Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To zbiór opowiadań będących epizodami z życia szesnastu postaci. Każda historia kreśli nie tylko obraz zdarzeń, w których uczestniczą bohaterowie, lecz także w równym stopniu ukazuje wewnętrzne uniwersum ich doznań i emocji. Każda staje się zderzeniem dwóch światów – zewnętrznego i tego, który nosimy w sobie. Przenikają się i zazębiają, sprawiając, że pozornie nieistotne wydarzenia mają dalekosiężne konsekwencje. To ekscentryczna podróż po współczesnej egzystencji. W prozie bogatej w nabokovowskie detale i barowy humor Spahić maluje portret świata tak dziwnego, że może on istnieć tylko w XXI wieku.
Ognjen Spahić autor licznych opowiadań i czterech powieści. Laureat wielu nagród literackich, m.in rumuńskiej Ovid Festival Prize, przyznawanej wybitnym młodym talentom z całego świata. Zbiór opowiadań Głowa pełna radości otrzymał Nagrodę Literacką Unii Europejskiej i został przetłumaczony na kilka języków.
Tłumacz: Marta Dobrowolska-Kierył absolwentka Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Tłumaczka literatury pięknej. Autorka albumów o dwudziestoleciu międzywojennym Przedwojenne Kresy. Najpiękniejsze fotografie i Przedwojenne wybrzeże. Najpiękniejsze fotografie. Varsavianistka, autorka książek dla dzieci Legendy warszawskie, Tyśka i Bartek poznają Ochotę, Odlotowe Włochy i Bielański wehikuł czasu. Współtwórczyni serii książek "Magiczny ogród sztuki"; animatorka działań kulturalnych. Współautorka i koordynatorka programów edukacji kulturalnej prowadzonych w latach 2013-2018 w ramach programów Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego: "Tajemnice sztuki współczesnej", "Tajemnice sztuki współczesnej edycja 2", "Lekcje muzealne portal dla nauczycieli", "6 obrazów dla sześciolatka" i "9 obrazów dla dziewięciolatka".
Książka została wydane w ramach projektu pt. ,,Read, Meet, Explore: Becoming European for Beginners", którego wspólnym mianownikiem są tolerancja, odwaga poznawania świata i życzliwość.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 355
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Głowa pełna radości
Ognjen Spahić
Tłumaczenie • Marta Dobrowolska Kierył
PUNA GLAVA RADOSTI © Ognjen Spahić, 2014 Published by arrangement with NOVA KNJIGA, Crna Gora. All rights reserved.
This edition © Wydawnictwo RM, 2021 Wydawnictwo RM, 03-808 Warszawa, ul. Mińska 25 [email protected], www.rm.com.pl
Redaktor prowadzący • Małgorzata Hlal Redakcja • Justyna Mrowiec Korekta • zespół Projekt okładki • Agata Muszalska Edytor wersji elektronicznej • Tomasz Zajbt Przygotowanie wersji elektronicznej • Marcin Fabijański Weryfikacja wersji elektronicznej • Justyna Mrowiec
ISBN 978-83-7773-598-5 ISBN 978-83-8151-570-2 (ePub) ISBN 978-83-8151-571-9 (mobi)
Żadna część tej pracy nie może być powielana i rozpowszechniana, w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny) włącznie z fotokopiowaniem, nagrywaniem na taśmy lub przy użyciu innych systemów, bez pisemnej zgody wydawcy. Wydawnictwo RM dołożyło wszelkich starań, aby zapewnić najwyższą jakość tej książce, jednakże nikomu nie udziela żadnej rękojmi ani gwarancji.
W razie trudności z zakupem tej książki prosimy o kontakt z wydawnictwem: [email protected]
Projekt współfinansowany przez Unię Europejską
Spis treści
Heliocentryczne kazania doktora Maksima Džankicia
Zimowe poszukiwania
Posłaniec
To wszystko
Uszczurzenia
W niewłaściwym miejscu
Cut, copy, paste
Free sugar
Historia rodzinna
Wampir
Mucha
Raymond nie żyje. Zmarł Carver, rzekłem
Krople
Po ubraniu z tekstu
Głowa pełna radości
Mapa świata
Jest tak, jakby słońce zachodziło godzinami. Kurczy się na osi wertykalnej, a wszerz nadyma.
– Ale to tylko słońce – powiedział, jakby owo tylko miało rozwiać wszelkie wątpliwości, z jakimi zderzyli się tego popołudnia, przywrócić kształt ciała niebieskiego do poprzedniego stanu i uczynić wszystkie widzialne rzeczy takimi, jakimi są, a oni wierzyli, że wiedzą, jakie są te rzeczy. Zanieczyszczona atmosfera jest gęstą substancją, zakrzywia więc odbicie kosmicznego światła, które powoli, powoli, powoli wędruje przez ten tam kosmos na zewnątrz, przez czerń i bezsens, jakiego tylko chcesz rodzaju, a należy wierzyć, że jest więcej lub nawet nieskończenie wiele rodzajów bezsensu. Dlatego słońce deformuje się, gdy zachodzi, i już. Ziarnka piasku cofają się do morza, a po krawędziach fal przetaczają się nieco cięższe czarne cząsteczki nieznanych metali. Wszystkie te sceny są jeszcze lepiej widoczne, jeśli racjonalnie wykorzystujecie swój czas i zamiast siedzieć na piasku i patrzeć na słońce jak tamtych dwoje, spacerujecie po pomarszczonych żółtych wydmach, które najpiękniej wyglądają pod wieczór. Kiedy przechodziłem obok tej pary, celując tak, by to jednak nie było nieprzyzwoicie blisko, słyszałem, jak ten młodzieniec mówi „ale to tylko słońce”, i zająłem się możliwym rozwojem sytuacji. Wiem, że dziewczyna nie odpowiedziała na to kłamliwe zdanie. Wiem, bo zatrzymałem się, żeby wytrząsnąć piach z butów. Wytrzepałem jeden, starannie rozwiązałem i zawiązałem sznurowadła, a potem także drugi, może przypadkiem zaspokoję ciekawość i usłyszę, jaką ktoś, ktokolwiek, ma odpowiedź na „ale to tylko słońce”. Powinna powiedzieć „Jeśli to tylko słońce, to ty jesteś tylko człowiekiem”, ale nie powiedziała. Pozostawiła mnie bez materiału do rozmyślań i nie mogę jej szczerze czynić wyrzutów, bo jej nie znam. Jeśli ją poznam, postaram się naprowadzić rozmowę w kierunku słońca i spuentuję nieco innym zdaniem, które zamiast słowa „człowiek” zawiera słowo „kobieta”, choć pierwsze słowo obejmuje obie płcie. Wszystko to mogłaby odebrać jako komplement i zaczerwienić się, co jest cechą ludzi z temperamentem, skłonnych do namiętności. Od tej chwili mógłbym wyobrażać ją sobie nagą i jeśli będę się nudził, onanizować się, ustawiając ją w kilku pozach. Ale to mnie teraz nie interesuje.
Podbiegł jakiś czarny pies i węszy przy mnie i moich butach. Drażni mnie, że pomiędzy wszystkimi bosymi stopami wybrał właśnie moje drogie buty z cielęcej skóry, ale prawdopodobnie od gołych ciał odpychają go zapachy olejków, ponieważ ludzie chronią się przed tymi rzeczami z kosmosu, o których czasami myślę, a które oni przyjmują za pewnik. Gdyby to był jakiś biały pies o krótkiej sierści i groźnej szczęce, obiecującej ból, prawdopodobnie nie odważyłbym się energicznie trącić go czubkiem buta, co skutkowało trafieniem w wilgotny i wrażliwy nos. Nie był to kopniak w ścisłym znaczeniu tego słowa, raczej krótki wstrząs, normalna reakcja kogoś, kto nie lubi psów, ale on zaskamlał rozdzierająco i głośno, w zakresie częstotliwości właściwym tylko dzieciom płci żeńskiej i zwierzętom. Kręcił się w kółko, co jakiś czas wtykając nos w piasek, a potem pobiegł w kierunku fal i zaczął wysuwać język w stronę słonej wody. Skąd mogłem wiedzieć, że to ich pies? Tak zwróceni jedno ku drugiemu, ze skrzyżowanymi nogami, zajęci objaśnianiem słońca, byli ostatnimi istotami na horyzoncie, o których pomyślałbym, że mają coś wspólnego z tym zwierzęciem. Kobieta biegła, wykrzykując: Max, Rex, Dix czy coś takiego, a mężczyzna zbierał rzeczy, przygotowując się, żeby za nią ruszyć. Kiedy siedziała, zdawało mi się, że ma duże piersi. Biały bawełniany T-shirt spływał wzdłuż ciała, zarysowując kształty, a piersi teraz, gdy biegnie, wyraźnie podskakują. Pies drgnął i napiął się, próbując przez gęste brwi wypatrzeć znaną sylwetkę. Nogi miał ukryte pod wodą, więc wyglądał jak unoszące się na powierzchni truchło jakiegoś nieznanego morskiego zwierzęcia. Z dwudziestu metrów wyraźnie słychać było Rex, podczas gdy jej towarzysz ze środka plaży wołał: Ana, Tijana, Dijana lub coś podobnego, ale ona się nie oglądała. To, że człowiek poruszał się powoli, objuczony ręcznikami i torbami, wskazywało na jego brak zainteresowania problemami zwierzaka i zmniejszało możliwość konfliktu, w którym byłbym przedmiotem wściekłości dwóch dorosłych jednostek. Zresztą to nie ja obwąchiwałem psa. To on obwąchiwał mnie i moje buty. Broniłem się, jak przystało na kogoś, kto nie znosi tych zwierząt, i już odczuwałem żal z powodu bólu, jaki sprawiłem Reksowi. Z około dziesięciu metrów mogłem ocenić, że ona ma nie więcej niż trzydzieści pięć lat i że jej twarz wykrzywia złość. Ładnie wygięte brwi zbiegły się na środku, nad nosem wysmarowanym grubą warstwą kremu przeciwsłonecznego. Kim pan jest? Świrem? Dlaczego kopnął pan mojego psa? Mówiła z dwumetrowej odległości. Mężczyzna zbliżał się i mogłem zrozumieć, że woła do niej Ana, ale ona go nie słyszy albo nie chce słyszeć, zaślepiona złością, którą teraz artykułuje, dobierając słowa.
– Pytam pana, dlaczego pan go kopnął? Widziałam, że pan go kopnął! – powiedziała i wskazała na mój lewy, porządnie wypolerowany but, na którego czubku lśnił odblask małego czerwonego słońca. Reksa trąciłem prawą, a nie lewą nogą, tego Reksa, który teraz nadbiega radośnie, skacząc przez fale, by nie moczyć nóg, i pokornie skamle, przywierając do ciała właścicielki.
– Mój mały! Mój mały! Daj, zobaczę! – Obejmuje pysk rękami i przekręca go. Przysunąłem się, żeby też popatrzeć, ale nie zwróciła na to uwagi. Pies nagłym ruchem łapy zerwał chustę lekko związaną wokół jej bioder i teraz została tylko w dolnej części kostiumu kąpielowego, który wyzierał spod T-shirtu. Mały trójkąt materiału pokrywał wizerunek jakiegoś kwiatu w niebieskim kolorze. Pachwiny były świeżo wydepilowane i nieco bardziej zaczerwienione niż reszta nóg. Kiedy znów na mnie spojrzała, jej brwi zmieniły kształt, a twarz wyglądała na mniej spiętą. Powinienem wtedy odezwać się i kilkoma kurtuazyjnymi zdaniami przeprosin zakończyć spotkanie, ale te czerwone pachwiny mówiły, że ich dwoje dopiero przyjechało nad morze i że kilka następnych dni spędzą, rozkoszując się urlopem. Mój kończył się w środę. Jeszcze jeden poranek i godzina w pociągu, uścisk dłoni z recepcjonistą i serdeczne „zapraszamy w przyszłym roku”, które staruszek za każdym razem wypowiada z jednym zębem mniej. Choć jesteśmy w tym samym wieku, wciąż jeszcze słyszę komplementy, że wspaniale wyglądam. W czym swój udział mają doskonałe porcelanowe licówki, które zastąpiły zużyte szkliwo. Do butów nawpycham gazet, odstawię je w tekturowym pudełku na szafę i zapłacę trzy dychy za posprzątanie mieszkania. W zeszłym roku było dwadzieścia pięć, ale ta gruba kobieta nieopisanie śmierdziała, zostawiając wszędzie ślady swojego tłustego ciała. W tym roku będzie sprzątać pani zza sąsiednich drzwi, która ładnie pachnie i co rano kupuje dzieciom świeże pieczywo i mnóstwo warzyw. Wszystko dograłem przez telefon. Zadzwoniłem do niej dziś z hotelu, z polecenia najbliższego sąsiada, a ona uprzejmie używała podstawowych zdań twierdzących wypełnionych sensem. Ale zadzwoniłem jeszcze raz tego samego dnia, żeby zmienić termin, a wszystkiemu winien jest terier szkocki Rex, czego jej, ma się rozumieć, nie powiedziałem. Patrząc na Anę, jak uważnie przygląda się czaszce swojego pupila, i na mężczyznę za nią o nienagannym wyglądzie i manierach, który nie chciał włączać się w dyskusję o butach i psie, pomyślałem, że dobrze byłoby spędzić nad morzem jeszcze kilka wieczorów przy winie i przyjemnej rozmowie z tymi młodymi ludźmi. A momentem przesądzającym, który zadecydował o urzeczywistnieniu tego zamiaru, było owo wakuum, tych kilka sekund, kiedy Ana czekała, aż się odezwę i powiem coś na znak przeprosin za incydent. Kiedy zakończyła badanie i stanęła przede mną z rękami bojowo opartymi na biodrach, zawołałem:
– Rex! Chodź tutaj! Rex! – A pies znowu zatrzymał się w pół ruchu, patrząc na przemian na mnie i swoją panią. – Chodź, Rex! – powiedziałem trochę ciszej i klęknąłem na piasku, wyciągając rękę w stronę zwierzęcia. Słońce było przepołowione wzgórzem. Pies dziarsko strząsnął z siebie morze, spokojnie podszedł, wsunął się prosto między moje kolana, machając ogonem na znak aprobaty dla wykonanych gestów. Energicznie masowałem go po ciemieniu i grzbiecie, a on zaskamlał pogodnie i szybko wtulił się w moje ciało. Śmierdział kwaśnym niuansem testosteronu jak każdy psi samiec, zostawiając na moich dłoniach niewidzialne pokłady tłuszczu i bakterii. Ale efekt został osiągnięty. Ana odwróciła się do człowieka, którego nazwała Pavle, i rzekła:
– Zobacz.
Pavle uśmiechnął się i wzruszył ramionami, spoglądając w moją stronę.
– Spójrzcie na słońce – powiedziałem, a oni obrócili się, żeby zobaczyć półokrągły czerwony rąbek, który zmniejszał się na naszych oczach, a potem w ciągu kilku sekund zniknął wśród wzgórz. Piasek nagle zmienił kolor. Nieoświetlany bezpośrednio przez gwiazdę, został zasypany wiązkami fotonów, które odbijają się na przemian refleksami od ziemi, powietrza i wody, zachowując czerwony odcień dalekich erupcji. Odległe sylwetki rzadkich spacerowiczów nagle pociemniały, jakby mrok spływał najpierw na dusze i ciała, a dopiero później na przedmioty i okolicę.
– Przepraszam za te krzyki… Zachowałam się niegrzecznie… Ale to dobry pies i jestem pewna, że szukał tylko nowego przyjaciela. Pavle? Czy nie tak? – Pavle, odwrócony plecami, podziwiał ostatnie chwile zmierzchu. Nad jego głową wiatr rozwiewał obłoki papierosowego dymu.
– Daj smycz, Pavle – poleciła nerwowo. – Tam został jeszcze leżak. Idź po leżak, a ja złapię wariata – dodała tonem sugerującym normalną rozmowę. Zakładałem, że w ciągu ostatnich godzin doszło między nimi do poważnych nieporozumień, co wprawiło ich w zły nastrój. Mężczyzna znienacka puścił rzeczy, które wisiały na jego rękach i ramionach. Wyglądało to tak, jakby siłą woli wyłączył oddziaływanie magnetyczne i już nic nie przywierało do jego ciała.
– Sama ją znajdź – odburknął, a pies wrócił do kręcenia się wokół moich nóg. Podeszła do rzeczy i ze złością zaczęła grzebać w plecaku. Fale nie pozwoliły mi powiązać w zdania słów, które wypowiadała, ale wyraźnie mogłem zrozumieć, że „nie ma sensu”, „w końcu” i „teraz” – wystarczająco dużo, żeby móc podejrzewać rytm ich myśli i stan zmęczenia, jaki w określonym momencie pojawia się w związku dwojga przeciętnie inteligentnych ludzi. Oczywiście nic nie wiedziałem o szczegółach, ale to było wszystko, co mogłem wywnioskować z krótkiego spotkania. Znalazła smycz i brutalnie złapała Reksa za obrożę. Pies zawarczał i próbował do mnie wrócić, ale Ana była nieugięta w swoim zamiarze i przeprowadziła go z rutyną.
– Popilnuję go. Proszę mi dać – zaproponowałem, wyciągając rękę.
Bez namysłu podała mi czarną taśmę i rzuciła:
– Zaraz wracam.
Ze złością wbijała stopy w piasek, idąc po wyobrażonej linii łączącej miejsce, w którym wcześniej stała, z czerwonym rozkładanym meblem sto metrów dalej. Zatrzymała się w połowie drogi, uniosła lewą stopę, a potem usiadła i przez kilka chwil uważnie badała jej spód. Poskrobała skórę paznokciami, strzepnęła piasek z pośladków i ruszyła dalej, utykając na lewą nogę. Aluminiowy leżak przeczył logice jak olbrzymi insekt usztywniony przez śmierć: jedyny przedmiot tego rodzaju na horyzoncie, a kiedy jest się jedynym, wygląda się dostojnie i smutno. Ana najpierw usiadła obok leżaka i obejrzała swoją stopę. Potem kilkoma sprawnymi ruchami zmieniła kształt metalowej konstrukcji z czerwonym płótnem. Jej Pavle dopalił papierosa i dwoma palcami katapultował niedopałek z wiatrem. Przyjrzał mi się uważanie, a potem podszedł.
– Co ty jesteś? – powiedział, mierząc wzrokiem mój szary lniany garnitur aż po same buty, najwygodniejsze buty, jakie kiedykolwiek miałem. Wyjąłem z kieszeni paczkę i zaproponowałem mu jeszcze jednego papierosa, ale on nadal patrzył na mnie, jakby szukał tajnego znaku rozpoznawczego, który gdzieś mnie przyporządkuje, zapakuje do koperty rzeczywistości, do której, jak wierzył Pavle, nie należałem.
– Doktor Maksim Džankić… urolog na emeryturze… jeśli pan chce – odparłem, próbując uczynić zadość realności. Bezskutecznie usiłowałem zapalić, w końcu Pavle wyjął zippo i podał mi ogień. Przez chwilę nasze twarze były oświetlone płomieniem i mogłem zobaczyć głęboką bruzdę blizny pod jego lewym okiem. Patrzył w stronę Any, która niosła leżak. Wpatrywał się, jakby oceniając, czy ma czas na jeszcze jedno pytanie.
– A pan to Pavle… – Nie pozwolił mi dokończyć i uzupełnił zdanie
– …mąż Any.
Pies owinął smycz wokół mojej lewej nogi.
– Pasuje panu… ten pies. Wybaczył panu but. Głupi kundel. Gdybym to ja go uderzył, skamlałby dwa dni – powiedział, odsłaniając splątany kłębek stosunków, który wiązał te trzy istoty. – Jest stary, rozpieszczony i namolny. Przypomina mi mojego ojca – podsumował Pavle i zaczął zbierać porozrzucane rzeczy. Ana cisnęła leżak na piasek, po czym siadła i uniosła stopę.
– Pavle, zobacz, co to takiego. Boli mnie. Świnie rzucają tu wszystko. Co to jest?
On stał udekorowany ich rzeczami i przyglądał się z góry.
– Nic… w ogóle tego nie widać… Pewnie jakiś kolec. Wracamy? Robi się zimno – powiedział i ruszył szybko przez piasek. Na jego koszuli nadrukowanych było kilka dużych, czarnych liter. Na ciemieniu widać było kawałek błyszczącej skóry: przedwczesna łysina, która ludzi niepewnych obdarza porannym rozdrażnieniem.
– Jeśli pani pozwoli… Ja spojrzę – zaproponowałem, odplątując smycz ze swojej nogi.
– No to niech pan patrzy. – Ana jeszcze trochę wyżej podniosła nogę.
Kiedy z wewnętrznej kieszeni wyjmowałem okulary, pies zaczął lizać jej prawe kolano. Chwyciłem ją za piętę i ucisnąłem swoim palcem środek jej stopy. Wydała z siebie dziwny okrzyk, ton, którego nie spodziewałem się po jej głosie. Pavle zatrzymał się przy wyjściu z plaży, odwrócił na chwilę i natychmiast ruszył dalej. Uchwyciłem paznokciami kawałeczek zielonego szkła, po czym odwróciłem go do światła.
– Oto on… Mały krwawy diament – powiedziałem, a ona opuściła nogę i pogłaskała psa.
– Dziękuję – odparła, uśmiechając się z ulgą.
Rex zwęszył świeże erytrocyty i podszedł, by polizać czerwoną plamę na jej stopie. Złapałem smycz i pociągnąłem zwierzę ku sobie. Zbliżał się przypływ, plusk fal był coraz bliżej. Maleńkie kraby wychylały się z piasku w poszukiwaniu pożywienia. Mali padlinożercy zjadają małą padlinę, gdy zapada noc. Ten zapach morza zawsze jest zapachem gnicia i rozkładu. Kiedy zdecydowała się wstać, zażądała mojej ręki i ostrożnie odcisnęła stopę na ostygłym piasku.
– Czuję, jak pulsuje. Dobrze mi robi ten chłód – powiedziała, opierając się na moim ramieniu. Przez zapach świeżo nałożonego balsamu przebijały się perfumy.
– Może pani iść? – zapytałem.
– A co, jeśli nie mogę? Pan będzie mnie niósł? – powiedziała i szybko dodała: – Mogę. Oczywiście, że mogę. Proszę się nie martwić. Tylko… byłabym wdzięczna, gdyby wziął pan leżak… albo psa.
Wybrałem martwą naturę. Zanim wziąłem leżak, Rex podszedł i wypuścił żółty strumień na środek czerwonego materiału. Został za to ukarany pociągnięciem smyczy i przekleństwem. Od tej chwili należało tylko powoli iść. Ciemność, która nadchodziła od morza, przeganiała ludzi w bezpieczniejsze miejsca. Wzdłuż kilometrów piasku widać było pary i rodziny, które składały nieliczne parasole. Odchodziły z nadzieją, że słońce będzie także nazajutrz, że gwiazda nagrzeje wodę i uczyni ją bardziej odpowiednią do kąpieli. Proste oczekiwania, które sprawiają, że egzystencja jest możliwa. Ana milczała, zajęta skaleczoną stopą i głodnym psem. Kiedy weszliśmy w sosnowy szpaler, powiedziała, że mieszkają w jednym z zielonych bungalowów, i wskazała na pobliski las złożony z topoli i stuletnich białych jesionów. Powiedziała, że rozkoszują się ciszą, bo wciąż jeszcze nie ma zbyt wielu gości. Odparłem, że od lat przyjeżdżam do hotelu naprzeciwko, bo część ceny pokrywa fundusz emerytalny. Opowiedziałem jej, że każdy pokój ma nad łóżkiem reprodukcję Cyprysów van Gogha i że z tarasu mogę zobaczyć właśnie ten kawałek plaży, na którym niedawno staliśmy. Kłamałem z tym van Goghiem i od razu spróbowałem wytłumaczyć motyw tego kłamstwa, ale Ana przerwała moje rozmyślania, mówiąc, że mają w lodówce białe wino i chciałaby, żebyśmy razem wypili kieliszek, dwa. Przeprasza za nieprzyjemności, na które byłem narażony, jest wdzięczna z powodu szkła i leżaka. Chciałaby odwdzięczyć się w jakiś sposób. Nie starałem się nakreślić planu, ale te sceny po prostu same się narzucały. Interesująca przyjaźń w starszym wieku, orzeźwienie, które znów połączy mnie z ludźmi: nowe rozmowy, nowe słowa i myśli, w których nie ma miejsca na nienawiść. Czułem euforię, wyobrażając sobie siebie jako taktownego mężczyznę, przyjmującego kieliszek schłodzonego wina i uważnie słuchającego zdań, które w istocie go nie interesują, ale zasługują na kulturalny komentarz. Wierzę, że byłem gotów na coś takiego. Na początku wyglądało na to, że Ana wykazuje naturalną uprzejmość i odnosi się do mnie w sposób, na jaki zasługuje srebrna skroń. Ale już po kilku kieliszkach chardonnay zaczęła wulgarnie rechotać i zwracać się do mnie na ty. Kiedy przechodziliśmy pod rozłożystymi konarami obok ciemnych zielonych bungalowów, powiedziałem, że byłoby cudownie i że uwielbiam wino, szczególnie białe.
– Pójdę się teraz przebrać i zatelefonować. Mam nadzieję, że nie będzie zbyt późno, jeśli pojawię się koło dziesiątej – rzekłem.
Zbliżaliśmy się do ich bungalowu z przestronnym tarasem i dużym kompletem mebli ogrodowych.
– Oczywiście, że nie będzie za późno – odpowiedziała. – O którejkolwiek pan przyjdzie, będzie dobrze – mówiła, machając do Pavle, który siedział na schodach z butelką piwa między nogami.
– Dlaczego pijesz to gówno, idioto? – spytała.
– Piję, co piję – odparł i pociągnął długi łyk, od którego jego twarz zrobiła się czerwona.
– Gdzie jest? – zadała pytanie Ana, a on papierosem wskazał podnóże tarasu i żółte plastikowe naczynie, wypełnione czarnymi grudkami karmy. Przywiązała Reksa do barierki.
– Teraz jedz, prosiaku – powiedziała, podsuwając nogą miskę.
– Może być tu? – zapytałem.
– Proszę położyć gdziekolwiek… Może tutaj, przy ogrodzeniu.
Ostrożnie odstawiłem leżak, bojąc się, że nieartykułowane skrzypienie metalu mogłoby zakłócić kruchą równowagę chwili. Wierzyłem w takie rzeczy. Zwłaszcza w sytuacjach, w których moje nerwy przeżywały szczyt napięcia. Starałem się wyglądać swobodnie i kontrolować ruchy. Oddychałem głęboko, wypełniając płuca świeżym powietrzem aż po ostatnie pęcherzyki. Zimny pot spływał mi po plecach, mocząc brzeg spodni. Szyja zaczynała swędzieć, zaatakowana przez drobne muszki, poruszające się całym rojem. Ciemność wpełzła teraz między te groźne drzewa i brzydkie domy, noc nadeszła znad morza, wypełniając powietrze zapachem gnijącego planktonu i jodu. Musiałem zdobyć się na dodatkowy wysiłek. Nie chciałem, by ci ludzie dostrzegli drżenie dłoni i kurczowe uśmiechy przemykające po twarzy bez jakiejkolwiek kontroli. Były to spodziewane symptomy starości, która robi z ciała rozstrojone przedstawienie cyrkowe i niszczy godność. Wszystko będzie w porządku, gdy wezmę prysznic, pomyślałem, kiedy wezmę lekarstwa i spędzę dziesięć minut w zaciemnionym pokoju. Musi być w porządku, pomyślałem, bo czeka mnie ciężka noc. Jeszcze rozmowy, znowu ludzie, zrównoważone gesty i samokontrola godna chirurga. Zrobiłem dwa ostrożne kroki w tył, a potem powiedziałem:
– Moi drodzy, teraz idę… Ale wkrótce się widzimy.
Pavle nie rozumiał, dlaczego mielibyśmy się znów zobaczyć, więc spojrzał pytająco na Anę.
– Oczywiście, wino jest gotowe. Czekamy na pana. Jeszcze raz dziękuję – powiedziała, patrząc na Pavle, który wzruszył ramionami i ponownie chwycił butelkę. Ten leniwy człowiek roześmiał się, kiedy odchodziłem. Wydał z siebie jakiś szeleszczący akord i jestem pewien, że miała to być drwiąca uwaga, której nie zdołał wyartykułować słowami. Nie było sensu o tym myśleć. Widział we mnie śmiesznego, narzucającego się starucha, „przypadek z wakacji”, najzwyklejszy błąd rzeczywistości, zakłócenie częstotliwości, które przejdzie samo z siebie. Tak się zachowywał. Ale przed ostatecznymi wnioskami należało usiąść przy stole, otworzyć butelkę chardonnay i wlać w ciała wino. Zwolniłem kroku, mając nadzieję, że powstrzymam pocenie się. Komary brzęczały koło małżowin usznych. Moje duże, starcze uszy pocięte są naczynkami krwionośnymi. Najmniejsze podniecenie porusza krew i rozszerza źrenice. Insekty próbują dobrać się do gorącego posiłku. Będą ssać plazmę zatrutą chemikaliami, czerwoną ciecz, rozrzedzoną bliskością śmierci. Wychodzę bramą główną znajdującą się przy recepcji. Oba skrzydła otwarte na oścież, ale nikogo nie ma. Z ekranu komputera błyska zachodzące słońce i horyzont morza, pocięty żaglami. Na tablicy z kluczami jest tylko kilka pustych miejsc. Nad bramą mrugają neonowe litery i brzęczy powitalny napis. W zaroślach szumi woda: wąż ciągnie się po ziemi i nie zostaje mi nic innego jak myślenie o żmii. Idąc do swojego hotelu, wpatrywałem się w korony dębów. Po pniach tych drzew pełzły kolonie gąsienic. Jak tylko dotrę do pokoju, zadzwonię do sąsiadki, która ładnie pachnie i każdego ranka kupuje dzieciom świeże pieczywo i mnóstwo warzyw. Przełożymy sprzątanie mieszkania na następny tydzień. Przedtem trzeba przedłużyć pobyt w hotelu o jeszcze dwa dni. Jeśli wieczorne posiedzenie spełni moje oczekiwania, jeśli białe wino chwyci, mógłbym uznać, że mam nowych przyjaciół, którzy także po zakończeniu urlopu będą stanowić ciekawe urozmaicenie emeryckiej rutyny. Wizyty od czasu do czasu, pocztówki i listy. Młodzi bezdzietni ludzie, prawdopodobnie dużo podróżują. Przywoziliby mi zaskakujące przedmioty z różnych stron, które będę przyjmował z radością przy smacznie przyrządzonej kolacji, urozmaiconej nieznanymi przyprawami. Nauczą się toastów w egzotycznych językach i nie będą szczędzić komplementów na temat tego, jak wyglądam, dużo młodziej, niżby wskazywał mój wiek. Tak rozmyślałem, stąpając po wąskiej ścieżce do jednego z bocznych wejść. Będę myślał o podobnych rzeczach, krocząc wąskim korytarzem na parterze, jadąc windą, będę rozmyślał o krótkoterminowych projektach na swoją przyszłość, także klucząc labiryntem czwartego piętra do pokoju numer 42, w którym nie będzie już miejsca na rozmyślania, bo trzeba wykonać kilka praktycznych czynności. Moje towarzystwo w windzie stanowiła tęga kobieta z dużą brodawką na lewym policzku. A może był to prawy policzek – nie jestem już w stanie stwierdzić. Uśmiechnęła się kurtuazyjnie na znak wdzięczności, gdy przepuściłem ją w wejściu, a jej brązowa brodawka przesunęła się o kilka centymetrów w górę. Ta maleńka istota na jej licu śledziła każdy skurcz mięśni pod sadłem brzydkiej piegowatej twarzy. Już na drugim piętrze nią gardziłem, na trzecim nienawidziłem jej, a kiedy winda zatrzymała się na czwartym, byłem gotów odgryźć to coś i uwolnić kretynkę od dodatkowych cierpień. Wszystkie te myśli zrodziło przyjemne zdenerwowanie wywołane nadchodzącym spotkaniem. Piętnaście lat minęło od śmierci mojej żony. Komórki mózgowe obumierają z prędkością światła, szare komórki umierają i zostają, żeby gnić pod czaszką, a na tym cmentarzu coraz mniej jest miejsca dla ludzi. Emocje gasną bez uprzedzenia i po jakimś czasie zostaje tylko pamięć o nich. To powinien być naturalny proces, który sprawia, że bliskość śmierci jest do zniesienia. Bo jeśli nie macie już czego żałować, skoro nie możecie odtworzyć wspomnień, które mrugają jak dowód na to, że kiedyś jednak było lepiej, łatwiej opuścicie ten świat. Marię mogę teraz przywołać jedynie przez kadry czarno-białych fotografii, razem z twarzami duchów i demonów, sterylnymi resztkami ludzi, którzy wkroczyli kiedyś w moje życie. I nie tylko nie mogę stwierdzić, że „kiedyś było lepiej”, ale muszę włożyć wiele wysiłku, żeby przekonać siebie, że w ogóle było „kiedyś”. Minione dni tracą trzeci wymiar, a wniosek o prostoliniowości czasu jest dodatkową ofiarą. Dziesięciolecie kurczy się do kilku scen i zapachów, dekady gubią znaczenia i wypełniają się jakąś twardą, prawie namacalną substancją, która wszystko, co kiedyś zdawało mi się ważne, zamraża we mgle, czyniąc to nierozpoznawalnym i bezużytecznym. Na próżno walczyć z takim przeciwnikiem. Trzeba poddać się żywiołowi istnienia, temu łagodnemu rozpływaniu się, które – jeśli macie szczęście – oszczędzi organom złośliwych chorób. Moja prostata działa bez zarzutu. Oddaję mocz z przyjemnością i obficie jak zmokły pies. Małym kluczem trafiam bez żadnego problemu w dziurkę w drzwiach numer 42 i wchodzę do swojego pokoju. Kobieta w windzie pachniała tanimi, słodkimi perfumami. Dlatego odpowiada mi ostry odór środków do dezynfekcji łazienki. Wdycham głęboko, wydycham do końca w tę plastikową ciemność i wtedy dostrzegam, że światełko telefonicznej sekretarki rytmicznie mruga. To sprawia, że pokój na krótko zalewa kolor rubinów. W szybie drzwi balkonowych widzę swoją sylwetkę i twarz z czerwonym światłocieniem, twarz, która w następnej chwili znika przybrana w ciemność. Usiadłem na łóżku i włączyłem lampkę nocną, a potem wcisnąłem ten brudny plastikowy przycisk, żeby usłyszeć brudny, plastikowy głos, który zapowiada dwie wiadomości głosowe. Zacząłem niedbale rozpinać koszulę, wierząc, że w obu wypadkach chodzi o systemowe informacje z recepcji na temat tego, kiedy mam opuścić pokój, albo o zmianie terminu kolacji lub śniadania. Ale najpierw dał się słyszeć głos mojego syna, który udając wesołość, zapytał: „jak się masz, stary?” i „wszystko w porządku?” Wypowiedział jeszcze cały szereg niepotrzebnych zdań, tych zbiorów zużytych słów, którymi posługują się ludzie, gdy nie mają odwagi powiedzieć, czego naprawdę chcą. Z jego nosa ciekną dziecięce smarki, od których nigdy się nie uwolnił. Kiedy w skrócie opowiada o swoich problemach, pociąga nosem i wyciera go rękawem. W fotelu naprzeciw niego siedzi jego brzydka żona. Obecność tej kobiety jest wyczuwalna w głosie mojego syna. Z pewnością siedzi rozparta w warstwach cellulitu i słucha, ponieważ ja jestem tym, który pożyczy pieniądze: stary pieniacz z oszczędnościami, których zazdrośnie strzeże na kilku rachunkach. Wiedziałem, że ma o mnie takie mniemanie. Wydaje się, że coś szepce i że zbliżyła się do słuchawki w chwili, kiedy mój syn ogłasza liczbę, kiedy mówi, że pieniądze są im niezbędne i że byłoby dobrze, gdyby mieli je do końca tygodnia. Z góry dziękują i wiedzą, że wiele żądają, ale jestem jedyną osobą, którą traktują jak prawdziwego przyjaciela. Wciskam czerwony guzik, przerywając synowi w pół zdania. Dziś wieczorem nie mam ochoty myśleć o tym człowieku. Włożę zieloną koszulę i czarną marynarkę. Kilka tabletek uspokajających wyeliminuje możliwość nagłych zmian nastroju, do których mam skłonność w godzinach wieczornych. W połączeniu z umiarkowaną ilością alkoholu małe czerwone kapsułki wypełnione proszkiem czynią moje ciało lżejszym i przezroczystym. Nad łóżkiem powieszono bardzo duży plakat reklamowy otoczony czarną ramą i przesłonięty szkłem. Na nim dwoje nieznośnie starych i roześmianych ludzi, osiemdziesięcioletnie małżeństwo, siedzi na tarasie restauracji zwróconej ku morzu. Unoszą kieliszki, patrząc w obiektyw. Na stole ułożono sztuczne owoce w kolorach tęczy. Kryształowe kieliszki lśnią w świetle neonu zupełnie jak zęby staruszków. Wszystko to wskazuje na dogodne warunki płatności za wakacje dla emerytów. Czarnym, drobnym, ledwo widocznym drukiem fundusz emerytalny informuje, że koszty transportu ciała w przypadku śmierci w hotelu leżą po jego stronie. Ściany w pokojach były w poprzednich latach gołe. Kiedy przyjechałem, próbowałem usunąć tę scenkę ze ściany, ale rama jest przymocowana kilkoma śrubami. Dlatego powiedziałem Anie, że nad moją głową wiszą Cyprysy van Gogha. Gdybym powiedział prawdę, z wina nic by nie wyszło. Pomyślałaby, że ma przed sobą kogoś, komu prędzej potrzebny jest bezpłatny transport na cmentarz niż kieliszek wina. Pierwsze wrażenie jest najważniejsze. Wszystkie słowa, gesty i rzeczy, które podsuniecie jako skojarzenia podczas spotkania, zlewają się w jeden punkt, tworząc konkretny szyfr waszej osobowości w oczach rozmówcy. Kiedy wspomniałem o van Goghu i Cyprysach, sprawiłem, że te cudowne turkusowe niuanse, tę wyjątkową ciemność nocnych pejzaży van Gogha Ana w jakiś sposób powiąże z moją powierzchownością, moim głosem i ruchami. Kiedy odsłuchałem pierwszą wiadomość, wyszedłem do łazienki i w uspokajającym chłodzie marmurowych płyt nalałem sobie dużą szklankę wody. Przycisk sekretarki nadal pulsował na czerwono. Wydało mi się, że teraz miga w wolniejszym rytmie. Albo to mój wewnętrzny zegar zaczął uderzać wolniej po popołudniowej ekscytacji. Położyłem na języku dwie kapsułki i z przyjemnością opróżniłem szklankę do ostatniej kropli. Czułem, jak się ześlizgują, łaskocząc śluzówkę przełyku. Przyjrzałem się swoim źrenicom w lustrze i zauważyłem, że twarz lekko pociemniała. Dwugodzinne spacery brzegiem morza nakarmiły skórę. Ciemne plamy na czole i nosie wtopiły się w nowy odcień brązu, który naprawdę mi się podobał. Pod wpływem powietrza nasyconego solą głębokie bruzdy wokół oczu stały się mniej widoczne. Wiedziałem, że te zmiany są tylko krótkimi pauzami w nieprzerwanym procesie rozpadu ciała. Wiedziałem, że stawy już rano będą boleśnie skrzypieć. Ale wzmocniony nowym optymizmem, który rośnie szybko jak pieczarka, wspomagany kapsułkami, stanąłem przed dużym lustrem w korytarzu i mocno naprężyłem muskuły i pierś. Z sąsiedniego pokoju dochodził ciężki kaszel, którym starcy gromadzą plwocinę. Porowate komórki sukcesywnie obumierają, tworząc w klatce piersiowej żółtawą breję, która utrudnia oddychanie. Wciąż jeszcze nie miałem takich problemów. Mimo że z moich ramion zwisają suche zasłony pomarszczonej skóry, mięśnie bez zarzutu reagują na wszystkie polecenia. Palę kilka papierosów dziennie. Płuca dyskretnie chrzęszczą, kiedy oddycham głęboko, ale na razie nie wysyłają poważnych sygnałów rozpadu. Gdy stanąłem przed lustrem, poczułem przyjemne ciepło w dłoniach i karku. Tabletki uwolniły tysiące drobniutkich molekuł, które zaatakowały zakończenia nerwowe. Opuszczę hotelową kolację i pozwolę winu wedrzeć się jak najszybciej do krwiobiegu. Odłożyłem poduszkę i zgasiłem światło. Prześcieradło pachnie zwiędłymi liśćmi. Dziesięć minut medytacji w ciemności dodatkowo przygotuje mnie na nadchodzące wydarzenia. Jedynym źródłem światła jest przycisk telefonicznej sekretarki, który nacisnę, żeby usłyszeć również drugą wiadomość. Dotykałem go z zamkniętymi oczyma, uważnie, jakbym dotykał płomienia świecy. Zaczęło się od brzęczenia i dźwięków wydawanych przez słuchawkę, którą ktoś przybliżał do policzka. Czekałem na głos: męski głos i kilka nudnych zdań o czymkolwiek, ale słyszałem tylko głęboki, chrapliwy oddech, który wkrótce wypełnił ciemny pokój. Czerwona lampka już się nie świeciła. Spojrzałem na szybę drzwi balkonowych, żeby sprawdzić, czy w oddali nie znajdę śladu światła, ale nie mogłem go dostrzec. Tłusta i czarna ciemność wypełniła pokój i świat, pomyślałem i odczułem niezdefiniowany lęk wywołany obecnością tego niezachwianego oddechu, zza którego słychać było szum odległych spraw. Zmysł słuchu się wyostrzył. Byłem przekonany, że to stworzenie siedzi tuż przy otwartym oknie, bo chwilami można było usłyszeć coś jak ruch gałęzi. Bez echa ludzkich głosów i czynności, bez skrzypienia mebli i brzęku naczyń, niejasny snop dźwięków przelewał się z jednej samotności w drugą. Leżałem przykuty do wychłodzonego materaca i zacząłem rozmyślać o dniach i latach, w ciągu których życie stało w miejscu: o cynicznej konstancie upływu takich samych godzin, takich samych zamierzeń, tego samego bólu. Płuca kurczyło rozczarowanie. Tak niewiele trzeba, żeby cienki szklany klosz rozpadł się na kawałki, stawiając mnie oko w oko z wielką i potężną pustką, z którą dłużej nie będę mógł walczyć. Leżałem w ciemnościach pokoju numer 42, wypuszczając bezcenne kawałeczki realności, zbierane troskliwie każdego dnia i obracane w myślach jak najcenniejsze skarby. Dyszenie trwało już kilka minut i wysysało siły z moich kości, prowadząc mnie do najgłębszych rozpadlin nieszczęścia, starości i samotności. Ale wtedy coś się nagle zmieniło w częstotliwości. Wydawało się, że słuchawka wypadła z ręki, a dyszenie się skończyło. Na chwilę pojawiły się przenikliwe rytmiczne dźwięki, ostry szum i drapanie, a w następnej chwili zaszczekał pies. Wtedy człowiek szybko przerwał połączenie i przekaz się skończył. Ogarniało mnie to od strony nóg. Poczułem gorąco w płucach, a serce zaczęło mocniej bić. Dlatego że jedynym psiskiem, o jakim mogłem pomyśleć, był czarny terier szkocki, dlatego że jedynym człowiekiem, o jakim mogłem pomyśleć, był leniwy wielbiciel piwa. Nie miałem dowodów, że to był Pavle ani że na drugim końcu przewodów w ogóle siedział mężczyzna. Ale takie pozbawione sensu milczenie mogłem łatwo powiązać z jego pojawieniem się i zachowaniem. Znał moje nazwisko i hotel. Musiał zadzwonić w ciągu tych dziesięciu minut, które zajął mi powrót z progu ich brzydkiego zielonego domku. Nie zrobił tego dla zabawy, nie próbował mnie też zastraszyć. Śląc swoje milczenie w moją samotność, nieświadomie odsłaniał swoje wojerystyczne namiętności. Usiłował swoją mglistą obecność wnieść w mój świat, żeby w ten sposób zdemaskować i zracjonalizować niepokojący dystans piętrzący się jak przeszkoda między nami dwoma. Ana poszła do łazienki, on dopił piwo na schodach, wysikał się pod drzewem, a potem dorwał do telefonu. Rex łapczywie skończył posiłek. Potrzebował nieco ludzkiej uwagi, żeby w pełni cieszyć się trawieniem karmy. Przy odrobinie wysiłku i tarmoszenia zdołał odwiązać smycz od barierki i pobiegł do domu. Uszczęśliwiony zaszczekał, gdy zobaczył swojego pana zagłębionego w fotelu, wierząc, że z łatwością wyprosi głaskanie po brzuchu. To jest szczeknięcie, które słyszałem w pokoju. To jest dźwięk, który nagle przywrócił mi humor, sprawił, że szybko wstałem znów gotów, by trwonić dzień. Kompleksy świeżych enzymów popłynęły żyłami, odbudowując nastrój. Włączyłem światło i wyciągnąłem wspaniałą zieloną koszulę z czarnymi guzikami. Uprzejme dziewczęta z pralni chemicznej z powodzeniem usunęły plamy krwi. Kiedy rozkoszowałem się kwietniowym słońcem na tarasie swojego mieszkania, spoglądając na kwitnącą lawendę i kilka kaktusów na sąsiednim balkonie, krew tak po prostu pociekła z nosa. Zużyta ścianka naczynia włosowatego uległa pod naporem czerwonej masy, która omal nie zniszczyła na zawsze mojej ulubionej koszuli. Już nie patrzę na kaktusy, gdy siedzę na tarasie. Wolę raczej oglądać skaliste zbocza i domy na zachodzie. Koszulę zawsze zapinam porządnie aż do samej szyi, ale dziś zostawię jeden guzik niezapięty. To świadczy o nonszalancji i wierzę, że spodoba się młodym ludziom, z którymi spędzę wieczór. Połknąłem jeszcze jedną tabletkę, a plastikowe pudełeczko schowałem w wewnętrznej kieszeni marynarki. Przyda się, jeśli pojawią się nieprzewidziane wzruszenia lub nagła zmiana nastroju. Wciąż jeszcze nie znam tych ludzi, więc dużo grzeczniej będzie wypowiedziane głupoty skwitować obojętnym uśmiechem, niż zareagować gwałtownie i zasnuć wieczór grubą warstwą goryczy. Poświęciłem jeszcze dziesięć minut na dwie rozmowy telefoniczne. Przełożyłem sprzątanie mieszkania na poniedziałek i przedłużyłem pobyt w hotelu o dwa dni. Policzą bez emeryckiej zniżki, bo przedłużenie należy zgłosić co najmniej siedemdziesiąt dwie godziny przed końcem pobytu. Jestem przekonany, że świnia w recepcji wymyśliła ten przepis i nadwyżkę wrzuci do własnej kieszeni. Na trzeciej zmianie siedzą pracownicy sezonowi, którzy mnie nie znają, ale nie chcę ryzykować, czekając do jutra. Musiałbym opuścić pokój przed dziesiątą, ale jeśli kulminacją dzisiejszego wieczoru będzie radosne pijaństwo, chciałbym bez przeszkód pospać trochę dłużej. Hotel opuściłem bocznymi korytarzami, przechodząc obok kilku sparaliżowanych. Oni zapłacili tylko pół hotelowej stawki dla emerytów, adekwatnie do połowy odjętego im ciała. W pobliskim sklepie wybrałem papierosy i butelkę przeciętnego chardonnay. Zwykle palę davidoffy light, ale dziś wieczorem kupuję gauloises’y, żeby zaskoczyć płuca. Czarny tytoń dodatkowo ukoi skołatane nerwy i rozpędzi roje komarów. Idąc osłoniętą cyprysami drogą, pierwszy raz tego dnia odczuwałem prawdziwą ekscytację. Podmuchy wiatru łamały drobne uschłe gałązki, roznosząc obłoczki kwiatowego pyłku. Pyłek kleił się do spoconego czoła i spływał na brwi. W oddali nad morzem błyskawice oświetlały gigantyczne kolumny cumulonimbusów, przeganiając drobne barki na spokojniejsze wody za falochronem. Z plaży dobiegał rytmiczny huk fal zmieszany z dalekimi odgłosami burzy. Przytrzymując się neonowej bramy kompleksu zielonych bungalowów, wyjąłem drogocenne plastikowe pudełeczko i przełknąłem jeszcze jedną kapsułkę, a potem wyprostowałem się i ruszyłem bardziej zdecydowanym krokiem. Neonowe latarnie oświetlały ścieżki między domkami. Za oknem o spuszczonych roletach płakało dziecko. Z lewej strony, z sąsiedniego domu, dobiegał głos spikera telewizyjnego i ogłaszał prognozę pogody. Na wybrzeżu możliwe opady. Jest dokładnie dwudziesta druga. Lampy na tarasach były pogaszone. O tej porze roku, poza głównym turystycznym tłokiem, hotele wypełniały przede wszystkim pary z dziećmi i emeryci. Wszyscy kładą się wcześnie i wcześnie wstają. Tuż przed świtem rodzice wyprowadzają na spacer brzegiem morza półprzytomne astmatyczne dzieci. Wtedy koncentracja jodu w powietrzu jest największa. Ja godziny przedpołudniowe spędzam na hotelowym tarasie, pijąc niezliczone filiżanki kawy ze słodzikiem i odrobiną zimnego mleka. Zajmuję stolik na samym skraju i zwracam plecy do hord emerytów, paralityków i rencistów, którzy po śniadaniu wychodzą jak z mrowiska. Bezkrytycznie wystawiają się na działanie promieni słonecznych, wierząc, że ta czystość odrodzi tak dusze, jak i ich ciała. Smarują jedni drugich zjełczałą oliwą, więc kiedy robi się cieplej, w miarę jak słońce zbliża się do zenitu, zapach na hotelowym tarasie staje się nie do wytrzymania. Martwe komórki naskórka w połączeniu z kwasami tłuszczowymi wytwarzają zapach podobny do woni zgniłych jaj. Dyskretne ilości wody kolońskiej i nawilżające kremy do rąk to jedyne preparaty, jakie nakładam na swoje ciało. Dziś wieczorem spryskałem się za obojgiem uszu i po szyi trochę bardziej niż zwykle. Świeżo nakremowanymi palcami przeciągnąłem po włosach. To sprawia, że brązowe włosy, które jeszcze mi zostały, są wyraźniejsze na tle dominującej siwizny. Ana i Pavle wyglądali na schludnych i pedantycznych ludzi. Dlatego chciałem zwrócić ich szczególną uwagę na mój wygląd i zadbanie. Spodziewałem się dobrze oświetlonego tarasu, wypolerowanych kieliszków i, być może, kilku świec. Miałem nadzieję, że zastanę ich przygotowanych, w wizytowych strojach, odświeżonych i pełnych optymizmu. Ale wszystkie światła w ich domu były pogaszone, a krzesła porzucone bezładnie. Na schodach walało się kilka pustych butelek po piwie i psia miska. Gdybym nie wziął tych kilku kapsułek, jestem przekonany, że moje ciało nie wytrzymałoby takiego rozczarowania. Ale i tak przeżyłem ledwo zauważalne załamanie nerwowe. Odczułem skurcze mięśni w okolicach szyi, a ręce zaczęły mi się pocić w niekontrolowany sposób. Wściekle kopnąłem miskę Reksa i przewróciłem obie butelki. Serce waliło zaatakowane przez nienawiść, a wtedy przybiegł, nie wiadomo skąd, Rex i zaczął przymilnie skamleć. Lizał czubek mojego prawego buta, ponieważ była na nim resztka jedzenia. Tym razem delikatnie go odsunąłem mimo chęci, żeby czymś ostrym przybić go do ściany. Musiałem zdecydować: odwrócić się i odejść czy zapukać do ich drzwi, mając nadzieję, że któreś z tych półgłówków otworzy i grzecznie przeprosi za nieodpowiednie przyjęcie. Zaskoczyłem siebie samego, kiedy beztrosko postawiłem wino na stole i eleganckimi ruchami otworzyłem paczkę gauloiss’ów, a potem wyjąłem krótkiego papierosa, który pachniał figami. Mocno pociągnąłem ten mały walec bez filtra, a płuca wypełniły się aż po brzegi gęstym, niebieskawym dymem. Wstrzymałem oddech, sycąc ciało nikotyną. Poczułem przyjemny zawrót głowy i chłód w okolicach żołądka, a kiedy wypuściłem powietrze, byłem gotów na jakieś nowe, przyjemne myśli. Należało wykazać się większą wyrozumiałością. Ci młodzi ludzie obarczeni obowiązkami służbowymi spędzają tu drogocenne dni urlopu, który ich życie odciąga od nudnej rutyny. Czyste niebo, kilometry drobnego piasku, wieczny szum fal i możliwość wpatrywania się w to wszystko bez przerwy są sprawdzoną terapią w uwalnianiu się od stresu. Miecz obosieczny, powiedziałbym, bo na powierzchni wszystko jest doskonale logiczne. Lata wypoczynku na tej samej plaży, w tym samym hotelu, sprawiły, że zgromadziłem, mówiąc oględnie, przeciwne fakty. Bo morze ze swoimi dźwiękami i wiatrem przymusza ludzi do milczenia. Zapatrzone w ten bezkres zalany bilionami krystalicznych fotonów istoty takie jak Pavle i Ana powstrzymują słowa. Bardzo rzadko usłyszycie ludzi rozmawiających na tej wielkiej, piaszczystej plaży. Opici słońcem, z odświeżonymi ciałami, nie mogą obronić się przed szeregiem panicznych myśli, których nie mają odwagi wypowiedzieć, chociaż chcieliby. Poranne kontemplacje są zazwyczaj niegroźne, ale gdy żołądek strawi już późny obiad, a turyści z przyzwyczajenia ruszą na popołudniowy spacer skrajem morskiej piany – wtedy świadomość ciemnieje od najróżniejszych skrajności. Trzymając się za ręce, małżonkowie, każde z osobna, rozmyślają o piekle małżeństwa, mając nadzieję na rychły rozwód. Samobójcy śmiało planują wieczorną kąpiel, świadomi, że jakaś deliryczna cząsteczka w ich mózgu od tej kąpieli chce tylko jednego. Gdy zadmie jugo, a huk wysokich fal zwabi kąpiących się, gazety zawsze donoszą o kilku wypadkach śmiertelnych. Nie sposób udowodnić, kiedy jest mowa o niewprawnych pływakach, a kiedy o czystym samobójczym zamiarze. W ten sposób rodzina chroniona jest przed stygmatem, a miękki piasek zostawia ciało prawie nietknięte. Wystarczy odrobina pudru, by mieć pięknego trupa, któremu zrządzeniem losu morze odebrało życie. Dlatego nigdy nie spaceruję plażą po takim wietrze. Uszkodzony wzrok w każdym pniu drzewa rozpoznaje ludzkie zwłoki, a w każdym kopcu piasku widzi mogiłę. Jeśli dzisiejsza burza dotrze do wybrzeża, jutro morze zmieni kolor i zdziczeje. Z tarasu, na którym siedziałem, nie mogłem zobaczyć południowej części nieba. Obrócony w stronę ciemności północnego zachodu ubogiego w gwiazdy, starałem się uspokoić oddech, wpatrując się w zielone dachy zaatakowane przez bluszcz. Gauloises powoli się dopala, a cienka papierosowa bibułka lepi się do ust. Na czubku języka czuję gorzkie drobinki tytoniu. W skroniach słyszę stukot, jakby fala przesuwała otoczaki. Teraz oddycham lżej i gniew, który czułem parę minut temu, wydaje się odległy jak wspomnienia, kiedy mija kac. W takich chwilach nie pozostaje mi nic innego, jak rozmyślanie o starości i samotności. To są fakty, z których nie umiem się otrząsnąć. Nie chcę powiedzieć, że próbuję, ale czasem – po prostu – pragnę o nich zapomnieć. Dlatego nie znoszę, gdy nieznajomi przypominają mi o latach i starości. Zawsze odrzucam pomoc w markecie czy na przejściu dla pieszych. Na ławkach w parku siedzę sam, bo nie chcę wysłuchiwać historii chorób prostaty i układu moczowego. Ale kieliszek wina w towarzystwie młodych ciał to zaproszenie, którego się nie odrzuca. Kilka godzin u źródeł życia, zdrowe zęby i uśmiechy pozbawione cynizmu, bystrość umysłu i szybkość ruchów, wszystko to sprawia, że na chwilę zapominam o latach, oddając się iluzji życia wiecznego. Dlatego jestem gotów zdeptać swoją godność i czekać na tarasie, pocąc się jak butelka schłodzonego chardonnay. Żar dopalającego się papierosa zbliżył się do palców. Receptory termiczne zanikły i gorąco wciąganego tytoniu tylko mnie przyjemnie łaskocze. Kiedy wciągałem dym po raz ostatni, w przedpokoju dało się słyszeć zamieszanie. Rex wybiegł z krzaków i machał ogonem, wyczekując znajomej postaci. Ana miała na sobie czarną długą koszulę, która sięgała do połowy uda. Ostrożnie wyjrzała zza uchylonych drzwi, zapaliła światło i powiedziała:
– A, to pan pali. Myślałam, że to Pavle. Która godzina? Chyba nie jedenasta?
Usiadła, ziewając, wzięła do ręki paczkę gauloiss’ów.
– Czy mogę? – pyta i wyjmuje papierosa.
Kiedy podałem jej ogień, powiedziała:
– Później. Dziękuję. Nie ma tu z panem mojego Pavle?
Odparłem, że siedzę i palę już czterdzieści minut, czekając, aż ktoś się zjawi, a Ana zapatrzyła się w ciemność między sąsiednimi domkami i dębami, jakby jej Pavle mógł być jednym z tych domów, jednym z tych drzew.
– Zasnęłam w fotelu. Przepraszam. To morskie powietrze upija jak… – Nie dokończyła zdania, tylko mocno uderzyła dłonią w lewe udo, przeklinając komary. – A pan przyniósł to wino, panie doktorze. Jest pan kochany – powiedziała i wzięła do ręki butelkę.
Powyższe zdanie, w którym nazywa mnie „doktorem”, w którym moją niskość nazywa „kochanym”, wywołało na czole nowe kuleczki potu i obudziło zdenerwowanie. Bo nie mówiłem tej kobiecie, że jestem lekarzem. Powiedział to jej leniwy mąż Pavle, co znaczy, że byłem tematem rozmowy, w której, mniemam, nie odegrałem pozytywnej roli. Komentowali mój garnitur, moje buty i skarpety w niebieskie romby. Ana przepraszała za pochopne zaproszenie na wino nieznanego starca i powiedziała, że na pewno nie przyjdę. Powiedziała, że ludzie tacy jak ja po prostu nie przychodzą, a ten głupi-mądry Pavle prawdopodobnie odparł, że jestem właśnie z tych, którzy zawsze przychodzą. Ana bezcelowo spojrzała na gałęzie, wymyślając zdania i tematy, którymi mogłaby rozpocząć jakąkolwiek rozmowę. Jestem teraz jej realnością. Siedzę rozparty na wygodnym krześle, założyłem nogę na nogę i przypalam jeszcze jednego pachnącego papierosa. Ona spodziewa się, że jej Pavle wyłoni się z mroku i wybawi ją z chwilowego kłopotu, który kręci się między nami jak rozpieszczone dziecko. Rex napraszał się, żeby wskoczyć jej na kolana. Lizał ją po nodze i nosem zadzierał czarną bluzkę.
– Niech pan spojrzy na wariata. Uwielbia ludzką skórę. Ej, nie wolno! – powiedziała i odsunęła psa, który podskakiwał w miejscu jeszcze przez kilka sekund, a później odbiegł, żeby obsikać barierkę.
– Może przyniosę korkociąg? – spytała, trzymając zimną butelkę między kolanami.
– Oczywiście – odpowiedziałem – chyba że zaczekamy na pani męża.
– Pavle to mój rodzony brat – wyjaśniła i poważnie przyglądała się mojej twarzy.
– Aha, Pavle to pani brat. Rozumiem. Oczywiście – rzekłem, sięgając po jeszcze jednego papierosa.
Przyjrzała się, jak drżą mi dłonie, kiedy go zapalam. Oczekiwała reakcji, spodziewając się ruchów zmarszczek na mojej twarzy, a potem zaczęła głośno rechotać i uderzać się po kolanach.
– Pan jest trochę naiwny, nie? – powiedziała, próbując zdusić śmiech. – Uwierzył pan, że Pavle to mój brat i teraz stara się pan ukryć obrzydzenie. Może krzyżuje pan nogi z powodu erekcji. Wyobraża pan sobie mojego brata, spoconego brata, jak się porusza, wyobraża pan sobie mnie gołą, z bratem między nogami… zamiast tej butelki chardonney… i tak dalej… I tak dalej… Przepraszam. Gadam bzdury. Proszę się nie gniewać. Nie wiem, co mi jest. A może wiem, co mi jest? Ale w każdym razie przepraszam. Wstyd mi. Nie jakoś bardzo…. Ale proszę uwierzyć, że nie czuję się dobrze po tych głupotach. Gadam, gadam, gadam. Prze…pra…szam…
Rex znowu rzucił mi się na buty. Lizał je z namiętnością, z jaką się liże nieznane rzeczy. Pavle nie jest bratem Any, Pavle jest jej mężem. Pavle, który zbliża się ścieżką oświetloną neonem, który trzyma w dłoniach kilka czerwonych kwiatów, ten Pavle jest mężem Any. Kładzie palec na ustach, pokazując mi, żebym go nie zdradził. Nadchodzi od tyłu. Zatrzymuje się za rogiem brzydkiego zielonego domu. Wygląda zza niego, puszczając oko i dając mi ręką znak, żebym kontynuował rozmowę. Ana nie widzi go albo tak udaje. Patrzyłem przez kilka chwil w jego stronę, a potem powiedziałem coś, co musiało wywołać śmiech. Pozwoliłem, żeby zbił mnie z tropu. Powiedziałem „dobry wieczór!”. Ana obejrzała się, śledząc mój wzrok. Pavle przyklęknął na schodach i podał jej kwiaty, a ona powiedziała „dobry wieczór”, naśladując mój ton, i oboje wybuchnęli śmiechem. Powinienem był ich w tym momencie zostawić, razem z butelką chardonnay. Gdybym wtedy odszedł, prawdopodobnie jedyną konsekwencją byłaby ciężka bezsenność i kilka kapsułek więcej. Rano zwolniłbym pokój, jeszcze dziś wieczór zadzwoniłbym do sąsiadki, która ładnie pachnie i każdego ranka kupuje świeży chleb i dużo warzyw, mieszkanie byłoby doprowadzone do porządku w ciągu przedpołudnia, a ja przyjechałbym koło dwunastej i wdychał znajomy zapach. W pociągu myślałbym o moim głupim synu i jednak zdecydowałbym, że pożyczę mu pieniądze. On i jego żona zaprosiliby mnie na kolację, a ja zapomniałbym o Anie, Pavle, Reksie i chardonnay jeszcze przed północą i zasnął jak niemowlę. Zacząłem wstawać. Papierosy i zapalniczkę włożyłem do wewnętrznej kieszeni, poprawiłem klapy marynarki, zapiąłem ostatni guzik przy koszuli, ale wtedy Ana zaczęła przymilnie popiskiwać:
– O nie, proooszę. Niechże pan usiądzie. Chyba nie chce pan… Mamy po prostu dobry humor. Przepraszam… Już przynoszę korkociąg. – A ja znów opuściłem swoją chudą dupę i zapaliłem nowego papierosa.
Ana powiedziała:
– O taaak… – Wstała i strzepnęła kilka cząsteczek kurzu z moich ramion. – Zaraz będzie muzyka.
Popatrzyła na Pavle, który niespiesznie poszedł do kuchni i postawił na parapecie małe radio. Ana rzekła:
– No to dalej… – Pavle nacisnął przycisk na wierzchu radia i z głośnika rozległo się brzęczenie z ledwo słyszalnymi akordami gitary klasycznej.
– Dalej, dalej… – mówiła Ana, a Pavle ruszał pokrętłem. Głęboki baryton ogłaszał prognozę pogody, zapowiadając nadejście „chłodnych mas powietrza z północy kontynentu. Jest dokładnie kwadrans po północy”. Jednak w tej chwili zła pogoda nadciągała z południa. Wiatr mocniej szarpał gałęzie, przynosząc dźwięki i zapach morza. Podmuchy ciepłego powietrza niosły ze sobą liście i otwierały okiennice. Pavle zmieniał częstotliwości i w końcu zatrzymał się na jednostajnych elektronicznych taktach, które przecinał syntetyczny dźwięk saksofonu.
– Może być? – zapytała Ana.
– Oczywiście, oczywiście – powiedziałem i zacząłem się przyglądać tatuażowi na jej prawym ramieniu. Podwinęła krótkie rękawy i zebrała płótno pod pachami. Stylizowana litera Z opleciona drutem kolczastym, a pod nią motyl z rozpostartymi skrzydłami. Zauważyła, że patrzę na jej ramię i powiedziała:
– Od imienia męża. Byłego męża. – To „byłego” wypowiedziała szeptem. Zerknęła w stronę drzwi wstrętnego zielonego domku, po którym kręcił się jej obecny Pavle, szukając korkociągu. Słychać było brzęk naczyń, któremu towarzyszyło kilka przytłumionych przekleństw.
– Przynieś jeszcze kieliszki – powiedziała Ana. Znów usiadła i skrzyżowała nogi.
– Jak stopa? – zapytałem.
– Jest pan kochany. Pan się troszczy o moją nogę? – Szybko wyprostowała się i uniosła stopę, zbliżając ją do mojej twarzy. – Niech pan sam popatrzy, doktorze. Jak pan sądzi? Amputacja?
Miała na sobie czarne majteczki z małą czerwoną kokardką u góry. Pachniało balsamem do ciała z domieszką cytrusów.
– Byłoby żal posłać takie ciało robakom, panie doktorze. Czyż nie? – powiedziała, udając smutek, i znów usiadła. – Ech, wam wszystko jedno. Wam, starym ludziom… – dodała, zapalając gauloises’a.
Chciałem coś powiedzieć, ale w tej chwili odezwała się moja zwykła arytmia, która wstrząsa klatką piersiową, kiedy układ nerwowy doświadczy szoku wywołanego obelgami, bzdurami, brzydotą. Ana była bardzo piękną kobietą. Choć dobiegała czterdziestki, jej piersi sterczały, unosząc się pod bluzką, ilekroć głęboko wciągała papierosowy dym. Ana była mądrą kobietą, ale zmienną i złą. Kiedy wypowiedziała to grobowe „wam, starym ludziom”, detektory, którymi starałem się wytropić jakieś pozytywne cechy jej osobowości, nagle się zablokowały i przepuszczały dalej tylko złe sygnały. I było nie do uniknięcia, że tworzyłem obraz Any pełen jakiejś skondensowanej nienawiści, która w jej osobowość, na podstawie drobnych, może nieistotnych szczegółów, wpisywała wszystkie nieszczęścia i podłości tego świata. Siedziałem przed nią nienagannie ubrany i gotów odpowiedzieć na najmniejszy sygnał dobrej woli empatycznym ekshibicjonizmem, zamienić naszą jednodniową znajomość w coś niezapomnianego, przynajmniej na pozór ważnego. Ale serce szybciej pompowało krew, a w głowie panował mętlik. Wypowiadając to ołowiane „wam, starym ludziom”, Ana jasno dała do zrozumienia, że moje rozpadające się ciało, zgrzytliwy głos i zamglone źrenice stanowią bezdenną przepaść, głęboką czarną dziurę, do której ciekawie jest zajrzeć, stanąwszy na jej brzegu, ale nic poza tym. Bo tam na dnie jest nuda, tam na dnie jest nicość, tam na dnie jest śmierć. Wciąż jeszcze odległa od ich młodych ciał. Wyjąłem pudełeczko z tabletkami i położyłem na stole. Nie chciałem w tej chwili próbować go otworzyć. Czułem, że moje palce drżą, więc mógłbym zrobić głupotę i rozsypać po podłodze wysmarowanej psim gównem drogocenną zawartość. Ana zobaczyłaby drżenie moich rąk, a to dodatkowo pogłębiłoby zdenerwowanie. Miałem nadzieję, że Pavle z korkociągiem pojawi się przed pytaniem Any o zawartość pudełka, ale ten kretyn wciąż jeszcze hałaśliwie kręcił się po kuchni, otwierając i zamykając szuflady.
– Co pan ma w tym pudełku? – zapytała ze wzrokiem wbitym w czerwony kawałek plastiku na brzegu stołu.
– To? – Schowałem drżące dłonie pod stołem. – To coś przeciwko starości – odpowiedziałem i uśmiechnąłem się, choć nie potrafiłem zrozumieć, przez jakie emocje ten uśmiech przedzierał się do mojej twarzy.
– Pavle! – wrzasnęła w tej samej chwili. Patrzyła to na moją twarz, to na pudełko. – Pavleee! Chodź tutaj, głupku! – krzyknęła jeszcze głośniej, a ja nadal gapiłem się na nią z tępym uśmiechem, zupełnie nietypowym dla mojego zachowania. – Pan doktor ma coś przeciw starości! – wykrzykiwała, tupiąc stopami w beton.
Ten leniwy, niezdarny człowiek pojawił się w drzwiach, trzymał teraz w dłoniach korkociąg i jeszcze jedną butelkę wina. Postawił wino na stole, podając mi korkociąg. Czekał kilka sekund, ale ja wciąż jeszcze nie chciałem pokazywać swoich rąk. Odłożył narzędzie na stół, tuż obok mojego plastikowego pudełeczka z tabletkami.
– Dlaczego krzyczysz? – zapytał i stanął nad Aną, która kiwała się na tylnych nogach krzesła.
– Odsuń się – powiedziała. – Zasłaniasz mi widok.
Złapała go za łokieć i pociągnęła w lewo.
– Nasz doktor ma coś przeciw starości – wyszeptała. – Pudełko – dodała i zaczęła się śmiać.
Z mroku przybiegł Rex. Wspiął się na łapach i próbował dosięgnąć językiem moich dłoni. Pavle złapał go za obrożę i brutalnie pociągnął, na co Ana zdecydowanie powiedziała:
– Potworze! Zabijesz go – i wzięła psa na kolana.
– Ty jesteś mały… jesteś piękny… jesteś dobry. Pavle jest głupi… Pavle jest brzydki… Pavle jest prostakiem… Myśli, że będziemy pić wino z butelek… Wysłaliśmy go po korkociąg i kieliszki, a on przyniósł tylko korkociąg – szeptała prosto w psi pysk. – Ale my przyniesiemy kieliszki, skoro inni nie potrafią. Prawda, Rex?
Nagle wstała, a pies zaczął przymilnie popiskiwać, wiercąc się wokół jej stóp. Latarnie oświetlające ścieżki między domami emitowały teraz odcień żółtego światła. Błyskawice atakowały linie wysokiego napięcia, czerpiąc moc z grubych kabli. Zaczęło mocniej grzmieć. Roje komarów opuszczały ciemne gałęzie, które przestały być pewnym schronieniem. W naturze rodziło się niebezpieczeństwo. Kruche, na wpół uschnięte gałęzie dębów stukały o dachy domów. Ludzie leżą w ciemności pod tymi dachami, wiatr i te nieznane dźwięki płoszą sen, sprowadzają skomplikowane myśli, a w oczach zbiera się strach. Wszyscy udają, że śpią, próbując przywołać dobry nastrój, który powinien być naturalnym składnikiem wakacji. Ale nieszczęścia unoszą się jak roje komarów. Nie przestają brzęczeć w oczekiwaniu, aż coś się skończy, aż stanie się coś, co z powrotem poukłada sprawy i to życie, to kucanie w ciemności pełnej strachów, znów uczyni znośnym. Kiedy dorodna samica próbowała wlecieć do mojego lewego ucha, instynktownie walnąłem dłonią. Pavle powiedział wtedy:
– Nieźle gryzą – i zaczął wkręcać korkociąg.
Ana poszła po kieliszki, a Rex plątał się wokół jego krzesła i próbował wyprosić drapanie po brzuchu. Ręce się uspokoiły. Rozprostowałem palce i bez kłopotu zetknąłem ze sobą ich czubki. Korek wyskoczył. Pavle pociągnął duży łyk prosto z butelki i powiedział:
– Mam nadzieję, że pan nie ma pan pretensji – a potem otarł usta nadgarstkiem. – Pan poczeka na kieliszek, doktorze. Mam pana nie częstować? Pan jest kulturalnym człowiekiem – dodał, a potem pociągnął jeszcze łyk.
Otworzyłem swoje pudełko, wybrałem tabletkę i położyłem głęboko w gardle.
– A teraz trochę wina? – zapytał Pavle.
Pokręciłem głową i skoncentrowałem się na tym, by poczuć, jak gładka czerwona rzecz ześlizguje się do mojego żołądka. To była połowa sukcesu.
– Karmi pan mózg? Mały cud przeciw starości? Pan jest jakiś podejrzany – powiedział, pociągając z butelki, i sięgnął po pudełeczko. – Naprawdę ładne. Lubię czerwony kolor. – Wziął dwie tabletki i łapczywie wrzucił do ust, a potem zalał winem. – Kilka dla Any – dodał, a następnie położył trzy tabletki na stole. Zanim zamknął pudełko, wrzucił jeszcze jedną pod język.
– Świnio! Zabrudziłeś wszystkie kieliszki. Śmierdzą piwem. Teraz muszę je myć – rozległo się z kuchni.
Ptak przeleciał z dachu na dach, a Rex śledził to wzrokiem. Plastikowa osłonka rozpuściła się jeszcze w przełyku i teraz czułem w nozdrzach cierpki, nieokreślony zapach alkaloidów. Kiedy Ana krzyczała, Pavle robił miny i palcem wskazywał drzwi do domku.
– Zawsze się drze przy gościach. Chce wywołać podziw – powiedział. – Nie jest taka straszna ani nerwowa, kiedy jesteśmy sami. Czasem głupia… Ale… Koniec końców… jest dobrze.
Ana pojawiła się z kieliszkami i jeszcze w drzwiach spytała:
– Ten tam pił z butelki?
Pavle kiwnął głową, a Ana powiedziała:
– Oj, panie doktorze… Nieładnie się tak zachowywać w cudzym domu. Niczego pana nie nauczyli?
Postawiła przede mną kieliszek, a Pavle szybko nalał do pełna.
– O tak. Żeby pan pił jak człowiek – powiedziała Ana.
– To nie ja piłem z butelki. Wie pani… – odparłem. Z mojego gardła wstydliwie wydobył się piskliwy głosik, a ręce znów zaczęły drżeć. Poczułem chęć, żeby odejść, będąc spętanym niewidzialną pajęczyną, którą drobnym ściegiem plotło tych dwoje nikczemników tkwiących na dnie wspólnego życia. Jasno zagrzmiało na zachodnim niebie. Gałęzie zarysowały brzydkie kształty. Saksofon nagle ucichł, a radio zaczęło wysyłać takty elektrycznych zniekształceń. Chwyciłem kieliszek i wypiłem wino kilkoma dużymi łykami. Ana napełniła ich kieliszki i usiadła na kolanach Pavle. Pocałowała go w kark, a potem z obrzydzeniem złapała czubek języka.
– Jesteś spocony! – I splunęła w bok. Upiła łyk wina, a potem wzięła ze stołu kapsułki.
– To jest ten pana cud, doktorze? – Szybko wrzuciła wszystkie trzy do ust.
Kilka łyków taniego chardonnay przekazało te czerwone ładunki sokom trawiennym. Tam w dole nastąpiły trzy małe eksplozje, uwolniły miliony szlachetnych molekuł, które szybko, wspomagane alkoholem, zaatakowały krew. Całowała kark swojego wilgotnego męża jeszcze kilka minut, a potem spróbowała wstać. Kolana zadrżały i Ana zwaliła się z powrotem w jego objęcia. Teraz w powietrzu dało się wyczuć nieświeży zapach gnijących liści nagromadzonych w miedzianych rynnach u podnóży tarasów i pod dachami brzydkich zielonych domów. A może tak śmierdziało tych dwoje ludzi, ich spocone ciała i nieuporządkowane emocje? Pavle wpatrywał się w swoje dłonie. Powoli łączył i rozsuwał palce, odkrywając jakieś nowe odczucie w zakończeniach komórek nerwowych. Masa ciała sprawiła, że w nim substancja działała wolniej. Dopiero gdy zobaczył, jak zatoczyła się Ana, zrozumiał, że jego pięści tracą siły i stają się lżejsze.
– Panie doktorze, panie doktorze… Abrakadabra, doktorze… – powiedział, a Ana zaczęła się śmiać z tych słów.
Rex usiadł pod ich krzesłem. Poczułem, że oboje pierwszy raz patrzą na mnie spojrzeniami, które nie są kłamstwem. Ana wyraźnie emitowała obrzydzenie, które mieszało się ze zdziwieniem wywołanym moją obecnością na scenie ich życia. Analizowała moją powierzchowność powoli, przechodząc od czubków butów przez dokładnie wyprasowane nogawki i rękawy aż do uszu i pasm siwych włosów. Byłem przekonany, że nie spojrzała mi w oczy, bo czuła rodzaj najbanalniejszego strachu przed nieznajomym. Pavle gapił się dużo bardziej otwarcie: spojrzeniem, które jednoznacznie mówiło, że jestem zbędny w tym miejscu, elementem który zaburza balans tej wagi powszechnej głupoty, na której znajdują się ich egzystencje, i że obecność mojej głupoty popsułaby bieg spraw, które toczą się tak, jak toczyły się przez lata, które zakończą się tak, jak powinny się zakończyć. Czerwone pudełko leżało na środku stołu. Złapałem butelkę i rozlałem resztę do wszystkich trzech kieliszków, a potem je otworzyłem. Uprzejmie zaproponowałem, żeby się jeszcze poczęstowali. Pavle wziął pierwszy. Palcem wskazującym znalazł szparę między wargami Any i wepchnął dwie kapsułki pod jej bezwładny język. Swoją porcję podrzucił i zgrabnie wyczekał z rozwartymi szczękami. Jego żona chichotała, przewracając oczami. Próbowała wziąć do ręki kieliszek, ale jej dłoń uporczywie chybiała celu o kilka centymetrów.
– Niech pan patrzy… Już po niej… – Pavle delikatnie pogładził ją po plecach. Wylał nieco wina na dłoń i potarł nią pod bluzką.
– Wyrzuć go, Pavle! Niech idzie w pizdu! – mówiła ze śmiechem. Uparcie próbowała dosięgnąć kieliszka, który Pavle przesuwał w lewo i prawo.
– Wyrzuć tego kretyna. Widzisz, jak na nas patrzy. Stary bydlak… Bił naszego psa. Kopnął Reksa na plaży. I teraz tu siedzi… Siedzi… jakby się nic nie stało.
Monolog Any przeszedł w pomruki wydobywające się z głębi piersi. Pavle patrzył na mnie, jakby oceniał jej słowa, jakby naprawdę musiał podjąć decyzję. Przysunął wino do jej twarzy.
– Masz, kochanie… na spokojne sny. – Oparła usta na brzegu i wypiła do ostatniej kropli. – Dobra dziewczynka – powiedział Pavle.
Cieszyłem się, patrząc, jak te stworzenia nasycają swoje organizmy winem i alkaloidami, powoli tracąc kontrolę. Ich ciała o spowolnionych funkcjach skurczyły się i stopiły z brudnym krzesłem. Mój umysł i moje ciało pozostały prawie nietknięte. Rozstrój nerwowy i wielkie oczekiwania, jak również codzienna konsumpcja tych czerwonych diabełków sprawiły, że trwałem na swoim miejscu spokojny i gotów na analizowanie wydarzeń. Miałem nadzieję, że Ana zwróci zawartość żołądka na szyję Pavle i w ten sposób będę miał dodatkową satysfakcję. Ale ona tylko słodko kuliła się na kosmatej piersi Pavle, który nie krępował się wsunąć wielką dłoń pod długą bluzkę i położyć ją na tyłku Any. Kiedy powiedziała, że musi się wysikać, Pavle mrugnął do mnie i z trudem postawił Anę. Złapała go za ramię i razem, zataczając się, weszli w ciemność drzwi. Czułem się dziwnie, bo pierwszą rzeczą, o jakiej pomyślałem, gdy zostałem sam na tarasie, był mój syn, mój głupi i nudny syn, który zawsze opowiada o braku pieniędzy. Myślałem o jego zepsutych zębach, smrodzie przepełnionym gniciem i rozpadem. Bez trudu otworzyłem moją butelkę wina i mocno pociągnąłem z niej, licząc łyki. Po ośmiu odstawiłem butelkę na stół. Brakowało jednej trzeciej. To, co nastąpiło potem, robiły moje ręce. Nie robiłem tego ja. Jeśli trzeba, powtórzę to jeszcze tysiąc razy, twierdząc: winne są moje ręce. Świadomość i sumienie doktora Maksima Džankicia, urologa, nie miały z tym nic wspólnego. Tak naprawdę, w swoim wnętrzu widzę wszystko raczej jako wielkoduszny gest: spontaniczną potrzebę dogodzenia ludziom bez względu na to, ile zła w nich tkwi. Złapałem swoje drogocenne plastikowe pudełeczko, butelkę wsunąłem między nogi, a potem zacząłem otwierać pozostałe kapsułki i przesypywać ich białą, diamentową zawartość do kwaśnego wina. Gorzkawa substancja bez zapachu i smaku po delikatnym wstrząśnięciu idealnie połączyła się z cieczą. Gdyby Ana wiedziała cokolwiek o winie, niewielka zmiana aromatu zmusiłaby ją do odstawienia tego barachła, zamiast wypicia tak łapczywie, jakby przełykała najlepszy szampan. Było przy tym jasne, że nasza znajomość jest zakończona. Musiałem jak najszybciej przestawić mechanizmy myślowe, które pomogą mi zapomnieć o fiasku resocjalizacji, żebym mógł wrócić w proste koleiny poddawania się i samotności. Kiedy napełniłem ich kieliszki, postawiłem wino na stole. W piersiach czułem lekki ból spowodowany nadmiarem papierosów, ale zdecydowałem, że trzeba zapalić jeszcze jednego. Słychać było, że ktoś wymiotuje w łazience, a wkrótce dał się też słyszeć śmiech Any, który zmusił Reksa do powrotu do domu i szczekania. Pojawiła się na tarasie w bluzce pokrytej żółtawymi plamami. Trzymała się za brzuch i śmiała, odsłaniając zęby.
– Pavle zasrał całą łazienkę… Porzucę świnię z tego powodu… Myśli pan, że to trochę… Staruchu… Obleśny staruchu.
Powtarzała „obleśny staruchu” teatralnym tonem. Powtarzała te dwa słowa, dopóki znowu nie opadła na krzesło, i ponownie się roześmiała, ponieważ zza okiennic sypialni zaczęło dochodzić głośne chrapanie jej męża. To nie ja poczęstowałem ją winem. Już wypiła wystarczająco dużo i do tego połknęła cztery, pięć kapsułek. Nawet by mi nie przyszło do głowy, żeby jej dołożyć, chociaż miałem ku temu powody. Sama chwyciła swój kieliszek i wlała wino w gardło, a potem złapała jeszcze drugi i zrobiła to samo. Wiatr przykrył włosami jej twarz, więc nie mogłem obserwować efektów. Przez chwilę wydawało mi się, że jęczy i szczerze mnie to ucieszyło, bo wierzyłem, że emocje wyzwolą z tej istoty choćby kilka sensownych słów czy odczuć. Ale to tylko skrzypiało oparcie krzesła. Kiedy kołysała się do przodu i do tyłu, wysłużone drewno wydawało szczurze popiskiwania, które przyciągały roje komarów. Tak. W tej chwili wierzyłem, że piskliwe tony są powodem tego, że wokół mojej twarzy w jednej chwili pojawiło się mnóstwo insektów, usiłujących wejść mi do nozdrzy i uszu w nadziei, że dobiorą się do świeżej krwi z naczyń włosowatych śluzówki. Starcza twarz jest zgrubiała i sucha, tak że trudno jest się przebić przez warstwy martwych komórek dziesięcioleciami nadgryzanych przez słońce. Instynktownie wstałem i kilka razy zamachałem przed twarzą. Nie mogę sobie przypomnieć, czy to ja podsunąłem butelkę z resztką wina czy też Ana złapała ją sama. Ale stojąc przed nią, patrzyłem, jak w półmroku tarasu przechyla zieloną butelkę nad ustami, nie dotykając szkła. Płyn spływa do jej przełyku jak ostatni dar, aż w końcu przez szyjkę wypłynęło także kilka zmąconych, białawych kropli z kryształkami osadu, które Ana zlizała z przyjemnością czubkiem języka. Wierzę, że się zaczerwieniłem, ponieważ mój członek zaczął się prostować pod cienkimi lnianymi spodniami. Nigdy nie zdołałem zrozumieć, co mnie podnieciło w tej scenie, ale jestem pewien, że jej ostry język nie ma z tym żadnego związku. Zapiąłem marynarkę i wyjąłem butelkę z jej rąk. Palce miała zimne. Pachniała wymiocinami swojego męża. Pomogłem jej opuścić oparcie krzesła i usiąść wygodniej. Kiedy rozsunęła nogi, zauważyłem kilka dużych siniaków na wewnętrznych stronach ud. Włosy Any opadały teraz za oparcie. Były to piękne, zadbane włosy. Pogłaskałem ją po czole i czarnych zaczesanych lokach. Dłoń zebrała słodkawe aromaty jaśminu i ślady soku z cytryn. Ale to wszystko mieszało się z gruzłowatymi, na wpół wyschłymi plamami, które zostawił jej mąż. Zaśmierdziało banalnością i chybionym życiem, cierpieniem, rozdarciem, rozpadem i wielkim błędem. Bluzka Any uniosła się nad biodra. Bielizna wrzynała się w pachwiny. Interesowały mnie tylko jej piersi, ale one były ukryte pod brudnymi fałdami bawełny, między którymi próbowałem dostrzec odznaczające się brodawki. Spoglądała w bok, przez rzęsy i kiedy zorientowała się, że na nią patrzę, opuściła rękę, uniosła brzeg majtek, pokazując ogolone ciało. Palcami rozwarła wargi i powiedziała: