44,99 zł
Gorzko, gorzko to opowieść o pragnieniu miłości i wolności, które dojrzewa w życiu i marzeniach czterech pokoleń kobiet. Dlaczego Berta popełniła zbrodnię? Kiedy Barbara nauczyła się tak dobrze rzucać nożem? Dlaczego Violetta otworzyła wek Pandory i co w nim było? Czy Kalinie uda się poznać prawdę? Historię Berty, Barbary i Violetty opowiada Kalina, która w Wałbrzychu, Unisławiu Śląskim i Sokołowsku odnajduje brakujące fragmenty rodzinnej historii i zszywa je w całość. Mozolnie rekonstruując pamięć swej naznaczonej traumą rodziny, mierzy się zarazem z własną miłosną utratą.
Realizm i magiczność Gorzko, gorzko nadają tej wciągającej sadze niepowtarzalny styl i niepokojący urok, dzięki czemu na długo zostaje ona w czytelniku. Gorzko, gorzko to nowatorsko i odważnie opowiedziana historia miłosna i nienawistna, okrutna i czuła, która budzi litość i trwogę, niosąc ostatecznie nadzieję na katharsis.
Joanna Bator – Laureatka Nagrody Literackiej Nike, Nagrody im. Beaty Pawlak, Nagrody Literackiej im. Hermana Hessego, Nagrody Literackiej im. Stefana Heima, Nagrody Literackiej Usdomer, szwajcarskiej Spycher Literaturpreis. Autorka bestsellerów tłumaczonych na wiele języków, w tym zekranizowanego niedawno Ciemno, prawie noc. W swojej szóstej powieści wraca na Dolny Śląsk zainspirowana prawdziwą historią, którą usłyszała na cmentarzu w Unisławiu Śląskim.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 905
Data ważności licencji: 11/11/2025
Tej jesieni kupiłam stuletni dom w górskiej wiosce na Dolnym Śląsku. W gratisie był pies, z pyska przypominający wilka, a z racji tuszy podobny do zakurzonego polarnego niedźwiedzia. Jedno ucho ma czarne, drugie białe, oba spiczaste i czujne. Po poprzednich właścicielach zostało też parę sprzętów, między innymi kredens kuchenny, łóżko z kolumnami i masywny dębowy stół o blacie pełnym nacięć, wyglądających jak osobliwe pismo, które co dzień próbuję odczytać.
Za czasów niemieckich miejscowość nazywała się Görbersdorf i słynęła z pierwszego na świecie sanatorium dla gruźlików, których doktor Hermann Brehmer i jego następcy leczyli klimatem i odpowiednią dietą. Teraz nosi nazwę Sokołowsko, ku czci polskiego lekarza ftyzjatry, który był przez kilka lat ulubionym, choć krytycznym asystentem doktora Brehmera, upierającym się, że zimne natryski i dalekie spacery nie pomagają przy zaawansowanych suchotach. Miejsce, w którym postanowiłam zostać, jest tak małe, że łatwo można je przeoczyć, wygląda jak wąska blizna powoli zarastająca lasem. Stare sanatorium leży w ruinie, duża część mniejszych ośrodków wypoczynkowych i pensjonatów od lat nie działa, a przedwojenne domy rozpadają się lub pustoszeją. To najmniejsza miejscowość, w jakiej żyłam, za to pies trafił mi się ogromny, porośnięty gęstą sierścią, którą rozczesałam dopiero końskim zgrzebłem. Pod nią jego skóra jest różowa, poznaczona bliznami, delikatna jak u dziecka. Wyczesany podszerstek, tak miękki, że nadawałby się do przędzenia, wydziela ciepły zapach, który przypomina mi syrop klonowy i torf. Zwierzę pojawiło się po trzech dniach, od kiedy się wprowadziłam, i po prostu usiadło przy budzie w chłodnej godzinie przedświtu, nierealne w swoim majestacie. Z jego pyska unosiły się obłoczki pary i gdy otworzyłam drzwi, pies spojrzał prosto na mnie, ale nie podszedł od razu.
W wiejskim sklepie powiedziano mi, że wcześniej był towarzyszem Bazyla Ochęduszki, jasnowidza i uzdrowiciela, który, gnębiony kłopotami i pogrążony w rozpaczy, sprzedał dom biznesmenowi z Wrocławia, po czym rozpłynął się we mgle wiszącej nad kotliną. Podobno nie żyje, utonął, ale nie znaleziono jego ciała. Miastowy najpierw wywiózł gdzieś psa, i to dwa razy, ten jednak wracał i krążył koło domu, szczerząc kły. W końcu nowy właściciel pogodził się z jego obecnością, choć raczej ze strachu niż z sympatii, a tę bez powodzenia próbował sobie zaskarbić u tubylców, udając, że wrasta w to miejsce. Jakoś zwabił psa i odtąd trzymał go na łańcuchu przy budzie, którą kazał zbudować miejscowemu stolarzowi, zwanemu Zupą Macieja, bo przyrzekłszy swojej żonie nie przeklinać, używa rymujących się zamienników grubszych słów. Do zupy z tymi ścianami!, denerwował się, gdy montował półki na książki na krzywiznach mojego domu, ale wyszły pięknie, bo Zupa Macieja jest prawdziwym mistrzem. Na człowieka, od którego kupiłam dom, mówiono po prostu Atentam, bo od początku przeczuwano, że mimo tej budy i dobrej miny do złego psa nie zasługuje na więcej. Takie miejsca jak Sokołowsko są bezlitosne i kapryśne, albo przyjmują nowo przybyłych po królewsku, albo wypluwają jak pestkę, kierując się nieodgadnioną logiką. Po kilku miesiącach pies znikł, a Atentam chodził po wsi i pytał, kto mu go spuścił, bo utrzymywał, że łańcuch przecięto. Skarżył się też na powtarzające się awarie elektryczności i wodociągu, irytujące tym bardziej, że zawsze kończyły się przed przybyciem serwisantów, a wracały z impetem tuż po ich odejściu. W końcu wystawił dom na sprzedaż. Pies przepadł bez śladu na kilka miesięcy i powrócił dopiero, gdy Atentama już nie było. Gdziekolwiek przebywał, dobrze go karmiono, bo, jak mi powiedziano, uciekł w świat chudy.
Być może pies obserwował mnie z daleka, zastanawiając się, czy można mi zaufać, i widział nawet, jak po raz pierwszy zapalam światło nad stołem w kuchni i dotykam blatu. To przy tym stole Bazyl Ochęduszko leczył wodą ze swojego źródła, przywoływał duchy i przepowiadał przyszłość, a także przeszłość, co jest sztuką co najmniej tak samo trudną, mojej babce Barbarze i tysiącom innych. Do każdego mówił w jego języku, trafiającym prosto w serce. Energia kwantowa była dla racjonalistów, łzy Matki Boskiej dla kobiet wierzących po matczynemu, tchnienie Ducha Świętego dla światłych katolików, a dyrdymały w stylu New Age i Paula Coelho dla spragnionych lekkostrawnej ezoteryki. Kuracje Bazyla Ochęduszki pomagały, pech, że tylko niektórym, a nic nie budzi większej irytacji niż uzdrowiciel, któremu udaje się uleczyć co dziesiątego pacjenta z rakiem w fazie terminalnej, i jasnowidz odnajdujący z niezwykłą dokładnością co piątą osobę żywą czy martwą. Za to na jego seansach spirytystycznych duchy pojawiały się zawsze, co do tego wszyscy byli zgodni.
Mieszkańcy wsi znali Bazyla Ochęduszkę, ale nikt nie pamiętał imienia jego psa, jakby zwierzę przed moim przyjazdem strząsnęło z siebie miana nadane mu przez człowieka. Spróbowałam szczęścia, bo zamieszkując nowy świat, jakim dla mnie jest ta wioska, nie da się przeżyć bez nazywania, choćby prowizorycznego, chociaż wolę ten proces nazywać oswajaniem. Przykładam więc po prostu nazwę do jej domniemanego desygnatu tak, jakbym podsuwała obcemu zwierzęciu miskę z jedzeniem, zje to dobrze, nie tknie, poczekamy i spróbujemy czegoś innego. Bruno to pierwsze imię, jakie przyszło mi do głowy, gdy patrzyliśmy na siebie z psem w szarym blasku. Wokół pachniało lasem, ziemią i palonym węglem, którego drobiny drażniły mi gardło, trawił mnie smutek, na który nie ma lekarstwa, więc w nagłym przypływie nadziei pomyślałam, że zwierzę przyszło do mnie w prezencie, zesłane przez Bazyla Ochęduszkę jako pocieszenie. Nie wiem, co myślał pies, ale ja poczułam się obdarowana. To rzadkie i piękne uczucie, które domaga się wzajemności.
Ruszaj się, Bruno, idziemy na piwo. Niechybnie brakuje tam nas, recytowała moja matka Violetta przez V i dwa t słowa poety, którego nikt już dziś chyba nie czyta. W każdym razie mnie wydaje się nieznośnie duszoszczypatielny, zbyt dosłowny w swojej rozpaczy. Gdy Violetta była młoda, śpiewano jednak jego pełne smutku utwory, z których emanowała niezgoda na okropieństwo świata na równi z zachwytem nad cudnymi manowcami i wrzosowiskami, gdzie można pójść, by zapomnieć wszystko. Moja matka Violetta czytała i nuciła Stachurę, i myślę, że kochała go na swój sposób, zanim utraciła zdolność do miłości i wiarę, że znajdzie swoje cudne manowce. Nie zdechniemy tak szybko, jak sobie roi śmierć! Jeszcze zdążymy w dżungli ludzkości siebie odnaleźć, cytowała, gdy porywała ją jakaś nowa nadzieja. Jest już za późno, nie jest za późno!, wahała się, ale w końcu wybierała działanie, kolejny plan, który miał się okazać takim niewypałem jak ja. Boże mój, wbiłeś we mnie wszystkie noże!, wołała przygnieciona kolejną klęską i po okresie żałoby wymyślała scenariusz, prowadzący ją do następnego niepowodzenia drogą, którą przemierzała już wcześniej. To był jej ulubiony cytat, kiedy pojawiła się w moim życiu po sześciu latach nieobecności, bo tkwiło w niej tyle ostrzy, że przypominała świętego Sebastiana albo Matkę Boską Siedmiu Boleści. Gdy tylko w pobliżu było lustro, czyjeś oczy, kałuża, poprawiała powbijane w ciało groty, tu przesuwając, tam dociskając mocniej. Violetta przez V i dwa t na każdą okazję miała cytat, tylko na mnie, jak mówiła, brakowało jej słów. Jestem córką, do której trudno było dobrać coś odpowiedniego, zarówno w literaturze polskiej, jak i światowej, choć Violetta Serce i tak najbardziej lubiła czytać sensacyjne opowieści ze szmatławych gazet, marząc, że kiedyś stanie się ich bohaterką. Łączyła nas tylko fascynacja ufo, na niej zrobił wrażenie artykuł o tym, że pewną mieszkankę Ohio przetrzymywano w latającym talerzu i gwałcono, a po wypuszczeniu była chudsza o dziesięć kilo i sławna, na mnie ten o zielonych ludzikach porywających dzieci na swoją planetę, pełną łagodnych zielonych zwierząt. Violetta przez V i dwa t miała książki na pokaz i lektury na po domu, kostiumy sceniczne i ciuchy używane tylko w samotności, twarz wyjściową i tę, którą można było zobaczyć bardzo rzadko, na ogół nad ranem, gdy moją matkę budził kaszel Zbyszka Papugi.
Ruszaj się, Bruno, powiedziałam więc, gdy tak staliśmy naprzeciw siebie, ja w drzwiach mojego nowego domu, pies o różnokolorowych uszach przy pustej o tej porze drodze. Idziemy na piwo, niechybnie brakuje tam nas, zabrzmiało jak zaklęcie. Pies wstał, przeciągnął się i podszedł do mnie tak ostrożnie, jakby stąpał po polu minowym. Pachniał topniejącym śniegiem, kiełkowaniem i czymś słodkim. Zdecydowanie był w tym syrop klonowy. Dałam mu dłoń do powąchania, a jego długi wilczy pysk doskonale się w nią wpasował. Poczułam na palcach wilgotne ciepło.
Odtąd Bruno nie odstępuje mnie na krok, tylko nocą za nic nie chce zostać w środku i gdy nie mogę spać, widzę, jak krąży wokół domu, w świetle księżyca jeszcze bardziej podobny do przybrudzonego polarnego niedźwiedzia, który zabłąkał się tu ze swojej topniejącej krainy. Musi zrzucić trochę wagi i chyba pogodził się z tym, że dostaje jeść raz dziennie, a spod jego misiowatości wydobywa się silne ciało drapieżnika. Jest wilkiem w niedźwiedziej skórze. Dobrze wiem jednak, że nocami żre, bo wraca syty, szczęśliwy, że mnie przechytrzył. Mam świadomość, że może budzić lęk, choć nikogo nie zaatakował, ale jakiś wredny sąsiad, podejrzewam, że jeden z nowych, doniósł weterynarzowi, że trzymam wilka.
Wielkiemu brodaczowi, który przybył w celu inspekcji, od drzwi, przez które z trudem przeszedł, kłamałam nieporadnie, że znałam rodziców mojego Brunona. Nieczysty rasowo owczarek niemiecki i duża szara suka rasy kaukaskiej, zaklinałam się, a pies, jakby czując, co się święci, patrzył na brodacza z udawaną apatią kanapowca. Weterynarz pogłaskał zwierzę za dwukolorowymi uszami, a ja, nie mając wówczas pojęcia, jak dobrze ten mężczyzna zna mojego psa, zamarłam, gdy Bruno oparł mu łapy na ramionach i zbliżył swój wilczy pysk do jego twarzy, by ją polizać. Łagodny jak na wilka, zażartował mężczyzna i obnażył w uśmiechu trochę krzywe zęby. Te zęby spodobały mi się od razu, a zaraz potem to, że nikogo mi nie przypominał. Gdy przyszedł drugi raz, przyniósł mi smardze. Najpiękniejsze wiosenne grzyby o ciemnych pomarszczonych łebkach i delikatnym smaku. Wystarczy wrzucić je na chwilę na rozgrzane masło i podać z delikatnym jajecznym makaronem, kilkoma płatkami dojrzałego sera i dziewiczą oliwą. Gdyby Bunia to widziała! Nie ufała grzybom, uważała je za dzieło szatana i bała się ich półroślinnej, półzwierzęcej natury. Moja babcia Barbara, wielbicielka miodu, mistrzyni smażenia naleśników cienkich jak papier i puszystych racuchów, nie usiądzie już ze mną przy żadnym stole, chyba że wróci Bazyl Ochęduszko, by ją przywołać z zaświatów.
Dom, w którym zamieszkałam z gratisowym psem, mieści się na końcu jedynej ulicy, przecinającej wioskę ze wschodu na zachód, dalej szosa zmienia się w bitą drogę, a potem kurczy się w ścieżkę, by w końcu rozmyć się wśród traw i wiosennych kwiatów. Za łąką horyzont zamykają Góry Suche, co całkiem mi odpowiada, bo wszystko, czego teraz potrzebuję, jest tutaj. Ściany mojego domu są chropowate, szare drewno przypomina skórę cyrkowego słonia, którego wspomnienie stanowi część historii jednej z nas, ale w tym momencie nie pamiętam dokładnie czyjej. Mojej? Mojej matki Violetty przez V i dwa t? Mojej babki Barbary? Czy kogoś jeszcze starszego? Berty? Pięknej Berty, którą ojciec zabrał do cyrku w Waldenburgu, a tam dotknęła ciepłego zwierzęcia, odziedziczonego przeze mnie w snach? Dojdziemy do tego, choć uprzedzam, że nie będę ukrywać swoich wątpliwości pod kuszącą maską wszechwiedzącej narratorki. To określenie prześladuje mnie od czasów szkolnych i zrobiło na mnie ogromne wrażenie, bo jako że nie wiedziałam niemal nic o swojej genealogii, nie znałam ani swoich dziadków, ani ojca, bycie narratorką wszechwiedzącą wydawało mi się stanem pożądanym i wspaniałym. Teraz mam już pewność, że nie można wiedzieć wszystkiego, ani o osobach realnie istniejących, jak ja, Violetta, Barbara czy Berta, ani o tych, które się wymyśliło. Byty fikcyjne są równie nieprzeniknione co ludzie z krwi i kości. Ten, kto opowiada, nigdy nie jest wszechwiedzący, ale niektórzy narratorzy po prostu dobrze udają i cieszy ich poza, którą się pysznią przed czytelnikami jak paw ogonem. Ja staram się być uważna i dociekliwa. Ponadto zatrudniłam detektywa i to dzięki Adrianowi Smętowiczowi wiem na przykład, gdzie teraz jest moja matka, choć jej nieobecność nie wydaje mi się tak istotna jak kiedyś. Ważne, że pamiętam ten dotyk, mój lub odziedziczony, kiedy opieram dłoń na ścianie o teksturze wafla, co czynię przy każdej nadarzającej się okazji, upewniając się, że dom naprawdę istnieje.
Być może niektórych z was zirytuje nielinearna czasowość tej sagi i zapytacie, po co tak skakać z przeszłości w przyszłość i z powrotem, czy nie można było tego poukładać po kolei. Jednak im głębiej wchodzę w opowieść o nas czterech, tym mocniejsze jest moje wrażenie, że żyjemy z prądem czasu i pod prąd, targani przeszłością i przyszłością jednocześnie, niezakorzenieni w znikającym teraz. Paradoksalnie, im odleglejsza przeszłość mojej rodziny, tym łatwiej było mi ją odtworzyć, i dlatego historia Berty, mojej prababki, sprawia wrażenie tak porządnej. Ale im bliżej mnie samej, tym opowieść bardziej przypomina życie, które zawsze dzieje się w trzech czasach jednocześnie, drwiąc z pragnienia linearnego porządku. Ja sama pojawiam się w tej historii rzadko, można powiedzieć, że przemykam w tle, raz w trzeciej, kiedy indziej w pierwszej osobie, które, uważajcie, często nakładają się, płynnie przechodzą jedna w drugą. Ta, która opowiada, i jedna z bohaterek, najmłodsza, Kalina Serce, to ta sama postać. Tylko tak udaje mi się uchwycić to rozrzedzone istnienie, jakim jestem, i połączyć je z nią, nie do końca znaną mi dziewczynką, która czekała na chłopca imieniem Konrad i tęskniła za babcią Bunią. A potem ruszyła w świat z jedenastoma literami zapisanymi ręką z zaświatów, która kierowała dłonią Barbary podczas seansu spirytystycznego w domu Bazyla Ochęduszki.
Nie zrozumcie mnie źle. Nie interesuje mnie przeszłość jako projekcja mojej teraźniejszości. Nie zamierzam też tworzyć z niej bajki, by w ten sposób udowodnić, że moje życie ma sens, bo wiąże się z nią w wyimaginowany, sztuczny sposób. Ufam faktom i to one interesują mnie najbardziej. Skończyłam już trzydzieści lat i wiem, że wielu moich rówieśników czuje się w tym wieku jak dzieci, ale ja zawsze byłam starą maleńką. Tak nazywała mnie matka i miała rację, bo od kiedy pamiętam, czułam w swoim umyśle dziwny ciężar, jakby spoczywało tam jajo, w którym dojrzewa nieznane mi stworzenie. Mam już nawet pierwsze siwe włosy na skroniach. Nie mam za to żadnego planu oprócz spisania rodzinnej historii, choć lubię myśleć, że do tego domu zawiodło mnie przeznaczenie, bo przecież decydując w tamten lodowaty dzień, że chcę tu zostać, nie wiedziałam nawet połowy tego, co teraz. Pamiętałam tylko, że już kiedyś tu byłam. Miałam na sobie zieloną sukienkę z ciuchów i glany, które obtarły mi stopy, siedziałam obok Buni i piłyśmy wodę ze łzami Matki Boskiej.
Po latach przyjechałam do Sokołowska, bo tu prowadził ślad Berty, mojej prababki, który musiałam sprawdzić, i przekonać się, czy szalona żółtowłosa staruszka z Unisławia Śląskiego mówi prawdę. Dowiedziałam się od niej, że Berta i Młody machnęli dziecko w Görbersdorfie, wyraziła to dokładnie w tych słowach, używając starej niemieckiej nazwy słynnego na całym świecie pierwszego sanatorium przeciwgruźliczego. Tym dzieckiem, które, zdaniem stulatki o silnym uścisku dłoni, machnęli, była moja babka, Barbara Serce. Tamtego dnia, który zmienił moje życie, zaparkowałam więc auto koło zrujnowanego sanatorium i ruszyłam przez wymarłą osadę. Dopiero po chwili zaczęłam zauważać drobne oznaki życia, ruch firanki w oknie, kota z czerwoną obróżką na pięknej drewnianej werandzie, tak kruchej, jakby zaraz miała odpaść od starej zniszczonej fasady, dwóch mężczyzn stojących w bramie. Moje odbicie w witrynie sklepu ze starociami, krótkie włosy, wychudzoną sylwetkę. Wszystko, co odczuwałam w tamtej chwili, wydało mi się niezwykle wyraziste i ważne, zapierające dech. Doszłam do końca wsi, jak kazała mi matuzalemka, a na domu, o którym mówiła, zobaczyłam brzydki jaskrawy baner, Do sprzedania. A potem otworzyły się drzwi i stanął w nich Atentam.
Wrastam w nową przestrzeń, a ona we mnie, i potrafię już poruszać się w niej nawet po ciemku, gdy lęk ociera się o moje łydki, ale mnie nie przewraca. Pewnie sięgam w ciemność po światło, gniazdka i przełączniki w całym domu są przedwojenne, ebonitowe, i przywodzą mi na myśl dzieciństwo w mieszkaniu Barbary Serce. Szajse szajse, ten szajs poniemiecki, sarkała zła, rozgorączkowana Bunia, ale gdy którejś deszczowej jesieni wymieniali ebonit na plastik, Oni, ci z administracji, jak szeptała, sylabizując słowo ad-mi-nis-tra-cja, kojarzące jej się z władzą, urzędem, a więc samym złem i zagrożeniem, też nie była zadowolona. Nowe, noje, jak mówiła, było gorsze od starego, zmiana gorsza od stałości, niespodzianka od kojącej powtarzalności. Ci z administracji przyszli, bo parę dni wcześniej z gniazdka niewidocznego spod pryzmy rzeczy zachomikowanych przez Barbarę na wieczne zaś zaczął wydobywać się dym i gdyby nie czujność Starej Papugowej, jak zwykle krążącej po strychu i pod naszymi drzwiami w sobie wiadomych sprawach, spłonęłybyśmy żywcem. Bunia pod koniec życia także siebie określała mianem poniemieckiego szajsu, a bez wątpienia takimż był wówczas, jej zdaniem, cały nasz kraj. Ta Polska to jeden wielki poniemiecki chiński szajs, złościła się, zagubiona w nowym świecie nadmiaru dóbr byle jakich, oślepiona ich tandetną jaskrawością, i tylko foliowe woreczki jej się podobały, bo można je było brać za darmo i upychając jeden w drugi, formować półprzejrzyste miękkie kule. Kiedyś ludzie na dupie siedzieli, a potem umierali i fertiś, a teraz Tunezja srunezja i Kanary do pary, rymowała w gniewnym rapie, a sama nigdy nie pojechała dalej niż do wsi, w której po wielu latach piszę te słowa. Długo przygotowywała się na wizytę u Bazyla Ochęduszki i sprawiła sobie z tej okazji dwa nowe zęby, które stukały o siebie, wydając kościotrupi dźwięk.
Ale to nie od Buni zaczyna się ta historia. Była jeszcze jedna kobieta, jej matka, a moja prababka Berta. Gdyby nie żółtowłosa staruszka z Unisławia Śląskiego, nie miałabym nic oprócz kilku artykułów prasowych, w których dowolnie zmieniano szczegóły i przekręcano imiona. Co gorsza, niektórzy twierdzili nawet, że cała ta historia była od początku do końca wymyślona!
Teraz wiem, że Berta znała ten dom, który teraz należy do mnie, dom o drewnianych ścianach poharatanych i szorstkich jak skóra cyrkowego słonia, choć mieszkała w sąsiedniej wiosce, tam, gdzie wciąż żyje staruszka utrzymująca, że ją znała w młodości. Powiedziała mi wszystko, co wiedziała, a nawet trochę, jak to ujęła, więcej, po czym zaczęła milknąć i słabnąć, jakby wyczerpała źródło swojej niebywałej energii i żywotności. Gdy ją teraz odwiedzam w Unisławiu Śląskim, w małym domu koło cmentarza, po prostu siedzi i uśmiecha się, ale nie do nas, raczej do jakichś dawnych spraw i ludzi, pośród których duch mojej prababki przemyka z nożem do krojenia mięsa.
Do domu, który teraz należy do mnie, a przed wojną mieścił pensjonat „Glück”, Bertę przywiodła miłość. Choć już wcześniej przychodziła do Görbersdorfu z koszem wędlin dla gruźlików i lekarzy smakoszy, gustujących w mięsnych wyrobach jej ojca Hansa. Ale to ona, przyuczana od dziecka, nadawała wędlinom, gulaszom, a nawet hekele, codziennej sałatce śledziowej, wyrafinowany smak i była w tym prawdziwą mistrzynią. Czasem do wioski, w której panuje wyjątkowy mikroklimat, chłodny i rześki, szła pieszo, a czasem ktoś ją podwoził, jak w ten pamiętny dzień, gdy na drodze zobaczyła wóz Wędrownego Bułgara Kruma zwanego też Turkiem Nasrallachem. Rok przed drugą wojną światową handlarz po raz pierwszy przyjechał z pomocnikiem, pięknym jak z romansów, które lubiła czytać Berta.
Ale wy pewnie powiecie po prostu, że zmyślam. Zapytacie z powątpiewaniem, Skąd ona to wszystko wie? Poza tym takie rzeczy się nie zdarzają, bo przecież każdy jest kowalem swojego losu i powtarza na ogół własne błędy, a nie te popełnione przez matki i od dawna martwe babki czy prababki, których się nawet nie znało. A jeśli mi uwierzycie, pokręcicie głowami, jak moja matka Violetta, namiętna czytelniczka tabloidów, nad „Skandalami”, w których opisywano jej alternatywne życia. Nie do wiary! Co za historia! Doprawdy to za dużo jak na jedną nieznaczącą rodzinę, niemal pozbawioną porządnych męskich bohaterów. Jeśli w opowieści brakuje kobiet, to mało kto się czepia, zakładając, że gdzieś tam są, w głębi domów, robiąc jakieś swoje nieciekawe kobiece rzeczy, ale niedostatek mężczyzn zawsze wydaje się niepokojącą aberracją. Naprawdę poznałaś swojego ojca dopiero przed trzydziestką? Tyle razy słyszałam to pytanie, podszyte niedowierzaniem i szczególnym rodzajem pretensji, jakby brak ojca oznaczał, że nie w pełni istniałam. Tymczasem to nasza rodzinna tradycja, bo ojcowie po prostu znikali, co odbywało się w różny sposób i niekiedy odpowiedzialne za to były właśnie kobiety. W każdej kraksie, która jak miłość i śmierć przychodziła znienacka, ginął jakiś mężczyzna, a kobieta najżywiej zainteresowana jego losem wychodziła z tego pokiereszowana do kości, z córką wczepioną w jej trzewia lub pierś, jeśli już wypchnęła ją na świat. Ginęli, umierali bądź znikali, dobrzy i źli, kochający i niszczący, i ci trudni do jednoznacznego zdefiniowania z powodu braku źródeł i ustnych przekazów. Historia mojej rodziny pełna jest dziur w kształcie mężczyzny.
W szarej porze przedświtu, godzinie wilka, gdy jest tak cicho, że słyszę tylko bicie serca tego domu i oddech śpiącego mężczyzny, przenoszę się w czasy pierwszej z nas, córki Winifredy i Hansa Kochów z Langwaltersdorfu. Widzę ją wyraźnie, bo jest wysoka jak ja i ma takie same rudawe włosy z niesfornym wicherkiem nad czołem, odpowiedzialny za nie gen czekał dwa pokolenia, by znów się objawić ku utrapieniu tych, którzy wolą wiedzieć, czy kobieta jest ruda, czy blond, zamiast jedno i drugie naraz. Piękne włosy Berty Koch splecione są w warkocz, a jej silne ręce siekają świńskie uszy na galaretę, przysmak gruźlików z zakładu leczniczego doktora Brehmera.
Berta Koch była bardzo czystą kobietą. Tak pisano w prasie o córce Hansa Kocha, wytwórcy wędlin, gdy było już po wszystkim, a wieści o czystości mieszkanki malutkiego Langwaltersdorfu dotarły aż do Ameryki, bo artykuł na jej temat pojawił się w samym „New York Timesie” z 10 kwietnia 1939 roku. Na zamieszczonym zdjęciu policyjnym widać młodą dziewczynę o surowej twarzy i pięknych kościach policzkowych. Ma szeroko rozstawione, lekko skośne oczy. Jej mocno związane włosy przypominają gładką czapeczkę, ale jeden kosmyk wymknął się i skręcił jak spirala tuż nad czołem. Na biało-czarnej fotografii nie widać ani zieleni jej oczu, ani niezwykłego koloru włosów, ale można domyślić się, że była zdolna do wszystkiego, o co ją posądzono, i do wielu innych rzeczy, których spróbować nie miała okazji, żyjąc pod czujnym okiem ojca.
Przez osiemnaście lat spędzonych w wiosce niedaleko niemieckiego Waldenburga, który kilka lat po jej zniknięciu miał stać się polskim Wałbrzychem, Berta nie zapowiadała się na bohaterkę międzynarodowej historii. Córka martwej Winifredy i żywotnego ponad miarę Hansa Kocha uważana była raczej za dziwaczną niż piękną, zbyt skłonną do melancholii, by podobać się chłopcom i budzić sympatię dziewcząt. Zdarzało się, iż na zwykłe pytanie udzielała tak nieprawdopodobnej odpowiedzi, wyglądając przy tym na zamroczoną i daleką, że niektórzy posądzali ją o uszczerbek na rozumie. Inni skłonni byli jednak uznać jej ekstrawagancję za dziewczyńskie fanaberie, które przejdą, gdy wyjdzie za mąż, o ile nie będzie wybrzydzać jak jej ojciec wdowiec. O takich ludziach jak Berta mówi się, że żyją w swoim świecie, i córka Hansa Kocha mogłaby się zgodzić z taką definicją swojej osoby, bo świat innych często wydawał jej się doprawdy nieciekawy i pozbawiony sensu, w przeciwieństwie do tego, w którym poruszały się bohaterki czytanych przez nią romansów. Za każdym razem utożsamiała się z heroiną targaną namiętnościami, uwięzioną w okowach takich czy owakich, z których tylko prawdziwa miłość mogła ją uwolnić, a ta pojawiała się zawsze w odpowiednim momencie. Tego właśnie pragnęła kilkunastoletnia Berta i o tym pisała potajemnie w swoim dzienniczku, prezencie od młodej nauczycielki, która także była marzycielką.
Frau Schindlermeyer, którą do Langwaltersdorfu na parę lat rzuciło złamane serce, wyczuła, że i ta rudawa półsierota za kimś utraconym tęskni i że jej też najprawdopodobniej ktoś kiedyś serce złamie. Frau Schindlermeyer, absolwentka lipskiej Hochschule für Frauen, zanim zmuszona została porzucić wielkie ambicje, przez rok chodziła na tajne wykłady i poznała pobieżnie koncepcję Freuda, z której zapamiętała to, co boleśnie dotyczyło jej losu, a mianowicie, że poszukiwanie znanego bólu to dozgonne przekleństwo wszystkich, których zraniono w dzieciństwie. Frau Schindlermeyer podjęła się odprowadzania Berty do domu w te dni, kiedy nie miał jej kto odebrać ze szkoły, i szły wtedy razem przez wieś, co wprawiało dziewczynkę w dumę i zakłopotanie. Na tym odcinku od szkoły do mostu, przy którym Frau Schindlermeyer mówiła, Możesz już iść, ja będę patrzeć, Berta czuła się, jakby miała matkę. Nie to coś, straszne i niewyobrażalne, co spoczywało pod kamieniem na cmentarzu, lecz żywą, ruchomą, ludzką, patrzącą dwojgiem jasnoniebieskich oczu, jak ona, jej córka, przechodzi przez most. Czasem zatrzymywały się tam na chwilę, gdy akurat jechał pociąg do Mezimesti. W Mezimesti można się przesiąść do Pragi, wzdychała Frau Schindlermeyer, Pięknej Złotej Pragi. Złotej?, pytała Berta w rozmarzeniu, a oleiste ciało pociągu sunęło, gwiżdżąc ostrzegawczo, jakby świadome tęsknot, jakie wzbudza. Złotej, potwierdzała nauczycielka i liczyła ein, zwei, drei, a Berta z nią aż do fünfundzwanzig albo nawet sechsundvierzig. Pamiętaj, jeśli liczba wagonów jest parzysta, twoje marzenie się spełni. A jeśli nieparzysta, to nie, dodała nauczycielka i mała Berta miała wrażenie, że powierzono jej tajemnicę świata.
Na dziesiąte urodziny Frau Schindlermeyer podarowała jej gruby elegancki kajet i poleciła notować w nim najskrytsze myśli i pragnienia, czyniąc dziennik swoją powiernicą i przyjaciółką. Odważyła się także porozmawiać z Hansem Kochem, przekonując go, że Berta jest zdolna i mogłaby dalej się uczyć, ale ten wyśmiał ją, że córka od małego umie robić czarną kiszkę, więc nie potrzebuje egzaminu z budyniu, jak nazywano w tym czasie matury nielicznych dziewcząt, które poszły do szkół średnich, by i tak przymusowo uczyć się tam gospodarstwa domowego. Wkrótce potem nauczycielka znikła z Langwaltersdorfu, złamawszy sobie serce po raz wtóry na żonatym nauczycielu gimnastyki, poznanym na wiecu robotniczym w Waldenburgu.
Najskrytsze myśli i pragnienia Berty dotyczyły miłości, która sprawi, że zniknie towarzysząca jej od zawsze pustka, dotkliwa i przypominająca ssący odpływ gdzieś pośrodku jej istnienia. Doświadczywszy takiej miłości, wyobrażała sobie Berta, jednocześnie nabrałaby niezwykłej wprost wyrazistości i rozpłynęła się, ale w jakiś cudowny słodki sposób, jak miód w mleku. Wyrwana z upojnych zamyśleń, odpowiadała więc na przykład sąsiadce Liselotte Wagenknecht, pytającej, jak się Berta ma, że ma się dziś chłodno i rzecznie. Albo zamiast powiedzieć, że jest głodna, oświadczała, że ma w sobie wilka, i to takim tonem, że innych przechodził dreszcz, bo wilki, żyjące w lasach wokół wsi, stanowiły od zawsze źródło lęku.
Nocami Berta Koch otwierała swój pamiętnik i pisała urywane zdania, wśród których dramatyczne pytania o sens życia i okrzyki dziewczęcej rozpaczy dryfowały jak połamane gałęzie w nurcie nudnej codzienności. Słowem najczęściej używanym przez Bertę Koch było ojciec, bo ten stwarzał ją co dzień na swój obraz i podobieństwo. To on nauczył ją trudnej sztuki rozbierania świni i to po nim nazywała głód wilkiem. Mam wilka!, żartował, a siadając z nią do stołu i warcząc jak zwierzę, deklamował, Um elfe kommen die Wölfe, um zwölfe bricht das Gewölbe! Berta nie wiedziała, dlaczego wilki przychodzą o jedenastej i co to znaczy, że godzinę później otwierają się groby, a słowa ojca jednocześnie rozśmieszały ją i budziły grozę, ich melodia wyryła się w jej umyśle. Wyobrażała sobie, że godzinę po przyjściu wilków podnosi się cmentarny kamień, a spod niego wypełza jej matka, nieznana, upragniona, straszna.
Powtarzała, Um elfe kommen die Wölfe, um zwölfe bricht das Gewölbe, Magdzie Tabach, córce służącej Trudi, swojej mlecznej siostrze, i gdy ta też nauczyła się wierszyka, używały go jako zaklęcia i potwierdzenia ich przyjaźni. Um elfe kommen die Wölfe, mówiła Berta, Um zwölfe bricht das Gewölbe, kończyła Magda.
Trudi Tabach trafiła do Langwaltersdorfu w dniu śmierci Winifredy, z tobołkiem na plecach i kilkudniowym oseskiem, okazując się niespodziewanym wybawieniem dla wdowca i Berty, którą wykarmiła własną piersią. Trudno było o dobre i tanie pomoce do wszystkiego, bo młode dziewczyny coraz częściej uciekały do miasta, a Żydówek już się nie brało. Podejrzenia, że jest Żydówką, Trudi zbyła potoczystą wymową, zachwalając swe zalety i chęć pracy za półdarmo, a największym argumentem okazały się jej wielkie piersi pełne pokarmu i ręce tak silne, że dorównywała jej tylko Hermenegilde Mock, trudniąca się rwaniem zębów. Magda, stworzenie mocne jak perz, wrosło w życie Hansa i Berty, dziewczynki były nierozłączne i wiecznie spragnione swojego towarzystwa. I Trudi, i jej nieślubek wykazywały niezwykły dar językowy, naśladując akcent i intonację rozmówcy, zwłaszcza gdy chciały coś zyskać, czyli prawie zawsze. Zanim Berta dorosła, pojawiały się okresowo inne pomoce domowe, zawsze przyjezdne i jakoś niewyraźne, nieprowokujące plotek ani niebudzące sympatii, zapracowane kobiety pozbawione właściwości, jak rzeczy używane zbyt długo i niezgodnie z przeznaczeniem. W końcu Hans Koch korzystał już tylko z pomocy Trudi, pogodziwszy się z tym, że Magda Tabach wiecznie coś wpycha do buzi i pożera, zanim się człowiek zorientuje, gdzie położył niedojedzoną kromkę czy, co gorsza, kawałek kiełbasy. Nie mógł jednak dopuścić do tego, by u niego zamieszkały, więc podstępem, obiecując, że zabierze na tańce jego siostrę, starą pannę, skłonił właściciela pensjonatu „Storchberg”, by mimo dzieciaka przyjął Trudi Tabach na służbę za wikt i kąt. Alfreda Mittmanna przekonało to, że gdy Magda podrośnie, będzie miał dodatkowe ręce do pracy.
W domu był więc tylko on, ojciec o potężnym ciele i wielkich dłoniach, obdarzony dudniącym głosem i delikatnymi różowymi uszami, które pozwalał Bercie miętosić, kiedy była mała. Patrzyła wtedy zafascynowana, jak ich jasny kolor ciemnieje, gdy naczynia wypełniają się krwią, i te delikatne chrząstki stanowiły dla niej namiastkę matczynego ciepła. Ciągnij mocno, prosiaczku, zachęcał córkę Hans Koch, Ciągnij, aż urwiesz i będziesz miała ojca bez uszu, i śmiał się, aż podskakiwała z radości na jego potężnym karku. W takich chwilach, zwłaszcza jeśli wcześniej zaspokoiła głód kawałkiem czarnej kiszki lub kiełbasy przyprawionej czosnkiem i majerankiem, niczego jej nie brakowało.
Dopiero gdy urosła na tyle, by zacząć pytać o matkę, jej dziecięca beztroska zmąciła się, jakby ktoś w głąb serca Berty nasypał sadzy z koksowni w Waldenburgu. Czy wyjechała do Waldenburga? Może wcale nie umarła, lecz żyje w pięknym Waldenburgu? Niech ojciec jej powie, niech się przyzna, że kłamał. Gdy w porę jej nie spacyfikował obietnicą lub prezentem, kończyło się padnięciem na podłogę i wyciem, a gdy podnosił córkę, jej ciało było sztywne i wygięte w łuk. Darła się, że chce jechać do Waldenburga, do mamy.
Do Waldenburga uciekali za robotą przy węglu młodzieńcy z Langwaltersdorfu, by powracać w odwiedziny z oczami obwiedzionymi czarną kreską, co niektórym osobliwie przydawało urody i męskości. Ten to już miastowy, mawiano o nich z przekąsem. Czasem, choć o wiele rzadziej, trafiały tam dziewczyny, do pracy jako służące, za mąż i najrzadziej do szkół, po czym na ogół już nie wracały. W wietrzne zimowe noce można było wyczuć zapach miasta, ciepły węglowy powiew, budzący w małych chłopcach zew podziemnej przygody, a w dziewczętach głód przygód naziemnych, niedostępnych w cichym i nudnym Langwaltersdorfie. Do Waldenburga raz do roku przyjeżdżał cyrk i gdy Hansowi udało się skierować zainteresowanie Berty w tę stronę, oddychał z ulgą, bo pytań o żonę bał się najbardziej.
Pierwszy raz zabrał córkę do cyrku w Waldenburgu, gdy miała siedem lat, i odtąd marzyła, by jeszcze raz zobaczyć akrobatów i zwierzęta, zwłaszcza słonia, i by znów zjeść loda waniliowego na patyku, wysysając na koniec słodycz z kawałka drewna, który rozmiękał w jej ustach. Tę chwilę pełną słodyczy i ciepła zwierzęcego ciała, do którego przytuliła policzek, zapamiętała jako niemal doskonałe szczęście, bo czuła się wtedy tak, jakby miała matkę. Hans Koch zażartował nieopatrznie, że może zamówi jej słonia u Wędrownego Bułgara Kruma zwanego też Turkiem Nasrallachem i napytał sobie biedy, bo Berta wzięła to poważnie.
Cyrk, szarlatan ze swoim cygańskim wozem pełnym towarów i Görbersdorf za lasem, gdzie ściągali gruźlicy z całej Europy, a wiele osób ze wsi znajdowało zatrudnienie, to były tematy zastępcze, pozwalające odwrócić uwagę Berty od jej zmarłej matki, chociaż to właśnie w sanatorium Hans Koch spotkał Winifredę. Biała śmierć, jak nazywano gruźlicę, dla mieszkańców Langwaltersdorfu była źródłem zarobku, karmili jej paszczę swoimi plonami i wyrobami, a czasem dawali jej dzieci na pożarcie. Plujący krwią i flegmą półżywi kuracjusze lubili dobrze zjeść i się zabawić, wszyscy o tym wiedzieli, a biała śmierć przyczajona na karku sprawiała, że pojawiały się najdziksze pragnienia. Jednemu filozofowi z Berlina zachciało się białej trufli z Piemontu, innemu trzeba było sprowadzić ziele gojnika ze stoków Olimpu, kolejnemu w ścisłej tajemnicy przed lekarzami zamarzył się chłopiec lat około czternastu, koniecznie rudy, a jakaś dama z Moskwy nie mogła dłużej żyć bez indyjskich kadzideł o zapachu paczuli i specjalnej gruszki do intymnej irygacji, jakie wytwarzał tylko farmaceuta w Bernie. Przedsiębiorczy mieszkańcy Langwaltersdorfu pomagali półżywym spełnić te zachcianki, zarabiając w ten sposób na życie lub zarażając się chorobą, ale kto nie ryzykuje, ten nie je czarnej kiszki, jak mawiał Hans Koch. Ta mało wykwintna, lecz pożywna mieszanka kaszy i świńskiej krwi we flaku była jego ulubioną przekąską, w której przyrządzaniu osiągnął wielkie mistrzostwo. Wśród gruźlików rozeszła się plotka, podsycana przez cwanego Hansa, że krwawa kiszka i galareta ze świńskich uszu to potrawy obdarzone magiczną mocą, leczące przeżarte chorobą płuca.
Właśnie dla gruźlików i ich rodzin przeznaczona była największa część wyrobów mięsnych Hansa Kocha, które Berta od dziecka pomagała przyrządzać. Mięso, jego dzielenie, siekanie, przyprawianie to był jej świat. Chciała zatem wiedzieć, czy świnię boli, jak umiera? Czy boli gruźlików? Tak samo jak świnię? Czy inaczej? Czy ona też umrze na białą śmierć i jak wygląda ta biała śmierć, przed którą zarażeni bogacze z Europy uciekają do Görbersdorfu? Bo jeśli miałaby przyjść, to ona chciałaby, by była piękna. Jest? Na to ostatnie pytanie Hans Koch, uważający się za okaz zdrowia, oporny na prątki gruźlicy i poetyckie uniesienia, odpowiadał, wznosząc się na wyżyny wyobraźni, że biała śmierć wygląda jak chuda świnia i ma czerwone oczy. Żadna tam piękna! Słoniny na niej tyle, co kot napłakał. I co dalej? Co dalej?!, Berta aż podskakiwała z ciekawości. Kiedy człowiek ją zobaczy, powinien zasłonić twarz dłońmi i bardzo szybko powiedzieć trzy razy, Precz ode mnie, chuda świnio, niech cię zeżrą wilcy, wytłumaczył jej ojciec, zadowolony z tego konceptu, ale jego myśli znów szybowały swoimi drogami w kierunku pewnej miłej blondyneczki z Friedlandu i elektrycznej maszyny do kiełbas, których pożądał równie mocno.
Pytań córki o to, skąd się wzięły wilki w lasach wokół Langwaltersdorfu i czy to prawda, że zjadają ludzi, już Hans nie usłyszał, choć to go akurat interesowało, jak wszystkich we wsi. Nagłe zwiększenie wilczej populacji stanowiło gorący temat od czasu, gdy kilka lat po wielkiej wojnie drapieżniki zjadły jej weterana Wernera Wagenknechta, a potem jeszcze trzy osoby. Aby uniknąć takiego losu, inwestowano w antywilcze amulety od Wędrownego Bułgara Kruma zwanego też Turkiem Nasrallachem, który co lato przybywał do wsi z wozem pełnym towarów. Najskuteczniejsza była cebula morska, drimia maritima, którą we wsi nazywano ckliwicą i używano też jako trutki na szczury. Czy ten amulet działa też na złych ludzi? Jak ich poznać?, chciała wiedzieć Berta, wąchając ckliwicę, i Hans Koch, mimo iż trochę znudzony pytaniami córki, czuł się zarazem ważny i wielki, bo to on przecież powołał to istnienie na świat. Ją, różowego prosiaczka, jego miłość i własność.
Za młodu Hans Koch pracował w tkalni lnu we Friedlandzie, jak wszyscy mężczyźni z jego rodziny i wielu z wioski, lecz po skończonej w Waldenburgu szkole zawodowej szybko został majstrem, a nie jednym ze zwykłych roboli, którymi pogardzał. Przyrządzanie wędlin, którego nauczyła go matka, przynosiło dodatkowy, i to niemały, zarobek, a także dawało mu poczucie wyższości, bo uważał przetwarzanie mięsa za zawód godny prawdziwego mężczyzny. W końcu rzucił się na głęboką wodę i zrezygnował z pracy w tkalni, mimo iż cała rodzina była temu przeciwna. Marzeniem Hansa Kocha była prawdziwa kariera w branży mięsnej i monopol na dostarczanie wyrobów masarskich do Görbersdorfu. W wyobraźni widział wóz konny albo nawet automobil z napisem Hans Koch. Najprzedniejszy garnitur garmażu. Usłyszał to określenie od jednego z doktorów, Polaka, mówiącego wysoką niemczyzną, i zapamiętał jako szczyt kulinarnego wykwintu. Marzenia Hansa oklapły po śmierci żony, gdy został sam z córką, a zaczęły się coraz śmielej odradzać, gdy Berta wyrosła na jego pomocnicę. Była bystra, pojętna, silna i obdarzona sprawnymi dłońmi, prawie jak chłopak. Już w wieku sześciu lat siekała cebulę jak mała maszynka, a do tego nie bała się krwi. Wysoka, jasnowłosa i jasnooka przypominała Hansowi jedną z tych piękności, które coraz częściej pojawiały się w prasie jako przykład prawdziwych Niemek, mimo iż co najmniej połowa kobiet z okolicy wyglądała inaczej. Ale są kobiety i są skundlone suki, mawiał ojciec Berty Koch, przekonany, że tylko te o jasnych włosach i karnacji zasługują na to pierwsze miano. Miał nadzieję, że z czasem włosy Berty stracą swój rudy odcień, a oczy staną się spokojniejsze, skupione na tym, co powinno przyciągać wzrok normalnej córki i kobiety.
Gdy Hans Koch miał dobry humor, łaskotał córkę w boczki, pod paszkami, i żartobliwie nazywał części tuszy swojego prosiaczka, by już za młodu dobrze przyswoiła sobie wiedzę na temat karkówki czy schabu, niezbędną, by z nim pracować. Berta lubiła jego pieszczoty, dotyk wielkich ciepłych dłoni, czasem wołała, Przestań!, gdy już się prawie dusiła ze śmiechu, albo, Nie chuchaj!, gdy owionął ją jego oddech piwosza i mięsożercy. Na początku to jej wystarczało, miała ojca, Trudi i mleczną siostrę Magdę, lecz ziarno wątpliwości posiała w niej ta ostatnia, czarnowłosa, silna istotka, której nie imały się żadne choroby wieku dziecięcego, jakby mikroby wiedziały, że w organizmie nieślubnej córki służącej nikt nie poświęci im należytej uwagi. Gdy Trudi Tabach sprzątała, jej córka plątała się pod nogami, wyjadając okruchy i denerwując Hansa Kocha jak świński włos w galarecie. Znosił przyjaźń dziewczynek, choć jego zdaniem Magda Tabach nie była dla Berty odpowiednim towarzystwem, nawet jeśli Trudi utrzymywała, że nazywają się Taback, a w papierach to pomyłka. Nieuk, kocmołuch, a do tego ciągle przygarniała jakieś brudne kundle albo kociaki, których musiał się pozbywać, co robił po cichu, by nie patrzeć na dziewczęcą histerię, jak wtedy, gdy utopił cały miot i zostawił w sieni wiadro z sześcioma trupkami. Berta tylko patrzyła zogromniałymi oczami, ale Magda rozdarła się jak opętana, więc strzelił ją w łeb, aż wpadła na ścianę i się zatkała, próbując złapać oddech. Zobacz, któregoś dnia Magda pokazała Bercie spółkujące pod domem psy. Czarna suka Alfreda Mittmanna uginała się pod ciężarem łaciatego przybłędy, którego ulubienica Magdy, wielkie zwierzę o jednym uchu czarnym, drugim białym, odgoniła kłapnięciem wilczej szczęki. Ten pod spodem to mamusia. A na wierzchu tatuś. Co one robią?, spytała Berta. Nie wiesz? Wsadził jej i będą małe pieski! Wyjaśniłaby więcej, ale dostała w pysk od matki, przestraszonej, że Hans Koch, i tak mający jej zdaniem kuku na muniu na punkcie córki, dowie się o jej przez Magdę zepsuciu.
Ale to już się stało. Im mniej Hans Koch i jego wędliny interesowały kiedyś tak chętne do pomocy dziecko, tym mocniej skłaniało ono swój umysł w stronę tego, czego ojciec nie mógł mu dać. Na pytanie, gdzie teraz jest mamusia, Hans Koch miał gotową tylko wstępną odpowiedź, tę, którą sam usłyszał w dzieciństwie, gdy chciał wiedzieć, co stało się z bratem, zamkniętym w trumnie i pogrzebanym po nieudanym salcie do wezbranego potoku Steine. Poszła do nieba, mówił więc córce i najpierw wznosił głowę, a potem opuszczał z ponurym westchnieniem, które Berta nauczyła się naśladować, tak jak on kiedyś przejął je od swojej matki. To jednak szybko przestało wystarczać. Jaka była mamusia?, chciała wiedzieć. Okazało się to dla ojca jeszcze trudniejsze, bo kompletnie nie wiedział, co powiedzieć, oprócz paru podstawowych faktów. Winifreda była pielęgniarką w zakładzie doktora Brehmera i to tam wyłowiło ją, delikatną i czystą, oko Hansa Kocha, ale niedługo cieszył się zdobyczą. Biedna Winifreda, poślubiwszy upartego adoratora w protestanckim kościele, zmarła w połogu w wieku lat osiemnastu i spoczywa do dziś na zapuszczonym cmentarzu, przywalona kamieniem z zatartym napisem, z którego wyraźne jest tylko Wini och. Była sierotą i na weselu pojawiły się jedynie koleżanki pielęgniarki z Görbersdorfu oraz smutny młody lekarz. Doświadczona akuszerka nie mogła powstrzymać krwawienia, zwykły kobiecy los, zwykła kobieca śmierć, po której zostało niemowlę płci żeńskiej i wilgotny ślad udręki odciśnięty w pościeli. Nie ma co więcej gadać, wzruszał ramionami wdowiec Hans Koch, a gdy mała pragnęła wiedzieć, czy jest podobna do Winifredy, odpowiadał zgodnie z prawdą, że nie wie, ale widział, że jego mała córeczka była jednocześnie podobna bardzo i wcale, przypominała mu i życie Winifredy, i jej śmierć w gównie i krwi.
Hans Koch nie wiedział, czy można jednocześnie być podobnym do życia i śmierci, nie lubił o tym myśleć, a jeśli już musiał, przekonywał sam siebie, że córka przypomina jego siostrę bliźniaczkę, Ingeborg, której nie widział od lat, jako że uciekła z żonatym kuracjuszem z Görbersdorfu, zamożnym sklepikarzem, i ślad po niej zaginął w Breslau. Był na nią zły, ale jednocześnie ten akt nieposłuszeństwa budził w jego sercu zazdrość i podziw, w sumie byłoby przecież nieźle czmychnąć z zamożną sklepikarką, a te skomplikowane uczucia z kolei wprawiały go w irytację.
Szanował Hans Koch ludzi o silnej ręce i takimż charakterze, a pod określeniem ludzie rozumiał na ogół tylko mężczyzn i, w drodze wyjątku, stare kobiety mające konkretny zawód, jak specjalizująca się w rwaniu zębów Hermenegilde Mock. Jaki ten stary kurew ma uchwyt, wzdychał z podziwem i w rodzaju męskim jeszcze długo po udanej ekstrakcji górnego trzonowca. Kiedy popili z kolegami, wołali Trudi Tabach i Hermenegildę, by się siłowały na rękę, zwyciężczyni dostawała piwo, a szanse były wyrównane. Ale żeby własna siostra wyrywała się z przeznaczonego jej miejsca i do tego nie wracała w sromocie? To go bolało, tym bardziej że ucieczka Ingeborg stała się wiejską legendą i opowiadano cuda o tym, jak świetnie sobie radzi w świecie, pławiąc się w bogactwie. Często przypominała się Hansowi ta ładna, pyskata siostra o potężnych biodrach i myślał, że gdyby Ingeborg pozostała w pobliżu, może nawet zamieszkała z nimi, lepiej radziłby sobie z córką. Pamiętał, jak razem pod okiem matki robili wędliny i jak go strofowała, naśladując rodzicielkę, że to czy tamto robi źle i jest głupi, a on w rewanżu szczypał jej tłuste ramiona. W wieku szesnastu lat Ingeborg znalazła pracę w kuchni zakładu leczniczego w Görbersdorfie, szybko awansowała na podającą posiłki w fartuszku i czepku, zakręciła biodrami i tyle ją widzieli. Hans tylko raz dostał od zbiegłej siostry pocztówkę z ratuszem w Breslau, na której Ingeborg poinformowała go, że wszystko u niej w porządku i że otworzyła własny interes gastronomiczny, pocztówkę zapisaną zamaszystym pismem, jakby była lekarzem, a nie głupią dziewką po kilku klasach wiejskiej szkoły. Własny interes, też coś, prychał. Chyba burdel na kółkach! Hans Koch zazdrościł siostrze, ale na pewno nie zamierzał dopuścić do tego, by Berta poszła w ślady niepokornej ciotki Ingeborg.
Stosunki między ojcem a córką psuły się stopniowo, lecz nieubłaganie, jak pozostawiona na słońcu wędzonka, i któregoś dnia, gdy Berta, wówczas czternastoletnia, była szczególnie krnąbrna, padło pytanie, którym ugodziła Hansa Kocha w samo serce. Czy to ty zabiłeś mamę?, rzuciła, gdy sklął ją za wciąż nieposiekane kurze wątróbki na żydowski kawior, zamówiony na uroczystą kolację do Görbersdorfu, gdzie gościła grupa sławnych lekarzy ze stolicy Trzeciej Rzeszy. Doprowadzony do furii Hans Koch rozwalił o kamienną podłogę kuchni misę pełną podrobów i musieli potem na kolanach wydłubywać skorupy.
Hans Koch nie przypuszczał, jak trudne jest wychowywanie dziecka płci żeńskiej, ale nie można powiedzieć, że się nie starał czy szedł na łatwiznę, w czym pomagało mu przekonanie, że on sam został wychowany właściwie. Tu jednak pojawiała się trudność techniczna, bo w domu Kochów Hansa i brata bił ojciec, po śmierci jednego z synów skupiając się rzetelnie i z pasją na pozostałym przy życiu Hansie, a Ingeborg obrywała od matki, która dla wygody przewieszała ją przez poręcz łóżka i prała po młodej białej dupce łyżką cedzakową. Porządnie bić należy tylko chłopców, bo męskie ciało od bicia się utwardza, a dziewczęce psuje, tak uważał ojciec Hansa Kocha. Synowie dostawali więc męskim narzędziem, skórzanym pejczem, który wisiał w sieni i był im niekiedy podstawiany pod nos, by przypomnieli sobie zapach ojcowskiej władzy. Ale żeby ojciec zbił córkę, nie, to się u Kochów nie zdarzało i uchodziło za obyczaj chłopski i niegodny ich domu, stąd dylemat wdowca. Hans Koch wierzył w surową dyscyplinę i fizyczną tresurę, dzięki której i on, i siostra wyrośli na porządnych ludzi, nie licząc faktu, że Ingeborg dała nogę, ale póki żyła, była nadzieja, że jej się owa noga powinie i marnotrawna wróci na łono rodziny. Ten porządek wychowawczy, który wydawał mu się tak sensowny, że musiał być wymyślony przez jakąś siłę wyższą, został zaburzony przez śmierć Winifredy, na co miał wpływ tylko pośrednio, zapładniając ją. Całkowicie odpowiadał jednakowoż za odmowę powtórnego ożenku, który w przypadku młodego zaradnego wdowca z dzieckiem wydawał się wszystkim w Langwaltersdorfie czymś oczywistym.
Hans Koch, jak plotkowano we wsi, lubił baby i myślano, że pewnie go w końcu jakaś usidli, nie ma siły, bo i ciągle kawał chłopa, i co ważniejsze, dom ma porządny i praca mu się w rękach pali, ale żadnej chętnej się nie udało. Widok rosłego mężczyzny o słusznym brzuchu świadczącym o zamożności, kroczącego z małą dziewczynką, budził w samotnych kobietach pragnienie przywłaszczenia sobie tej prawie już gotowej rodziny i rozbudowania jej o nowe dzieci. Nawet sąsiadkę Kochów, Liselotte Wagenknecht, matkę dziewięciu synów, uchodzącą w wieku lat trzydziestu ośmiu za zbyt starą na takie rzeczy, wzięła chęć, by spróbować urodzić dziesiątego. Najgorliwszy w próbie znalezienia macochy dla półsieroty i współwłaścicielki dla nieruchomości Hansa Kocha był Alfred Mittmann, właściciel pensjonatu „Storchberg”, który usiłował naraić mu swoją wciąż niezamężną siostrę, zalegającą u niego jak powoli rozkładająca się tartinka. Panna Mittmann, spotkawszy się kilka razy z Hansem, miałaby na ten temat więcej do powiedzenia, jednak wszelkie pytania zbywała milczeniem, a do tego nigdy już nie tknęła nie tylko kiełbasy swojego niedoszłego małżonka, ale mięsa w ogóle, stając się pierwszą wegetarianką w Langwaltersdorfie. Hans Koch pozostał wdowcem i w dużym domu na końcu wsi, stojącym na wąskim spłachetku ziemi między drogą a torami, które zbliżały się do siebie i oddalały, tworząc kształt oka, nie pojawiła się żadna kobieta oprócz służących.
Za domem Kochów Langwaltersdorf kończył się, rozmywając w pagórkowaty pejzaż, w którym znikały pociągi, wozy i nieliczne samochody, przypominające Bercie wielkie gnojne żuki. Z okien ich kuchni widać było drogę prowadzącą w stronę Friedlandu i buńczuczny stożek góry Stortz, ponad nim niebo. Świat był gdzie indziej, zmieniał się i poruszał, ale skrawek ziemi między torami a drogą trwał niezmienny. Krojąc cebulę do hekele, Berta patrzyła, jak znane obrazy mijają jej przed oczami przewidywalne jak pory roku, i nie wiedziała w sumie, czy chciałaby dokądkolwiek pojechać, oprócz Waldenburga, czy na przykład Praga, Złota Praga, o której słyszała od Frau Schindlermeyer, mieści się w granicach jej chcenia. Świat dalszy niż Waldenburg wydawał jej się po prostu nierealny, jak podróż na Księżyc. Rozkoszowała się więc tylko pojawiającą się wraz z pociągiem niejasną perspektywą zaspokojenia tęsknoty, jaką czuła od zawsze, i odrywała oczy od roboty, by liczyć wagony. Liczba parzysta, to tak, a jak nie, to marzenie nie spełni się.
Podszyta kłującym lękiem tęsknota, czarny brak ukryty gdzieś między jej splotem słonecznym a waginą, przemieszczający się swobodnie i nieprzewidywalny, wydawał się Bercie mimo wszystko najwyraźniejszą cechą jej osoby. Któregoś dnia do córki Winifredy dotarło, że matka, która przypłaciła jej narodziny życiem, była jej częścią, że kawałek tej spoczywającej pod kamieniem ciemności nosi w swoim wnętrzu. Od tego czasu w chwilach zadumy kładła sobie rękę na brzuchu i czuła tę rozpychającą się nieobecność. Ten niebyt był, co do reszty pewności nie miała. Dlatego Berta, oprócz pociągów, lubiła patrzeć na płynącą wodę. Wiry na wezbranych wodach Steine wyglądały, jakby potok postrzelono, i stojąca na brzegu Berta patrzyła na połykane przez nie śmieci, myśląc, że patrzy w głąb siebie. Oto czym jestem, myślała, wirującą pustką. Nic nie wybieram, na nic nie mam wpływu, czasem po prostu coś we mnie wpada. Jestem niczym. Będę żyła w domu między drogą a torami, licząc wagony, skazana na pozostanie w jednym miejscu.
Gdy towarzyszyła jej Magda, korzystająca z rzadkiej chwili wolności, rozmawiały czasem o śmierci. Jakbym na ten przykład zaszła i by mnie zostawił, to bym skoczyła, mówiła Magda. A ty? A ja tobym skoczyła bez powodu, odpowiadała Berta, a w jej oczach odbijały się rzeczne wiry. Głupia!, kwitowała jej przyjaciółka, o wiele bardziej świadoma w kwestii niechcianych brzuchów, jako że sama była kiedyś takiego zawartością, a jej matka, nie pozbywszy się wprawdzie swojego, wiedziała, jak pomóc innym kobietom w kłopocie.
Hans Koch chwalił się Bertą mimo wychowawczych trudności, jakie sprawiała, i sam będąc świadom jej narowistego charakteru, skakał do oczu każdemu, kto ośmielił się ją skrytykować. W miarę upływu lat czuł w niej drażniący opór, jakby wewnątrz krwi z jego krwi, ciała z jego ciała tkwiło coś z gruntu obcego, twarde czarne ziarno, zaczynające kiełkować. Odziedziczył po ojcu pejcz i uznawszy, że jego widok nie zaszkodzi, powiesił go w sieni, ale nigdy nie uderzył córki. Gdy podrosła, od czasu do czasu dawał jej tylko do wąchania stare paski skóry i patrząc, jak marszczy swój różowy nosek, pytał, Czujesz? Właściwa odpowiedź, którą sam pamiętał z dzieciństwa, brzmiała, Tak, dziękuję, ojcze. A Berta wymagała mocnej ręki, co do tego Hans był pewien, bo wydawała mu się czasem tak osobna i oderwana, że przejmował go strach, dziwny strach o nią i o siebie jednocześnie, aż go coś szarpało w okolicach pępka, jakby to on nosił córkę pod sercem i urodził. Od kiedy skończyła czternaście lat, ojciec nabrał zwyczaju obserwowania Berty z ukrycia i jej widok, podszyty osobliwą obcością, wprawiał go często w irytację bliską paniki, bo czuł, jakby córka przelewała mu się przez ręce jak świńska krew na czarną kiszkę.
Przyczajony jak ornitolog na bagnach, patrzył, jak jego wyrośnięta córka o małych piersiach i wystającej pupie krząta się po kuchni tanecznym krokiem albo siedzi przy swoim stanowisku pracy i zamiast siekać wołowe ozory, jak kazał, patrzy w skołtunione chmury zabarwione po zachodzie słońca resztką żółtego światła. Nie wiedział, że Berta szukała w ich kształtach wróżb, i irytowała się, kiedy nagły podmuch wiatru zbrylał dwa puchate zwierzęta w jedno potworne. Po co gapić się w chmury, kiedy ma się do zrobienia coś tak prostego i pożytecznego jak ozory w galarecie? Ozory, na które czeka sam doktor Römpler? Doktor Römpler, który specjalnie zamówił wyroby Hansa Kocha na jutrzejszy wieczór, gdy gościć będzie delegację lekarzy ftyzjatrów z Breslau wraz z małżonkami. Czy do tej dziewczyny to nie dociera? Stał więc tak Hans przyczajony, aż go w końcu ponosiło, gdy jego rozmarzona córka akurat wyłowiła z wywaru kawałek mięsa i zamiast przynajmniej go zjeść, gapiła się na niego pod światło. Hans Koch atakował córkę od tyłu i delikatnie, by nie uszkodzić, plaskał ją otwartą dłonią w twarz lub szturchał w ramię. Bił ją lekko i symbolicznie, zawsze tak, by wiedziała za co, i z zaskoczenia, by dotarło do niej, że ojcowskie oko patrzy, nawet gdy go nie widać. Nie uważał tego za przemoc, bo nie zostawał ślad. Do roboty!, ryczał przy tym na całe gardło. Cała gmatwanina uczuć, jakie go wtedy rozpierały, zamykała się w pudełku ze słów wzywających córkę do pracy i grzechotała jak schwytany chrabąszcz. Zawsze działo się to tak niespodziewanie, że Berta nie mogła pojąć, jakim cudem ojciec znów ją przyłapał na leniuchowaniu.
Hans Koch nie lubił nieposłuszeństwa ani gnuśności i dlatego od początku zapałał sympatią do Adolfa Hitlera, który wydał mu się bardzo energiczny, mimo swej mizernej postury, i kiedy wybrał się w 1933 roku na wiec na stadionie w Waldenburgu, by zobaczyć wodza, wrócił pod wrażeniem. Przepełniony politycznym żarem powtarzał w gospodzie „Zur Goldenen Krone”, że po tym urwisie Dolfim, jak go pieszczotliwie nazywał, widać, że dostawał w dzieciństwie porządnie po dupie, bo wyrósł na człowieka pełnego pomysłów i woli życia, choć konus. Hans Koch lubił, żeby kobiety były kobiece, te domowe inaczej niż te rozrywkowe, a mężczyźni, czy w domu, czy poza nim, bez wątpliwości męscy. W przeciwnym razie przedstawiciele płci obojga irytowali go i wprawiali w niepokój jak wilgotne plamy na kuchennym blacie we własnym domu. Na przykład jeden z dziewięciu synów płodnej sąsiadki, German Wagenknecht, który od dziecka łaził za Bertą, ale gdzie takiemu gołodupcowi do jego córki. Czy ten drugi nierób, wypomadowany podstarzały fircyk, łgarz i ladaco Wędrowny Bułgar Krum zwany też Turkiem Nasrallachem, który nawiedzał Langwaltersdorf jak zaraza ze swoimi szatańskimi towarami. Fakt, że on sam ulegał krasomówstwu włóczęgi, tylko potwierdzał tezę o diabelskich właściwościach handlarza. Ten drugi od zawsze wkurzał Hansa Kocha o wiele bardziej niż German Wagenknecht, ale kiedy wiosną 1938 roku ojciec Berty wspominał z kumplami wiec na stadionie w Waldenburgu i mądre słowa wodza na temat obcych i innych nierobów, usłyszane dopiero co w radiu, czuł niepokój większy od nadziei, że przyszłość przyniesie rozwiązanie jego problemów.
Tego deszczowego lata coś dookoła rosło, pulsując w mokrym powietrzu, i były to nie tylko sromotniki smrodliwe, pierwsze z wielu przerażających grzybów, jakie nawiedziły okoliczne lasy i nieużytki, a nawet ogrody mieszkańców Langwaltersdorfu. Śmierdziele pojawiały się najpierw w postaci białych jaj, a te w tempie, które musiało być diabelskie, wystrzeliwały w obleśne kutasiki, cuchnące gnijącym mięsem. Kotłowały się na nich muchy jak na ścierwie, roznosząc zarodniki po całym regionie. Korzystał na tej diabelskiej atmosferze Wędrowny Bułgar Krum zwany też Turkiem Nasrallachem i nawet silni młodzi mężczyźni z trwogą oglądali swoje nogi i ramiona po wizycie przy jego wozie. Szli tam utargować nóż albo szeptem poprosić o coś na pryszcze czy miłość, a ten stary złośliwiec proponował im nagle laskę albo drewnianą protezę, których przytargał latoś całą skrzynię, zapewniając, że się przydadzą. Śpiewając jak primadonna, próbował wcisnąć w ich chłopskie dłonie śmierdzącą kurzym gównem maść z wilczych języków na trudno gojące się rany, zachwalając, że nawet gdy kula zostanie w środku, dzięki temu mazidłu nie będzie się jej czuło do śmierci, kiedy to każda kula tkwiąca w ciele ostatni raz przypomina o sobie. Wilcze specyfiki, obok eliksirów na urodę, stanowiły stały asortyment Wędrownego Bułgara Kruma zwanego też Turkiem Nasrallachem, ale tego lata było ich więcej, a metody sprzedaży bardziej wyrafinowane. Wraz ze swoim młodym towarzyszem, pięknym jak sen nastolatki, który irytował samą swoją obecnością, bo handlarz dotąd przyjeżdżał sam, zachwalał wprawdzie nadal wilcze odchody na zaćmę, wilcze kły na ząbkowanie, sproszkowaną wilczą wątrobę na bóle porodowe, pazury z prawej przedniej nogi wilka jako specyfik na ropiejące wrzody, a z lewej na potencję, ale teraz miał też bardzo drogie paski suszonego wilczego mięsa. Sprzedawał je w drewnianych puzderkach z runami wyrytymi na wieczku, zasypane aromatycznymi ziołami, twierdząc, że tylko to może uratować przed bestią, która pożera słońce. A gdzie ta bestia?!, zapytał Hans Koch, śmiejąc się mimo lęku, który ogarnął jego serce, a handlarz popatrzył na gapiów z powagą i wypalił, Bestia, która pożera słońce, mieszka w człowieku!
W deszczowe lato 1938 roku nikt nie chciał mieć do czynienia z bestią, która pożera słońce, ale Hansa Kocha dręczyła coraz pilniejsza kwestia przyszłości córki. Kwestia brzucha Berty i prowadzących doń dróg męczyła jej ojca, od kiedy ta skończyła czternaście lat i stała się kobietą potrzebującą płóciennych opatrunków miesiączkowych, ale teraz jego niepokój rósł jak sromotnik smrodliwy. Mimo iż od wiosny lało i pogoda nie sprzyjała romansom w plenerze, podejrzanie wiele dziewczyn się ostatnio zborsuczyło, jak na przykład najstarsza z pięciu sióstr Hampel, która zaszła w ciążę z pociotkiem jakiegoś gruźlika z Görbersdorfu, i to tak cichutko, że rodzina zorientowała się dopiero przy rozwiązaniu. Przeznaczona do pomocy matce, jak to na najstarszą u katolików przystało, Hedwig Hampel nie poprawiła swego losu, bo amorat zwiał na tamten świat i litościwie, lub może raczej bezlitośnie, zatrzymano ją w domu, z tym że miała jedno dziecko więcej pod opieką. Taki los nie groził Bercie, ale Hans Koch wzmógł swoją czujność i któregoś dnia, zamiast plasnąć córkę w twarz, uciekł się do pomocy rekwizytu władzy, który zapomniany i sparciały wisiał w sieni. Czujesz?, zapytał, gdy Berta znów mu podpadła, patrząc, jak nozdrza córki zbliżają się do pejcza i wciągają zapach skóry. Tak, ojcze, dziękuję, odpowiedziała, jak wtedy, gdy była dzieckiem, ale teraz w jej głosie dźwięczało coś nowego, jak struna niechcący potrącona w ciemności.
Hans Koch patrzył na swoją córkę Bertę jak na dobro ruchome, czasem nawet ruchome nadmiernie, które wprawdzie teraz jest apetyczne i świeże, ale wkrótce albo zostanie skonsumowane, albo zepsuje się, do czego nie zamierzał dopuścić. Czasem dotykał twarzy córki, w szczególny sposób przejeżdżając palcem tuż pod piękną kością policzkową, jakby chciał zmienić kształt jej rysów, wydłubując trochę ciała i rozsmarowując w innym miejscu. A czasem wrzeszczał, dupy pilnuj!, kiedy z wyrazu twarzy córki słusznie odczytywał jej bujanie w obłokach, jak wiadomo szczególnie niebezpieczne dla niższych partii ciała każdej dziewczyny. Na komendę dupy pilnuj jego córka nieodmiennie podskakiwała jak ukłuta szpilką, tak zabawnie, że gdy Hans miał lepszy humor, z trudem ukrywał uśmiech, nielicujący z powagą ojcowskiej władzy. Ale Berta miała także niewątpliwe zalety, cała wieś podziwiała jej kunszt kulinarny i czystość ich domu, więc surowy ojciec odczuwał satysfakcję, że wprowadzona przez niego dyscyplina przyniosła jednak jadalne owoce. A to dlatego, że oprócz mało skutecznego pejcza na szczęście dla siebie Hans Koch miał jeszcze inny sposób na tresurę córki. Przywracające Bertę do porządku uderzenia w policzek były czymś w rodzaju ojcowskiego słowa w namacalnej postaci, ale to element edukacji nazywany rozbieraniem świni uznał z czasem za prawdziwie pedagogiczny. Rozbieranie świni wyrosło z niewinnej zabawy, którą dziewczynka w pewnym momencie przestała lubić, a ojciec wykorzystywał ten fakt, by ją karać. Należała do niego i musiała o tym pamiętać na co dzień.
Kiedy przyszła pora na rozbieranie świni, niezależnie od tego, czy Berta czymś konkretnym zawiniła, czy nie, ojciec wołał ją do stodoły i kazał wchodzić na stare chwiejne krzesło, trzeszczące pod jej ciężarem. Nie mówił nic oprócz nazw, a każdej towarzyszyły jego palce, badające ciało córki, i z wyjątkiem ogona, którego Berta nie posiadała, a który u świni można było użyć na zupę, wszystko się zgadzało, nóżki, golonka, udziec, szynka, łopatka, boczek, żeberka, polędwica, biodrówka, schab, mostek, karkówka, słonina, podgardle, głowa. Ojciec macał i mówił, Nóżki?, a córka recytowała przeznaczenie tychże, Używane do galaret, także do salcesonu. Golonka? Ręce wędrowały wyżej, ugniatały i mięsiły ciało z jego ciała, krew z krwi, więc jak własne. Służy do peklowania i gotowania. Szynka? Łapał i ważył w rękach Hans Koch mięsne połcie i tu lubił zatrzymać się dłużej, ale przy szynce to każdy masarz lubi. Szynkę dzieli się na trzy części. Pierwsza dobra jest do smażenia sznycli i do pieczeni. Druga ma podobne właściwości jak pierwsza, ale gorszą strukturę. Trzecia posiada mało soczyste mięso i używamy jej do gotowania lub jeszcze lepiej wędzenia i jako dodatek do wysokogatunkowych kiełbas. Ojciec porzucał szynkę i szedł śmiało w górę. Polędwica? Wbijał dwa palce ponad szynką córczyną. Delikatne, chude mięso do smażenia i pieczenia. Boczek? Do gotowania, pieczenia, duszenia i wędzenia, odpowiadała Berta i w myśli liczyła części świńskiej tuszy, jakie jeszcze zostały do końca. Biodrówka? Przednia część odcinka krzyżowego półtuszy. Dobra na pieczeń, sznycle, zrazy lub gulasz. Żeberka? Kości klatki piersiowej z małą ilością mięśni, tłuszczem i powięzią. Do gotowania, pieczenia, duszenia, na przykład z kapustą lub po polsku z kaszą. Łopatka? Piął się Hans i ugniatał, czując pod palcami żywe mięśnie, kości. Dobra do duszenia, pieczenia i gotowania. Schab? Palce Hansa wwiercały się w plecy Berty, jakby próbował złapać za kręgosłup, chwycić go w garść i wyciągnąć. Mięsień najdłuższy grzbietu. Jest to duży jednolity mięsień, dobry do każdej obróbki, a zwłaszcza na sznycle. Mostek? Używany do smażenia i duszenia. Karkówka? Mięso odcinka szyjnego oraz przedniej części grzbietowej. Nadaje się do pieczenia, gotowania i smażenia, a także na ruszt. Podgardle? Dłoń Hansa Kocha zaciskała się na delikatnej szyi. Do wytapiania na smalec, jako dodatek do wyrobów, Berta mówiła coraz szybciej i pociła się obficie pod ojcowską dłonią tamującą jej oddech, zabierającą powietrze, ale oprócz strachu, że tym razem zaciśnie się mocniej, czuła nadchodzącą ulgę, że zaraz będzie po wszystkim. Głowa? Dłonie Hansa Kocha chwytały Bertę i zasłaniały jej uszy, uciskając małżowiny tak mocno, że przestawała słyszeć jego głos, a pod czaszką rozlegało się buczenie. Głowa?!, powtarzał. Dobra na wywary i galarety. Uszy kroi się w wąskie paseczki, trzeba uważać, by nie przegotować, bo twardnieją. Na koniec przedstawienia stali przez chwilę twarzą w twarz, a dziewczyna czuła pulsującą krew we wszystkich kawałkach ciała, które właśnie zostały wymacane, ocenione i nazwane. No i nie bolało!, wybuchał zawsze śmiechem Hans Koch, a córka mu wtórowała cichym, Cha, cha, wiedząc, że ojciec na to czeka i by przypieczętować rytuał, całowała go w rękę. Latem 1938 roku zrobiła to po raz ostatni i założywszy sukienkę, poszła zrobić kolację. Ojciec był głodny jak wilk.
Rozbieranie świni nieodmiennie wzbudzało apetyt w trzewiach Hansa Kocha i zaganiał dopiero co rozczłonkowaną tuszę córki do kuchni, gdzie smażyła mu jajka albo ziemniaki z kiełbasą, smarowała hekele grube pajdy chleba. Największą przyjemność sprawiało ojcu, kiedy Berta przygotowywała jedzenie. Choćby to było hekele, codzienna pasta ze śledzia, jaj, cebuli i ogórka kiszonego, doprawiona ostrą musztardą, a lubił Hans Koch nie tylko spożywanie tego, co córka przyrządziła, ale też proces powstawania, któremu towarzyszyła jej krzątanina, ruchy jej ciała produkującego żywność. Musztardy nie żałuj, instruował ją, dopóki pojętna córka nie poznała należycie jego smaku. Hans Koch patrzył na pochylone plecy Berty, jej wciętą talię i wypukłe pośladki, myśląc o kromkach chleba z hekele, czarnej kiszce kaszanej i sznyclach oraz o Eliszce, poznanej niedawno w Waldenburgu młodziutkiej Czeszce, okrągłej jak bułeczka, wdzięcznie świergotliwej, kiedy dawał jej jakiś prezent. Czeszki, pulchne i wesołe, słodkawe w smaku, podobały mu się najbardziej i po latach miał wrażenie, że pochmurna milcząca Winifreda była jakąś dziwną ścieżką, na której się na chwilę zagubił i której już nigdy nie odnajdzie.
Zanim Hans Koch, pełen pasji wędliniarz z Langwaltersdorfu, dorwał się do nowej kobiety, a brał je zawsze tak samo, od tyłu, pochylone nad stołem albo trzymające się ściany, obwąchiwał ich ciało, jakby sprawdzał jego świeżość. Badał twarz, piersi, które, jeśli były obwisłe, unosił do góry, by dotrzeć nosem do ukrytego wilgotnego miejsca, brzuch, gąszcz włosów łonowych i ukrytą pośród nich kobiecość, na ogół nadużytą trudami profesji, ale ostatnio był większy ruch na granicach i zdarzały się prawdziwe świeżynki, które mówiły najzabawniejszymi odmianami niemieckiego, jakie słyszał. Jeśli zapach mu odpowiadał, obmacywał rękoma doświadczonego rzeźnika kobiece ciało na sprzedaż, mocno i stanowczo, nie robiąc krzywdy, ale wtykając tu i ówdzie palec dla pewności. Czasem zaglądał w zęby, zwracał uwagę na język i uszy, jakby miał przyrządzić je w galarecie. Jednak przede wszystkim lubił Hans widok kobiety z tyłu, wypiętej usłużnie albo krzątającej się po kuchni, za chwilę mającej mu podać siebie albo jedzenie, w zależności do czego była przeznaczona. Jedyną, której patrzył w oczy, była Winifreda, i proszę, jak to się skończyło. Po szczególnie udanych oględzinach zwieńczonych szybkim stosunkiem i krótką drzemką, o której mówił, pół godzinki dla słoninki, oddając się jej i po jedzeniu, i po seksie, wędliniarz z Langwaltersdorfu czuł się jak nowo narodzony. Po pewnym czasie wdowieństwa doszedł do wniosku, że mając kurwy i Bertę, ma właściwie wszystko, i uważał, że jego córka powinna być wdzięczna, że nie obdarzył jej macochą. Jednak tego lata, gdy Hans Koch po raz ostatni rozebrał córczyną tuszę, Berta żyła w świecie marzeń o wiele bardziej niż dotąd, a romanse, które czytała w tajemnicy przed ojcem, rozogniały jej umysł i ciało do takiego stanu wrzenia, że gdy szła przez wieś, unosił się nad nią kłąb pary.
Pasję czytania zaszczepiła w niej Frau Schindlermeyer, podobnie jak zwyczaj liczenia wagonów i gryzmolenia w kajecie oprawionym w skórę. Na początku Berta nie wiedziała, co pisać, więc zdawała sprawę ze swoich codziennych czynności, ale to nie przynosiło jej satysfakcji, więc przez pierwsze lata notatki były rzadkie i krótkie, ozdobione dziecinnymi rysunkami. Potem ośmieliła się, zaczęła pisać o ojcu, jego wadach, swojej doń miłości i nienawiści, która rosła z wiekiem. O matce, że była piękna i kochająca. O nadziei, że Winifreda czuwa nad nią z nieba. O marzeniach karmionych lekturami o dużym druku i szmatławych okładkach. O tęsknocie za czymś, co nazywała prawdziwym życiem, w którym kochałby ją ktoś o oczach jak czarne diamenty i włosach jak skrzydło kruka. O tym, że Magda Tabach jest głupia, ale kocha ją jak siostrę i zawsze będą razem. Streszczała czytane książki, ozdabiając tekst serduszkami, ustami, nieporadnymi postaciami połączonymi uściskiem, wymyślała szczęśliwe zakończenia dla tych, które takich nie oferowały. Frau Schindlermeyer mawiała uczennicy, by przestrzegała zasady, trzy poważne książki, jeden romans, bo tego typu lektura jest jak słodycze, nie daje nic, prócz chwili przyjemności, jednak Berta zapomniała o tej radzie, a następna nauczycielka, toporna kobieta o złośliwym usposobieniu, nie uczyła niczego poza szkolnym programem i posiane przez Frau Schindlermeyer ziarno obumarło.
Gdy Berta Koch dorosła, jej umysł karmił się już tylko powieściami o miłosnych perypetiach pięknych kobiet, mściwych duchach, wrednych macochach, lubieżnych kuzynach i pięknych książętach pojawiających się nagle jak pryszcz na brodzie. Streszczała je Magdzie Tabach, która czytać nie umiała, w taki sposób, że każda bohaterka przypominała ją samą i ta twórczo relacjonowana lektura dostarczała jej podwójnej przyjemności. Powieściowa Berta, o wiele wspanialsza niż ta rzeczywista, miała zawsze przyjaciółkę podobną do Magdy, której też litościwie trafiało się coś dobrego, wprawdzie odpowiednio gorszego, lecz jednak. Bohaterowie, dzielni rycerze, szlachetni pastuszkowie i paziowie mający się okazać królewiczami, mieli oczy jak czarne diamenty i włosy jak skrzydło kruka, galopowali na rączych rumakach, przeprawiali się z miłości przez rwące potoki i wzburzone morza, pokonywali potwory, uwalniali swoje wybranki. Może gdzieś czeka na nią ktoś taki, marzyła Berta, może ten ktoś przeczuwa jej istnienie i wkrótce ruszy, by ją odnaleźć i porwać w świat. To dla niego, nieznajomego, Berta Koch zawsze wyglądała tak, jakby szła do kościoła, i dla niego pisała swój dzienniczek, bo jako osoba prowadząca tajemne tekstowe życie wydawała się samej sobie ciekawsza, bardziej godna miłości.
