Głowaccy. Arka na Manhattanie - Ewa Zadrzyńska-Głowacka - ebook

Głowaccy. Arka na Manhattanie ebook

Zadrzyńska-Głowacka Ewa

4,0

Opis

Głowaccy: Ewa i Janusz. Arka, czyli ich mieszkanie w Nowym Jorku. Tu autorka spędziła ponad trzydzieści lat. Najpierw z mężem i córką, potem tylko z mężem, a teraz solo. Wśród tych samych obrazów, prawie tych samych mebli i prawie tych samych książek.

Jest to bezpieczny i duży – jak przystało na arkę – apartament. A w nim przedmioty więcej lub mniej wartościowe: solidna grzałka z czasów PRL-u, wspaniałe prace Andrzeja Czeczota i Andrzeja Dudzińskiego, sióstr Bożeny i Alicji Wahl, Hanny Bakuły i Rafała Olbińskiego, Feliksa Topolskiego i Jana Sawki.

Opis kolekcji jest pretekstem do opowieści o życiu autorki wśród elit intelektualnych i bezdomnych, wśród kolekcji Metropolitan Museum i skarbów znalezionych na ulicy. To również opowieść o kłopotach i sukcesach, o małżeństwie i jego rozpadzie.

I wreszcie to głos kobiety niezależnej, pisarki, która założyła korporację i kilkakrotnie zmieniając zawody, przeżyła wśród burzliwych fal Manhattanu. Pracowała jako pomocnik przy produkcji filmowej i jako dziennikarka, jako pisarka i copywriterka, bizneswoman i reżyserka filmowa.

Książka jest bogato ilustrowana pracami Jana Glińskiego i zdjęciami dzieł sztuki, mieszkania oraz fotografiami z archiwum rodziny Głowackich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 208

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (29 ocen)
11
10
5
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
skydive1962

Całkiem niezła

całkiem niezła
00

Popularność




Wy­daw­ca i re­dak­tor pro­wa­dzący ADAM PLUSZ­KA
Re­dak­cja IDA ŚWIER­KOC­KA
Ko­rek­ta MA­ŁGO­RZA­TA KU­ŚNIERZ
Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych, opra­co­wa­nie gra­ficz­ne ANNA POL
Ła­ma­nie, ko­rek­ta ANNA HEG­MAN
Ko­or­dy­na­tor­ka pro­duk­cji PAU­LI­NA KU­REK
Zdjęcia na okład­ce © Ja­nusz Fila / Fo­rum; © Hans Ne­le­man / Sto­ne / Get­ty Ima­ges
Co­py­ri­ght © 2022 by Ewa Za­drzy­ńska-Gło­wac­ka Au­tor­kę re­pre­zen­tu­je Agen­cja Li­te­rac­ka Book/lab w War­sza­wie Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­ne­sy, War­sza­wa 2022
War­sza­wa 2022 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67157-03-2
Wy­daw­nic­two Mar­gi­ne­sy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skie­go 11A 01-527 War­sza­wa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­ne­sy.com.pl
www.mar­gi­ne­sy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Ja­nu­szo­wi Gło­wac­kie­mu,

naj­lep­sze­mu by­łe­mu mężo­wi na świe­cie

Ewa ZG

WSTĘP

Pierw­si Eu­ro­pej­czy­cy zja­wi­li się na Man­hat­ta­nie w 1609 roku, ja – trzy­sta sie­dem­dzie­si­ąt czte­ry lata pó­źniej. W jed­nej ręce wa­liz­ka, w dru­giej có­recz­ka Zu­zan­ka.

Ja­nusz Gło­wac­ki, tata Zuzy, cze­kał na lot­ni­sku Joh­na Fit­zge­ral­da Ken­ne­dy’ego (JFK).

Od tego cza­su, z ma­ły­mi prze­rwa­mi, już tu je­stem. Ja­nusz i Zuza też, tro­chę tu, tro­chę tam, cza­sa­mi ra­zem, cza­sa­mi od­dziel­nie.

Te­raz Ja­nusz po­mi­ędzy Pol­ską a USA, gdzieś nad Atlan­ty­kiem, nie­za­le­żny i nie­uchwyt­ny, jak za­wsze. Zuza w War­sza­wie. Ja na Man­hat­ta­nie.

A pode mną nie­zmien­ne od wie­ków – łup­ki man­hat­ta­ńskie, mar­mu­ry in­wo­odz­kie i jesz­cze jed­na ska­ła zwa­na For­dham Gne­iss.

Dla mnie to wa­żna in­for­ma­cja, bo lu­bię wie­dzieć, na czym sto­ję.

Od trzy­dzie­stu lat miesz­kam na pó­łnoc­no-za­chod­nim Man­hat­ta­nie, nad Hud­so­nem, moją uko­cha­ną nu­mer dwa, za­raz po Wi­śle, rze­ką.

Wy­spa Man­hat­tan ma kszta­łt Sta­tuy Wol­no­ści, co za­uwa­żył An­drzej Cze­czot, a ze świa­tem łączy ją po­nad dwa­dzie­ścia mo­stów. Z lotu pta­ka mo­sty łączące Damę Wol­no­ści z wi­ęk­szy­mi wy­spa­mi – Qu­eens, Bro­okly­nem – i z lądem – Bronk­sem – przy­po­mi­na­ją strza­ły wbi­te w cia­ło świ­ęte­go Se­ba­stia­na. Po­zor­nie ab­sur­dal­ne sko­ja­rze­nie na­bie­ra sen­su, kie­dy po­my­śli się o cier­pie­niu rdzen­nych Ame­ry­ka­nów, któ­rzy nie­gdyś za­miesz­ki­wa­li wy­spę.

Z lot­ni­ska JFK – ci z góry mia­sta – wje­żdża­ją tu przez Tri­bo­ro­ugh Brid­ge i lądu­ją w oko­li­cach ser­ca Damy Wol­no­ści. Ci, któ­rzy miesz­ka­ją w środ­ku mia­sta, przez Mid­town Tun­nel wpa­da­ją na wy­so­ko­ści le­we­go ko­la­na. Mo­żna też prze­kro­czyć rze­kę, wy­bie­ra­jąc dzie­wi­ęt­na­sto­wiecz­ny most – most Bro­okli­ński – i zna­le­źć się na sa­mym dole, u stóp Man­hat­ta­nu.

Na­sze pierw­sze miesz­ka­nie na Wa­shing­ton He­ights znaj­do­wa­ło się nie­da­le­ko po­chod­ni Damy Wol­no­ści, po­tem miesz­ka­li­śmy w po­ło­wie łyd­ki, a te­raz w oko­li­cach jej pra­we­go płu­ca.

Kie­dy w Pol­sce Sejm Wiel­ki za­twier­dził Kon­sty­tu­cję 3 maja, na Up­per West Side bia­li osad­ni­cy – nowi Ame­ry­ka­nie – po­lo­wa­li na nie­dźwie­dzie, ja­gu­ary, lisy, po­zwa­la­jąc ła­ska­wie – od cza­su do cza­su – ko­rzy­stać z bo­gac­twa la­sów nie­do­bit­kom tu­byl­ców, któ­rych wła­sna de­li­kat­no­ść, kul­tu­ra i na­iw­no­ść zmie­ni­ły z pra­wo­wi­tych wła­ści­cie­li w gor­szy sort.

Kie­dy w Pol­sce przy­go­to­wy­wa­no po­wsta­nie li­sto­pa­do­we, po­lo­wań było co­raz mniej i co­raz mniej było rdzen­nych miesz­ka­ńców wy­spy. W mo­ich oko­li­cach za­częły po­ja­wiać się let­nie dom­ki, ogro­dy, far­my wa­rzyw­ne, a wśród nich kil­ka re­zy­den­cji.

Je­le­nie, nie­dźwie­dzie i so­ko­ły zo­sta­ły wy­par­te przez kro­wy, świ­nie i kury.

Kie­dy w Eu­ro­pie sza­la­ła Wio­sna Lu­dów, z pęka­jące­go w szwach dołu mia­sta co bar­dziej ener­gicz­ne osob­ni­ki sku­po­wa­ły dzia­łki na gó­rze Man­hat­ta­nu.

Za­częto wy­ci­nać lasy, bu­rzyć pa­gór­ki i wrzu­cać je do je­zio­rek, jed­nym sło­wem: przy­go­to­wy­wa­no te­ren pod bu­do­wę.

Na po­cząt­ku dwu­dzie­ste­go wie­ku wy­bu­do­wa­no me­tro, któ­re po­łączy­ło gło­wę Damy Wol­no­ści z jej sto­pa­mi i w ten spo­sób, od pasa w górę, za­częto bu­do­wać i spe­ku­lo­wać, bo­ga­cić się albo bied­nieć.

I wła­śnie pod­czas kul­mi­na­cji tego bo­omu, w 1926 roku, po­sta­wio­no – na pra­wej pier­si Damy Wol­no­ści – so­lid­ny bu­dy­nek z ho­lem o mar­mu­ro­wych ścia­nach, z lu­stra­mi i win­da­mi art déco. Nada­no mu ad­res: 845 West End Ave­nue.

Miesz­kam więc na szczy­cie pa­gór­ka, któ­re­go nie dało się wy­rów­nać.

.

Domy prze­cho­wu­ją na­sze wspo­mnie­nia, we wnękach i za­ka­mar­kach, na stry­chach i w piw­ni­cach, w szu­fla­dach i na pó­łkach.

(GA­STON BA­CHE­LARD,THE PO­ETICS OF SPA­CE)

No i w ob­ra­zach.

(EZG)

ROZ­DZIAŁ 1

MÓJ PO­KÓJ

Ga­le­ria nr 1

Mój po­kój ma czte­ry okna: dwa wy­cho­dzą na wschód, dwa na po­łud­nie. Po­kój ten ma czwo­ro drzwi, tej sa­mej wy­so­ko­ści i sze­ro­ko­ści. Drzwi we­jścio­we z ko­ry­ta­rza do po­ko­ju (ścia­na pó­łnoc­na) i drzwi do ła­zien­ki (ścia­na za­chod­nia) – są iden­tycz­ne, drew­nia­ne z jed­nym pa­ne­lem. Drzwi do dwóch walk-in clo­sets, czy­li szaf, któ­re są mi­ni­po­ko­ika­mi z oświe­tle­niem, mają za­miast pa­ne­li lu­stra. Tego typu gar­de­ro­by to stan­dard so­lid­nych, bu­do­wa­nych sto lat temu no­wo­jor­skich ka­mie­nic. Ci, któ­rzy wi­dzie­li film Dziec­ko Ro­se­ma­ry, będą wie­dzie­li, o czym mó­wię. Wła­śnie z ta­kiej gar­de­ro­by cie­szy­ła się Mia Far­row – pod dyk­tan­do Po­la­ńskie­go ogląda­jąc miesz­ka­nie w Da­ko­cie, przy Cen­tral Park West i Sie­dem­dzie­si­ątej Dru­giej Uli­cy, pi­ęt­na­ście mi­nut spa­ce­rem ode mnie.

Kie­dyś to była na­sza ma­łże­ńska sy­pial­nia, po­tem – po­kój Ja­nu­sza Gło­wac­kie­go, mo­je­go by­łe­go męża, pó­źniej za­miesz­ka­ła tu na­sza cór­ka Zu­zan­na Gło­wac­ka. Ale te­raz to już mój po­kój.

Bu­dzę się, pa­trząc na gra­fi­kę upa­mi­ęt­nia­jącą mój ulu­bio­ny bar na Up­per West Side: Ouest. Wi­dać na niej ka­wa­łek bu­dyn­ku przy Broad­wayu, czer­wo­ny sa­mo­chód za­par­ko­wa­ny na Osiem­dzie­si­ątej Czwar­tej Uli­cy, dwie prze­czni­ce od no­wo­jor­skie­go miesz­ka­nia Isa­aca Ba­she­vi­sa Sin­ge­ra. We­jście do baru z dużą czer­wo­ną mar­ki­zą i jesz­cze wi­ęk­szym szyl­dem umiesz­czo­nym tuż nad mar­ki­zą jest punk­tem cen­tral­nym kom­po­zy­cji. Pięć ra­do­snych czer­wo­nych li­ter – O, U, E, S, T – za­pra­sza prze­chod­niów na drin­ka. Za­pra­sza we­so­łych i smut­nych. Lu­dzi suk­ce­su i tych, któ­rzy o suk­ce­sie ma­rzą, albo i nie. Ko­bie­ty i mężczy­źni, sa­mot­ni albo po sło­wie – wszy­scy są mile wi­dzia­ni.

Bar koi i zimą, i la­tem, i wio­sną, i je­sie­nią – mó­wią by­wal­cy.

Na gra­fi­ce chod­nik na Broad­wayu jest po­kry­ty śnie­giem. Na pierw­szym pla­nie wi­dzi­my wy­ma­chu­jące­go tecz­ką mężczy­znę. Wy­gląda, jak­by ku­lił się z zim­na, za­po­mniał albo nie zdążył wło­żyć je­sion­ki. „Je­sion­ka” to sło­wo sta­ro­mod­ne, ale pa­su­je do tecz­ki i do tego nie­co an­tycz­ne­go prze­chod­nia. Sku­si się ten sta­ro­mod­ny ze stron „New Yor­ke­ra” lat sze­śćdzie­si­ątych czło­wie­czek czy się nie sku­si? Jego ulu­bio­ny gin and to­nic jest tuż-tuż. Chy­ba się sku­si.

Wi­dzia­łam mo­ment, kie­dy ta gra­fi­ka po­wsta­wa­ła. Wra­ca­łam z Mo­ni­ką Mar­ko­wicz, przy­ja­ció­łką moją i Ja­nu­sza, z Bar­nes & No­ble, któ­re jak na wy­mie­ra­jące zja­wi­sko o na­zwie ksi­ęgar­nia trzy­ma się do­brze i od lat zaj­mu­je te same dwa pi­ętra przy rogu Osiem­dzie­si­ątej Dru­giej Uli­cy i Broad­wayu.

Szły­śmy do mnie, w górę mia­sta, do Sto Pierw­szej Uli­cy. Ja pa­trzy­łam w lewo, Mo­ni­ka w pra­wo.

– O, zo­bacz. – Mo­ni­ka wska­za­ła na szta­lu­gi. – On ma­lu­je we­jście do tego baru.

To ona za­uwa­ży­ła En­ri­co Mi­gu­ela Tho­ma­sa szki­cu­jące­go, jak się oka­za­ło, po­że­gnal­ny ob­raz ulu­bio­ne­go baru dzien­ni­ka­rzy, pi­sa­rzy, ar­ty­stów uda­nych i mniej uda­nych, biz­nes­me­nów i roz­ma­rzo­nych ko­biet w ró­żnym wie­ku.

To był kwie­cień 2015 roku i spa­dł śnieg, ale świe­ci­ło sło­ńce zu­pe­łnie jak na Kru­pów­kach w cza­sach mo­je­go dzie­ci­ństwa.

– W tym ba­rze często by­wam – po­wie­dzia­łam.

Tak na­praw­dę by­łam tu może dwa­dzie­ścia razy, ale mo­żna po­wie­dzieć, że te dwa­dzie­ścia razy to „często”, je­śli we­źmie się pod uwa­gę fakt, że był to je­dy­ny bar na Man­hat­ta­nie, do któ­re­go wpa­da­łam, i je­dy­ny, gdzie bar­ma­ni po­tra­fi­li po­praw­nie na­pi­sać moje imię. Nie Ava alboEve, tyl­ko tak, jak mam w nad­wi­śla­ńskiej me­try­ce, po pro­stu Ewa.

Pierw­szy raz od­wie­dzi­łam no­wo­jor­ski bar z Joh­nem Darn­to­nem po tym, jak dzi­ęki nie­mu do­sta­łam pra­cę w „New York Ti­me­sie”.

Ale to było na Czter­dzie­stej Trze­ciej Uli­cy, vis-à-vis daw­ne­go bu­dyn­ku ga­ze­ty. To była taka sta­ra knaj­pa, a wła­ści­wie dive, czy­li spe­lu­na, gdzie mo­żna było pa­lić i gdzie by­wa­li od lat czter­dzie­stych dzien­ni­ka­rze „New York Ti­me­sa”. At­mos­fe­ra z opo­wia­dań Ten­nes­see Wil­liam­sa, Chan­dle­ra i kla­sy­ki ame­ry­ka­ńskie­go kina, jed­nym sło­wem: fan­ta­stycz­ne dia­lo­gi i lep­szy świat. Po­tem bar za­mkni­ęto, wie­lu dzien­ni­ka­rzy, któ­rzy miesz­ka­ją na Up­per West Side, prze­nio­sło się do Ouest, a wraz z nimi smacz­ne dia­lo­gi i opo­wie­ści.

Idąc Broad­way­em z Dzie­wi­ęćdzie­si­ątej Szó­stej Uli­cy w dół mia­sta, do Za­bar’s albo Bar­nes & No­ble, la­ta­mi prze­cho­dzi­łam obok Ouest, wspo­mi­na­jąc moją pierw­szą wi­zy­tę w ba­rze no­wo­jor­skim i złud­ną na­dzie­ję, że le­gi­ty­ma­cja „New York Ti­me­sa” jest prze­pust­ką do lep­sze­go świa­ta.

Ouest za­mkni­ęto w czerw­cu 2015 roku. Na po­że­gnal­nym ban­kie­cie sprze­da­wa­no od­bit­ki gra­fi­ki, któ­rej na­ro­dzi­ny ob­ser­wo­wa­łam dwa mie­si­ące wcze­śniej. Do­chód ze sprze­da­ży po­dzie­lo­no mi­ędzy kel­ne­rów, bar­ma­nów, ku­cha­rzy, ku­char­ki, któ­rzy zo­sta­li bez za­trud­nie­nia.

Gra­fi­ka Ouest wisi na ścia­nie po­mi­ędzy dwo­ma okna­mi wy­cho­dzący­mi na po­łud­nie.

Nad gra­fi­ką – abs­trak­cyj­ny ero­tyk, któ­ry Ja­nusz do­stał od Ali­cji Wahl na po­cząt­ku lat dzie­wi­ęćdzie­si­ątych, kie­dy za­czął co­raz częściej i in­ten­syw­niej kur­so­wać po­mi­ędzy Pol­ską a USA. (Pod­ró­żo­wał tak często, że w ese­ju dla „New York Ti­me­sa” na­pi­sał, że sam nie wie, gdzie jego miej­sce: „Naj­częściej gdzieś po­mi­ędzy USA a Pol­ską, bu­jam się w obło­kach”).

Na pierw­szy rzut oka spo­strze­głam czar­no-czer­wo­ną z bia­ły­mi ele­men­ta­mi kom­po­zy­cję, bez wi­ęk­sze­go sen­su i zna­cze­nia. Ro­dzaj ma­lar­stwa, któ­ry za­wsze mnie pe­szy.

Nie za­uwa­ży­łam pary upra­wia­jącej mi­ło­ść. Ich syl­wet­ki, skle­jo­ne w dol­nych par­tiach w osza­la­łym po­żąda­niu, a w gór­nych od sie­bie w za­wsty­dze­niu od­chy­lo­ne, two­rzą kszta­łt ser­ca. Są w so­bie bez pa­mi­ęci za­nu­rze­ni, ale nie ma tu czu­ło­ści; jest tyl­ko żądza. Mężczy­zna przy­ci­ąga ko­bie­tę do sie­bie, bo tak mu dyk­tu­je po­żąda­nie, a nie ser­ce. Nie mają twa­rzy, gło­wy znik­nęły w czer­wo­nej mgle.

Akt spro­wa­dzo­ny jest do ani­ma­li­stycz­nej wer­sji mi­ło­ści. Ko­chan­ko­wie stra­ci­li gło­wy i ro­zum – dla sie­bie i dla świa­ta. Może się na­wet nie zna­ją?

Zo­ba­czy­łam to wszyst­ko do­pie­ro po ja­ki­mś cza­sie i przy po­mo­cy Ja­nu­sza.

To ob­raz o tęsk­no­cie za mi­ło­ścią albo o tym, jak po­żąda­nie ją unie­mo­żli­wia. Cie­ka­we, czy Lu­śka Wahl to wła­śnie mia­ła na my­śli. Boję się, że ni­g­dy nie będę mia­ła szan­sy się do­wie­dzieć. Jest cho­ra.

Co rano, bu­dząc się, pa­trzę na no­wo­jor­ski Ouest i uni­wer­sal­ne, bez ad­re­su – Po­żąda­nie Ali­cji Wahl. Ty­tuł wy­my­śli­łam ja, ale je­stem pew­na, że Lu­śka by się na nie­go zgo­dzi­ła.

Na lewo na mo­si­ężnym haku w zło­tych gru­bych ra­mach przy­po­mi­na­jących ramy je­dy­ne­go ory­gi­nal­ne­go ob­ra­zu, jaki moi ro­dzi­ce mie­li w War­sza­wie, wisi nie­do­ko­ńczo­ny ko­śla­wy ob­raz olej­ny, mrocz­ny las.

Mrocz­ny las nie­zna­ne­go dzie­wi­ęt­na­sto­wiecz­ne­go nie­miec­kie­go ma­la­rza – ku­pi­łam za trzy­sta do­la­rów od sąsia­dów, a do­kład­niej od ich wnu­ków.

Gdy trzy­dzie­ści lat temu wpro­wa­dza­li­śmy się do lo­ka­lu 4b, obok nas miesz­kał eme­ry­to­wa­ny kan­tor z sy­na­go­gi na Set­nej Uli­cy z żoną, obo­je do­brze po osiem­dzie­si­ąt­ce.

Kie­dy przy­pad­ko­wo spo­ty­ka­łam ich w win­dzie albo w lob­by o mar­mu­ro­wych podło­gach i ścia­nach, roz­ma­wia­li nie o gie­łdzie i in­we­sty­cjach – roz­ma­wia­li o naj­now­szej pre­mie­rze w ope­rze albo o kon­cer­cie w Car­ne­gie Hall.

Z cza­sem sta­wa­li się co­raz słab­si. Wy­gląda­jąc przez okno, często wi­dzia­łam, jak po­chy­le­ni ku so­bie, pod­pie­ra­jąc się gło­wa­mi, by utrzy­mać rów­no­wa­gę, kro­czą West End Ave­nue w stro­nę Lin­coln Cen­ter. Dzi­ęki tej dzi­wacz­nej sym­bio­tycz­nej fi­gu­rze bez tru­du wy­gry­wa­li z si­ła­mi gra­wi­ta­cji. W po­je­dyn­kę ska­za­ni byli na upa­dek.

Co­dzien­nie już od siód­mej rano zza ich drzwi do­cho­dził za­pach kawy.

– Żyją – mó­wił Ja­nusz.

– Żyją – uspo­ka­ja­łam się, wdy­cha­jąc opa­ry kawy Illy.

Jest kawa – jest ży­cie.

Po kul­tu­ral­nych sąsia­dach w star­szym wie­ku zo­sta­ło wspo­mnie­nie po­ran­nej kawy i ten po­nu­ry las. No i jesz­cze coś.

We­dług Si­mo­na Scha­my lasy to kra­jo­braz na­ro­do­wy Nie­miec. Znam lasy z ob­ra­zów Ca­spa­ra Da­vi­da Frie­dri­cha i An­sel­ma Kie­fe­ra, ale ten las, cho­ciaż na­ma­lo­wa­ny przez Niem­ca, jak za­pew­nił mnie wnu­czek kan­to­ra, nie miał z nimi nic wspól­ne­go.

Ten las przy­po­mi­na mi lasy mo­je­go dzie­ci­ństwa.

Ob­raz jest nie­do­ko­ńczo­ny. Las nie­co zy­skał, kie­dy moja sio­stra, Da­nu­ta An­to­nisz­czak, ab­sol­went­ka kra­kow­skiej ASP, wy­my­ła go ostro­żnie wa­ci­ka­mi za­mo­czo­ny­mi w roz­two­rze wod­nym de­li­kat­nych płat­ków my­dla­nych.

Jed­nak na­dal cze­goś tu bra­ku­je – sy­me­trii lub asy­me­trii, kon­cep­cji lub kom­plet­ne­go bra­ku kon­cep­cji.

Ale ile razy na nie­go pa­trzę, my­ślę o moim ta­cie i la­sach pod Wy­szko­wem.

Ka­żdej je­sie­ni je­ździ­li­śmy z tatą w jego ro­dzin­ne stro­ny na grzy­bo­bra­nie. Tata, war­sza­wiak z dzia­da pra­dzia­da, pierw­sze lata ży­cia spędził w Wy­szko­wie, gdzie ro­dzi­ce schro­ni­li się pod­czas pierw­szej woj­ny świa­to­wej.

I oko­li­ce te znał na pa­mi­ęć. Po la­tach z za­mkni­ęty­mi ocza­mi tra­fiał do naj­bar­dziej grzy­bo­wych miejsc. Wie­dzio­ny in­stynk­tem albo pa­mi­ęcią od­naj­dy­wał pach­nące mchem i rosą te­re­ny, gdzie wy­star­czy­ło kuc­nąć i już ko­szyk pe­łny. Pa­mi­ętam, jak wzro­kiem pod­po­wia­dał mi, w któ­rą stro­nę iść, bym w za­wo­dach o to, kto zbie­rze naj­wi­ęcej grzy­bów, za­jęła jak co roku pierw­sze miej­sce.

Obo­je wie­dzie­li­śmy, że to była gra nie­zu­pe­łnie fair, ale kie­dy oka­zy­wa­ło się, że mam szczęście i że zno­wu wy­gra­łam, z ra­do­ści prze­ły­ka­łam tę nie­wy­god­ną ta­jem­ni­cę.

Po­zna­wa­łam smak zwy­ci­ęstwa i wia­rę, że opatrz­no­ść jest po mo­jej stro­nie.

Prze­ko­na­nie, że mam szczęście, pod­trzy­my­wa­ło mnie na du­chu i do­da­wa­ło od­wa­gi przez całe ży­cie. Nic nie szko­dzi, że to szczęście często było nie­co na­ci­ąga­ne i w obiek­tyw­nej oce­nie nie­zu­pe­łnie ta­kie szczęśli­we, li­czą się sa­mo­po­czu­cie i wia­ra w życz­li­wo­ść losu.

Zno­wu wszyst­kie praw­dziw­ki zna­la­zła naj­młod­sza i naj­mniej­sza – ja.

Ni­g­dy się tego ob­ra­zu nie po­zbędę.

Z tym ob­ra­zem jest jak z moim szczęściem – spra­wa do dys­ku­sji.

Wy­ra­fi­no­wa­ne oko Ja­nu­sza nie po­zwo­li­ło na przy­jęcie po­kracz­ne­go lasu do na­szej ko­lek­cji. Ro­zu­miał moje emo­cjo­nal­ne sko­ja­rze­nia, zna­la­zł więc tak­tow­ne roz­wi­ąza­nie. Płót­no de­li­kat­nie spa­ko­wał i scho­wał za ko­mo­dę do cza­su, aż znaj­dzie się od­po­wied­nie miej­sce.

Nie mia­łam nic prze­ciw­ko temu. Ale te­raz ob­raz roz­pa­ko­wa­łam i po­wie­si­łam nad sto­łem, przy któ­rym Ja­nusz kie­dyś pra­co­wał.

Pew­nej nocy – a było to w cza­sach za­pa­chu po­ran­nej kawy pani kan­to­ro­wej – za gru­bą, so­lid­ną ścia­ną dzie­lącą na­sze miesz­ka­nia roz­le­gły się gło­śne krzy­ki.

Duet – głos męski i głos że­ński. Zro­zu­mieć mo­żna było tyl­ko jed­no sło­wo: „NO”, wy­krzy­ki­wa­ne w ró­żnej to­na­cji o ró­żnym na­tęże­niu roz­pa­czy. Krzy­czał mężczy­zna i krzy­cza­ła ko­bie­ta. Na­gle głos męski za­mil­kł i po­zo­sta­ło wy­cie zra­nio­ne­go zwie­rzęcia, sa­mi­cy – bo był to krzyk pani kan­to­ro­wej: „NO­OOOOOOO”.

Wy­rwa­ni ze snu spoj­rze­li­śmy z Ja­nu­szem na sie­bie: wzy­wać po­li­cję? A może am­bu­lans? Może za­dzwo­nić do noc­ne­go por­tie­ra?

Wtrącać się w cu­dze ży­cie nie wy­pa­da, więc Ja­nusz prze­wró­cił się na dru­gi bok i usnął, a ja po­my­śla­łam, że jed­nak nie jest to tak ide­al­ne ma­łże­ństwo, jak mi się wy­da­wa­ło. W wy­obra­źni wi­dzia­łam sąsia­da, któ­ry pa­ku­je wa­liz­ki, oznaj­mia, że ma młod­szą, ład­niej­szą, bo­gat­szą.

Do wi­dze­nia, ko­niec, wa­liz­ka w ręku (cze­ma­dan w ru­kie), pan kan­tor z mło­dą ko­chan­ką za­trza­sku­ją drzwi.

Krzyk albo ra­czej za­wo­dze­nie na­dal trwa. Skąd ta siła w drob­nej, le­d­wo trzy­ma­jącej się na no­gach pra­wie dzie­wi­ęćdzie­si­ęcio­let­niej ko­bie­cie?

Do­wiem się na­za­jutrz.

Tej nocy, tuż za ścia­ną na­szej sy­pial­ni zma­rł na za­wał ser­ca miesz­ka­jący w Tel Awi­wie sze­śćdzie­si­ęcio­let­ni syn na­szych sąsia­dów. Od lat wspó­łpra­co­wał z Me­tro­po­li­tan Ope­ra i przy­je­chał słu­żbo­wo, do­słow­nie na trzy dni. Tak jak miał w zwy­cza­ju, i tym ra­zem za­trzy­mał się u ro­dzi­ców.

Po kil­ku dniach spo­tka­łam kan­to­ra w win­dzie. Był sam – rów­no­wa­gę utrzy­my­wał dzi­ęki dębo­wej la­sce. Pa­mi­ętam miłą kul­tu­ral­ną twarz i błysz­czące zza oku­la­rów oczy. W ręce trzy­mał wy­ci­nek z „New York Ti­me­sa”.

„To o moim synu”. Po­ka­zał mi z lek­ką dumą na­głó­wek ne­kro­lo­gu: „Agent re­pre­zen­tu­jący izra­el­skie gwiaz­dy ope­ro­we zma­rł na­gle w Man­hat­ta­nie na za­wał ser­ca”. „To nie­spra­wie­dli­we, żeby dzie­ci umie­ra­ły przed ro­dzi­ca­mi” – wy­szep­tał kan­tor z apar­ta­men­tu 4c.

Chcia­łam go przy­tu­lić, ale się po­wstrzy­ma­łam. Nie przy­tu­la się dzie­wi­ęćdzie­si­ęcio­let­nich sąsia­dów w win­dzie po­mi­ędzy trze­cim a czwar­tym pi­ętrem na West End Ave­nue w New York City.

„Do­or­me­ni” wie­dzą wszyst­ko. A ci uro­dze­ni w ZSRR wie­dzą na­wet wi­ęcej. Od Igo­ra usły­sza­łam, że żona kan­to­ra, mama agen­ta mu­zycz­ne­go, źle za­in­we­sto­wa­ła swo­je i syna pie­ni­ądze. Wszyst­ko stra­ci­ła. Trzy­ma­ła to w ta­jem­ni­cy przez dwa lata. W ko­ńcu, gdy syn zja­wił się na otwar­cie no­we­go se­zo­nu ope­ro­we­go – przy­zna­ła się.

Syn naj­pierw do­stał sza­łu, a za­raz po­tem za­wa­łu i zma­rł na miej­scu, tuż za na­szą ścia­ną.

Krzyk, któ­ry nas obu­dził, to był krzyk oso­by, któ­ra za­bi­ła swo­je dziec­ko. Go­rzej niż w tra­ge­dii grec­kiej. Tam bo­ha­te­ro­wie nie mie­li wy­bo­ru. Co­kol­wiek by zro­bi­li, będzie za­wsze źle. Żona kan­to­ra mia­ła wy­bór. Pod­jęła de­cy­zję, któ­ra za­miast przy­nie­ść spo­kój i szczęście – przy­nio­sła śmie­rć.

Moja pierw­sza myśl, że kan­tor po­sta­no­wił opu­ścić ma­łżon­kę, wy­da­ła mi się nie­sto­sow­nie ba­nal­na.

Pani kan­to­ro­wej już ni­g­dy nie zo­ba­czy­łam. Prze­sta­ła wy­cho­dzić z domu, a po kil­ku mie­si­ącach ma­łżon­ko­wie się wy­pro­wa­dzi­li. Wnu­ki i pra­wnu­ki zor­ga­ni­zo­wa­ły wy­prze­daż ich do­byt­ku i to od nich ku­pi­łam nie­do­ko­ńczo­ny las, w zło­tych ra­mach, któ­ry mi się nie po­do­bał, ale któ­ry chcia­łam i na­dal chcę mieć.

Miesz­ka­nie 4c zmie­nia­ło wła­ści­cie­li kil­ka­krot­nie. Ostat­nio ku­pi­ło je dość mło­de i za­mo­żne ma­łże­ństwo z trój­ką dzie­ci i psem. On zaj­mu­je się in­we­sty­cja­mi na Wall Stre­et, ona do­mem i sobą. Dzie­ćmi zaj­mu­je się nia­nia z Do­mi­ni­ka­ny.

Łó­żko w mo­jej sy­pial­ni stoi tak, jak sta­ło od za­wsze, w li­nii pó­łnoc–po­łud­nie. Bu­dzę się i spo­glądam na po­łud­nie. Nad gło­wą, na pó­łnoc­nej ścia­nie wi­szą jesz­cze dwa ob­ra­zy – sza­ro-nie­bie­ski pa­stel i por­tret Zuzy na­ma­lo­wa­ny na Mont­mar­trze, pa­mi­ąt­ka wi­zy­ty w Pa­ry­żu w 1994 roku.

Sza­ro-nie­bie­ski pa­stel to pre­zent na szes­na­ste uro­dzi­ny Zuzy od Ani Kra­si­ńskiej.

Smut­na dziew­czy­na trzy­ma w ręku gra­na­to­we kwia­ty, w tle wi­dzi­my sta­re ka­mie­ni­ce przy­po­mi­na­jące war­szaw­ską Sta­rów­kę albo ry­nek w Ka­zi­mie­rzu Dol­nym. To wspo­mnie­nie z Pol­ski stu­den­ta, któ­ry spędzał wa­ka­cje w po­sia­dło­ści pa­ństwa Kra­si­ńskich w Mor­ris, w sta­nie Nowy Jork. Stu­dent był bar­dzo uta­len­to­wa­ny, ci­chy, nie­obec­ny i miał coś mrocz­ne­go w so­bie. Coś go gnębi­ło: nie­uda­ne pró­by zna­le­zie­nia przy­ja­źni? Mi­ło­ści? Suk­ce­su? Po­czu­cie bez­sen­su?

Zo­sta­wił po wa­ka­cjach kil­ka­na­ście prze­pe­łnio­nych me­lan­cho­lią prac i znacz­nie wi­ęcej pu­stych bu­te­lek po wód­ce. Znik­nął. Albo wró­cił do Pol­ski, albo do­łączył do bo­ha­te­rów An­ty­go­ny w No­wym Jor­ku i na­dal błąka się po Man­hat­ta­nie.

Szko­da, że nic o nim nie wiem, oprócz tego, że miał wiel­ki ta­lent.

Dy­gre­sja oso­bi­sta z lat li­ce­al­nych

Je­dy­nym ory­gi­nal­nym ob­ra­zem w moim ro­dzin­nym domu w War­sza­wie był olej­ny kra­jo­braz z ru­ina­mi na pierw­szym pla­nie, chy­ba fran­cu­skie­go ma­la­rza. Pi­szę „chy­ba”, bo ob­raz nie był pod­pi­sa­ny, ale moja sio­stra twier­dzi (a ona rzad­ko się myli), że to był Fran­cuz, na­śla­dow­ca Wat­te­au, z po­ło­wy osiem­na­ste­go wie­ku.

Ob­raz wi­siał w domu ro­dzin­nym mo­jej mamy w Ło­dzi, a po­tem w Będzi­nie i ja­ki­mś cu­dem prze­trwał woj­nę. Ktoś go od­na­la­zł i od­dał.

Nie wiem, kto i jak ob­raz zna­la­zł i dla­cze­go tak bez­in­te­re­sow­nie od­dał.

Akt od­da­nia, jak gło­si­ła ro­dzin­na opo­wie­ść, miał od­być się w la­tach czter­dzie­stych, tuż po wy­zwo­le­niu, kie­dy nie­któ­rym jesz­cze wy­da­wa­ło się, że za­raz po zwy­ci­ęstwie będzie tak, jak po­win­no być.

Cza­sa­mi wie­rzę, że ta­kie hi­sto­rie się zda­rza­ją.

No więc ten za­częty w osiem­na­stym wie­ku ob­raz przed­sta­wiał ru­iny wiej­skiej re­zy­den­cji i utrzy­ma­ny był w to­na­cji ob­ra­zów Wat­te­au. Pa­mi­ętam, że po dru­giej stro­nie płót­na ma­larz też pró­bo­wał coś na­ma­lo­wać.

Olej opra­wio­ny był w ci­ężkie zło­te ramy, po­dob­ne do ram mo­je­go ano­ni­mo­we­go nie­miec­kie­go lasu, i pew­nie ze względu na te ramy te­raz so­bie o nim przy­po­mnia­łam.

Mały kra­jo­braz wiej­ski z ru­ina­mi du­że­go domu na pierw­szym pla­nie po śmier­ci mo­jej mamy wy­lądo­wał w piw­ni­cy – nie bar­dzo wiem dla­cze­go – a po­tem znik­nął.

Do­pie­ro w dwu­dzie­stym pierw­szym wie­ku ze zdu­mie­niem zo­ba­czy­łam go w ele­ganc­kim sa­lo­nie na war­szaw­skiej Sa­dy­bie, w wil­li mo­jej pierw­szej mi­ło­ści z lat szkol­nych, ko­lek­cjo­ne­ra sztu­ki, bar­dzo za­mo­żne­go czło­wie­ka. Nie wi­dzia­łam ani ob­ra­zu, ani uko­cha­ne­go kil­ka­dzie­si­ąt lat, aż nie­daw­no, kie­dy by­łam w Pol­sce, do­sta­łam za­pro­sze­nie na ko­la­cję do nie­go i jego żony – bo­da­jże dru­giej. Po­zna­łam też ich cór­kę, któ­ra przy­wi­ta­ła mnie ser­decz­nie: „Cio­ciu, ja wszyst­ko wiem”.

I przy­tu­li­ła się do mnie. Cór­ka była ład­na i miła.

Po ko­la­cji, z drin­kiem w ręku, od­by­ło się opro­wa­dza­nie po ko­lek­cji. Wspa­nia­łe Kos­sa­ki, chy­ba Grot­t­ger na­wet, już nie pa­mi­ętam in­nych ar­cy­dzieł, bo na­gle zo­ba­czy­łam nasz ro­dzin­ny ob­raz.

Sta­nęłam i za­nie­mó­wi­łam.

– O, ten ob­raz zna­la­złem w ga­ra­żu mo­je­go ojca. Bar­dzo dziw­na hi­sto­ria – po­wie­dział pan domu. – A dla­cze­go tak się mu przy­glądasz? – spy­tał.

– Bo mam wra­że­nie, że to ob­raz z mo­je­go ro­dzin­ne­go domu. Wi­docz­nie ci go da­łam.

– No to po­win­ni­śmy ci go od­dać – rzu­ci­ła mi­mo­cho­dem pani domu.

– No ale sko­ro da­łam... – za­częłam się plątać. Nie prze­szło mi przez gar­dło: „No sko­ro go za­bra­łeś”.

Pan domu to pod­chwy­cił i do­dał:

– Tak, tak.

I na tym się sko­ńczy­ło. Wi­ęcej do tego te­ma­tu nie wra­ca­li­śmy. Tak na­praw­dę to był ob­raz nie mój, ale mo­jej ro­dzi­ny. Więc na­stęp­ne­go dnia nie by­łam w sta­nie zro­zu­mieć, jak ten mój „pre­zent” – pew­nie mia­łam wte­dy szes­na­ście lat – mógł zo­stać tak szyb­ko przy­jęty.

A nie­gdyś pan domu był roz­ma­rzo­nym, uko­cha­nym sy­nem swo­jej mamy, któ­rą lu­bi­łam, za­cze­sy­wał sta­ro­mod­nym ru­chem wło­sy do tyłu i pi­sał ład­ne wier­sze. My­śla­łam, że zo­sta­nie po­etą.

Ni­g­dy wi­ęcej tego ob­ra­zu nie zo­ba­czy­łam.

Ni­g­dy wi­ęcej nie zo­ba­czy­łam ani pana domu, ani jego cór­ki. Żonę spo­tka­łam na ja­ki­mś war­szaw­skim przy­jęciu. Była smut­na.

Ta hi­sto­ria ma jesz­cze jed­ną po­in­tę. Kil­ka dni temu, szpe­ra­jąc w sta­rych pa­pie­rach w no­wo­jor­skiej szu­fla­dzie, zna­la­złam zdjęcie kil­ku­na­sto­let­nie­go ko­lek­cjo­ne­ra sztu­ki, mo­jej szkol­nej mi­ło­ści. Na od­wro­cie zdol­ny na­sto­la­tek wła­sno­ręcz­nie na­pi­sał spe­cjal­nie dla mnie wiersz.

Wiersz się ko­ńczył:

„Czy mó­wisz coś, a ja nie sły­szę?

Czy cze­goś chcesz – ja nie wiem co?”

Mhm... Może rze­czy­wi­ście nie wie... Może na­le­ża­ło­by na­pi­sać do nie­go list z za­py­ta­niem, czy nie wy­da­je mu się, że po­wi­nien nam – mnie i mo­jej sio­strze – ten ob­raz od­dać?

ROZ­DZIAŁ 2

HOL WE­JŚCIO­WY

Ga­le­ria nr 2

Cier­pie­nie znaj­du­je się po le­wej stro­nie dwu­skrzy­dło­wych fran­cu­skich drzwi pro­wa­dzących do sa­lo­nu, Śmie­rć po pra­wej. Wi­ta­my w miesz­ka­niu ro­dzi­ny Gło­wac­kich z prze­ło­mu dwu­dzie­ste­go i dwu­dzie­ste­go pierw­sze­go wie­ku. 845 West End Ave­nue. Czwar­te pi­ętro.

Te dwa ob­ra­zy Bo­że­na Wahl na­ma­lo­wa­ła w la­tach sie­dem­dzie­si­ątych i one kró­lu­ją w holu we­jścio­wym.

Wi­tru­wiusz, rzym­ski ar­chi­tekt ży­jący w cza­sach Ce­za­ra, uwa­żał, że do­bre pla­ny ar­chi­tek­to­nicz­ne po­win­ny za­cho­wy­wać pro­por­cje ide­al­nie zbu­do­wa­ne­go mężczy­zny.

Pa­trząc z góry na plan miesz­ka­nia, nie wi­dzę zgrab­nej syl­wet­ki tan­ce­rza z Me­tro­po­li­tan Ope­ra ani syl­wet­ki ide­al­nie zbu­do­wa­ne­go Ja­nu­sza Gło­wac­kie­go.

Wi­dzę ba­busz­kę z gło­wą na le­wym ra­mie­niu, jej kszta­łty są znacz­nie wy­god­niej­sze do za­miesz­ka­nia. Gło­wa ba­busz­ki przy­po­mi­na­jącej na­sze miesz­ka­nie skie­ro­wa­na jest na pó­łnoc, tak jak gło­wa Sta­tuy Wol­no­ści à la Cze­czot sym­bo­li­zu­jącej kszta­łt Man­hat­ta­nu.

Może to jesz­cze je­den po­wód, dla któ­re­go tak do­brze czu­ję się w tym miesz­ka­niu, na tej wy­spie. Ja też śpię z gło­wą skie­ro­wa­ną na pó­łnoc (patrz roz­dział pierw­szy). Za­przy­ja­źnio­na mle­czar­ka z ma­zo­wiec­kiej wsi po­wie­dzia­ła mi przed laty, że to naj­wa­żniej­sze.

Ka­żdy gość wi­ta­ny jest ob­ra­zem olej­nym Bo­że­ny Wahl. Jest to gło­wa ko­bie­ty, któ­rą opie­ku­ńczy­mi skrzy­dła­mi obej­mu­je ol­brzy­mie pta­szy­sko, wbi­ja­jące dziób w sam śro­dek jej czo­ła. We­dług Bo­że­ny ten ptak miał być jej ów­cze­snym part­ne­rem, To­ma­szem Len­gre­nem, po­tem mó­wi­ła, że to wspo­mnie­nie jej zwi­ąz­ku z Ja­nu­szem. Cie­ka­wa je­stem, co po­wie te­raz. Za­dzwo­nię do niej po przy­je­ździe do Pol­ski.

Przed laty Bo­że­na dała nam Cier­pie­nie na prze­cho­wa­nie. Po­nu­re płót­no wi­sia­ło ku prze­stro­dze u nas, na Bed­nar­skiej, w sa­lo­nie, któ­ry był rów­nież biu­rem Ja­nu­sza. Ob­ra­zem za­chwy­cił się ów­cze­sny ko­re­spon­dent „New York Ti­me­sa” John Darn­ton i ku­pił go od Bo­że­ny pod ko­niec lat sie­dem­dzie­si­ątych za pi­ęćset do­la­rów. W tam­tych cza­sach to była for­tu­na. Jest kil­ka spo­so­bów prze­li­cza­nia i ni­g­dy nie wiem, któ­ry jest naj­lep­szy. Ale wte­dy za tę sumę mo­żna było spo­koj­nie żyć przez dwa lata albo ku­pić ka­wa­ler­kę w cen­trum War­sza­wy.

Ob­raz wy­wędro­wał z Pol­ski wraz z Darn­to­na­mi do Hisz­pa­nii, gdzie John do­stał nowe zle­ce­nie z „New York Ti­me­sa” – kon­trakt na na­stęp­ne trzy lata.

Naj­pierw zo­stał ulo­ko­wa­ny na ho­no­ro­wym miej­scu w ich ma­dryc­kim sa­lo­nie.

Któ­re­goś dnia Darn­to­no­wie uda­li się do Pra­do z kil­ku­mie­si­ęcz­nym, uro­dzo­nym już w Hisz­pa­nii, wy­jąt­ko­wo wra­żli­wym syn­kiem, Ja­miem. Kie­dy we­szli do sali czar­ne­go okre­su Goi, ma­le­ńki i spo­koj­ny Ja­mie – obec­nie wspa­nia­ły le­karz le­czący pro pu­bli­co bono uza­le­żnio­nych w Se­at­tle – na wi­dok czar­nych de­mo­nów uosa­bia­jących cier­pie­nie za­nió­sł się szlo­chem.

Wy­star­czy­ło kil­ka se­kund, by zro­zu­mieć, że ob­ra­zy na­ma­lo­wa­ne przez tra­cące­go słuch i ro­zum Goyę i ob­raz Bo­że­ny Wahl są ilu­stra­cją udręcze­nia, któ­re­go nie da się wy­trzy­mać.

Ko­bie­ta i ptak, czy­li Cier­pie­nie, zo­sta­li usu­ni­ęci z ho­no­ro­we­go miej­sca i prze­nie­sie­ni do po­ko­ju go­ścin­ne­go. Ta­jem­ni­cze do­le­gli­wo­ści Ja­mie­go przy­pi­sy­wa­ne uczu­le­niom a to na kurz, a to na tra­wę po scho­wa­niu Cier­pie­nia Bo­że­ny znik­nęły z dnia na dzień.

Po kil­ku la­tach ob­raz przy­le­ciał z Darn­to­na­mi do Sta­nów. Pa­mi­ętam, że wi­siał nad du­żym łó­żkiem w po­ko­ju go­ścin­nym w ich no­wym domu, któ­ry mo­żna na­zwać re­zy­den­cją, w Gre­en­wich, Con­nec­ti­cut. Kie­dyś prze­by­wa­jący u nich z wi­zy­tą re­por­ter „Los An­ge­les Ti­me­sa” całą noc prze­sie­dział w kuch­ni, pa­ląc pa­pie­ro­sa za pa­pie­ro­sem, a na py­ta­nie, co się sta­ło, od­po­wie­dział: „Nie wiem, ale my­ślę, że to ten ob­raz”, Darn­to­no­wie zro­zu­mie­li, że tyl­ko oso­by uro­dzo­ne nad Wi­słą są w sta­nie miesz­kać z tak po­nu­rym dzie­łem, i po­sta­no­wi­li dać – nie­ja­ko od­dać – nam go w pre­zen­cie.

Cier­pie­nie Bo­że­ny Wahl na sta­łe za­miesz­ka­ło na 845 West End Ave­nue.

I ma się do­brze po le­wej stro­nie dwu­skrzy­dło­wych drzwi fran­cu­skich pro­wa­dzących do sa­lo­nu. Ja­nusz, me­lan­cho­lik, prze­glądał się w nim jak w lu­strze. U mnie ten ob­raz wzbu­dzał i na­dal wzbu­dza uczu­cia po­dob­ne do tych, ja­kie od­czu­wam, czy­ta­jąc pra­sę co­dzien­ną.

Ni­g­dy nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, że ży­cie to nic we­so­łe­go.

Od ma­łe­go wie­dzia­łam, że roz­dzio­bią nas i kru­ki, i wro­ny... je­śli im tyl­ko na to po­zwo­li­my. Bo­że­na Wahl okre­su czar­ne­go po­zwo­li­ła. Ptak stra­cił skrzy­dła, a ko­bie­ta ży­cie.

Dru­gi ob­raz z tego okre­su, Śmie­rć, któ­ry po­wie­si­li­śmy z pra­wej stro­ny drzwi do sa­lo­nu, jest kon­ty­nu­acją ob­ra­zu pierw­sze­go. Mo­żna go za­ty­tu­ło­wać Ciąg dal­szy na­stąpił. I te­raz już nikt nie cier­pi – ko­bie­ta nie żyje, ptak kat w czap­ce na gło­wie po­dob­nej do cza­pek in­kwi­zy­to­rów pa­trzy na nas z fi­lu­ter­nym uśmiesz­kiem, może wie, że tro­chę prze­sa­dził, ale na pew­no nie ma w nim po­czu­cia winy. Jest jak jest, sta­ło się, co się sta­ło, wi­dać tak mu­sia­ło być. Bóg tak chciał. Ma pew­no­ść in­kwi­zy­to­ra hisz­pa­ńskie­go z ob­ra­zów Goi.

To jest to samo pta­szy­sko, któ­re przed chwi­lą wbi­ja­ło dziób w czo­ło ko­bie­ty, tyl­ko tym ra­zem nie ma skrzy­deł i wi­dać, że ten ptak to tak na­praw­dę mężczy­zna z no­sem w kszta­łcie dzio­ba. Obok leży gło­wa ko­bie­ty przy­po­mi­na­jąca za­rys czasz­ki Bo­że­ny. Nie ma wąt­pli­wo­ści, że to au­to­por­tret.

Ten dyp­tyk ilu­stru­je układ ma­łże­ński w dwóch roz­dzia­łach. Roz­dział pierw­szy: Cier­pie­nie na wła­sne ży­cze­nie, i roz­dział dru­gi: Ko­niec cier­pie­nia: śmie­rć. Chce się do­dać: ko­niec bez sen­su. Cza­sa­mi ko­ńce mają sens. Ten do nich nie na­le­ży.

Me­men­to do­lo­ri – pa­mi­ętaj, że jest cier­pie­nie – i me­men­to mori – pa­mi­ętaj, że umrzesz.

Kie­dy drzwi we­jścio­we otwie­ra się zbyt ener­gicz­nie, we­wnętrz­na ga­łka-klam­ka w sty­lu art déco, ta sama od dzie­wi­ęćdzie­si­ęciu lat, roz­bi­ja szkło, któ­re chro­ni ory­gi­nał pla­ka­tu An­drze­ja Du­dzi­ńskie­go do jed­ne­go z pol­skich wy­dań An­ty­go­ny w No­wym Jor­ku.

Do­wie­dzia­łam się o tym nie­daw­no, kie­dy ko­le­żan­ka mo­jej cór­ki zde­ner­wo­wa­na kłót­nią z mężem, z emo­cjo­nal­nym, wła­ści­wym wie­lu Ku­ba­ńczy­kom roz­ma­chem, wbie­gła do na­sze­go miesz­ka­nia.

Stłu­czo­ne szkło w domu przy­no­si pe­cha. I przy­nio­sło. Wła­ści­ciel bu­dyn­ku uznał, że za mało cza­su spędzam w tym miesz­ka­niu, i od­mó­wił przedłu­że­nia kon­trak­tu na wy­na­jem.

„Mu­sisz na­tych­miast wsta­wić nowe szkło” – po­wie­dzia­łam ko­le­żan­ce Zuzi, któ­ra u nas po­miesz­ki­wa­ła. „Wte­dy wszyst­ko będzie do­brze”.