Grand jété, czyli wielki skok. Rozmowa z Witoldem Grucą - Jan Stanisław Witkiewicz - ebook

Grand jété, czyli wielki skok. Rozmowa z Witoldem Grucą ebook

Jan Stanisław Witkiewicz

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Witold Gruca, jeden z najsłynniejszych polskich tancerzy i choreografów, opowiada o swoim życiu scenicznym i prywatnym. Występował w całej Polsce i za granicą. Przez długie lata był solistą Teatru Wielkiego w Warszawie. stworzył balety do muzyki między innymi: Bairda, Chopina, Szymanowskiego czy Różyckiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 111

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Warszawa 2013
Opracowanie graficzne: Andrzej Barecki
Zdjęcia na obwolucie z archiwum Witolda Grucy
Zdjęcia w tekście: Juliusz Multarzyński
pozostałe z archiwum Witolda Grucy
Copyright © by Jan Stanislaw Witkiewicz, 2004
Copyright © by Wydawnictwo ISKRY, Warszawa 2004
Wydanie elektroniczne 2013
ISBN 978-832-440-298-4
WYDAWCA
Wydawnictwo ISKRY
ul. Smolna 11, 00-375 Warszawa
www.iskry.com.pl
Konwersja i edycja publikacji
Fragment

Nigdy nie widziałem Witolda Grucy tańczącego na scenie. Natomiast pamiętam doskonale – z licznych nagrań wideo i powtórek – jego występy w telewizji, a najbardziej balety, do których stworzył choreografię. Za każdym razem robiły na mnie spore wrażenie, tym bardziej, że jego układy zdecydowanie odbiegały od tego, co podówczas pokazywały nasze zespoły baletowe. Estetyka ruchu Witolda Grucy bardziej umiejscawiała go wśród twórców zachodnich, aniżeli wschodnich, a tym bardziej polskich. Był poetą tańca. To jest najlepsze i najbardziej adekwatne określenie – po raz pierwszy w odniesieniu do Grucy posłużył się nim Witold Filler – gdyby pokusić się o skondensowaną definicję jego działalności artystycznej. Bo rzeczywiście był poetą na scenie, kiedy przychodziło mu wcielać się w postacie Romea, Dyla Sowizdrzała, Pietruszki, Don Perlimplina, Sancho Pansy i Wdowy Simone. W jego tańczeniu nie chodziło w gruncie rzeczy o zaprezentowanie wspaniałej techniki, lecz o jak najpełniejsze pokazanie przedstawianej postaci. I to właśnie było najbardziej fascynujące w działaniach scenicznych artysty. Wykształcenie i doświadczenia aktorskie bardzo mu w tym pomogły. Jego taniec właśnie dzięki temu był prawdziwy. Od momentu pojawienia się Witolda Grucy na scenie nie mieliśmy do czynienia z mniej lub bardziej precyzyjnie wykonanymi pas, lecz z bardzo świadomym kreowaniem złożoności danej postaci. Ba, on był tym, kogo na scenie przedstawiał! Ta zaś zdolność jest udziałem doprawdy garstki tancerzy. Na całym świecie. Bo nie oszukujmy się, wszakże nie wysokość skoków i liczba piruetów świadczą o klasie tancerza. Nie dziwi w tym kontekście wyznanie Grucy, że kiedy brat Laurenty dawał ślub Julii i Romeowi, to Gruca-Romeo brał ten ślub naprawdę! To nie były tylko działania sceniczne wpisane w tę rolę. Przez trzy akty Gruca był naprawdę Romeem, a nie tylko tancerzem, który wcielił się w tę postać. Całkiem podobnie było z choreografiami, które tworzył. W sali baletowej nie przekazywał tancerzom li tylko poszczególne ruchy wcześniej wymyślone, on przekazywał im to, co najgłębiej w sobie przeżył i zobaczył. Nie bez powodu mówi przecież, że gdy słuchał po raz kolejny jakiegoś utworu muzycznego, zamykał oczy i zaczynał nagle widzieć tę muzykę ubraną w działania tancerzy. Czyli, innymi słowy, muzyka stała mu się na tyle bliska, że w końcu mógł ją zobaczyć przyodzianą w ruch. I jedno, i drugie sytuuje Witolda Grucę wśród największych indywidualności baletu, jakie w drugiej połowie zeszłego stulecia były obecne na scenie w Polsce. Właśnie – najprawdziwszy poeta tańca. Kto wie, czy nie jedyny.

Jan Stanisław Witkiewicz

– Zna pan oczywiście scenę ze „Śpiącej królewny” Piotra Czajkowskiego, w której podczas chrztu księżniczki Aurory pojawiają się wróżki. Przynoszą jej dary, dzięki którym księżniczka będzie piękna, mądra, dobra i szczęśliwa. Pojawia się także zła wróżka, Carabosse, ale na końcu zwycięża, rzecz jasna, dobro. Jakie wróżki pojawiły się u pana i co przyniosły?

– Zaskoczył mnie pan, bo nigdy w ten sposób nie myślałem. Może rzeczywiście otrzymujemy w kołysce jakieś – dobre i złe – dary? Jeśli tak jest, to u mnie przeważyły te dobre. Zresztą narodziny miałem imponujące. Przyszedłem na świat przy wtórze trąb i śpiewów, ponieważ kalwaryjczycy wracali z Kalwarii, a każdą kompanię – bo tak się nazywali – przyjmowano muzyką. Być może dlatego przez całe życie lubiłem orkiestry dęte. Byłem bardzo spokojnym dzieckiem, kiedy jednak dostawałem klapsa, to wrzeszczałem na całą kamienicę. Już w najmłodszych latach miałem swój zespół składający się z dzieci bliższych lub dalszych sąsiadów. Graliśmy różne wyimaginowane sztuki. Pamiętam, że chętnie chodziliśmy na cmentarz położony niezbyt daleko od mojego miejsca zamieszkania. Udawaliśmy tam dzieci zmarłej osoby, tylko po to, aby ukraść szarfy z wieńców. Z nich robiliśmy kostiumy do baletów hawajskich. Widziałem wówczas jakiś film z takim baletem i bardzo chciałem, żeby dziewczyny z mojego zespołu tańczyły taniec hawajski. Zresztą tańczyły na śmietniku, bo u nas na podwórku był bardzo duży śmietnik. Która nie chciała, to wyrzucałem bez wypowiedzenia. Dzieci mają to do siebie, że podczas próby jest wszystko w porządku, kiedy jednak nadchodzi moment występu, to na przykład dostają ataku śmiechu i nie chcą występować. W paru przedstawieniach tak było. Wtedy dawałem po tyłku. Również w domu odbywały się dość często przedstawienia, bo obie siostry – Zofia i Michalina – uwielbiały w nich występować.

– Już wówczas ciągnęło pana do tańca?

– Sąsiadki bardzo często radziły mamie, aby posłała mnie do szkoły baletowej. Bez przerwy w coś się przebierałem, coś tańczyłem i od dziecka taniec tkwił we mnie jako istotny element życia. Bez tego nie mogłem żyć.

– Czy te przedstawienia podwórkowe lub prezentowane w mieszkaniu pana rodziców były bardziej teatrem czy też tańcem?

– Moje siostry były jak dwa kołki i absolutnie nie tańczyły. To były przede wszystkim przedstawienia teatralne – jeśli wolno mi te dziecięce próby tak nazwać. Pamiętam, że kiedyś graliśmy bardzo miniaturowe Betlejem, w którym na samym końcu, przed żłóbkiem, zatańczyłem kujawiaka i krakowiaka.

– Czy w pana rodzinnym domu był sprzyjający klimat do tych dziecięcych zabaw artystycznych?

– Dwie strasze o siedem lat siostry grały na fortepianie. Także i ja, ale one grały wyłącznie z nut, ja zaś tylko ze słuchu. Często przychodził do nas skrzypek, przyjaciel ojca, który również grał na fortepianie i wspólnie z jedną z moich sióstr dawali ładne koncerty, przeważnie wykonywali utwory Johanna Straussa.

– A ojciec z zawodu był...

– ...mechanikiem lotniczym i w zasadzie cały czas spędzał na lotnisku. Już w czasie okupacji został inżynierem elektrykiem. Mama natomiast pracowała w fabryce sody „Solvay” jako szefowa biura. W tej fabryce pracował także Karol Wojtyła, późniejszy papież Jan Paweł II. Jeździł wagonikami. Ze Skał Twardowskiego woził biały gruz, który następnie był topiony. Robiono z tego mydło i wiele innych rzeczy, o których nie mieliśmy pojęcia. Niemcy fabryki nie zbombardowali, co świadczyło o tym, że ten obiekt był im potrzebny. W domu było bardzo wesoło. Rodzice byli bardzo chętni do różnych wygłupów. Często przebieraliśmy się i robiliśmy różne ad hoc wymyślane przedstawienia. Uwielbiałem się przebierać, szczególnie w pasujące na mnie sukienki sióstr. Dopiero później dziewczyny wytłumaczyły mi, że jestem chłopakiem i powinienem chodzić w portkach. Kiedyś ojciec dał mi na urodziny w prezencie kamerę filmową i dzięki temu byłem pierwszym aktorem filmowym na podwórku. Kręciliśmy zresztą różne filmy. Pamiętam jeden z nich, który opowiadał o tym, że mój straszy kolega zabrał perły swojej mamy, a ja go cały czas szukałem, wiedząc, że to on zrobił. Wreszcie go znalazłem, odebrałem mu te perły i rozpoczęła się bardzo zabawna gonitwa po podwórku. W domu mieliśmy projektor, na którym często puszczaliśmy filmy, najczęściej komedie, ale także inne, których jednak nie wolno było mi oglądać. Były zarezerwowane dla ojca i jego kolegi, księdza.

– Rodzice zajęci pracą zawodową nie mieli zbyt wiele czasu na wychowanie dzieci?

– Tak. Dlatego też wychowywała mnie babcia, która nazywała mnie Maniusiem, czego nienawidziłem. Moim ojcem chrzestnym był wybitny matematyk, profesor Witold Wilkosz, który kiedyś powiedział, że będę miał na imię Witold. Tak długo się sprzeczali, aż ustalili, że będę się nazywał Maria Witold, i tak do dzisiaj się podpisuję.

– Widziałem zdjęcie pana rodziny, na którym obie pana siostry wyglądają, jakby były chłopcami, a pan natomiast wygląda zupełnie jak dziewczynka.

– Wtedy była taka moda. Mama na ślub przyszła w krótkiej sukience, uczesana á la garçon, więc ojciec był oburzony. Siostry wyglądają na chłopców, bo tak są ostrzyżone. Natomiast ja zostałem z loczkami, być może dlatego, że bardzo bałem się fryzjera. Wtedy też umieszczono moje zdjęcie na reklamie czekolady zwanej „Optima”, której używało się do robienia kremów, ciast i innych łakoci. Pamiętam zabawne zdarzenie związane z czekoladą. Dostałem ogromnego Mikołaja z czekolady, którego się potwornie bałem. Siostra Zofia, która w gruncie rzeczy bardziej była chłopakiem aniżeli dziewczyną, mówiła do mnie po krakowsku: „Czego ty się boisz bajoku, przecież jak odłamiesz łeb, to w środku będzie pusty!”. Nie pozwoliłem na to i bardzo długo ten czekoladowy Mikołaj u nas był.

– Pamięta pan wybuch drugiej wojny światowej?

– Wyskoczyłem z siostrą przez okno – okno służyło u nas dość często za drzwi: część mieszkania na parterze wychodziła na park – bo usłyszeliśmy samoloty, które leciały dosyć nisko. Moja starsza siostra, Zofia, wymachiwała rękoma, krzycząc: „Nasi! Nasi! Nasi!”. Także wykrzykiwałem i machałem rękoma. A tu nagle „nasi” puścili serię z karabinu maszynowego! Uratowała nas duża wierzba, za którą się schowaliśmy. Moja druga siostra, Mita – nazywaliśmy ją zawsze księżniczką – stała w oknie i zawołała: „Nie wiecie, że wybuchła wojna!?”. Później kopaliśmy okopy – były kopane w zygzak, aby się można było z każdej strony schować. Leżeliśmy tam i obserwowaliśmy lecące wysoko samoloty. Widzieliśmy cudowny błękit nieba i te koszmarne samoloty. Podczas całej wojny Kraków nie został bardzo zniszczony. Modliliśmy się, żeby nie zbombardowano ani Sukiennic, ani też kościoła Mariackiego i Wawelu.

– Za namową rodziców czy też sam poszedł pan do Studia Tańca Artystycznego Ireny Michalczyk?

– To było już w czasie okupacji, kiedy pracowałem na Poczcie Głównej w Krakowie. Poszedłem tam z własnej potrzeby. Szybko uwijałem się z pracą i już o dziesiątej, a miałem pracować do osiemnastej, folksdojczka przystawiała mi pieczątkę, dzięki temu mogłem chodzić na zajęcia do szkoły. Nauka tam nie miała nic wspólnego z tańcem klasycznym. Dopiero później, kiedy została zaangażowana Barbara Karczmarewicz – w wieku szesnastu lat tańczyła Swanildę w „Coppélii” w Teatrze Wielkim w Warszawie i tam otrzymała tytuł primabaleriny – rozpocząłem z nią naukę tańca klasycznego. Kręciłem wówczas niezliczone piruety, oczywiście bardzo źle, jak zresztą nieomal wszystko, co wówczas tańczyłem. Po dwóch latach nauki u niej mogłem jako tako popisać się w tańcu klasycznym.

WITOLD GRUCA (W ŚRODKU) Z RODZICAMI I SIOSTRAMI, ZOFIĄ I MICHALINĄ, W 1929 ROKU
JAKO TRZYLATEK REKLAMUJĄCY CZEKOLADĘ „OPTIMA”