec uprawia proso, jesteście obywatelami feudalnego państwa rządzonego przez gościa, którego można nazwać równie dobrze księciem, jak watażką, życie społeczne jest kruche i chaotyczne, aż tu nagle pojawia się jakiś facet z krzywymi zębami i wielką głową, który twierdzi, że to wszystko można naprawić, jeżeli tylko… będziecie się dobrze zachowywać. Jaka jest jego recepta na bezdomność? „Kupcie dom”? Dzięki, Konfucjuszu.
Ale on naprawdę w to wierzył. Kiedy jeden z jego uczniów zapytał, jak należy rządzić państwem, odpowiedź była prosta: „Zachęcaj ludzi do ciężkiej pracy, samemu ciężko pracując”. Gdy uczeń odrzekł coś w rodzaju: „Eee, czy mógłby pan wyjaśnić to nieco dokładniej?”, Konfucjusz odpowiedział: „Nie pozwalaj sobie na nieróbstwo”.
„Jeśli władca jest rzetelny, wszystko się ułoży, nawet jeśli nie będzie wydawał rozkazów – nauczał. – Ale jeśli nie jest rzetelny, to jego rozkazy i tak zostaną zignorowane”.
Popularny nauczyciel oddany idei zreformowania kraju rządzonego przez skłóconych watażków wkrótce musiał zwrócić na siebie uwagę kogoś, kto uznał go za problem. Stało się to mniej więcej w tym czasie, gdy Konfucjusz skazywał ludzi na śmierć za noszenie odlotowych kapeluszy. Według legendy polityczni przeciwnicy wysłali jego szefowi „podarunek” złożony z osiemdziesięciu pięknych dziewcząt, które w takim stopniu odwróciły jego uwagę, że poczuł tajemniczą potrzebę zwolnienia Konfucjusza.
Ten, upokorzony, wyruszył w drogę. Został wędrownym nauczycielem, gromadził wokół siebie nowych uczniów i spotykał się z innymi sławnymi filozofami, takimi jak Laozi, założyciel taoizmu. W tamtym okresie niespecjalnie przejmował się swoimi manierami. Pewnego dnia podobno spotkał kobietę, której męża i dziecko pożarły tygrysy, i pouczył ją, że „ciemiężący obywateli rząd jest straszniejszy od tygrysów”, co z pewnością bardzo ją pocieszyło.
W końcu, po trzynastu latach, wrócił do domu, licząc na to, że znów zdobędzie wystarczające wpływy, by pokierować reformami w chińskim imperium. Ale cokolwiek zrobiło tych osiemdziesiąt dziewcząt, była to trwała zmiana i Konfucjusz nigdy nie odzyskał władzy. Podobnie jak jego uczniowie.
Jako starzec przekonany, że jego nauki na nic się nie zdały, wpadł w depresję, która dręczyła go do końca życia. Ostatnie lata spędził na czytaniu i pisaniu komentarzy do tych samych książek historycznych, z którymi zapoznawał się w szkole, a kiedy umierał w wieku siedemdziesięciu dwóch lat*, zapewne uważał, że nikt nigdy nie będzie pamiętał jego nazwiska. Podczas jednej z ostatnich lekcji, którą wygłosił na tydzień przed śmiercią, lamentował: „Wielka góra musi runąć. Mocna belka musi pęknąć. Mędrzec musi uschnąć jak roślina”.
Ale mimo wszystkich wad – oraz przekonania o własnej nieważności – Konfucjusz stał się legendą. Niemal trzysta lat po jego śmierci konfucjanizm uczyniono oficjalną ideologią Chin i cieszył się tym statusem przez kolejne dwa tysiąclecia. Konfucjusz sam przyznawał, że nie jest oryginalnym myślicielem ani wyjątkowym człowiekiem, lecz jego idee do dziś są popularne, ponieważ dotykają esencji ludzkiego doświadczenia: pragnienia stawania się lepszym człowiekiem.
Konfucjusz wierzył, że niezależnie od tego, kim jesteśmy, zawsze możemy się uczyć i rozwijać, a wręcz uważał to za nasz moralny obowiązek. Przede wszystkim jednak był przekonany, że każdy człowiek – bogaty czy biedny, wysoko czy nisko urodzony – może i powinien postępować szlachetnie, przyczyniać się do prawidłowego funkcjonowania społeczeństwa i dbać o podawanie właściwych sosów. Po raz pierwszy w historii moralność i etyka nie wynikały z dekretu króla ani księcia, tylko stały się dostępne dla każdego – cesarza Chin, prostego rzemieślnika czy nawet niezdarnego staruszka o bulwiastej głowie i krzywych zębach, który żył w przekonaniu, że jego nauki są całkowicie bezwartościowe.
* Według niektórych źródeł zarówno urodę, jak i wzrost: jeden starożytny tekst odnotowuje, że dorosły Konfucjusz miał prawie trzy metry wzrostu.
* Tak opisał go historyk dynastii Ming, Feng Menglong, który co prawda skreślił te słowa dwa tysiące lat po narodzinach Konfucjusza, ale cóż począć? Nie mamy lepszych źródeł.
* A przynajmniej ich odpowiedników w starożytnych Chinach.
* Podchodźmy do tego z dystansem: siedemdziesiąt dwa to ważna liczba w chińskiej tradycji, więc jego wiek mógł zostać nieco zafałszowany.
3.
Gdyby Leonardo da Vinci żył dzisiaj, prawdopodobnie nakręcono by o nim program telewizyjny. Ale nie taki, o jakim myślicie, w którym opowiada się widzom o jakiejś wybitnej postaci ze świata kultury. Byłaby to raczej produkcja w stylu tych, w których prezenter przebrany za policjanta zastawia pułapkę na przestępców w obskurnym, wynajętym mieszkaniu, a tytuł brzmiałby Polowanie na nieuczciwego handlarza albo coś w tym rodzaju. I wiecie co? Na pewno by go dopadli.
Leonardo da Vinci, który nazywał się tak dlatego, że wołano na niego Leonardo i pochodził z miasta Vinci, słusznie jest uznawany za jednego z największych geniuszy w historii. Ale taki potężny mózg miał też wady. Leonardo nie był w stanie skupić się na niczym dłużej niż przez dwanaście sekund, co było uciążliwe także dla innych. Jak napisał renesansowy biograf i artysta Giorgio Vasari: „Leonardo był prawdziwie cudowny i nieziemski… i osiągnąłby wielką biegłość w nauce, gdyby nie był tak niestabilny i zmienny, ponieważ angażował się w wiele spraw, które następnie porzucał”.
Wygląda na to, że był takim dzieciakiem, jakich najbardziej obawiają się nauczyciele: interesował się dosłownie wszystkim i był tak bystry, że zanim pedagog skończył przedstawiać jakiś temat, Leonardo już bombardował go pytaniami, które trudno było zrozumieć, a co dopiero na nie odpowiedzieć. Fascynowały go sztuka, matematyka, muzyka, inżynieria i rzeźba, a jego bezbrzeżny entuzjazm przejawiał się za pośrednictwem bazgrołów, rysunków i szkiców, które przedstawiały wszystko, co przyszło mu do głowy.
Kiedy miał czternaście lat, jego tata uświadomił sobie, że chłopiec potrzebuje ujścia dla tej całej energii, w przeciwnym razie grozi mu implozja, więc załatwił Leo posadę garzone – asystenta – u zaprzyjaźnionego artysty Andrei del Verrocchia. To była najlepsza albo najgorsza decyzja, jaką Verrocchio kiedykolwiek podjął, zależnie od tego, jak na to spojrzymy. Z jednej strony zyskał wybitnego młodego ucznia, który pomagał mu lepiej rzeźbić i malować, ale z drugiej strony Leo poczynił takie postępy, że już w wieku dwudziestu lat domalował na obrazie Verrocchia Chrzest Chrystusa aniołka, który był o tyle lepszy od pozostałych elementów malowidła, że jego mistrz postanowił porzucić malarstwo*.
Leonardo pracował dla Verrocchia przez dziesięć lat i poznał inne przyszłe sławy malarskiego świata (i zarazem pierwowzory żółwi ninja), a także udoskonalał swoją sztukę, aż w końcu, wkrótce po dwudziestych urodzinach, rozpoczął samodzielną pracę. Niedługo po tym, jak zbyt wprawnie malując anioły, zrujnował karierę swojego mistrza, otrzymał pierwsze zlecenie: obraz przedstawiający adorację pastuszków* do kaplicy Świętego Bernarda przy Piazza della Signoria we Florencji.
Właśnie tam Leonardo, uwolniony spod kontroli szefa, który wiedział, czym jest umowa, zaczął być groźny. Dostał zapłatę z góry, ale wykonał tylko szkic, po czym zrezygnował i nie dokończył zlecenia.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
* Tę historię pierwotnie opowiedział Vasari i powszechnie uznaje się ją za apokryficzną, ale nie umniejsza to jej jakości. Z pewnością nie da się ukryć, że Leonardo współpracował z Verrocchiem przy niektórych obrazach, co w tamtych czasach było standardową praktyką. Ponadto kilkakrotnie pozował swojemu mistrzowi, więc jeśli interesuje was, jak wyglądał młody Leo, obejrzyjcie posąg Dawida w muzeum Bargello we Florencji.
* To ta scena w Biblii, gdy pastuszkowie przychodzą pozachwycać się małym Jezusem.
4.
Dostępne w wersji pełnej
5.
Dostępne w wersji pełnej
6.
Dostępne w wersji pełnej
7.
Dostępne w wersji pełnej
8.
Dostępne w wersji pełnej
9.
Dostępne w wersji pełnej
10.
Dostępne w wersji pełnej
11.
Dostępne w wersji pełnej
12.
Dostępne w wersji pełnej
13.
Dostępne w wersji pełnej
14.
Dostępne w wersji pełnej
15.
Dostępne w wersji pełnej
16.
Dostępne w wersji pełnej
17.
Dostępne w wersji pełnej
18.
Dostępne w wersji pełnej
19.
Dostępne w wersji pełnej
20.
Dostępne w wersji pełnej
21.
Dostępne w wersji pełnej
22.
Dostępne w wersji pełnej
23.
Dostępne w wersji pełnej
24.
Dostępne w wersji pełnej
25.
Dostępne w wersji pełnej
26.
Dostępne w wersji pełnej
27.
Dostępne w wersji pełnej
28.
Dostępne w wersji pełnej
29.
Dostępne w wersji pełnej
30.
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Okładka
Karta tytułowa: Katie Spalding, Granice geniuszu
Karta redakcyjna
Wprowadzenie
Przywódca matematycznego kultu Pitagoras i jego niesamowicie głupia śmierć
Konfucjusz był brzydkim kujonem o niskiej samoocenie
Nigdy, przenigdy nie zatrudniajcie Leonarda da Vinci
Galileusz i jego fatalne wyczucie sytuacji
Niewiarygodne życie Tychona Brahego
Kiedy Kartezjusz się upiekł
Isaac Newton i kamień filozoficzny
Mozart korzysta ze swojego statusu gwiazdora, a wy całujcie go w tyłek… bez końca
Benjamin Franklin używa rewolucyjnej technologii, by robić żarty kolegom
Émilie du Châtelet nie dba o dobre obyczaje i rzuci się na was w samej bieliźnie, by to udowodnić
Johann Christian Reil wymyśla psychiatrię i sprawy szybko się komplikują
Najbardziej puchaty wróg Napoleona Bonaparte
Lord Byron, patron jebaków
Rodzinne klejnoty (męża) Ady Lovelace
Galois – buntownik z wyboru
John Couch Adams ignoruje pocztę i traci Neptuna
Naprawdę nie chcielibyście spędzać czasu z Karolem Marksem
Charles Darwin: żarłok, wyluzowany ojciec, morderca?
James Glaisher, wiktoriański prezenter pogody, który prawie został astronautą
Zygmunt Freud tak często zażywał kokainę, że bał się spisku liczb
Arthur Conan Doyle pada ofiarą żartu i twierdzi, że wróżki istnieją
Mniej znany wynalazek Thomasa Edisona: duchowy telefon
Prawdziwy superzłoczyńca Nikola Tesla za bardzo lubi swoje gołębie
Maria Skłodowska-Curie przezwycięża przeciwności losu i przypadkowo truje siebie i tysiące nieznajomych
Albert Einstein: chuligan i cudzołożnik
Kurt Gödel, księżniczka Disneya, która popsuła czas
Maya Angelou w Stój, bo mamuśka strzela
Ernest Hemingway mógł być najgorszym podwójnym agentem w historii
Yukio Mishima i najkrótszy, najbardziej gejowski faszystowski przewrót stanu
NASA zapomina o kobietach, toaletach i systemie metrycznym
Epilog
Podziękowania
Bibliografia