Głowa węża. Przemytnicy z Chinatown i amerykański sen - Patrick Radden Keefe - ebook

Głowa węża. Przemytnicy z Chinatown i amerykański sen ebook

Patrick Radden Keefe

0,0
55,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Czerwiec 1993 roku. Statek handlowy Golden Venture osiada na mieliźnie nieopodal wybrzeży Nowego Jorku. Na pokładzie znajduje się dwustu osiemdziesięciu sześciu obywateli Chin, są skrajnie wyczerpani i odwodnieni. Próbują przedostać się na ląd. Części nie udaje się dopłynąć do brzegu. Ci, którzy przeżyją, będą się starać o azyl, na ogół jednak bezskutecznie – najpierw zostaną rozsiani po więzieniach, a potem deportowani.

Dla Patricka Raddena Keefe’a katastrofa statku staje się kanwą wielowątkowej opowieści o nielegalnej chińskiej migracji do Stanów Zjednoczonych. Odsłania kulisy szmuglerskiego podziemia, którym kieruje charyzmatyczna Siostra Ping – shetou, „głowa węża”. To ona umożliwiła przyjazd do USA co najmniej czterem tysiącom swoich rodaków, budując w ten sposób przemytnicze imperium warte czterdzieści milionów dolarów.

Wnikliwy reportaż Keefe’a powstał na podstawie ponad trzystu wywiadów z przemytnikami, agentami FBI i politykami. To benedyktyńska praca na źródłach, ale z prawdziwie hollywoodzką dramaturgią; wartko napisana historia kryminalna, a jednocześnie ważny głos w gorących dyskusjach o polityce migracyjnej.

„Połączenie „Ojca chrzestnego” i „Chinatown”. Strzelaniny, bezwzględni gangsterzy, całe góry gotówki – tylko że to wszystko wydarzyło się naprawdę.” „Time”

„Wspaniale opowiedziana historia, pełna napięcia i nieoczekiwanych zwrotów akcji, która chwilami przywodzi na myśl powieści Johna le Carré.” „The Washington Post”

„Keefe kreśli losy międzynarodowej przestępczyni, równocześnie jednak tworzy historię o tym, co najbardziej amerykańskie – o nadziei.” „Christian Science Monitor”

„Niezwykle skrupulatna i świetnie napisana książka. […] W oczekiwaniu, aż ci tam, w Waszyngtonie, wezmą się wreszcie do roboty i dogadają w kwestii reform polityki imigracyjnej, wszyscy – kongresmeni, senatorowie, aktywiści i sami nielegalni migranci – powinni przeczytać „Głowę węża”.” „Newsweek”

„Keefe napisał wartki thriller non fiction. „Głowa węża” przywodzi skojarzenia z „Rodziną Soprano”, lecz tym razem bossem jest na pozór zwyczajna „babcia z Chin”, przemycająca nielegalnych imigrantów do Stanów Zjednoczonych.” Jane Mayer

„Książka, w której udało się uchwycić yin i yang polityki imigracyjnej w Stanach Zjednoczonych. […] To jedna z najbardziej oryginalnych historii o współczesnej migracji, jakie zdarzyło mi się czytać. Keefe nie próbuje pomijać dylematów moralnych związanych z tym tematem, nie obiecuje też łatwych rozwiązań. W dzisiejszych czasach tego rodzaju książka powinna się stać lekturą obowiązkową.” Alex Kotlowitz, „The Washington Post”

“Keefe zabiera nas do Chinatown, prowadzi krętymi szlakami wykorzystywanymi przez przemytników, którzy przerzucają ludzi z Chin do Ameryki, przy okazji zaś przygląda się naszym skomplikowanym, sprzecznym postawom wobec nielegalnych imigrantów i polityce imigracyjnej Stanów Zjednoczonych.” „New York Magazine”

„Keefe przedstawia dziesiątki barwnych postaci, kreśląc historię chińskiej diaspory w Stanach Zjednoczonych. […] Przypomina też, jak ogromną cenę płaci się czasami za amerykańskie marzenie.” „San Jose Mercury News”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 626

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



SERIA AMERYKAŃSKA

Nicholas Griffin Miami 1980. Rok niebezpiecznych dni

Nicholas D. Kristof Sheryl WuDunn Biedni w bogatym kraju. Przebudzenie z amerykańskiego snu

Richard Grant Najgłębsze Południe. Opowieści z Natchez, Missisipi

Lawrence Wright Droga do wyzwolenia. Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary (wyd. 2)

Sam Quinones Dreamland. Opiatowa epidemia w USA (wyd. 3)

Rosecrans Baldwin Los Angeles. Miasto-państwo w siedmiu lekcjach

Alex Marzano-Lesnevich Pamięć ciała. Przemoc seksualna, morderstwo i kara

William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały (wyd. 2)

Robert Kolker W ciemnej dolinie. Rodzinna tragedia i tajemnica schizofrenii (wyd. 2)

Bob Drury Tom Clavin Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów (wyd. 3)

Jon Krakauer Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija (wyd. 2)

Olivia Laing Miasto zwane samotnością. O Nowym Jorku i artystach osobnych

Jenn Shapland Moja autobiografia Carson McCullers

Charlie LeDuff Praca i inne grzechy. Prawdziwe życie nowojorczyków (wyd. 2)

Patti Smith Pociąg linii M (wyd. 2)

Harry Crews O mułach i ludziach. Dzieciństwo w Georgii

Patti Smith Poniedziałkowe dzieci (wyd. 3)

John Bloom Jim Atkinson Bardzo spokojna okolica. Zbrodnia w Teksasie

Mary Karr Klub Łgarzy

Piotr Jagielski Grunge. Bękarty z Seattle

Hampton Sides Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu (wyd. 2)

Benjamin Gilmer Przypadek doktora Gilmera. Zbrodnia, medyczna zagadka i sprawiedliwość w Appalachach

Ewa Winnicka Miasteczko Panna Maria. Ślązacy na Dzikim Zachodzie

S.C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów (wyd. 3)

Will Sommer Uwierz w Plan. Skąd się wziął QAnon i jak namieszał w Ameryce

Matt Taibbi Nienawiść sp. z o.o. Jak dzisiejsze media każą nam gardzić sobą nawzajem (wyd. 2)

S.C. Gwynne Wrzask rebeliantów. Historia geniusza wojny secesyjnej (wyd. 2)

Kathleen Hale Slenderman. Internetowy demon, choroba psychiczna i zbrodnia dwunastolatek

Amanda Montell Idź za mną. Język sekciarskiego fanatyzmu

Elizabeth Catte Czysta Ameryka. Przemilczana historia eugeniki

Ben Terris Waszyngtońska gorączka

Matthew Hongoltz-Hetling Inwazja uzdrawiaczy ciał. Na manowcach amerykańskiej medycyny

Meg Kissinger Nieobecni. Milczenie wokół chorób psychicznych w rodzinie

Patrick Radden Keefe Imperium bólu. Baronowie przemysłu farmaceutycznego (wyd. 2)

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego The Snakehead: An Epic Tale of the Chinatown Underworld and the American Dream

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce © cott McPartland / Getty Images

Copyright © by Patrick Radden Keefe, 2009

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2025

Copyright © for the Polish translation by Jan Dzierzgowski, 2025

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Sandra Proć

Korekta Edyta Chrzanowska / d2d.pl, Anna Hegman / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8396-118-7

Justynie

W niektórych regionach dziewiętnastowiecznej Norwegii ludzi szykujących się do emigracji nazywano Amerykanami, zanim jeszcze wyruszyli w podróż.

Roger Daniels, Coming to America. A History of Immigration and Ethnicity in American Life

Osoby dramatu

Opowiadana tu historia rozgrywa się w ciągu wielu lat i w wielu częściach świata, więc, oczywiście, pojawia się w niej wiele postaci. Ponadto rzecz dotyczy ludzi przenoszących się z kraju do kraju i posługujących się różnymi nazwiskami. Aby nie zmęczyć czytelników nieprzyzwyczajonych do chińskich nazwisk, ilekroć to możliwe, posługuję się amerykańskimi nazwiskami przyjętymi przez migrantów z Chin. Dlatego Chung Sing Chau będzie Seanem Chenem – takie bowiem nazwisko wybrał po przyjeździe do Stanów Zjednoczonych. Niektóre z postaci działały w zorganizowanych grupach przestępczych. Członkowie chińskich gangów mają pewną wspólną cechę ze swoimi krewniakami z włoskiej mafii: lubią ksywki. Zamierzam zatem posługiwać się owymi ksywkami – na przykład Pan Charlie albo Grubas – gdyż czytelnikowi będzie łatwiej je zapamiętać.

Chińskie nazwiska składają się z nazwisk rodowych, umieszczanych na początku, oraz z imion. Pełne nazwisko Siostry Ping to Cheng Chui Ping; Cheng to jej nazwisko rodowe. Trzymałem się tej zasady z kilkoma wyjątkami. Mam tu na myśli sytuacje, w których wśród prokuratorów, adwokatów, pasażerów Golden Venture oraz innych osób wytworzył się szczególny konsensus i wszyscy zaczęli odwracać kolejność: najpierw imię, potem nazwisko rodowe (tak było w przypadku Kin Sin Lee i Pin Lina).

Imiona i nazwiska zapisane poniżej kapitalikami to warianty, którymi posługuję się w całej książce. Ksywki i pseudonimy zostały ujęte w cudzysłów. W nawiasach podaję prawdziwe nazwiska (jeśli dana postać zmieniła nazwisko lub przyjęła pseudonim) oraz ewentualne aliasy1.

„AH KAY” (GUO LIANG QI) – przywódca gangu Fuk Ching

„AH WONG” (GUO LIANG WONG) – młodszy brat Ah Kaya, który przejął po nim organizację przemytu ludzi

GLORIA CANALES – przemytniczka ludzi dzFiałająca w Kostaryce

ANN CARR – Brytyjka, adwokatka, która reprezentowała Seana Chena w Yorku w Pensylwanii

YING CHAN – dziennikarka „Daily News” opisująca proceder przemytu ludzi

SEAN CHEN (CHUNG SING CHAU) – nastolatek z Fujianu, jeden z pasażerów Golden Venture

CHENG CHAI LEUNG – ojciec Siostry Ping, jeden z pierwszych fujiańskich przemytników ludzi

CHENG MEI YEUNG – brat Siostry Ping, przemytnik działający w Gwatemali, Kalifornii i Bangkoku

MONICA CHENG (CHENG HUI MUI) – córka Siostry Ping i Cheung Yick Taka, ich najstarsze dziecko

SUSAN CHENG (CHENG TSUI WAH) – siostra Siostry Ping, odpowiedzialna za załatwianie dokumentów dla przemycanych migrantów

CHEUNG YICK TAK („BILLY”) – mąż Siostry Ping

BEVERLY CHURCH – pielęgniarka i asystentka prawna z Yorku w Pensylwanii, zaangażowana w pomaganie internowanym pasażerom Golden Venture

PATRICK DEVINE – śledczy INS z Buffalo

JAMES DULLAN – kierowca odpowiedzialny za transport ludzi przemycanych przez granicę na rzece Niagara

KENNY FENG – tajwański przemytnik ludzi, współpracownik Siostry Ping działający w Gwatemali

FOOCHOW PAUL (KIN FEI WONG) – pierwszy szef gangu Fuk Ching

ED GARDE – śledczy w biurze szeryfa hrabstwa Niagara

„GRUBAS” („CZTERY GWIAZDKI”, DICKSON YAO) – działający w Hongkongu przemytnik narkotyków, informator DEA i INS

RICHARD KEPHART – kierowca odpowiedzialny za transport ludzi przemycanych przez granicę na rzece Niagara

RAY KERR – szef jednostki C-6 w FBI odpowiedzialny za prowadzenie Dan Xin Lina

KIN SIN LEE (LEE KIN SIN) – zastępca Pana Charliego, reprezentant przemytników na pokładzie Golden Venture

DOUGIE LEE – funkcjonariusz wydziału ds. gangów wschodnich (tzw. wydziału nefrytowego) nowojorskiej policji

PETER LEE – agent FBI odpowiedzialny za prowadzenie Siostry Ping

DAN XIN LIN (LIN DAN XIN) – członek gangu Fuk Ching, który poszedł na swoje i sam zajął się przemytem ludzi

LI XING HUA („GŁUPEK”) – członek gangu Fuk Ching, ochroniarz Ah Kaya

SAM LWIN – Birmańczyk, starszy oficer Golden Venture, który przejął dowodzenie statkiem

JOAN MARUSKIN – pastorka Kościoła metodystów z Yorku w Pensylwanii, zaangażowana w pomaganie internowanym pasażerom Golden Venture

BILL MCMURRY – agent FBI od 1997 roku prowadzący śledztwo przeciwko Siostrze Ping

DORIS MEISSNER – szefowa INS powołana przez prezydenta Clintona krótko po lądowaniu Golden Venture

DON MONICA – agent INS w Nairobi

KONRAD MOTYKA – agent FBI prowadzący śledztwa przeciwko członkom gangu Fuk Ching i Siostrze Ping

JOE OCCHIPINTI – szef nowojorskiego biura Jednostki ds. Przemytu Ludzi INS, prowadzący operację Hester

BENNY ONG („WUJEK SIÓDEMKA”, ONG KAI SUI) – wieloletni doradca tongu Hip Sing z Chinatown

„PAN CHARLIE”(„CHAR LEE”, „MA LEE”, LEE PENG FEI) – przemytnik ludzi działający w Bangkoku

„PAUL” (MIN HOANG) – wietnamski przemytnik ludzi działający w Kanadzie, przewoził ludzi pontonami przez rzekę Niagara

„PETER” (CHENG WAI WEI) – szwagier Siostry Ping, mąż Susan, odpowiedzialny za szlak przerzutowy przez rzekę Niagara

PIN LIN (LIN PIN) – pasażer Golden Venture reprezentowany przez Craiga Trebilcocka

PAO PONG – oficer policji turystycznej w Pattai, przerwał akcję załadunku pasażerów na pokład Golden Venture w Tajlandii

GROVER JOSEPH REES III – doradca INS

LUKE RETTLER – prokurator z Manhattanu specjalizujący się w azjatyckich gangach

MARK RIORDAN – agent INS w Bangkoku

ERIC SCHWARTZ – urzędnik Rady Bezpieczeństwa Narodowego, odpowiedzialny za koordynowanie procesów decyzyjnych w Waszyngtonie po lądowaniu Golden Venture

GERALD SHARGEL – znany adwokat karnista, reprezentował Ah Kaya

STERLING SHOWERS – emerytowany robotnik z Yorku w Pensylwanii zaangażowany w pomaganie internowanym pasażerom Golden Venture

„SIOSTRA PING” (CHENG CHUI PING) – działająca w Nowym Jorku przemytniczka ludzi, zajmująca się również nielegalnym przesyłem pieniędzy za granicę

BILL SLATTERY – kierownik nowojorskiego biura INS

SONG YOU LIN – cyngiel gangu Fuk Ching

JERRY STUCHINER – agent INS w Hongkongu i Hondurasie

ALAN TAM („HA GWEI”) – członek gangu Fuk Ching, syn Chinki i Afroamerykanina, kierowca i człowiek na posyłki

AMIR TOBING – Indonezyjczyk, kapitan Golden Venture

CRAIG TREBILCOCK – prawnik z Yorku w Pensylwanii, pomagający pro bono internowanym pasażerom Golden Venture

WANG KONG FU – bliski współpracownik Siostry Ping, dzięki któremu zaczęła korzystać z usług Ah Kaya

HERBIE WEIZENBLUT – przyjaciel Jerry’ego Stuchinera mianowany konsulem Hondurasu w Hongkongu

WENG YU HUI – Fujiańczyk przemycony do Stanów Zjednoczonych przez Siostrę Ping, później jeden z głównych organizatorów podróży Golden Venture

YANG YOU YI – Fujiańczyk, pasażer Golden Venture, inicjator działalności artystycznej pasażerów internowanych w Yorku w Pensylwanii

CZĘŚĆ PIERWSZA

1Pielgrzymi1

Statek osiadł na mieliźnie prawie sto metrów od półwyspu Rockaway, cienkiej nitki piaszczystego lądu stanowiącej ostatnią barierę między południową częścią Brooklynu i Queens a gniewnymi wodami Atlantyku. Podczas wojny 1812 roku mieszkańcy Nowego Jorku budowali na tutejszych plażach fortyfikacje i rozmieszczali działa, by bronić się przed najeźdźcami2. Dawniej, zanim jeszcze zjawili się pierwsi biali osadnicy, miejscowi rdzenni Amerykanie, czyli członkowie grupy Canarsee, uważali półwysep – dwadzieścia kilometrów wydm i traw – za własne, wyjątkowe miejsce. Nazwa Rockaway wywodzi się z ich języka, od słowa „reckouwacky”: „ziemia naszych ludzi”3.

Przez środek półwyspu biegnie tylko jedna szosa, łącząca się z mostem Marine Parkway. Mija senne, przystosowane do zimowej pogody bungalowy Breezy Point Cooperative, znajdujące się na zachodnim krańcu Rockaway, gdzie weekendowi wędkarze łowią skalniki i tasergale. Jeśli skierujesz wzrok na południe, ku wodom Atlantyku, zapomnisz, że znajdujesz się na terenie jednego z największych miast na świecie, ale wystarczy, że przespacerujesz się na drugą stronę półwyspu i popatrzysz na północ, a w oddali ujrzysz Coney Island i brzydką, starą kolejkę górską Cyclone wyrastającą nad promenadą.

W bezksiężycową niedzielną noc 6 czerwca 1993 roku, za kwadrans druga, główną szosą półwyspu sunął radiowóz4. Jechali nim dwaj funkcjonariusze policji parków narodowych – tereny parkowe zajmują sporą część Rockaway – dwudziestoośmioletni David Somma i trzydziestoletni Steve Divivier, który służył w policji już od czterech lat, ale pierwszy raz trafił mu się nocny patrol5.

Na nocnym patrolu było zazwyczaj niewiele do roboty. Mieszkańcy Breezy Point, części półwyspu położonej na zachód od mostu, tworzyli zwartą wspólnotę. Przeważali wśród nich Amerykanie irlandzkiego pochodzenia, którzy mieszkali tu od lat, między innymi gliniarze i strażacy. Ich ojcowie i dziadkowie kupowali w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych tutejsze skromne letnie domki, z czasem zaczęli je przystosowywać do mieszkania w sezonie zimowym, potem pojawiły się chodniki, pomału robiło się tu przedmieście. Biali stanowili dziewięćdziesiąt osiem i pół procent mieszkańców, co zapewniało Breezy Point niezbyt zaszczytny status najmniej różnorodnej etnicznie dzielnicy Nowego Jorku6. Funkcjonariusze patrolujący nocą tutejsze plaże mogli natknąć się na imprezowiczów albo na ognisko, nigdy jednak nie dochodziło tu do poważniejszych przestępstw. W skład lokalnej policji wchodzili ochotnicy. Tak rzadko korzystali z kajdanek, że musieli je regularnie oliwić, aby się nie zacinały7.

Somma siedział za kierownicą i to właśnie on jako pierwszy dostrzegł dziwną rzecz. Po wcześniejszym ulewnym deszczu nad oceanem unosiła się gęsta mgła, ale po prawej stronie – czyli w kierunku południowym – gdzieś daleko za plażą, w ciemności, widać było punkcik zielonego światła. Lampa masztowa.

Funkcjonariusze zatrzymali auto, wysiedli, wdrapali się na nasyp dzielący drogę od plaży i w oddali ujrzeli widmowy zarys statku, trampa długości może czterdziestu kilku metrów. Wydawało się, że jest lekko przechylony na bok. Somma pobiegł do radiowozu i zaalarmował centralę: duży statek niebezpiecznie blisko brzegu. Potem znowu dołączył do Diviviera, żeby przyjrzeć się trampowi.

Właśnie wtedy usłyszeli pierwsze krzyki niosące się po wodach oceanu.

Zagłuszał je wiatr, mimo to dotarły aż do plaży. Somma od razu zdał sobie sprawę, że to krzyki rozpaczy8. Tak brzmią ludzie, którzy wiedzą, że za chwilę umrą. Miał przy sobie latarkę, poświecił w kierunku statku. Morze było wzburzone, fale groźne i potężne. Jakieś dwadzieścia pięć metrów od brzegu, w niespokojnej wodzie, Somma ujrzał cztery głowy wystające nad powierzchnię. Razem z Divivierem popędził do radiowozu.

– Mamy tu ludzi w wodzie, duża grupa! – krzyknął Somma do radia, a tymczasem Divivier chwycił koło ratunkowe i pognał na plażę.

Obaj funkcjonariusze weszli do wody. Była zimna – jedenaście stopni Celsjusza – do tego jeszcze silne, wysokie fale brzegowe, które w każdej chwili mogły połknąć ludzi próbujących dopłynąć na brzeg. Divivier i Somma zanurzyli się do pasa, podążali w kierunku, z którego dochodziły głosy. Gdy nieco zbliżyli się do czwórki tonących, Divivier rzucił im koło ratunkowe, ale wiatr i prąd porwały je w inną stronę. Przyciągnął je, rzucił ponownie, znowu na próżno. Wylądowało daleko od ludzi zmagających się z falami.

Funkcjonariusze zrozumieli, że nie mają wyboru: rzucili się do wody i zaczęli płynąć9. Ogromne fale miotały nimi, rozbijały się nad ich głowami, tymczasem tonący rozpaczliwie walczyli z zimnym oceanem. Divivier i Somma dotarli do nich, przekrzykując wiatr, kazali chwycić się koła ratunkowego. Zdołali dociągnąć ich na brzeg. Cała czwórka padła na piasek, z trudem łapała powietrze. Dopiero teraz funkcjonariusze mogli się porządnie przyjrzeć ludziom, których uratowali. Azjaci, drobni, chudzi jak szkielety. Somma zaczął coś do nich mówić, ale chyba nie zrozumieli, patrzyli na niego z przerażeniem w oczach i wskazali palcem statek.

Właśnie wtedy funkcjonariusze usłyszeli kolejne krzyki gdzieś znad ciemnej wody.

Była godzina 1.46, gdy Somma pierwszy raz wezwał pomoc przez radio. Po drugiej stronie półwyspu, czyli na północy, w Rockaway, niedaleko mostu Marine Parkway znajdował się posterunek straży wybrzeża. Nocną wachtę przy radiu – od północy do czwartej nad ranem – pełnił Charlie Wells, wysoki, rumiany, dziewiętnastoletni kursant szkoły morskiej10. Dorastał w Whitestone w Queens, jego ojciec pracował w pogotowiu ratunkowym. Wells służył w straży wybrzeża od niespełna roku, mieszkał w tutejszym baraku.

W radiu rozległ się głos dyspozytora.

– Na wysokości Reis Park zatonęła łódź rybacka. Czterdziestu ludzi w wodzie.

Wells wybiegł z baraku, wsiadł do furgonetki, popędził kilkaset metrów na południe drogą w kierunku plaży. Nagle w świetle reflektorów dostrzegł jakichś ludzi. Nie zdążył się im przyjrzeć, bo zaraz zniknęli, zobaczył tylko ciemne sylwetki. Zatrzymał się, wysiadł, pobiegł na brzeg. Na widok statku w oddali wyszeptał tylko ciche: „Wow”.

Przez moment wydawało mu się, że na plaży trwa szalona gra w berka: zobaczył policjantów uganiających się za kilkunastoma drobnymi, chudymi gośćmi, którzy rozbiegli się na wszystkie strony. Wellsa od razu zaskoczył ich ubiór: jedni mieli na sobie mocno znoszone garnitury, drudzy tylko bieliznę. Policjantów było pięciu: do Sommy i Diviviera dołączyło w międzyczasie trzech innych funkcjonariuszy policji parków narodowych11. Razem próbowali wyłapać Azjatów, którym udało się dopłynąć do brzegu.

– E, pomóż nam! – krzyknął jeden z policjantów na widok Wellsa.

Wells rzucił się w pogoń, bez trudu dopadł najbliższego uciekiniera i obalił go na ziemię. Facet był od niego znacznie mniejszy, chudy jak szczapa, miał kompletnie przemoczone ubranie. Tymczasem z wody wyłaniali się kolejni. Przypominało to scenę z pierwotnego mitu, a może z filmu o zombie: hordy mężczyzn i kobiet, wychudzonych, z zapadniętymi policzkami, wychodziły z morza. Jedni stracili resztki sił i po prostu padali na piasek, drudzy uciekali na wydmy, próbując umknąć przed policjantami. W wodzie, w rozszalałych falach, nadal miotali się ludzie. Nadal krzyczeli. Wells ledwo widział statek w ciemności. Zobaczył, że na pokładzie coś się dzieje, panuje zamieszanie. Po chwili zorientował się, że ludzie skaczą za burtę.

– Niech straż wybrzeża przyśle tu łódź! – zawołał do niego policjant. – I śmigłowiec!

Wells pobiegł do furgonetki i przez radio skontaktował się z posterunkiem.

– Potrzebna pomoc – powiedział. – Mamy tu dwustustopowy tankowiec, który osiadł na mieliźnie niedaleko plaży, ludzie skaczą do wody.

Nadchodził przypływ, silny prąd niósł ludzi znajdujących się w wodzie wzdłuż wybrzeża. Funkcjonariusze raz po raz rzucali się w fale i wyciągali ich na plażę. Ocaleńcy szczękali zębami, byli przerażeni, mieli trwogę w oczach i opuchnięte brzuchy, bo opili się słonej wody. Wyglądali na wpół martwych. Sami Azjaci, głównie mężczyźni, ale było też trochę kobiet i kilkoro dzieci. Podczas wyciągania z wody tak mocno wtulali się w funkcjonariuszy, tak mocno wbijali palce w ich plecy i ramiona, że funkcjonariuszom robiły się siniaki, widoczne potem jeszcze przez kilka dni12.

W ciemności trudno było dostrzec tonących, ale pomagały latarki: ich światło przeczesywało fale w poszukiwaniu rąk i nóg rozpaczliwie młócących fale13. Potem zaczęły szwankować z powodu słonej wody i funkcjonariuszom nie pozostało nic innego, niż tylko nasłuchiwać krzyków dobiegających z mroku14. „Wchodziliśmy do morza, kierowaliśmy się krzykami – napisał później w raporcie jeden z policjantów. – Czasami nam się poszczęściło, bo mogliśmy użyć latarki […], czasami natomiast wołania tonących po prostu cichły”15. Uratowano dziesiątki ludzi. Za każdym razem, gdy funkcjonariusze myśleli, że to już koniec, że w wodzie nikt nie został, rozlegały się kolejne wołania i trzeba było znów wejść w fale.

Dźwigali ocaleńców, którzy wymiotowali słoną wodą, trzęśli się, twarze mieli zsiniałe z zimna i byli zbyt słabi, żeby stanąć na nogi. Zarzucali ich sobie na ramię, nieśli ich wyżej, na wydmy, próbowali masować im ręce i ramiona, żeby pobudzić krążenie krwi16. Niektórzy ocaleni wpadali w histerię, płakali, gestykulowali, wskazywali statek, inni sprawiali wrażenie oszalałych, tarzali się, obsypywali się piaskiem – może po to, żeby się trochę ogrzać, może liczyli, że się w ten sposób zakamuflują, trudno powiedzieć. Byli i tacy, którzy sami wyszli z wody. Zapewne mieli więcej sił, dobrze pływali albo przypadkiem poniósł ich pomyślny prąd. Wyciągali suche ubrania z plastikowych toreb, które mieli przywiązane do kostek, spokojnie przebierali się na plaży. Siadali wśród innych ocaleńców, czekali, co się stanie. Część z nich uciekła, wspięła się na wydmy i rozpłynęła w ciemności spokojnego przedmieścia Breezy Point.

W Nowym Jorku i w New Jersey rozdzwoniły się telefony. Gliniarze, strażacy i ratownicy otwierali oczy, obudzeni brzęczeniem pagerów leżących na nocnych stolikach, i natychmiast zrywali się z łóżek. Kiedy dochodzi do jakiegoś rodzaju katastrofy, większość ludzi ucieka – tak jesteśmy zaprogramowani. Gdy tylko znajdziemy się w bezpiecznej odległości, gdy uznamy, że już nic nam nie grozi, przystajemy i zaczynamy się gapić. Istnieje jednak szczególna grupa świetnie wyszkolonych zawodowców, którzy zawsze pędzą w przeciwnym kierunku, nie baczą na zagrożenie, idą z pomocą. Statek pełen ludzi, prawdopodobnie nielegalnych imigrantów, do tego nieumiejących pływać, osiadł na mieliźnie na Atlantyku, zorganizowano więc akcję ratunkową, jedną z największych i najbardziej niezwykłych tego typu operacji w historii Nowego Jorku. „Było to, jak gdyby samolot rozbił się na morzu”, podsumował jeden z jej uczestników17.

Bill Mundy, tęgi, potężnie zbudowany pilot straży wybrzeża, skończył właśnie lot techniczny swoim śmigłowcem, gdy został wezwany na plażę18. Dopiero co wylądował koło hangaru na lotnisku Floyd Bennett Field na Brooklynie, na drugim krańcu mostu biegnącego do Rockaway. Wirniki nadal się obracały. Mundy wezwał drugiego pilota i dwóch nurków, wszyscy wskoczyli do maszyny i wystartowali. Mgła ustępowała, za mostem, za pasem ciemnych dachów i drzew dostrzegli statek pośród szarego morza. W dole migotały krwawoczerwone światła karetek, radiowozów i wozów strażackich zmierzających na półwysep.

Chwilę później Mundy ujrzał ocaleńców na plaży i ludzi w wodzie. Włączył reflektor: snop białego światła zaczął przeczesywać wodę, liznął pokład statku19. Na pokrytej solą burcie ukazała się nazwa wypisana wielkimi literami: Golden Venture. Rdzawe blizny szpeciły kadłub pomalowany na zielono do wodnicy. Z burty zwisały dwie drabinki sznurowe. Ludzie schodzili nimi z pokładu i wskakiwali do wody.

Mundy nie wierzył własnym oczom. Uczestniczył w niezliczonych akcjach ratunkowych na oceanie i doskonale wiedział, jak wielką trwogę rozbitków budzą ciemne, bezkresne, żarłoczne wody. Teraz jednak ujrzał ludzi, którzy w środku nocy skakali do czarnego morza jeden za drugim, niczym lemingi. „Chyba im życie niemiłe”, pomyślał. Tłoczyli się na pokładzie, wyłaniali się z trzewi statku, wyglądali, jakby byli w szoku, poruszali się niezbornie, nerwowo, podrygiwali, biegali tam i z powrotem, a potem przełazili przez nadburcie i rzucali się do oceanu.

Śmigłowiec zniżył lot, Mundy nie wiedział, na co powinien skierować reflektor. Ludzie na pokładzie spojrzeli w górę, wpadli w popłoch, rozbiegli się.

– Nie skaczcie! – rozkazał im drugi pilot przez megafon. – Zostańcie na statku!

Terkot wirnika zagłuszył jego słowa. Zresztą, Mundy zorientował się, że ludzie w dole i tak nie zrozumieliby komunikatu. Ewidentnie nie byli Amerykanami, nie dawało się stwierdzić, w jakim języku mówią. Mundy podleciał bliżej, reszta jego załogi próbowała przekonać ich gestami, żeby się uspokoili, choć chyba nie miało to sensu ze względu na panujące ciemności. Silny podmuch powodowany przez wirnik śmigłowca mógł przewrócić człowieka, więc gdy maszyna znalazła się bliżej, ludzie na statku spanikowali jeszcze bardziej i popędzili w stronę rufy.

Dopiero teraz, przyjrzawszy się statkowi z góry, Mundy zrozumiał, co się stało. Kilkaset metrów od brzegu ciągnęła się mielizna. Dziób statku wbił się w nią i statek osiadł. Pasażerom zapewne wydawało się, że jest tu płytko i bez problemu dotrą na plażę, tyle że kawałek dalej ocean znów robił się głęboki, jego fale zaś były zaciekłe i bezlitosne. Kiedy Mundy okrążył Golden Venture, zobaczył, że śruba nadal się obraca. Nieszczęśnicy w wodzie byli ściągani w stronę jej potężnych łopat. Dlaczego załoga nie wyłączyła silnika?

– Tam chyba musi być jakiś kapitan – warknął Mundy. Przełączył radio na kanał szesnasty, który zgodnie z międzynarodowym standardem służy do nadawania sygnałów o niebezpieczeństwie, i zwrócił się do załogi: – Wyłączcie silnik! Zatrzymajcie silnik!

Trzy łodzie straży wybrzeża okrążyły półwysep i próbowały podpłynąć do Golden Venture, ale nie dały rady, gdyż morze było zbyt wzburzone i istniało niebezpieczeństwo, że uderzą o kadłub20. Najmniejsza z nich, niespełna siedmiometrowa łódź Boston Whaler, zdołała ostatecznie ustawić się bokiem do statku. Na pokładzie znajdowali się Gilbert Burke, współlokator Charliego Wellsa z baraku, oraz dwaj inni funkcjonariusze. Zaczęli namawiać ludzi z Golden Venture, żeby wskakiwali do łodzi, a nie do oceanu, nagle jednak na dziób zwaliła się potężna fala21. Trzej członkowie załogi zostali zmieceni do wody, a Boston Whaler wywrócił się prosto na nich.

– Dwudziestka dwójka zaliczyła wywrotkę – usłyszał Wells w radiu. Wbił wzrok w wodę.

– Widzę ją, wszystko jest w porządku – powiedział. Dopiero po sekundzie dostrzegł, że łódź unosi się na falach dnem do góry. Chwycił radio. – Tu jedynka, stacja straży wybrzeża Rockaway. Boston Whaler wywrócił się niedaleko brzegu. Widzicie naszych?

Nadleciały śmigłowce policyjne oraz kolejny śmigłowiec straży wybrzeża. Krążyły wokół statku jak gzy. Mundy uświadomił sobie, że mogą przypadkiem znaleźć się w korytarzu powietrznym przeznaczonym dla odrzutowców lądujących na lotnisku Kennedy’ego, więc połączył się z Federalnym Urzędem Lotnictwa i polecił, aby kontrolerzy lotów natychmiast zaczęli przekierowywać wszystkie maszyny. Nurkowie, gotowi skoczyć do wody, uważnie wpatrywali się w fale, ale nie widzieli ani Burke’a, ani dwóch pozostałych członków załogi Boston Whaler.

– Szukamy ich – przekazali Wellsowi.

Wreszcie wskoczyli do niespokojnego oceanu. Po kilku chwilach nadali kolejny komunikat.

– Mamy jednego z waszych.

Ale nie był to Burke, tylko inny członek załogi. Miał ranę głowy, mocno krwawił – silnik przewracającej się łodzi rozłupał mu czaszkę. Nurkowie załadowali go na stalowe nosze i dali załodze śmigłowca sygnał, żeby podciągnęli go do góry.

Wells stał na plaży. Zobaczył postać wyłaniającą się z morza, przemoczoną, drżącą z zimna. Okazało się, że to trzeci członek załogi Boston Whaler.

– Zostaliśmy rozdzieleni – powiedział. Nadal nie udało się ustalić, co z Burkiem.

Mundy i jego ludzie dostarczyli rannego funkcjonariusza straży wybrzeża na plażę, potem zgarnęli dwóch pasażerów Golden Venture, u których doszło do zatrzymania akcji serca. „Wyglądali jak wyzwoleni z obozu koncentracyjnego”, stwierdził później Mundy. Prawie całkiem nadzy – tylko w bieliźnie – okropnie chudzi, sama skóra i ostre, wystające kości. W zimnej wodzie doszło do gwałtownego obkurczenia się naczyń krwionośnych, bo pasażerowie nie mieli ani odrobiny tkanki tłuszczowej, która mogłaby zapewnić izolację cieplną ich narządom. Gdy Mundy prowadził resuscytację i swoimi potężnymi dłońmi uciskał klatkę piersiową jednego, a potem drugiego, czuł ich chrząstki, kruche żebra, gotowe pęknąć w każdej chwili. Śmigłowiec wylądował na lotnisku Floyd Bennett Field, gdzie ratownicy zorganizowali już triaż. Za późno. Pozostało jedynie stwierdzić zgon obu mężczyzn ze statku.

Kiedy Mundy siedział przy ich zwłokach, nie mógł się nadziwić, jak wiele mieli determinacji. Nie utonęli: zdołali dopłynąć na brzeg i wyjść z wody o własnych siłach. Umarli dopiero na plaży.

Gilbert Burke wpadł do oceanu i od razu został porwany przez prąd, który zaniósł go na zachód, daleko od Golden Venture, daleko od łodzi uczestniczących w akcji ratunkowej, aż na kraniec półwyspu Rockaway. Na szczęście Burke zdołał dopłynąć do ostatniego falochronu i wrócić na brzeg. W przeciwnym razie zginąłby na oceanie.

Ruszył plażą na wschód, wkrótce jego oczom ukazało się kilkanaście łodzi krążących wokół statku i cztery śmigłowce unoszące się nad wodami22. Przyleciały już pierwsze helikoptery stacji telewizyjnych. Szosą biegnącą przez półwysep kursowały pięćdziesiąt dwie karetki, wiozące ocaleńców z Breezy Point na lotnisko Floyd Bennett Field i do miejskich szpitali.

Większość pasażerów statku skoszarowano na plaży23. Siedzieli w niewielkich grupkach, wydawali się oszołomieni, tulili kolana, dygotali. Mieli na sobie tanie ubrania: sprane dżinsy i zbyt luźne koszule, podróbki marki Reebok albo podniszczone, niedopasowane marynarki. Dostarczono mnóstwo szarych i niebieskich koców24. Ocaleńcy mogli się w nie opatulić, wpatrywali się w ocean, z którego objęć zdołali się wymknąć. David Somma, funkcjonariusz policji parków narodowych, który jako pierwszy dostrzegł statek, przechadzał się plażą, przyglądał się tym dziwnym ludziom, gdy nagle jeden z nich spojrzał mu w oczy. Ściskał coś w dłoniach. Somma zbliżył się i zobaczył dwa banknoty studolarowe i mapę nowojorskiego metra25.

Słońce powoli wychodziło zza horyzontu, a plaża okryła się dziwnym, fioletowym światłem. Na brzegu, na wysokości statku, utworzono prowizoryczne centrum dowodzenia. Ważni oficerowie straży pożarnej i policji oraz szychy z urzędu miasta stłoczyli się wokół stolika rozstawionego na piasku i donośnymi głosami wyszczekiwali rozkazy przez radio. Mimo nieludzko wczesnej godziny Ray Kelly, komisarz policji, niski, łysawy i przypominający sępa, zjawił się w idealnie wyprasowanej koszuli, krawacie i służbowej wiatrówce26. To, co zobaczył, wprawiło go w osłupienie27. Statek, ludzie, krzątanina na plaży… Na miejsce przybył też burmistrz Nowego Jorku David Dinkins, przechadzał się sprężystym krokiem, patrzył, zadawał pytania. Nie zabrakło przedstawicieli lokalnych i krajowych mediów. Reporterzy telewizyjni nagrywali materiał do kamery, oczywiście ustawiając się w taki sposób, by w tle widać było potężny statek tkwiący na mieliźnie.

– Wszystko wskazuje na to, że ci ludzie za wszelką cenę próbowali dostać się do Ameryki – powiedział Dinkins dziennikarzom. – Mam nadzieję, że patrząc na nich, mieszkańcy naszego kraju na nowo docenią swobody, którymi mogą się cieszyć.

– Trudno nie współczuć rozbitkom – dodał Kelly. – Nie wiemy, jakie okoliczności sprawiły, że postanowili tu przyjechać28.

Pasażerowie statku byli Chińczykami – władzom szybko udało się to ustalić. Ale Golden Venture wyglądał na statek rybacki albo towarowy pływający na krótkich dystansach. Nie było mowy, żeby dotarł tu aż z Chin i to z tyloma ludźmi na pokładzie. Funkcjonariusze Służby Imigracji i Naturalizacji (INS) od razu wzięli się do pracy: próbowali zidentyfikować osoby należące do załogi statku, co nastręczało trudności ze względu na bariery komunikacyjne. Wielu pasażerów pochodziło z prowincji Fujian na południowo-wschodnim wybrzeżu Chin, mówili w tamtejszych językach, prawie w ogóle nie znali mandaryńskiego ani kantońskiego. Poza tym część z nich w ogóle nie wyglądała na Chińczyków. Mieli ciemniejszą cerę, szerokie twarze, najwyraźniej pochodzili z Birmy albo Indonezji. Szybko domyślono się, że to członkowie załogi. Oddzielono ich od pozostałych, kazano im usiąść osobno i otoczono ich żółtą taśmą policyjną.

Władze zaczęły przewozić pasażerów do budynku na lotnisku Floyd Bennett Field. Właśnie tam wysłano sierżanta Dougiego Lee29. Dougie pracował jako detektyw w policji Nowego Jorku, był Amerykaninem pochodzenia kantońskiego, wysokim, tyczkowatym facetem o chłopięcej twarzy, dużych zębach i silnym nowojorskim akcencie. Spał w swoim mieszkaniu w Queens, gdy obudził go telefon od szefa.

– Jedź na Rockaway, natychmiast.

Dougie miał trzydzieści osiem lat. Do dwunastego roku życia mieszkał w Hongkongu, potem jego rodzina przeniosła się do Nowego Jorku. Mówił po kantońsku i trochę po mandaryńsku, nie znał języków min30, którymi posługiwano się w Fujianie, ale co nieco rozumiał. Służył w wydziale ds. gangów wschodnich, zwanym wydziałem nefrytowym, i ostatnio często miał do czynienia z migrantami z tamtej prowincji. Gliniarnia mówiła na nich Fooks. Było ich coraz więcej, całe mnóstwo, co tydzień kolejne osoby zjawiały się w harowniach i agencjach pracy w Chinatown.

Dougie wszedł do dużej, jasno oświetlonej sali pełnej Chińczyków. Kobiet było tam niewiele, przeważali mężczyźni, młodzi i w średnim wieku, nadal otuleni w koce. Wszyscy mieli na szyjach zawieszki otrzymane podczas triażu31. Funkcjonariusze, którzy ich pilnowali, stali z boku, najwyraźniej nie chcieli podchodzić bliżej32.

– Śmierdzi im z ust – powiedzieli Dougiemu.

Ludzie przebywający w sali spędzili nie wiadomo ile czasu w ładowni statku, w brudnych ubraniach, bez możliwości umycia zębów. Ich cuchnący oddech świadczył o chorobach jamy ustnej i niedożywieniu. Siedzieli przy długich stołach pod jarzeniówkami, niektórzy byli samotni, ewidentnie wycieńczeni i zrezygnowani, inni cieszyli się, że znaleźli się w tym miejscu, na obcej ziemi, bez pieniędzy, bez dobytku, bez dziesięciu centów na automat telefoniczny. Pili kawę z papierowych kubków, łapczywie jedli ciastka i czipsy, rzucali się na wszystko, co dawano im do jedzenia. Poza tym marzyli o papierosach, sępili je od gliniarzy, skandując: „Marlboro! Marlboro! Marlboro!”33. Z powodu brzydkiego oddechu i ryzyka zakażenia gruźlicą ratownicy rozdali im błękitne maseczki medyczne34.

Dougie Lee usiadł przy jednym ze stołów. Początkowo nikt nie chciał z nim rozmawiać. Pasażerowie przyglądali mu się podejrzliwie, potem jednak uznali, że chyba można mu zaufać, i sami zaczęli do niego podchodzić. Niektórzy znali trochę mandaryńskiego albo kantońskiego. Wkrótce ustawiła się cała kolejka: każdy chciał opowiedzieć Dougiemu swoją historię. Słuchał ich, tłumaczył na tyle, na ile potrafił pielęgniarkom i pielęgniarzom. Wyglądało na to, że wszyscy rozbitkowie pochodzą z prowincji Fujian. Większość podróżowała samotnie, trafiały się jednak nieliczne grupki przyjaciół lub kuzynów. Przyjechali tu za pracą. Dougiemu zależało na spisaniu ich imion i nazwisk, chciał się ponadto dowiedzieć, czy są chorzy lub doznali obrażeń, ale zamiast tego zasypywano go opowieściami o braciach, siostrach, rodzicach i żonach pozostawionych w starym kraju. Wszyscy bali się gości, którzy pilnowali porządku na statku. Mówili, że wydawano im tylko jeden posiłek dziennie.

Jeden z rozmówców Dougiego każdego ranka robił niewielką ryskę na ścianie ładowni, żeby wiedzieć, ile dni spędził na morzu.

– No i? Jak długo trwała podróż? – spytał Dougie.

– Całe miesiące – odparł tamten.

Znaczna część pasażerów od razu zadeklarowała, że zamierza ubiegać się o azyl polityczny35 w Ameryce36. Funkcjonariusze, którzy ich przepytywali, mieli wrażenie, że odpowiedzi, recytowane podejrzanie monotonnym tonem, brzmią jak wyuczone na pamięć. Domniemywano, że pasażerowie przeszli szkolenie na temat tego, co powinni mówić, gdy wreszcie znajdą się w Stanach Zjednoczonych. Tymczasem ludzie ze statku byli zaskoczeni tym, jak łagodnie zostali potraktowani przez Dougiego i innych funkcjonariuszy.

– Amerykańska policja jest znacznie milsza od chińskiej – powtarzali.

Im dłużej Dougie rozmawiał z pasażerami Golden Venture, tym mocniej trzymał za nich kciuki i liczył, że zdołają zalegalizować pobyt w Stanach Zjednoczonych. On sam miał dużo szczęścia: jego dziadek przyjechał do Ameryki dawno temu jako nielegalny imigrant, pracował w tradycyjnej chińskiej pralni w Nowym Jorku, gdzie nie używano żadnych maszyn, wszystko robiono ręcznie. Ostatecznie po latach uzyskał obywatelstwo. Dougie nie wiedział, jak tego dokonał; los oszczędził mu konieczności orientowania się w takich sprawach. Z biegiem lat dziadek odłożył trochę pieniędzy i sprowadził rodzinę – w tym Dougiego – do Ameryki.

Rozmawiając z ludźmi ze statku, Dougie ponownie uświadomił sobie, że dla Chińczyków Stany Zjednoczone to kraina marzeń. Pożyczali pieniądze, zostawiali rodziny, ryzykowali życie, byle tylko się tu dostać. Sam dostatecznie długo pracował w Chinatown, by wiedzieć, że „Piękny Kraj” – tak Chińczycy mówili o Ameryce37 – ma swoje ciemne strony. Dougie zajmował się porwaniami i gangami wymuszającymi haracze, organizował naloty na harownie i salony masażu, widział piwnice i sutereny o powierzchni kilkunastu metrów kwadratowych, w których dziesiątki ludzi wynajmowały łóżka na trzy zmiany. Patrzył w oczy pasażerom statku, rozmyślał o tym, jak wiele poświęcili, by się tu znaleźć, i wreszcie pojął: „Nie byłbym w stanie znosić tego, co oni”.

O ósmej rano przypływ uniósł Golden Venture, uwolnił go z mielizny i wyrzucił na brzeg. Gdy grupa funkcjonariuszy weszła na statek, od razu powitał ich smród ludzkich odchodów38. Cały pokład był obesrany. Nikt nie umiał sobie wyobrazić, że tak małym statkiem podróżowało kilkuset ludzi. Funkcjonariusze zeszli do ciemnej ładowni dorównującej wielkością garażowi na trzy samochody. Zastali półmrok, kwaśny odór szczyn i potu, a do tego najróżniejsze porozrzucane przedmioty. „Klapki, portfele, pieniądze, pilot do magnetowidu, swetry, spodnie. Wszystko, co tylko można sobie wyobrazić – relacjonował później oficer straży wybrzeża. – Smród był przytłaczający. […] Ładownia, w której podróżowali ludzie, służyła również za ubikację”39.

Dzięki tłumaczom pomagającym w przepytywaniu pasażerów przedstawiciele władz zdołali zidentyfikować kapitana statku40. Według paszportu ponury, krępy czterdziestokilkulatek o ciemnej skórze pochodził z Indonezji i nazywał się Amir Humanthal Lumban Tobing; według wystraszonych podróżnych to właśnie on dowodził Golden Venture. Został zabrany na posterunek policji parków narodowych, gdzie przesłuchali go funkcjonariusze INS. Potem podano mu ciepły posiłek, poinformowano go, że jest zatrzymany, że ma prawo do adwokata i że w razie potrzeby sąd przydzieli mu obrońcę z urzędu. Jak większość kapitanów, potrafił trochę mówić po angielsku. Jeden z policjantów rozrysował uproszczoną mapę świata, żeby Tobing mógł wskazać trasę, którą pokonał statek.

Z zeznań Tobinga wynikało, że Golden Venture wypłynął z Singapuru sześć miesięcy wcześniej, w styczniu 1993 roku. Dotarł do Bangkoku, gdzie na pokład weszło dziewięćdziesięciu pasażerów, migrantów z Chin, oraz Kin Sin Lee, odpowiedzialny za ich pilnowanie. Następnie Golden Venture wrócił do Singapuru i cumował tam przez dwanaście dni, trzeba było bowiem naprawić generator prądu. W telewizorze w pokoju, w którym Tobing rozmawiał z policjantami, leciały wiadomości. Na ekranie pojawił się statek i pasażerowie na plaży. Nagle Tobing wyprostował się i wskazał jednego z nich.

– To Kin Sin Lee – oznajmił. Wyjaśnił też, że jest on właścicielem Golden Venture.

Kiedy naprawiono generator, statek ruszył w dalszą drogę. Minął cieśninę Malakka, przepłynął Ocean Indyjski i dotarł do Kenii. W Mombasie zabrał kolejnych dwustu pasażerów. Kapitan Tobing kreślił palcem trasę statku: na południe wzdłuż wschodniego wybrzeża Afryki, wokół Przylądka Dobrej Nadziei, przez Atlantyk, następnie wzdłuż wybrzeży Brazylii i Ameryki Środkowej aż do Stanów Zjednoczonych. Dziwne: o wiele łatwiej byłoby po prostu pokonać Pacyfik i wylądować w Kalifornii. Golden Venture płynął w złym kierunku, przebył aż siedemnaście tysięcy mil morskich. Podróż zabrała sto dwadzieścia dni, co oznaczało, że chińscy imigranci płynęli do Ameryki dwa razy dłużej niż sławetni pielgrzymi z Mayflower przeszło trzy i pół stulecia wcześniej41.

Podczas gdy trwało przesłuchanie Tobinga, konwój biało-niebieskich autobusów miejskich przewiózł pasażerów do ośrodka INS w budynku federalnym przy Varick Street 201 na Manhattanie. Właśnie wtedy – choć nie wiadomo dokładnie, w którym momencie – wydarzyła się pewna istotna rzecz: ludziom ze statku przypięto nową łatkę. Nie byli odtąd „stłoczoną masą, nieszczęsnymi wyrzutkami, bezdomnymi miotanymi przez burze”, których Emma Lazarus opiewała w swoim sławnym wierszu, umieszczonym na odlanej z brązu tablicy we wnętrzu Statuy Wolności. Stali się intruzami. W następnych dniach i tygodniach wielu funkcjonariuszy, urzędników i polityków, którzy tamtego ranka znajdowali się na plaży w Rockaway, zaczęło mówić o hordach migrantów z Chin. Słuchając ich, odnosiło się chwilami wrażenie, że opisują najazd obcej armii, drugą inwazję Normanów. Gdy tylko zakończyła się niezwykle skomplikowana akcja ratunkowa, gdy dziesiątki ludzi wyciągnięto z wody, gdy uporano się z podstawowymi problemami logistycznymi, przedstawiciele władz uświadomili sobie powagę sytuacji: w Nowym Jorku, medialnej stolicy kraju, wylądowało około trzystu obcokrajowców niemających wiz ani paszportów. Zatrzymano największą grupę nielegalnych imigrantów w najnowszej historii Ameryki. Co więcej, wszystko to pokazano w telewizji. Zanim pasażerowie Golden Venture wsiedli do podstawionych autobusów, ktoś uznał, że trzeba skuć im ręce. Widzowie najważniejszych stacji mogli zobaczyć, jak są prowadzeni w szeregu, dwójkami, w plastikowych kajdankach, w maseczkach medycznych i z zawieszkami na szyjach wydanymi podczas triażu. Pilnowały ich dziesiątki policjantów. Autobusy zapełniały się jeden po drugim i postękując, ruszały powoli w stronę Manhattanu42.

Na plaży pozostały tylko najróżniejsze drobne przedmioty wyrzucone przez morze: tekturowe walizki unoszące się na falach na płyciźnie, podarte torby z białego plastiku, w których Chińczycy trzymali suche ubrania na zmianę, puste kilkulitrowe słoje po tajwańskim oleju do smażenia, służące niektórym pasażerom statku jako boje ratunkowe, parę butelek po napoju pomarańczowym sprzedawanym w Kenii43. I do tego jeszcze przemoczone błękitne koperty lotnicze, na listy do domu44.

Morze wyrzucało też martwych Chińczyków. Początkowo stwierdzono śmierć ośmiu osób45, okazało się jednak, że kilka z nich zostało omyłkowo policzonych dwa razy. Pierwsze trzy trupy wypłynęły rankiem, zaraz po zakończeniu akcji ratunkowej, czwarty pojawił się parę godzin później, oprócz tego jeszcze ci dwaj, którym Bill Mundy bezskutecznie próbował pomóc, gdy doszło u nich do zatrzymania akcji serca. Łącznie sześć ofiar śmiertelnych46. W następnych tygodniach rybacy i poławiacze małż natknęli się na cztery kolejne ciała47.

Trudno było uzyskać jakiekolwiek informacje na temat zmarłych48. Nie mieli przy sobie żadnych dokumentów, za to kilku z nich zapisało sobie na gumce od majtek nowojorskie numery telefonów, dzięki czemu władze zdołały skontaktować się z ich krewnymi mieszkającymi w mieście. Ostatecznie zidentyfikowano cztery osoby i odesłano ich zwłoki do Chin49. Pozostali leżeli w kostnicowych lodówkach na Manhattanie, czekali, aż ktoś się po nich zgłosi. Kiedy jednak dwaj mieszkańcy Chinatown przyszli do biura koronera, bo podejrzewali, że zmarli mogą być ich krewnymi, zostali zatrzymani przez INS, skuci kajdankami i zabrani na przesłuchanie, podczas którego sprawdzono ich status imigracyjny. Wieści o tym wydarzeniu rozeszły się po całej dzielnicy i od tej pory wszyscy postanowili trzymać się z daleka od całej sprawy, nie chcieli bowiem narażać się na spotkanie ze służbami50. Minęło dziesięć miesięcy, sześciu zmarłych nadal czekało, aż wreszcie okoliczni mieszkańcy zorganizowali zbiórkę pieniędzy i uskładali sześć tysięcy dolarów na kremację na cmentarzu w New Jersey.

Mniej więcej trzydziestu pasażerów trafiło do szpitali na Brooklynie i w Queens z powodu wyziębienia, skrajnego wycieńczenia oraz rozmaitych chorób i urazów. Pozostałych skoszarowano w ośrodku INS przy Varick Street51. Znajdowało się tam tylko dwieście dwadzieścia pięć łóżek, za mało, żeby pomieścić pasażerów Golden Venture52. Służby imigracyjne nie miały mocy przerobowych, nie umiały poradzić sobie z tak dużą liczbą ludzi naraz.

Pracownicy INS dokładali starań, żeby znaleźć im zakwaterowanie i zebrać informacje na ich temat. Równocześnie mieli na głowie prasę, gdyż sprawa Golden Venture natychmiast stała się sensacją. „New York Times” oddelegował dwudziestu kilku dziennikarzy, żeby się nią zajmowali53. Dodatkowy problem wynikał z tego, że prezydent Bill Clinton, sprawujący urząd dopiero od sześciu miesięcy, nie powołał jeszcze nowego dyrektora INS. Biurokracja nie znosi próżni, szybko więc znalazł się człowiek, który postanowił reprezentować agencję przed kamerami. Był nim Bill Slattery54. Dorastał w Newark w New Jersey, służył w marines i w Patrolu Granicznym w Teksasie, obecnie kierował oddziałem INS w Nowym Jorku. Szybko awansował, był niezwykle ambitny, surowo obchodził się z nielegalnymi imigrantami, jeszcze surowiej z podwładnymi55. „Zdecydowanie mięsożerca, nie roślinożerca”, mówił o nim jeden ze współpracowników.

– To dwudziesty czwarty statek z imigrantami zatrzymany przez rząd Stanów Zjednoczonych od sierpnia 1991 roku – oznajmił Slattery dziennikarzom. – Ustalono, że niemal wszyscy pasażerowie są Chińczykami i pochodzą z prowincji Fujian56.

Dodał, że w ciągu ostatnich dziewięciu miesięcy aresztowano prawie dwa tysiące nielegalnych imigrantów z Chin, którzy próbowali dostać się do Ameryki57. Zaledwie dwa tygodnie wcześniej statek towarowy zdołał przepłynąć pod mostem Golden Gate w San Francisco i dostarczyć dwustu czterdziestu mieszkańców Fujianu na pobliskie nabrzeże. Następnego dnia służby zatrzymały pięćdziesięciu siedmiu imigrantów, tym razem na drugim końcu kraju, a konkretnie w magazynie w New Jersey.

Opłata za organizację wyjazdu do Ameryki wynosiła trzydzieści pięć tysięcy dolarów58: najpierw niewielka zaliczka, reszta spłacana po dotarciu na miejsce, o ile imigrant przeżył podróż. Nie był to handel ludźmi, ale przemyt59. Co prawda pojęć tych czasami używa się zamiennie, istnieje jednak istotna różnica. Handel ludźmi zazwyczaj wiąże się z jakiegoś rodzaju oszustwem lub wyzyskiem: ofiara jest okłamywana, otrzymuje nieprawdziwe informacje na temat tego, dokąd jedzie albo co będzie robiła po dotarciu na miejsce, potem zaś zmusza się ją do pracy niewolniczej lub pracy seksualnej. W przypadku przemytu migranci i migrantki zazwyczaj dobrze wiedzą, na co się decydują. Zdarza się, że przemytnicy zmuszają migrantki do prostytucji, lecz to względna rzadkość. Zarazem – i właśnie dlatego różnica między obydwoma procederami bywa trudna do zdefiniowania – przemycani ludzie często są wyzyskiwani, a także narażeni na złe i okrutne traktowanie lub niebezpieczeństwa. Slattery wyjaśniał prasie, że ubodzy Chińczycy zaciągają ogromne długi, aby uskładać pieniądze na zaliczkę dla przestępców zajmujących się przemytem, potem zaś w Stanach Zjednoczonych przez wiele lat oddają im znaczną część swoich dochodów, żeby spłacić resztę oczekiwanej kwoty.

– Czyli można powiedzieć, że mamy do czynienia z nowym niewolnictwem w Stanach Zjednoczonych – podsunął jeden z dziennikarzy60.

– Właśnie tak – odparł Slattery.

Całe miasto śledziło doniesienia na temat akcji ratunkowej na plaży w Rockaway. Przed telewizorem zasiadła też właścicielka sklepiku przy East Broadway 47, niska, przysadzista kobieta o dużej twarzy i drobnych, szeroko osadzonych oczach61. Z zaciekawieniem oglądała wiadomości, mimo że ledwo mówiła po angielsku. Lubiła tanie, praktyczne ubrania, typowe dla prowincji Fujian, skąd pochodziła, dla wygody nosiła dość krótkie włosy, tylko do ramion. Pracowała wiele godzin dziennie: sprzedawała niedrogie przedmioty codziennego użytku, prowadziła też restaurację w suterenie, w której nowo przybyli imigranci mogli zamawiać swojskie specjały fujiańskiej kuchni, na przykład ostrygi w cieście albo zupę z kulkami rybnymi. Ilekroć przyjeżdżały ciężarówki z zaopatrzeniem, sama taszczyła je do sklepu. Na pierwszy rzut oka wydawała się niezamożna, niemal uboga, tak samo jak jej klienci.

Nic z tych rzeczy: miała mnóstwo pieniędzy. Należały do niej nie tylko sklep i restauracja, ale i cały pięciokondygnacyjny ceglany budynek. Nazywała się Cheng Chui Ping, ale wszyscy w okolicy nazywali ją Ping Jie, czyli Starszą Siostrą Ping albo po prostu Siostrą Ping. Był to standardowy zwrot grzecznościowy wyrażający szacunek, czterdziestoczteroletnia kobieta zaliczała się bowiem do najważniejszych autorytetów w fujiańskim zakątku Chinatown, gdzie wszyscy wiedzieli wszystko o wszystkich. Prowadziła coś w rodzaju banku, poza tym była shetou, czyli w dosłownym tłumaczeniu „głową węża”: za ogromne stawki organizowała przemyt ludzi z Chin do Stanów Zjednoczonych i innych krajów. Na początku lat osiemdziesiątych przyczyniła się do stworzenia szlaku przerzutowego Chiny–Chinatown, cieszyła się reputacją jednej z najbardziej niezawodnych i najlepszych przemytniczek na świecie. Zbudowała markę cenioną w społecznościach chińskich imigrantów w Europie, Ameryce Południowej i Stanach Zjednoczonych. Wszyscy wiedzieli, że Siostra Ping oferuje najwyższy standard usług i że za odpowiednie pieniądze bezpiecznie dostarczy cię z punktu A do punktu B.

Tego ranka wiadomości telewizyjne popsuły jej nastrój. Od dłuższego czasu narzekała, że prześladuje ją pech – a teraz ta afera z Golden Venture. Tak się składało, że miała w niej swój udział, pomogła bowiem zorganizować zakup statku. Co więcej, podróżowało nim dwóch jej klientów. Nie wiedziała jeszcze, że jeden z nich zginął62.

2Pożegnanie z Fujianem1

Nikt nie wie, ile osób chińskiego pochodzenia mieszka poza rodzimym krajem, ale szacunki mówią o co najmniej czterdziestu–pięćdziesięciu milionach ludzi2. Uważa się, że to druga największa diaspora na świecie oprócz potomków afrykańskich niewolników. Do połowy XIX wieku w Stanach Zjednoczonych właściwie nie było Chińczyków – czasami co najwyżej trafiali się jacyś pojedynczy kupcy3 – sytuacja zmieniła się jednak po tym, jak pewnego styczniowego dnia w 1848 roku kierownik budowy młyna stawianego nad południową odnogą American River w Kalifornii wyłowił z wody „kilka kawałków lśniącego metalu, którego nie dawało się rozłupać, atoli można było go formować wedle woli”4. Złoto: to właśnie ono przyciągnęło pierwszych Chińczyków do Ameryki. Dziewiętnastowieczni chińscy poszukiwacze przygód powtarzali sobie, że okrutnie ciężka praca przy poszukiwaniu cennego kruszcu z pewnością popłaci i z czasem zapewni im iście rajskie życie. Wyobrażali sobie, że w Stanach Zjednoczonych znajdą Jinshan – Złotą Górę. O dziwo, nazwa ta przetrwała później całe dziesiątki lat. Używano jej nawet, gdy chińscy pionierzy na własnej skórze przekonali się, jak naprawdę wyglądają poszukiwania złota. Używano jej, gdy jego zasoby się wyczerpały, używano przez wiele następnych dekad, mimo zmiennych kolei losu chińskiej społeczności w Ameryce. Używa się jej do dziś5.

W połowie XIX stulecia w Chinach panował zamęt6. Po wojnach opiumowych toczonych przeciwko Wielkiej Brytanii (w późniejszym okresie włączyły się w nie także Stany Zjednoczone, Francja i Rosja) kraj pogrążył się w kryzysie. Pierwsi Chińczycy, którzy przybyli do Kalifornii, donosili rodakom, że znaleźli tu bezkresne ziemie niczyje, gęste lasy i złotonośne rzeki. Stany Zjednoczone były wówczas słabo zaludnione: mieszkały tam dwadzieścia trzy miliony ludzi, podczas gdy populacja Chin wynosiła czterysta trzydzieści milionów7. Młodzi Chińczycy, zwabieni opowieściami zza Pacyfiku, masowo wyjeżdżali do Ameryki8. W 1848 roku przybyło ich tam dwa tysiące; cztery lata później w samym tylko San Francisco na ląd zeszło dwadzieścia tysięcy migrantów. Ale, co zaskakujące, choć było ich tak wielu, choć przyjeżdżali z ogromnego kraju, pochodzili głównie z niewielkiego zakątka Chin, a konkretnie z kilku powiatów na zachód od delty Rzeki Perłowej, skupionych wokół Kantonu9. Aż do lat sześćdziesiątych XX wieku większość Chińczyków w Stanach Zjednoczonych wywodziła się z regionu o połowę mniejszego niż stan Delaware.

Według szacunków w 1867 roku Chińczycy stanowili prawie siedemdziesiąt procent pracowników kopalń na zachód od Gór Skalistych10. Kiedy amerykańscy magnaci uznali, że należy zbudować transkontynentalną linię kolejową i scalić kraj, zatrudnili Chińczyków. To właśnie oni wysadzali skały dynamitem, kuli tunele, kładli tory. Charlie Crocker, właściciel Central Pacific Railroad, z wielkim entuzjazmem wypowiadał się o chińskiej sile roboczej11. Jak podkreślał, ludzie, którzy wznieśli Wielki Mur, doskonale nadadzą się do budowania kolei, wysyłał zatem werbunkowych do Chin, a konkretnie do Kantonu. Tych, którzy zdecydowali się na wyjazd do Stanów Zjednoczonych, czekała wyjątkowo niewdzięczna robota. Płacono im skrajnie mało, mniej niż Irlandczykom, ginęli wskutek przypadkowych eksplozji, padali ofiarą chorób i brutalności nadzorców, zabijali ich rdzenni Amerykanie, którzy nie chcieli kolei, gdyż doskonale wiedzieli, że raz na zawsze odmieni ona ich rodzime terytoria. Niejedna fortuna Pozłacanego Wieku powstała kosztem chińskich robotników. I to straszliwym kosztem: przy budowie kolei zginęło przeszło tysiąc migrantów z Chin12. Kraj wysyłał pracowników do Ameryki, Ameryka odsyłała z powrotem kości – łącznie dziesięć tysięcy kilogramów – żeby mogły spocząć w ojczystej ziemi.

Już w tamtych czasach dostrzegano paralele między traktowaniem chińskich robotników a niewolnictwem na Południu. Po zakończeniu wojny secesyjnej niektóre południowe gazety zaczęły przekonywać, że jedynym sposobem, by uratować rolnictwo w pokonanych stanach, jest zastąpienie wyzwolonych czarnych niewolników „kulisami”13 sprowadzanymi z Chin14. „Emancypacja popsuła charakter Murzynów – stwierdzili redaktorzy „Vicksburg Times”. – Skoro tak, niechaj ich miejsce zajmą kulisi”. Popyt na chińską siłę roboczą był tak duży, że wkrótce powstała nadzwyczaj sprawna sieć agencji zajmujących się jej importem15. W San Francisco zaczęły działać „biura podróży”, nierzadko powiązane z triadami, czyli tajnymi organizacjami przestępczymi z Chin, organizujące przerzut migrantów do Ameryki. Ubodzy ludzie opętani gorączką złota mogli odbyć podróż morską do Kalifornii bez wykładania pieniędzy – zamiast opłaty za bilet zobowiązywali się do oddawania części zarobków uzyskiwanych w nowym kraju16. Płynęli tak zwanymi kuliskimi kliperami, które pod wieloma względami przypominały statki transportujące niewolników. „Towar” w postaci chińskich robotników przewożono w ładowniach, migrantów zamykano niekiedy w bambusowych klatkach lub zakuwano w kajdany. Po przybyciu do Stanów Zjednoczonych Chińczycy zaczynali spłacać podróż. Jeśli ktoś próbował unikać tego obowiązku, brokerzy z triad brali członków jego rodziny, pozostawionej w starym kraju, jako zakładników17.

Smutną ironią losu powstanie kolei transkontynentalnej miało dla pierwszych chińskich migrantów w Ameryce głównie negatywne konsekwencje. Gorączka złota ustąpiła błyskawicznie, gdy tylko się okazało, że cały łatwo dostępny kruszec został wyeksploatowany. Chińczyków pracujących w górnictwie obłożono specjalnym podatkiem, przez co praca w branży przestała im się opłacać, a gdy w 1869 roku linie Central Pacific i Union Pacific spotkały się na Promontory Summit w Utah, firmy kolejowe pozbyły się chińskich robotników. Ci przerzucili się na proste prace, potem jednak nadeszło spowolnienie gospodarcze po wojnie secesyjnej i biali ze wschodnich części kraju zaczęli masowo migrować na zachód w poszukiwaniu lepszego życia, wykorzystując fakt, że kolej – zbudowana rękami Chińczyków – skróciła czas podróży przez kontynent do zaledwie ośmiu dni. Z perspektywy przywódców ruchu robotniczego, waszyngtońskich polityków i rozgoryczonej białej klasy pracującej zmagającej się z bezrobociem Chińczycy idealnie nadawali się do roli chłopców do bicia, choćby dlatego, że brali dowolną robotę za dowolne pieniądze, z reguły nie integrowali się ze społeczeństwem pogranicza. A poza tym uważano, że jest ich za dużo. Resentymenty zrodziły przemoc. „Nadeszła z San Francisco wiadomość, że w biały dzień banda wyrostków ukamienowała spokojnego i niewinnego Chińczyka, a chociaż spory tłum przyglądał się temu haniebnemu zdarzeniu, nikt nie próbował interweniować”, pisał Mark Twain w 1872 roku18. W zachodnich miastach zaczęło dochodzić do krwawych pogromów19.

6 maja 1882 roku nagonka została oficjalnie usankcjonowana za sprawą Ustawy o wykluczeniu Chińczyków, która zakazywała imigracji niewykształconych robotników z Chin – był to skądinąd pierwszy akt prawny wprowadzający tak ścisłe ograniczenia w zakresie imigracji do Stanów Zjednoczonych20 – i uniemożliwiła Chińczykom ubieganie się o obywatelstwo. Przyjęto ją pod koniec stulecia charakteryzującego się niewyobrażalnym rozwojem gospodarczym i industrializacją, w cieniu wojny, która stanowiła wielkie wyzwanie dla spójności i suwerenności Ameryki, lecz ostatecznie doprowadziła do ich umocnienia. Ustawa de facto stworzyła kategorię nielegalnego imigranta. W 1887 roku pewien chiński robotnik od dwunastu lat mieszkający w San Francisco popłynął do Chin, aby odwiedzić rodziców. Wrócił rok później, ale odmówiono mu prawa do wjazdu. Odwołał się od tej decyzji i jego sprawa, budząca spore kontrowersje, została ostatecznie rozpatrzona przez Sąd Najwyższy, który w słynnym orzeczeniu stwierdził, że Chińczycy to „ludzie obcy, żyjący osobno, przestrzegający obyczajów i reguł własnego kraju”21. Co istotniejsze, sąd potwierdził, że Kongres ma prawo przyjmować przepisy regulujące imigrację oraz ustawy skierowane przeciwko osobom nieposiadającym amerykańskiego obywatelstwa. Krótko po tym, w 1891 roku, Stany Zjednoczone powołały pierwszy urząd odpowiedzialny za procedury imigracyjne. Rok później powstała słynna stacja na Ellis Island22.

Jak widać, sytuacja Chińczyków w Ameryce szybko uległa zasadniczej zmianie. W latach pięćdziesiątych XIX wieku masowo sprowadzano ich do pracy; zaledwie trzy dekady później zaczęli być oficjalnie dyskryminowani. Nie po raz ostatni padli ofiarą historii i kapryśnych wahań gospodarki. Ci, którzy pozostali w Stanach Zjednoczonych, musieli unikać bezpośredniej rywalizacji gospodarczej z białymi, aby nie narażać się na nieprzyjemności i poważne niebezpieczeństwa. Pozostały im tylko dwie branże: gastronomiczna oraz pralnicza. W 1920 roku pracowała w nich aż połowa Chińczyków żyjących w Stanach Zjednoczonych23. Przepisy ograniczające imigrację z Chin i swobody Chińczyków przebywających w Ameryce obowiązywały przez sześć dekad, aż do czasu, gdy Japończycy zaatakowali Pearl Harbor, co skłoniło Franklina Delano Roosevelta do sojuszu z Chinami przeciwko nowemu wspólnemu wrogowi24. Przepisy antyimigracyjne stały się w tej sytuacji cokolwiek niezręczne, prezydent napisał list do Kongresu, prosząc, aby jego członkowie „naprawili błędy historii”. Tak oto w grudniu 1943 roku Ustawa o wykluczeniu Chińczyków przestała obowiązywać.

Krótko po zakończeniu wojny komuniści przejęli władzę w Chinach i zamknęli granice kraju. W latach pięćdziesiątych wprowadzono system meldunkowy25. Polityka ta miała zapobiec masowej migracji ze wsi do miast w poszukiwaniu pracy: każdy, kto chciał osiedlić się w mieście, potrzebował zgody urzędników partyjnych w miejscu swojego zamieszkania oraz w miejscu docelowym. Skazało to wielu ludzi na spędzenie całego życia w jednym i tym samym gospodarstwie. Niełatwo było przenieść się nawet do sąsiedniej prowincji, a co dopiero wyjechać za granicę.

Siostra Ping urodziła się 9 stycznia 1949 roku, dziesięć miesięcy przed tym, zanim Mao proklamował Chińską Republikę Ludową26. Dorastała na północy Fujianu, w ubogiej wsi Shengmei, czyli Dostatnie Piękno, gdzie ubodzy rolnicy uprawiali poletka ryżowe, wykorzystując woły, gdzie rybacy łapali ryby w rzece Min, gdzie kury dreptały po piaszczystych drogach, które w porze monsunowej zmieniały się w błoto. Była jednym z pięciorga dzieci rolnika Cheng Chai Leunga i jego żony. Ojciec Siostry Ping pochodził z Shengmei, matka z sąsiedniej wsi. Każdego dnia po powrocie z wiejskiej podstawówki Siostrę Ping czekało w domu wiele obowiązków: musiała rąbać drewno i uprawiać niewielką grządkę warzywną, pomagała hodować świnie i króliki. „Nigdy nie miałam czasu na zabawy, zawsze pracowałam – opowiadała po latach. – Lubiłam pracować”.

Jej dzieciństwo przypadło na okres katastrofalnych, absurdalnych inicjatyw politycznych i gospodarczych wymyślanych przez Pekin. Nie miała jeszcze dziesięciu lat, gdy Mao ogłosił Wielki Skok Naprzód i chińskie gospodarstwa zaczęto zrzeszać w komunach ludowych, co doprowadziło do skrajnych niedoborów żywności i największej klęski głodu w dziejach, która w latach 1958–1960 zabiła prawie trzydzieści osiem milionów ludzi. Chłopskie rodziny w całym kraju znosiły niewyobrażalne trudy. Musiały toczyć nieustanną walkę z głodem i ciężko pracować mimo niedożywienia, podczas gdy władza – tyleż nieudolna, co obojętna na masową śmierć ludzi – rzucała rolnikom kłody pod nogi. Mao uważał, że w kraju o tak wielkiej populacji jak Chiny życie jednostki nie ma większego znaczenia. „Niewykluczone, że umrze połowa Chińczyków”, przyznawał, zapowiadając reformy. Miliony martwych chłopów po prostu wypełnią swój ostatni obowiązek: „Zwłokami można użyźniać ziemię”27. Rząd kraju, w którym tradycja konfucjańska licząca sobie przeszło dwa tysiące lat nakazywała szanować rodziców i otaczać zmarłych krewnych kultem, wymagał teraz, by ludzie obsiewali groby zmarłych bliskich zbożem.

A zatem już w dzieciństwie, gdy Siostra Ping była dziewczynką z warkoczykami, w otaczającym ją świecie ludzkie życie przestało się liczyć, a jego nić mogła w każdej chwili zostać zerwana. Doświadczenia tamtego czasu sprawiły, że traktowała śmierć niemal obojętnie, ponadto zaś wyrobiły w Siostrze Ping instynkt przetrwania, wpoiły jej, że tylko dzięki ciężkiej pracy ona i jej bliscy pokonają trudy i unikną smutnego końca. Pewnego dnia, gdy miała dwanaście lat, poszła nazbierać chrustu. Musiała dotrzeć do odległego zagajnika na drugim brzegu rzeki Min, więc przepłynęła ją łódką razem z ośmioma ludźmi. Mieli co prawda tylko siedem wioseł, ale Siostra Ping, mimo młodego wieku, wzięła do ręki jedno z nich i pomogła w przeprawie. Zanim jednak dotarli do celu, silny prąd wywrócił łódkę. Siostra Ping wpadła do wody, zdołała dopłynąć do brzegu. Potem dowiedziała się, że wszyscy, którzy trzymali wiosła, przeżyli. Pozostała dwójka utonęła. Zdarzenie to odcisnęło na małej dziewczynce ogromne piętno. „Śmierć zabrała dwoje ludzi, którzy lenili się, podczas gdy reszta wiosłowała. Nauczyło mnie to, że zawsze trzeba ciężko pracować”28.

Przez całe życie podejrzliwie, a nawet pogardliwie odnosiła się do władz państwowych, do przepisów, ustaw i urzędników. Postawa ta ukształtowała się zapewne w młodym wieku. Szkoła średnia, do której uczęszczała nastoletnia Siostra Ping, została zamknięta z dnia na dzień – tak samo jak inne szkoły i uczelnie w całym kraju29. Zaczęła się rewolucja kulturalna. Mao ogłosił, że „bunt jest słuszny”, i wezwał młodych, aby rozprawili się z dekadencką „starą kulturą”. Dzieci zwróciły się przeciwko rodzicom i innym starszym członkom rodziny, oskarżały ich o reakcjonizm i zdradę klasową, wyzywały ich od kapitalistów, uczniowie bili nauczycieli, oblewali ich atramentem, szydzili z nich, zdarzało się nawet, że stosowali tortury, na przykład zmuszali do klęczenia na tłuczonym szkle lub jedzenia odchodów. Nastoletni chłopcy i dziewczęta, zrzeszeni w bojówkach, zabrali się do palenia książek, niszczenia pomników i dzieł sztuki, atakowania naukowców i intelektualistów. Nastał dziwaczny, dystopijny czas, okres szaleństwa zadekretowanego przez państwo, gdy chińska młodzież oddawała się destrukcji i przemocy niczym gang z Mechanicznej pomarańczy30.

Siostra Ping nie interesowała się polityką, była jednak urodzoną przywódczynią, więc niemal od razu, gdy tylko zaczęła się rewolucja kulturalna, przywdziała mundur oraz czerwoną opaskę na ramię i stanęła na czele oddziału Czerwonej Gwardii. W archiwach nie zachowały się informacje na temat jej działalności w tamtych burzliwych, okrutnych latach; ona sama niechętnie wracała do nich we wspomnieniach. „Taki był trend – tłumaczyła. – Musiałam się mu podporządkować. Precz ze starym, witaj nowe”31.

Mao zawsze podejrzliwie odnosił się do Fujianu32, co zresztą nietrudno zrozumieć: to jedna z najmniejszych prowincji Chin, górzysty skrawek wybrzeża, nad którym Pekinowi trudno było sprawować ścisłą kontrolę, na dodatek położony bezpośrednio na wysokości Tajwanu, oddzielony od niego zaledwie wąską cieśniną. Fujian od zawsze uchodził za krainę ludzi gotowych wyprawić się w wielki świat, żeglarzy i handlarzy, przemytników, odkrywców i poszukiwaczy przygód, nieposłusznych, niepokornych. W XIII wieku Marco Polo odwiedził port w Fuzhou i odnotował, że przewijają się przez niego ogromne ilości dwóch głównych towarów eksportowych regionu, czyli imbiru i gałgantu33. (Dodał ponadto, że mieszkańcy Fuzhou „chętnie jedzą mięso ludzkie”, trzeba jednak pamiętać, że nigdy nie słynął z wiarygodności). Pół wieku przed Kolumbem admirał Zheng He, olbrzym wysoki na przeszło dwa metry, wypłynął z Fuzhou na czele armady liczącej trzy tysiące białych dżonek i trzydzieści tysięcy marynarzy34. Ponoć zapuścił się daleko na morza południowe i dotarł aż do Afryki. Już w latach siedemdziesiątych XVI wieku kupcy z Fujianu prowadzili placówki handlowe w Manili i Nagasaki35. Zakładali w najróżniejszych zakątkach Azji Południowo-Wschodniej niewielkie społeczności, które rozrastały się z biegiem czasu i istnieją po dziś dzień, toteż w całym regionie można spotkać potomków Fujiańczyków – stanowią oni osiemdziesiąt procent ludzi pochodzenia chińskiego mieszkających na Filipinach i pięćdziesiąt pięć procent ludzi pochodzenia chińskiego mieszkających w Indonezji36. Mieszkańcy Fujianu osiedlali się też na Tajwanie, odległym o zaledwie sto pięćdziesiąt kilometrów drogą morską. W XVII i XVIII wieku przybyło ich tam tak wielu, że część współczesnych Tajwańczyków do dziś mówi dialektem będącym wariantem języka minnańskiego. Ponad milion Chińczyków z Hongkongu, Makau i Tajwanu wywodzi się z gminy Tingjiang, w której znajdowała się Shengmei, rodzinna wieś Siostry Ping37.

W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku ruszyła kolejna wielka fala migracji z Chin do Stanów Zjednoczonych, przede wszystkim z Fujianu38, czy też, mówiąc ściślej, z północnego Fujianu39, gdzie znajduje się Fuzhou, stolica prowincji, położona około dwudziestu kilometrów od morza, na skraju nabrzeżnej równiny sąsiadującej od zachodu z górami. Gdy Fujiańczycy mówią o Fuzhou, zazwyczaj mają na myśli nie tylko miasto, ale i całą aglomerację, czyli pobliskie Changle, historyczny port Mawei oraz mniejsze miasta ciągnące się wzdłuż północnego brzegu rzeki Min wpadającej do oceanu, a konkretnie do Cieśniny Tajwańskiej i Morza Wschodniochińskiego. W górach wokół Fuzhou przetrwał dialekt minbei, zwany północnym minnańskim, różniący się od języków, którymi mówią mieszkańcy Xiamenu i Tajwanu. Minbei był pierwszym językiem Siostry Ping.

Gwałtowna, masowa migracja ludzi zamieszkujących niewielki region do innego kraju może wydawać się nietypowym zjawiskiem, tak naprawdę jednak podobne sytuacje zdarzają się często. Kalabryjczycy osiedlający się przy Mulberry Street w nowojorskiej Little Italy na przełomie XIX i XX wieku odtwarzali swoje dawne wsie kwartał po kwartale, a nawet kamienica po kamienicy40. Socjologowie zajmujący się badaniem migracji obserwowali podobne procesy w najróżniejszych zakątkach świata. Na początek grupka pionierów wyrusza w drogę i z czasem udaje jej się zapuścić korzenie w odległym kraju. Gdy jej członkowie uznają, że zapewnia on dobre warunki do życia, zaczynają sprowadzać swoje rodziny – najpierw najbliższe, potem dalsze, następnie pomagają ściągnąć przyjaciół i sąsiadów. Wielki paradoks globalnych migracji polega na tym, że społeczność migrantów w danym kraju jest zazwyczaj kompletnie niereprezentatywna dla kraju pochodzenia. Jeśli rozważasz osiedlenie się w innej części świata, prawdopodobnie przeniesiesz się tam, gdzie masz jakąś bliską lub znajomą osobę: siostrę, kuzyna, dawnego kolegę ze szkoły. Rzecz jasna, strategia ta sprawdza się tylko w przypadku, gdy twoja społeczność w starym kraju jest mocno zżyta i odpowiednio zintegrowana. Tu właśnie docieramy do roli, jaką w tradycyjnej kulturze Fujianu odgrywa rodzina. Pionierzy z fujiańskich wsi ani trochę nie przypominali młodych awanturników znanych nam z zachodniej literatury przygodowej, gotowych opuścić raz na zawsze bliskich i wspólnotę, by szukać szczęścia w wielkim świecie. W prowincji Fujian migracja nie była bynajmniej przedsięwzięciem egoistycznym. Ludzie, którzy wyjeżdżali jako pierwsi, planowali, że utworzą przyczółek w obcym kraju i jak najszybciej sprowadzą żony, dzieci, rodziców i rodzeństwo, gdyż rodzinę traktowano jak podstawową jednostkę gospodarczą. Właśnie dlatego znaczna część migrantów mieszkających w zatłoczonych chińskich dzielnicach wielkich miast, od Bostonu po Berlin, pochodzi z tych samych kilku wsi. Demografowie określają to mianem migracji łańcuchowej41. Jak mówi fujiańskie przysłowie: „jeden sprowadza dziesięciu, dziesięciu sprowadza setkę”42.

Co istotne, Fujiańczycy wszędzie odnosili sukcesy, nierzadko radzili sobie lepiej od miejscowych, stawali się wyjątkowo zamożni43. W 2000 roku ponad połowa z czterdziestu azjatyckich miliarderów chińskiego pochodzenia wywodziła się z prowincji Fujian44. Z czego to wynikało? Zapewne z tego, że Fujiańczycy ogromnie cenili sobie niezależność, cechowali się sprytem, przedsiębiorczością i uporem. Wystarczyło, że zwietrzyli szansę na sukces w jakimś odległym zakątku świata, a zaraz się tam przenosili i, na przekór nieprawdopodobnym wręcz trudnościom, tworzyli nowe enklawy45.

Siostrę Ping można by zaliczyć do fujiańskich pionierów w Nowym Jorku, aczkolwiek prawda jest nieco bardziej skomplikowana. Jako pierwszy do Ameryki wyruszył jej ojciec. Fujian to właściwie tylko góry i wybrzeże, brakuje tam terenów uprawnych, więc wielu mężczyzn szuka szczęścia na morzu, trudniąc się rybołówstwem i żeglugą. Tak było od pokoleń: jeśli nie mogłeś utrzymać się z rolnictwa, istniała inna, ryzykowna, ale zawsze dostępna opcja, a mianowicie praca na statkach handlowych. W latach sześćdziesiątych XX wieku, gdy w Chinach szalał zamęt, ojciec Siostry Ping, Cheng Chai Leung, zaciągnął się na statek towarowy płynący do Ameryki46. Musiał rozstać się z najbliższymi, uważał jednak, że zdoła zrobić dla nich więcej, jeśli wyjedzie z Chin i znajdzie sobie nową pracę. Siostra Ping miała wówczas piętnaście lat.

W tamtych latach niewielu Chińczyków migrowało do Ameryki. Władze zakazywały opuszczania kraju, granice były zamknięte, ponadto Pekin i Waszyngton nie utrzymywały stosunków dyplomatycznych, nie istniały więc żadne procedury ubiegania się o legalny wjazd do Stanów Zjednoczonych. Wśród emigrantów z Chin przeważali ludzie, którzy albo pracowali na statkach jak Cheng Chai Leung, albo podróżowali nimi na gapę, a po dotarciu do któregoś z gwarnych portów – Los Angeles, Baltimore lub Nowego Jorku – schodzili po cichu na ląd, rozpływali się w tłumie dokerów i tragarzy, znikali niepostrzeżenie, gdy wszyscy dookoła byli zajęci ładowaniem i rozładowywaniem towarów. Jeśli udawało im się dotrzeć do Chinatown, zagadywali ludzi znających kantoński lub mandaryński, szukali dachu nad głową i pracy na czarno, zostawali pomywaczami w chińskich restauracjach lub zatrudniali się w pralniach.

Cheng Chai Leung przez ponad dziesięć lat pracował na zmywaku47. Trzy razy do roku pisał listy do rodziny, wysyłał też pieniądze. Spędził w Ameryce prawie półtorej dekady, aż wreszcie powinęła mu się noga: służby imigracyjne odkryły, że przebywa w Ameryce nielegalnie, i w 1977 roku deportowały go do Chin48. Według władz w Hongkongu i Nowym Jorku po powrocie do kraju zajął się przemytem ludzi49.

Nikt właściwie nie wie, skąd wzięło się określenie „głowa węża”, czyli shetou