Głowa pełna radości - Spahić Ognjen - ebook + książka

Głowa pełna radości ebook

Spahić Ognjen

3,0

Opis

To zbiór opowiadań będących epizodami z życia szesnastu postaci. Każda historia kreśli nie tylko obraz zdarzeń, w których uczestniczą bohaterowie, lecz także w równym stopniu ukazuje wewnętrzne uniwersum ich doznań i emocji. Każda staje się zderzeniem dwóch światów – zewnętrznego i tego, który nosimy w sobie. Przenikają się i zazębiają, sprawiając, że pozornie nieistotne wydarzenia mają dalekosiężne konsekwencje. To ekscentryczna podróż po współczesnej egzystencji. W prozie bogatej w nabokovowskie detale i barowy humor Spahić maluje portret świata tak dziwnego, że może on istnieć tylko w XXI wieku.

Ognjen Spahić autor licznych opowiadań i czterech powieści. Laureat wielu nagród literackich, m.in rumuńskiej Ovid Festival Prize, przyznawanej wybitnym młodym talentom z całego świata. Zbiór opowiadań Głowa pełna radości otrzymał Nagrodę Literacką Unii Europejskiej i został przetłumaczony na kilka języków.

Tłumacz: Marta Dobrowolska-Kierył absolwentka Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Tłumaczka literatury pięknej.  Autorka albumów o dwudziestoleciu międzywojennym Przedwojenne Kresy. Najpiękniejsze fotografie i Przedwojenne wybrzeże. Najpiękniejsze fotografie. Varsavianistka, autorka książek dla dzieci Legendy warszawskie, Tyśka i Bartek poznają Ochotę, Odlotowe Włochy i Bielański wehikuł czasu. Współtwórczyni serii książek  "Magiczny ogród sztuki"; animatorka działań kulturalnych. Współautorka i koordynatorka programów edukacji kulturalnej prowadzonych w latach 2013-2018 w ramach programów Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego: "Tajemnice sztuki współczesnej", "Tajemnice sztuki współczesnej edycja 2", "Lekcje muzealne portal dla nauczycieli", "6 obrazów dla sześciolatka" i "9 obrazów dla dziewięciolatka".  

Książka została wydane w ramach projektu pt. ,,Read, Meet, Explore: Becoming European for Beginners", którego wspólnym mianownikiem są tolerancja, odwaga poznawania świata i życzliwość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 355

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Głowa pełna radości

Ognjen Spahić

Tłumaczenie • Marta Dobrowolska Kierył

PUNA GLAVA RADOSTI © Ognjen Spahić, 2014 Published by arrangement with NOVA KNJIGA, Crna Gora. All rights reserved.

This edition © Wydawnictwo RM, 2021 Wydawnictwo RM, 03-808 Warszawa, ul. Mińska 25 [email protected], www.rm.com.pl

Redaktor prowadzący • Małgorzata Hlal Redakcja • Justyna Mrowiec Korekta • zespół Projekt okładki • Agata Muszalska Edytor wersji elektronicznej • Tomasz Zajbt Przygotowanie wersji elektronicznej • Marcin Fabijański Weryfikacja wersji elektronicznej • Justyna Mrowiec

ISBN 978-83-7773-598-5 ISBN 978-83-8151-570-2 (ePub) ISBN 978-83-8151-571-9 (mobi)

Żadna część tej pracy nie może być powielana i rozpowszechniana, w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny) włącznie z fotokopiowaniem, nagrywaniem na taśmy lub przy użyciu innych systemów, bez pisemnej zgody wydawcy. Wydawnictwo RM dołożyło wszelkich starań, aby zapewnić najwyższą jakość tej książce, jednakże nikomu nie udziela żadnej rękojmi ani gwarancji.

W razie trudności z zakupem tej książki prosimy o kontakt z wydawnictwem: [email protected]

Projekt współfinansowany przez Unię Europejską

Spis treści

Heliocentryczne kazania doktora Maksima Džankicia

Zimowe poszukiwania

Posłaniec

To wszystko

Uszczurzenia

W niewłaściwym miejscu

Cut, copy, paste

Free sugar

Historia rodzinna

Wampir

Mucha

Raymond nie żyje. Zmarł Carver, rzekłem

Krople

Po ubraniu z tekstu

Głowa pełna radości

Mapa świata

HELIOCENTRYCZNE KAZANIA DOKTORA MAKSIMA DŽANKICIA

Jest tak, jakby słońce za­cho­dziło go­dzi­nami. Kur­czy się na osi wer­ty­kal­nej, a wszerz na­dyma.

– Ale to tylko słońce – po­wie­dział, jakby owo tylko miało roz­wiać wszel­kie wąt­pli­wo­ści, z ja­kimi zde­rzyli się tego po­po­łu­dnia, przy­wró­cić kształt ciała nie­bie­skiego do po­przed­niego stanu i uczy­nić wszyst­kie wi­dzialne rze­czy ta­kimi, ja­kimi są, a oni wie­rzyli, że wie­dzą, ja­kie są te rze­czy. Za­nie­czysz­czona atmo­sfera jest gę­stą sub­stan­cją, za­krzy­wia więc od­bi­cie ko­smicz­nego świa­tła, które po­woli, po­woli, po­woli wę­druje przez ten tam ko­smos na ze­wnątrz, przez czerń i bez­sens, ja­kiego tylko chcesz ro­dzaju, a na­leży wie­rzyć, że jest wię­cej lub na­wet nie­skoń­cze­nie wiele ro­dza­jów bez­sensu. Dla­tego słońce de­for­muje się, gdy za­cho­dzi, i już. Ziarnka pia­sku co­fają się do mo­rza, a po kra­wę­dziach fal prze­ta­czają się nieco cięż­sze czarne czą­steczki nie­zna­nych me­tali. Wszyst­kie te sceny są jesz­cze le­piej wi­doczne, je­śli ra­cjo­nal­nie wy­ko­rzy­stu­je­cie swój czas i za­miast sie­dzieć na pia­sku i pa­trzeć na słońce jak tam­tych dwoje, spa­ce­ru­je­cie po po­marsz­czo­nych żół­tych wy­dmach, które naj­pięk­niej wy­glą­dają pod wie­czór. Kiedy prze­cho­dzi­łem obok tej pary, ce­lu­jąc tak, by to jed­nak nie było nie­przy­zwo­icie bli­sko, sły­sza­łem, jak ten mło­dzie­niec mówi „ale to tylko słońce”, i za­ją­łem się moż­li­wym roz­wo­jem sy­tu­acji. Wiem, że dziew­czyna nie od­po­wie­działa na to kłam­liwe zda­nie. Wiem, bo za­trzy­ma­łem się, żeby wy­trząs­nąć piach z bu­tów. Wy­trze­pa­łem je­den, sta­ran­nie roz­wią­za­łem i za­wią­za­łem sznu­ro­wa­dła, a po­tem także drugi, może przy­pad­kiem za­spo­koję cie­ka­wość i usły­szę, jaką ktoś, kto­kol­wiek, ma od­po­wiedź na „ale to tylko słońce”. Po­winna po­wie­dzieć „Je­śli to tylko słońce, to ty je­steś tylko czło­wie­kiem”, ale nie po­wie­działa. Po­zo­sta­wiła mnie bez ma­te­riału do roz­my­ślań i nie mogę jej szcze­rze czy­nić wy­rzu­tów, bo jej nie znam. Je­śli ją po­znam, po­sta­ram się na­pro­wa­dzić roz­mowę w kie­runku słońca i spu­en­tuję nieco in­nym zda­niem, które za­miast słowa „czło­wiek” za­wiera słowo „ko­bieta”, choć pierw­sze słowo obej­muje obie płcie. Wszystko to mo­głaby ode­brać jako kom­ple­ment i za­czer­wie­nić się, co jest ce­chą lu­dzi z tem­pe­ra­men­tem, skłon­nych do na­mięt­no­ści. Od tej chwili mógł­bym wy­obra­żać ją so­bie nagą i je­śli będę się nu­dził, ona­ni­zo­wać się, usta­wia­jąc ją w kilku po­zach. Ale to mnie te­raz nie in­te­re­suje.

Pod­biegł ja­kiś czarny pies i wę­szy przy mnie i mo­ich bu­tach. Drażni mnie, że po­mię­dzy wszyst­kimi bo­symi sto­pami wy­brał wła­śnie moje dro­gie buty z cie­lę­cej skóry, ale praw­do­po­dob­nie od go­łych ciał od­py­chają go za­pa­chy olej­ków, po­nie­waż lu­dzie chro­nią się przed tymi rze­czami z ko­smosu, o któ­rych cza­sami my­ślę, a które oni przyj­mują za pew­nik. Gdyby to był ja­kiś biały pies o krót­kiej sier­ści i groź­nej szczęce, obie­cu­ją­cej ból, praw­do­po­dob­nie nie od­wa­żył­bym się ener­gicz­nie trą­cić go czub­kiem buta, co skut­ko­wało tra­fie­niem w wil­gotny i wraż­liwy nos. Nie był to kop­niak w ści­słym zna­cze­niu tego słowa, ra­czej krótki wstrząs, nor­malna re­ak­cja ko­goś, kto nie lubi psów, ale on za­skam­lał roz­dzie­ra­jąco i głoś­no, w za­kre­sie czę­sto­tli­wo­ści wła­ści­wym tylko dzie­ciom płci żeń­skiej i zwie­rzę­tom. Krę­cił się w kółko, co ja­kiś czas wty­ka­jąc nos w pia­sek, a po­tem po­biegł w kie­runku fal i za­czął wy­su­wać ję­zyk w stronę sło­nej wody. Skąd mo­głem wie­dzieć, że to ich pies? Tak zwró­ceni jedno ku dru­giemu, ze skrzy­żo­wa­nymi no­gami, za­jęci ob­ja­śnia­niem słońca, byli ostat­nimi isto­tami na ho­ry­zon­cie, o któ­rych po­my­ślał­bym, że mają coś wspól­nego z tym zwie­rzę­ciem. Ko­bieta bie­gła, wy­krzy­ku­jąc: Max, Rex, Dix czy coś ta­kiego, a męż­czy­zna zbie­rał rze­czy, przy­go­to­wu­jąc się, żeby za nią ru­szyć. Kiedy sie­działa, zda­wało mi się, że ma duże piersi. Biały ba­weł­niany T-shirt spły­wał wzdłuż ciała, za­ry­so­wu­jąc kształty, a piersi te­raz, gdy bie­gnie, wy­raź­nie pod­ska­kują. Pies drgnął i na­piął się, pró­bu­jąc przez gę­ste brwi wy­pa­trzeć znaną syl­wetkę. Nogi miał ukryte pod wodą, więc wy­glą­dał jak uno­szące się na po­wierzchni tru­chło ja­kie­goś nie­zna­nego mor­skiego zwie­rzę­cia. Z dwu­dzie­stu me­trów wy­raź­nie sły­chać było Rex, pod­czas gdy jej to­wa­rzysz ze środka plaży wo­łał: Ana, Ti­jana, Di­jana lub coś po­dob­nego, ale ona się nie oglą­dała. To, że czło­wiek po­ru­szał się po­woli, ob­ju­czony ręcz­ni­kami i tor­bami, wska­zy­wało na jego brak za­in­te­re­so­wa­nia pro­ble­mami zwie­rzaka i zmniej­szało moż­li­wość kon­fliktu, w któ­rym był­bym przed­mio­tem wście­kło­ści dwóch do­ro­słych jed­no­stek. Zresztą to nie ja ob­wą­chi­wa­łem psa. To on ob­wą­chi­wał mnie i moje buty. Bro­ni­łem się, jak przy­stało na ko­goś, kto nie znosi tych zwie­rząt, i już od­czu­wa­łem żal z po­wodu bólu, jaki spra­wi­łem Rek­sowi. Z około dzie­się­ciu me­trów mo­głem oce­nić, że ona ma nie wię­cej niż trzy­dzie­ści pięć lat i że jej twarz wy­krzy­wia złość. Ład­nie wy­gięte brwi zbie­gły się na środku, nad no­sem wy­sma­ro­wa­nym grubą war­stwą kremu prze­ciw­sło­necz­nego. Kim pan jest? Świ­rem? Dla­czego kop­nął pan mo­jego psa? Mó­wiła z dwu­me­tro­wej od­le­gło­ści. Męż­czy­zna zbli­żał się i mo­głem zro­zu­mieć, że woła do niej Ana, ale ona go nie sły­szy albo nie chce sły­szeć, za­śle­piona zło­ścią, którą te­raz ar­ty­ku­łuje, do­bie­ra­jąc słowa.

– Py­tam pana, dla­czego pan go kop­nął? Wi­dzia­łam, że pan go kop­nął! – po­wie­działa i wska­zała na mój lewy, po­rząd­nie wy­po­le­ro­wany but, na któ­rego czubku lśnił od­blask ma­łego czer­wo­nego słońca. Reksa trą­ci­łem prawą, a nie lewą nogą, tego Reksa, który te­raz nad­biega ra­do­śnie, ska­cząc przez fale, by nie mo­czyć nóg, i po­kor­nie skamle, przy­wie­ra­jąc do ciała wła­ści­cielki.

– Mój mały! Mój mały! Daj, zo­ba­czę! – Obej­muje pysk rę­kami i prze­kręca go. Przy­su­ną­łem się, żeby też po­pa­trzeć, ale nie zwró­ciła na to uwagi. Pies na­głym ru­chem łapy ze­rwał chu­stę lekko zwią­zaną wo­kół jej bio­der i te­raz zo­stała tylko w dol­nej czę­ści ko­stiumu ką­pie­lo­wego, który wy­zie­rał spod T-shirtu. Mały trój­kąt ma­te­riału po­kry­wał wi­ze­ru­nek ja­kie­goś kwiatu w nie­bie­skim ko­lo­rze. Pa­chwiny były świeżo wy­de­pi­lo­wane i nieco bar­dziej za­czer­wie­nione niż reszta nóg. Kiedy znów na mnie spoj­rzała, jej brwi zmie­niły kształt, a twarz wy­glą­dała na mniej spiętą. Po­wi­nie­nem wtedy ode­zwać się i kil­koma kur­tu­azyj­nymi zda­niami prze­pro­sin za­koń­czyć spo­tka­nie, ale te czer­wone pa­chwiny mó­wiły, że ich dwoje do­piero przy­je­chało nad mo­rze i że kilka na­stęp­nych dni spę­dzą, roz­ko­szu­jąc się urlo­pem. Mój koń­czył się w środę. Jesz­cze je­den po­ra­nek i go­dzina w po­ciągu, uścisk dłoni z re­cep­cjo­ni­stą i ser­deczne „za­pra­szamy w przy­szłym roku”, które sta­ru­szek za każ­dym ra­zem wy­po­wiada z jed­nym zę­bem mniej. Choć je­ste­śmy w tym sa­mym wieku, wciąż jesz­cze sły­szę kom­ple­menty, że wspa­niale wy­glą­dam. W czym swój udział mają do­sko­nałe por­ce­la­nowe li­cówki, które za­stą­piły zu­żyte szkliwo. Do bu­tów na­wpy­cham ga­zet, od­sta­wię je w tek­tu­ro­wym pu­dełku na szafę i za­płacę trzy dy­chy za po­sprzą­ta­nie miesz­ka­nia. W ze­szłym roku było dwa­dzie­ścia pięć, ale ta gruba ko­bieta nie­opi­sa­nie śmier­działa, zo­sta­wia­jąc wszę­dzie ślady swo­jego tłu­stego ciała. W tym roku bę­dzie sprzą­tać pani zza są­sied­nich drzwi, która ład­nie pach­nie i co rano ku­puje dzie­ciom świeże pie­czywo i mnó­stwo wa­rzyw. Wszystko do­gra­łem przez te­le­fon. Za­dzwo­ni­łem do niej dziś z ho­telu, z po­le­ce­nia naj­bliż­szego są­siada, a ona uprzej­mie uży­wała pod­sta­wo­wych zdań twier­dzą­cych wy­peł­nio­nych sen­sem. Ale za­dzwo­ni­łem jesz­cze raz tego sa­mego dnia, żeby zmie­nić ter­min, a wszyst­kiemu wi­nien jest te­rier szkocki Rex, czego jej, ma się ro­zu­mieć, nie po­wie­dzia­łem. Pa­trząc na Anę, jak uważ­nie przy­gląda się czaszce swo­jego pu­pila, i na męż­czy­znę za nią o nie­na­gan­nym wy­glą­dzie i ma­nie­rach, który nie chciał włą­czać się w dys­ku­sję o bu­tach i psie, po­my­śla­łem, że do­brze by­łoby spę­dzić nad mo­rzem jesz­cze kilka wie­czo­rów przy wi­nie i przy­jem­nej roz­mo­wie z tymi mło­dymi ludźmi. A mo­men­tem prze­są­dza­ją­cym, który za­de­cy­do­wał o urze­czy­wist­nie­niu tego za­miaru, było owo wa­kuum, tych kilka se­kund, kiedy Ana cze­kała, aż się ode­zwę i po­wiem coś na znak prze­pro­sin za in­cy­dent. Kiedy za­koń­czyła ba­da­nie i sta­nęła przede mną z rę­kami bo­jowo opar­tymi na bio­drach, za­wo­ła­łem:

– Rex! Chodź tu­taj! Rex! – A pies znowu za­trzy­mał się w pół ru­chu, pa­trząc na prze­mian na mnie i swoją pa­nią. – Chodź, Rex! – po­wie­dzia­łem tro­chę ci­szej i klęk­ną­łem na pia­sku, wy­cią­ga­jąc rękę w stronę zwie­rzę­cia. Słońce było prze­po­ło­wione wzgó­rzem. Pies dziar­sko strzą­snął z sie­bie mo­rze, spo­koj­nie pod­szedł, wsu­nął się pro­sto mię­dzy moje ko­lana, ma­cha­jąc ogo­nem na znak apro­baty dla wy­ko­na­nych ge­stów. Ener­gicz­nie ma­so­wa­łem go po cie­mie­niu i grzbie­cie, a on za­skam­lał po­god­nie i szybko wtu­lił się w moje ciało. Śmier­dział kwa­śnym niu­an­sem te­sto­ste­ronu jak każdy psi sa­miec, zo­sta­wia­jąc na mo­ich dło­niach nie­wi­dzialne po­kłady tłusz­czu i bak­te­rii. Ale efekt zo­stał osią­gnięty. Ana od­wró­ciła się do czło­wieka, któ­rego na­zwała Pa­vle, i rze­kła:

– Zo­bacz.

Pa­vle uśmiech­nął się i wzru­szył ra­mio­nami, spo­glą­da­jąc w moją stronę.

– Spójrz­cie na słońce – po­wie­dzia­łem, a oni ob­ró­cili się, żeby zo­ba­czyć pół­okrą­gły czer­wony rą­bek, który zmniej­szał się na na­szych oczach, a po­tem w ciągu kilku se­kund znik­nął wśród wzgórz. Pia­sek na­gle zmie­nił ko­lor. Nie­oświe­tlany bez­po­śred­nio przez gwiazdę, zo­stał za­sy­pany wiąz­kami fo­to­nów, które od­bi­jają się na prze­mian re­flek­sami od ziemi, po­wie­trza i wody, za­cho­wu­jąc czer­wony od­cień da­le­kich erup­cji. Od­le­głe syl­wetki rzad­kich spa­ce­ro­wi­czów na­gle po­ciem­niały, jakby mrok spły­wał naj­pierw na du­sze i ciała, a do­piero póź­niej na przed­mioty i oko­licę.

– Prze­pra­szam za te krzyki… Za­cho­wa­łam się nie­grzecz­nie… Ale to do­bry pies i je­stem pewna, że szu­kał tylko no­wego przy­ja­ciela. Pa­vle? Czy nie tak? – Pa­vle, od­wró­cony ple­cami, po­dzi­wiał ostat­nie chwile zmierz­chu. Nad jego głową wiatr roz­wie­wał ob­łoki pa­pie­ro­so­wego dymu.

– Daj smycz, Pa­vle – po­le­ciła ner­wowo. – Tam zo­stał jesz­cze le­żak. Idź po le­żak, a ja zła­pię wa­riata – do­dała to­nem su­ge­ru­ją­cym nor­malną roz­mowę. Za­kła­da­łem, że w ciągu ostat­nich go­dzin do­szło mię­dzy nimi do po­waż­nych nie­po­ro­zu­mień, co wpra­wiło ich w zły na­strój. Męż­czy­zna znie­nacka pu­ścił rze­czy, które wi­siały na jego rę­kach i ra­mio­nach. Wy­glą­dało to tak, jakby siłą woli wy­łą­czył od­dzia­ły­wa­nie ma­gne­tyczne i już nic nie przy­wie­rało do jego ciała.

– Sama ją znajdź – od­burk­nął, a pies wró­cił do krę­ce­nia się wo­kół mo­ich nóg. Po­de­szła do rze­czy i ze zło­ścią za­częła grze­bać w ple­caku. Fale nie po­zwo­liły mi po­wią­zać w zda­nia słów, które wy­po­wia­dała, ale wy­raź­nie mo­głem zro­zu­mieć, że „nie ma sensu”, „w końcu” i „te­raz” – wy­star­cza­jąco dużo, żeby móc po­dej­rze­wać rytm ich my­śli i stan zmę­cze­nia, jaki w okre­ślo­nym mo­men­cie po­ja­wia się w związku dwojga prze­cięt­nie in­te­li­gent­nych lu­dzi. Oczy­wi­ście nic nie wie­dzia­łem o szcze­gó­łach, ale to było wszystko, co mo­głem wy­wnio­sko­wać z krót­kiego spo­tka­nia. Zna­la­zła smycz i bru­tal­nie zła­pała Reksa za ob­rożę. Pies za­war­czał i pró­bo­wał do mnie wró­cić, ale Ana była nie­ugięta w swoim za­mia­rze i prze­pro­wa­dziła go z ru­tyną.

– Po­pil­nuję go. Pro­szę mi dać – za­pro­po­no­wa­łem, wy­cią­ga­jąc rękę.

Bez na­my­słu po­dała mi czarną ta­śmę i rzu­ciła:

– Za­raz wra­cam.

Ze zło­ścią wbi­jała stopy w pia­sek, idąc po wy­obra­żo­nej li­nii łą­czą­cej miej­sce, w któ­rym wcze­śniej stała, z czer­wo­nym roz­kła­da­nym me­blem sto me­trów da­lej. Za­trzy­mała się w po­ło­wie drogi, unio­sła lewą stopę, a po­tem usia­dła i przez kilka chwil uważ­nie ba­dała jej spód. Po­skro­bała skórę pa­znok­ciami, strzep­nęła pia­sek z po­ślad­ków i ru­szyła da­lej, uty­ka­jąc na lewą nogę. Alu­mi­niowy le­żak prze­czył lo­gice jak ol­brzymi in­sekt usztyw­niony przez śmierć: je­dyny przed­miot tego ro­dzaju na ho­ry­zon­cie, a kiedy jest się je­dy­nym, wy­gląda się do­stoj­nie i smutno. Ana naj­pierw usia­dła obok le­żaka i obej­rzała swoją stopę. Po­tem kil­koma spraw­nymi ru­chami zmie­niła kształt me­ta­lo­wej kon­struk­cji z czer­wo­nym płót­nem. Jej Pa­vle do­pa­lił pa­pie­rosa i dwoma pal­cami ka­ta­pul­to­wał nie­do­pa­łek z wia­trem. Przyj­rzał mi się uwa­ża­nie, a po­tem pod­szedł.

– Co ty je­steś? – po­wie­dział, mie­rząc wzro­kiem mój szary lniany gar­ni­tur aż po same buty, naj­wy­god­niej­sze buty, ja­kie kie­dy­kol­wiek mia­łem. Wy­ją­łem z kie­szeni paczkę i za­pro­po­no­wa­łem mu jesz­cze jed­nego pa­pie­rosa, ale on na­dal pa­trzył na mnie, jakby szu­kał taj­nego znaku roz­po­znaw­czego, który gdzieś mnie przy­po­rząd­kuje, za­pa­kuje do ko­perty rze­czy­wi­sto­ści, do któ­rej, jak wie­rzył Pa­vle, nie na­le­ża­łem.

– Dok­tor Mak­sim Džan­kić… uro­log na eme­ry­tu­rze… je­śli pan chce – od­par­łem, pró­bu­jąc uczy­nić za­dość re­al­no­ści. Bez­sku­tecz­nie usi­ło­wa­łem za­pa­lić, w końcu Pa­vle wy­jął zippo i po­dał mi ogień. Przez chwilę na­sze twa­rze były oświe­tlone pło­mie­niem i mo­głem zo­ba­czyć głę­boką bruzdę bli­zny pod jego le­wym okiem. Pa­trzył w stronę Any, która nio­sła le­żak. Wpa­try­wał się, jakby oce­nia­jąc, czy ma czas na jesz­cze jedno py­ta­nie.

– A pan to Pa­vle… – Nie po­zwo­lił mi do­koń­czyć i uzu­peł­nił zda­nie

– …mąż Any.

Pies owi­nął smycz wo­kół mo­jej le­wej nogi.

– Pa­suje panu… ten pies. Wy­ba­czył panu but. Głupi kun­del. Gdy­bym to ja go ude­rzył, skam­lałby dwa dni – po­wie­dział, od­sła­nia­jąc splą­tany kłę­bek sto­sun­ków, który wią­zał te trzy istoty. – Jest stary, roz­piesz­czony i na­molny. Przy­po­mina mi mo­jego ojca – pod­su­mo­wał Pa­vle i za­czął zbie­rać po­roz­rzu­cane rze­czy. Ana ci­snęła le­żak na pia­sek, po czym sia­dła i unio­sła stopę.

– Pa­vle, zo­bacz, co to ta­kiego. Boli mnie. Świ­nie rzu­cają tu wszystko. Co to jest?

On stał ude­ko­ro­wany ich rze­czami i przy­glą­dał się z góry.

– Nic… w ogóle tego nie wi­dać… Pew­nie ja­kiś ko­lec. Wra­camy? Robi się zimno – po­wie­dział i ru­szył szybko przez pia­sek. Na jego ko­szuli na­dru­ko­wa­nych było kilka du­żych, czar­nych li­ter. Na cie­mie­niu wi­dać było ka­wa­łek błysz­czą­cej skóry: przed­wcze­sna ły­sina, która lu­dzi nie­pew­nych ob­da­rza po­ran­nym roz­draż­nie­niem.

– Je­śli pani po­zwoli… Ja spoj­rzę – za­pro­po­no­wa­łem, od­plą­tu­jąc smycz ze swo­jej nogi.

– No to niech pan pa­trzy. – Ana jesz­cze tro­chę wy­żej pod­nio­sła nogę.

Kiedy z we­wnętrz­nej kie­szeni wyj­mo­wa­łem oku­lary, pies za­czął li­zać jej prawe ko­lano. Chwy­ci­łem ją za piętę i uci­sną­łem swoim pal­cem śro­dek jej stopy. Wy­dała z sie­bie dziwny okrzyk, ton, któ­rego nie spo­dzie­wa­łem się po jej gło­sie. Pa­vle za­trzy­mał się przy wyj­ściu z plaży, od­wró­cił na chwilę i na­tych­miast ru­szył da­lej. Uchwy­ci­łem pa­znok­ciami ka­wa­łe­czek zie­lo­nego szkła, po czym od­wró­ci­łem go do świa­tła.

– Oto on… Mały krwawy dia­ment – po­wie­dzia­łem, a ona opu­ściła nogę i po­gła­skała psa.

– Dzię­kuję – od­parła, uśmie­cha­jąc się z ulgą.

Rex zwę­szył świeże ery­tro­cyty i pod­szedł, by po­li­zać czer­woną plamę na jej sto­pie. Zła­pa­łem smycz i po­cią­gną­łem zwie­rzę ku so­bie. Zbli­żał się przy­pływ, plusk fal był co­raz bli­żej. Ma­leń­kie kraby wy­chy­lały się z pia­sku w po­szu­ki­wa­niu po­ży­wie­nia. Mali pa­dli­no­żercy zja­dają małą pa­dlinę, gdy za­pada noc. Ten za­pach mo­rza za­wsze jest za­pa­chem gni­cia i roz­kładu. Kiedy zde­cy­do­wała się wstać, za­żą­dała mo­jej ręki i ostroż­nie od­ci­snęła stopę na osty­głym pia­sku.

– Czuję, jak pul­suje. Do­brze mi robi ten chłód – po­wie­działa, opie­ra­jąc się na moim ra­mie­niu. Przez za­pach świeżo na­ło­żo­nego bal­samu prze­bi­jały się per­fumy.

– Może pani iść? – za­py­ta­łem.

– A co, je­śli nie mogę? Pan bę­dzie mnie niósł? – po­wie­działa i szybko do­dała: – Mogę. Oczy­wi­ście, że mogę. Pro­szę się nie mar­twić. Tylko… by­ła­bym wdzięczna, gdyby wziął pan le­żak… albo psa.

Wy­bra­łem mar­twą na­turę. Za­nim wzią­łem le­żak, Rex pod­szedł i wy­pu­ścił żółty stru­mień na śro­dek czer­wo­nego ma­te­riału. Zo­stał za to uka­rany po­ciąg­nię­ciem smy­czy i prze­kleń­stwem. Od tej chwili na­le­żało tylko po­woli iść. Ciem­ność, która nad­cho­dziła od mo­rza, prze­ga­niała lu­dzi w bez­piecz­niej­sze miej­sca. Wzdłuż ki­lo­me­trów pia­sku wi­dać było pary i ro­dziny, które skła­dały nie­liczne pa­ra­sole. Od­cho­dziły z na­dzieją, że słońce bę­dzie także na­za­jutrz, że gwiazda na­grzeje wodę i uczyni ją bar­dziej od­po­wied­nią do ką­pieli. Pro­ste ocze­ki­wa­nia, które spra­wiają, że eg­zy­sten­cja jest moż­liwa. Ana mil­czała, za­jęta ska­le­czoną stopą i głod­nym psem. Kiedy we­szli­śmy w so­snowy szpa­ler, po­wie­działa, że miesz­kają w jed­nym z zie­lo­nych bun­ga­lo­wów, i wska­zała na po­bli­ski las zło­żony z to­poli i stu­let­nich bia­łych je­sio­nów. Po­wie­działa, że roz­ko­szują się ci­szą, bo wciąż jesz­cze nie ma zbyt wielu go­ści. Od­par­łem, że od lat przy­jeż­dżam do ho­telu na­prze­ciwko, bo część ceny po­krywa fun­dusz eme­ry­talny. Opo­wie­dzia­łem jej, że każdy po­kój ma nad łóż­kiem re­pro­duk­cję Cy­pry­sów van Go­gha i że z ta­rasu mogę zo­ba­czyć wła­śnie ten ka­wa­łek plaży, na któ­rym nie­dawno sta­li­śmy. Kła­ma­łem z tym van Go­ghiem i od razu spró­bo­wa­łem wy­tłu­ma­czyć mo­tyw tego kłam­stwa, ale Ana prze­rwała moje roz­my­śla­nia, mó­wiąc, że mają w lo­dówce białe wino i chcia­łaby, że­by­śmy ra­zem wy­pili kie­li­szek, dwa. Prze­pra­sza za nie­przy­jem­no­ści, na które by­łem na­ra­żony, jest wdzięczna z po­wodu szkła i le­żaka. Chcia­łaby od­wdzię­czyć się w ja­kiś spo­sób. Nie sta­ra­łem się na­kre­ślić planu, ale te sceny po pro­stu same się na­rzu­cały. In­te­re­su­jąca przy­jaźń w star­szym wieku, orzeź­wie­nie, które znów po­łą­czy mnie z ludźmi: nowe roz­mowy, nowe słowa i my­śli, w któ­rych nie ma miej­sca na nie­na­wiść. Czu­łem eu­fo­rię, wy­obra­ża­jąc so­bie sie­bie jako tak­tow­nego męż­czy­znę, przyj­mu­ją­cego kie­li­szek schło­dzo­nego wina i uważ­nie słu­cha­ją­cego zdań, które w isto­cie go nie in­te­re­sują, ale za­słu­gują na kul­tu­ralny ko­men­tarz. Wie­rzę, że by­łem go­tów na coś ta­kiego. Na po­czątku wy­glą­dało na to, że Ana wy­ka­zuje na­tu­ralną uprzej­mość i od­nosi się do mnie w spo­sób, na jaki za­słu­guje srebrna skroń. Ale już po kilku kie­lisz­kach char­don­nay za­częła wul­gar­nie re­cho­tać i zwra­cać się do mnie na ty. Kiedy prze­cho­dzi­li­śmy pod roz­ło­ży­stymi ko­na­rami obok ciem­nych zie­lo­nych bun­ga­lo­wów, po­wie­dzia­łem, że by­łoby cu­dow­nie i że uwiel­biam wino, szcze­gól­nie białe.

– Pójdę się te­raz prze­brać i za­te­le­fo­no­wać. Mam na­dzieję, że nie bę­dzie zbyt późno, je­śli po­ja­wię się koło dzie­sią­tej – rze­kłem.

Zbli­ża­li­śmy się do ich bun­ga­lowu z prze­stron­nym ta­ra­sem i du­żym kom­ple­tem me­bli ogro­do­wych.

– Oczy­wi­ście, że nie bę­dzie za późno – od­po­wie­działa. – O któ­rej­kol­wiek pan przyj­dzie, bę­dzie do­brze – mó­wiła, ma­cha­jąc do Pa­vle, który sie­dział na scho­dach z bu­telką piwa mię­dzy no­gami.

– Dla­czego pi­jesz to gówno, idioto? – spy­tała.

– Piję, co piję – od­parł i po­cią­gnął długi łyk, od któ­rego jego twarz zro­biła się czer­wona.

– Gdzie jest? – za­dała py­ta­nie Ana, a on pa­pie­ro­sem wska­zał pod­nóże ta­rasu i żółte pla­sti­kowe na­czy­nie, wy­peł­nione czar­nymi grud­kami karmy. Przy­wią­zała Reksa do ba­rierki.

– Te­raz jedz, pro­siaku – po­wie­działa, pod­su­wa­jąc nogą mi­skę.

– Może być tu? – za­py­ta­łem.

– Pro­szę po­ło­żyć gdzie­kol­wiek… Może tu­taj, przy ogro­dze­niu.

Ostroż­nie od­sta­wi­łem le­żak, bo­jąc się, że nie­ar­ty­ku­ło­wane skrzy­pie­nie me­talu mo­głoby za­kłó­cić kru­chą rów­no­wagę chwili. Wie­rzy­łem w ta­kie rze­czy. Zwłasz­cza w sy­tu­acjach, w któ­rych moje nerwy prze­ży­wały szczyt na­pię­cia. Sta­ra­łem się wy­glą­dać swo­bod­nie i kon­tro­lo­wać ru­chy. Od­dy­cha­łem głę­boko, wy­peł­nia­jąc płuca świe­żym po­wie­trzem aż po ostat­nie pę­che­rzyki. Zimny pot spły­wał mi po ple­cach, mo­cząc brzeg spodni. Szyja za­czy­nała swę­dzieć, za­ata­ko­wana przez drobne muszki, po­ru­sza­jące się ca­łym ro­jem. Ciem­ność wpeł­zła te­raz mię­dzy te groźne drzewa i brzyd­kie domy, noc na­de­szła znad mo­rza, wy­peł­nia­jąc po­wie­trze za­pa­chem gni­ją­cego plank­tonu i jodu. Mu­sia­łem zdo­być się na do­dat­kowy wy­si­łek. Nie chcia­łem, by ci lu­dzie do­strze­gli drże­nie dłoni i kur­czowe uśmie­chy prze­my­ka­jące po twa­rzy bez ja­kiej­kol­wiek kon­troli. Były to spo­dzie­wane symp­tomy sta­ro­ści, która robi z ciała roz­stro­jone przed­sta­wie­nie cyr­kowe i nisz­czy god­ność. Wszystko bę­dzie w po­rządku, gdy we­zmę prysz­nic, po­my­śla­łem, kiedy we­zmę le­kar­stwa i spę­dzę dzie­sięć mi­nut w za­ciem­nio­nym po­koju. Musi być w po­rządku, po­my­śla­łem, bo czeka mnie ciężka noc. Jesz­cze roz­mowy, znowu lu­dzie, zrów­no­wa­żone ge­sty i sa­mo­kon­trola godna chi­rurga. Zro­bi­łem dwa ostrożne kroki w tył, a po­tem po­wie­dzia­łem:

– Moi dro­dzy, te­raz idę… Ale wkrótce się wi­dzimy.

Pa­vle nie ro­zu­miał, dla­czego mie­li­by­śmy się znów zo­ba­czyć, więc spoj­rzał py­ta­jąco na Anę.

– Oczy­wi­ście, wino jest go­towe. Cze­kamy na pana. Jesz­cze raz dzię­kuję – po­wie­działa, pa­trząc na Pa­vle, który wzru­szył ra­mio­nami i po­now­nie chwy­cił bu­telkę. Ten le­niwy czło­wiek ro­ze­śmiał się, kiedy od­cho­dzi­łem. Wy­dał z sie­bie ja­kiś sze­lesz­czący akord i je­stem pe­wien, że miała to być drwiąca uwaga, któ­rej nie zdo­łał wy­ar­ty­ku­ło­wać sło­wami. Nie było sensu o tym my­śleć. Wi­dział we mnie śmiesz­nego, na­rzu­ca­ją­cego się sta­ru­cha, „przy­pa­dek z wa­ka­cji”, naj­zwy­klej­szy błąd rze­czy­wi­sto­ści, za­kłó­ce­nie czę­sto­tli­wo­ści, które przej­dzie samo z sie­bie. Tak się za­cho­wy­wał. Ale przed osta­tecz­nymi wnio­skami na­le­żało usiąść przy stole, otwo­rzyć bu­telkę char­don­nay i wlać w ciała wino. Zwol­ni­łem kroku, ma­jąc na­dzieję, że po­wstrzy­mam po­ce­nie się. Ko­mary brzę­czały koło mał­żo­win usznych. Moje duże, star­cze uszy po­cięte są na­czyn­kami krwio­no­śnymi. Naj­mniej­sze pod­nie­ce­nie po­ru­sza krew i roz­sze­rza źre­nice. In­sekty pró­bują do­brać się do go­rą­cego po­siłku. Będą ssać pla­zmę za­trutą che­mi­ka­liami, czer­woną ciecz, roz­rze­dzoną bli­sko­ścią śmierci. Wy­cho­dzę bramą główną znaj­du­jącą się przy re­cep­cji. Oba skrzy­dła otwarte na oścież, ale ni­kogo nie ma. Z ekranu kom­pu­tera bły­ska za­cho­dzące słońce i ho­ry­zont mo­rza, po­cięty ża­glami. Na ta­blicy z klu­czami jest tylko kilka pu­stych miejsc. Nad bramą mru­gają neo­nowe li­tery i brzę­czy po­wi­talny na­pis. W za­ro­ślach szumi woda: wąż cią­gnie się po ziemi i nie zo­staje mi nic in­nego jak my­śle­nie o żmii. Idąc do swo­jego ho­telu, wpa­try­wa­łem się w ko­rony dę­bów. Po pniach tych drzew peł­zły ko­lo­nie gą­sie­nic. Jak tylko do­trę do po­koju, za­dzwo­nię do są­siadki, która ład­nie pach­nie i każ­dego ranka ku­puje dzie­ciom świeże pie­czywo i mnó­stwo wa­rzyw. Prze­ło­żymy sprzą­ta­nie miesz­ka­nia na na­stępny ty­dzień. Przed­tem trzeba prze­dłu­żyć po­byt w ho­telu o jesz­cze dwa dni. Je­śli wie­czorne po­sie­dze­nie spełni moje ocze­ki­wa­nia, je­śli białe wino chwyci, mógł­bym uznać, że mam no­wych przy­ja­ciół, któ­rzy także po za­koń­cze­niu urlopu będą sta­no­wić cie­kawe uroz­ma­ice­nie eme­ryc­kiej ru­tyny. Wi­zyty od czasu do czasu, pocz­tówki i li­sty. Mło­dzi bez­dzietni lu­dzie, praw­do­po­dob­nie dużo po­dró­żują. Przy­wo­zi­liby mi za­ska­ku­jące przed­mioty z róż­nych stron, które będę przyj­mo­wał z ra­do­ścią przy smacz­nie przy­rzą­dzo­nej ko­la­cji, uroz­ma­ico­nej nie­zna­nymi przy­pra­wami. Na­uczą się to­a­stów w eg­zo­tycz­nych ję­zy­kach i nie będą szczę­dzić kom­ple­men­tów na te­mat tego, jak wy­glą­dam, dużo mło­dziej, niżby wska­zy­wał mój wiek. Tak roz­my­śla­łem, stą­pa­jąc po wą­skiej ścieżce do jed­nego z bocz­nych wejść. Będę my­ślał o po­dob­nych rze­czach, kro­cząc wą­skim ko­ry­ta­rzem na par­te­rze, ja­dąc windą, będę roz­my­ślał o krót­ko­ter­mi­no­wych pro­jek­tach na swoją przy­szłość, także klu­cząc la­bi­ryn­tem czwar­tego pię­tra do po­koju nu­mer 42, w któ­rym nie bę­dzie już miej­sca na roz­my­śla­nia, bo trzeba wy­ko­nać kilka prak­tycz­nych czyn­no­ści. Moje to­wa­rzy­stwo w win­dzie sta­no­wiła tęga ko­bieta z dużą bro­dawką na le­wym po­liczku. A może był to prawy po­li­czek – nie je­stem już w sta­nie stwier­dzić. Uśmiech­nęła się kur­tu­azyj­nie na znak wdzięcz­no­ści, gdy prze­pu­ści­łem ją w wej­ściu, a jej brą­zowa bro­dawka prze­su­nęła się o kilka cen­ty­me­trów w górę. Ta ma­leńka istota na jej licu śle­dziła każdy skurcz mię­śni pod sa­dłem brzyd­kiej pie­go­wa­tej twa­rzy. Już na dru­gim pię­trze nią gar­dzi­łem, na trze­cim nie­na­wi­dzi­łem jej, a kiedy winda za­trzy­mała się na czwar­tym, by­łem go­tów od­gryźć to coś i uwol­nić kre­tynkę od do­dat­ko­wych cier­pień. Wszyst­kie te my­śli zro­dziło przy­jemne zde­ner­wo­wa­nie wy­wo­łane nad­cho­dzą­cym spo­tka­niem. Pięt­na­ście lat mi­nęło od śmierci mo­jej żony. Ko­mórki mó­zgowe ob­umie­rają z pręd­ko­ścią świa­tła, szare ko­mórki umie­rają i zo­stają, żeby gnić pod czaszką, a na tym cmen­ta­rzu co­raz mniej jest miej­sca dla lu­dzi. Emo­cje ga­sną bez uprze­dze­nia i po ja­kimś cza­sie zo­staje tylko pa­mięć o nich. To po­wi­nien być na­tu­ralny pro­ces, który spra­wia, że bli­skość śmierci jest do znie­sie­nia. Bo je­śli nie ma­cie już czego ża­ło­wać, skoro nie mo­że­cie od­two­rzyć wspo­mnień, które mru­gają jak do­wód na to, że kie­dyś jed­nak było le­piej, ła­twiej opu­ści­cie ten świat. Ma­rię mogę te­raz przy­wo­łać je­dy­nie przez ka­dry czarno-bia­łych fo­to­gra­fii, ra­zem z twa­rzami du­chów i de­mo­nów, ste­ryl­nymi reszt­kami lu­dzi, któ­rzy wkro­czyli kie­dyś w moje ży­cie. I nie tylko nie mogę stwier­dzić, że „kie­dyś było le­piej”, ale mu­szę wło­żyć wiele wy­siłku, żeby prze­ko­nać sie­bie, że w ogóle było „kie­dyś”. Mi­nione dni tracą trzeci wy­miar, a wnio­sek o pro­sto­li­nio­wo­ści czasu jest do­dat­kową ofiarą. Dziesię­cio­le­cie kur­czy się do kilku scen i za­pa­chów, de­kady gu­bią zna­cze­nia i wy­peł­niają się ja­kąś twardą, pra­wie na­ma­calną sub­stan­cją, która wszystko, co kie­dyś zda­wało mi się ważne, za­mraża we mgle, czy­niąc to nie­roz­po­zna­wal­nym i bez­u­ży­tecz­nym. Na próżno wal­czyć z ta­kim prze­ciw­ni­kiem. Trzeba pod­dać się ży­wio­łowi ist­nie­nia, temu ła­god­nemu roz­pły­wa­niu się, które – je­śli ma­cie szczę­ście – oszczę­dzi or­ga­nom zło­śli­wych cho­rób. Moja pro­stata działa bez za­rzutu. Od­daję mocz z przy­jem­no­ścią i ob­fi­cie jak zmo­kły pies. Ma­łym klu­czem tra­fiam bez żad­nego pro­blemu w dziurkę w drzwiach nu­mer 42 i wcho­dzę do swo­jego po­koju. Ko­bieta w win­dzie pach­niała ta­nimi, słod­kimi per­fu­mami. Dla­tego od­po­wiada mi ostry odór środ­ków do de­zyn­fek­cji ła­zienki. Wdy­cham głę­boko, wy­dy­cham do końca w tę pla­sti­kową ciem­ność i wtedy do­strze­gam, że świa­tełko te­le­fo­nicz­nej se­kre­tarki ryt­micz­nie mruga. To spra­wia, że po­kój na krótko za­lewa ko­lor ru­bi­nów. W szy­bie drzwi bal­ko­no­wych wi­dzę swoją syl­wetkę i twarz z czer­wo­nym świa­tło­cie­niem, twarz, która w na­stęp­nej chwili znika przy­brana w ciem­ność. Usia­dłem na łóżku i włą­czy­łem lampkę nocną, a po­tem wci­sną­łem ten brudny pla­sti­kowy przy­cisk, żeby usły­szeć brudny, pla­sti­kowy głos, który za­po­wiada dwie wia­do­mo­ści gło­sowe. Za­czą­łem nie­dbale roz­pi­nać ko­szulę, wie­rząc, że w obu wy­pad­kach cho­dzi o sys­te­mowe in­for­ma­cje z re­cep­cji na te­mat tego, kiedy mam opu­ścić po­kój, albo o zmia­nie ter­minu ko­la­cji lub śnia­da­nia. Ale naj­pierw dał się sły­szeć głos mo­jego syna, który uda­jąc we­so­łość, za­py­tał: „jak się masz, stary?” i „wszystko w po­rządku?” Wy­po­wie­dział jesz­cze cały sze­reg nie­po­trzeb­nych zdań, tych zbio­rów zu­ży­tych słów, któ­rymi po­słu­gują się lu­dzie, gdy nie mają od­wagi po­wie­dzieć, czego na­prawdę chcą. Z jego nosa ciekną dzie­cięce smarki, od któ­rych ni­gdy się nie uwol­nił. Kiedy w skró­cie opo­wiada o swo­ich pro­ble­mach, po­ciąga no­sem i wy­ciera go rę­ka­wem. W fo­telu na­prze­ciw niego sie­dzi jego brzydka żona. Obec­ność tej ko­biety jest wy­czu­walna w gło­sie mo­jego syna. Z pew­no­ścią sie­dzi roz­parta w war­stwach cel­lu­litu i słu­cha, po­nie­waż ja je­stem tym, który po­ży­czy pie­nią­dze: stary pie­niacz z oszczęd­no­ściami, któ­rych za­zdro­śnie strzeże na kilku ra­chun­kach. Wie­dzia­łem, że ma o mnie ta­kie mnie­ma­nie. Wy­daje się, że coś szepce i że zbli­żyła się do słu­chawki w chwili, kiedy mój syn ogła­sza liczbę, kiedy mówi, że pie­nią­dze są im nie­zbędne i że by­łoby do­brze, gdyby mieli je do końca ty­go­dnia. Z góry dzię­kują i wie­dzą, że wiele żą­dają, ale je­stem je­dyną osobą, którą trak­tują jak praw­dzi­wego przy­ja­ciela. Wci­skam czer­wony gu­zik, prze­ry­wa­jąc sy­nowi w pół zda­nia. Dziś wie­czo­rem nie mam ochoty my­śleć o tym czło­wieku. Włożę zie­loną ko­szulę i czarną ma­ry­narkę. Kilka ta­ble­tek uspo­ka­ja­ją­cych wy­eli­mi­nuje moż­li­wość na­głych zmian na­stroju, do któ­rych mam skłon­ność w go­dzi­nach wie­czor­nych. W po­łą­cze­niu z umiar­ko­waną ilo­ścią al­ko­holu małe czer­wone kap­sułki wy­peł­nione prosz­kiem czy­nią moje ciało lżej­szym i prze­zro­czy­stym. Nad łóż­kiem po­wie­szono bar­dzo duży pla­kat re­kla­mowy oto­czony czarną ramą i prze­sło­nięty szkłem. Na nim dwoje nie­zno­śnie sta­rych i ro­ze­śmia­nych lu­dzi, osiem­dzie­się­cio­let­nie mał­żeń­stwo, sie­dzi na ta­ra­sie re­stau­ra­cji zwró­co­nej ku mo­rzu. Uno­szą kie­liszki, pa­trząc w obiek­tyw. Na stole uło­żono sztuczne owoce w ko­lo­rach tę­czy. Krysz­ta­łowe kie­liszki lśnią w świe­tle neonu zu­peł­nie jak zęby sta­rusz­ków. Wszystko to wska­zuje na do­godne wa­runki płat­no­ści za wa­ka­cje dla eme­ry­tów. Czar­nym, drob­nym, le­dwo wi­docz­nym dru­kiem fun­dusz eme­ry­talny in­for­muje, że koszty trans­portu ciała w przy­padku śmierci w ho­telu leżą po jego stro­nie. Ściany w po­ko­jach były w po­przed­nich la­tach gołe. Kiedy przy­je­cha­łem, pró­bo­wa­łem usu­nąć tę scenkę ze ściany, ale rama jest przy­mo­co­wana kil­koma śru­bami. Dla­tego po­wie­dzia­łem Anie, że nad moją głową wi­szą Cy­prysy van Go­gha. Gdy­bym po­wie­dział prawdę, z wina nic by nie wy­szło. Po­my­śla­łaby, że ma przed sobą ko­goś, komu prę­dzej po­trzebny jest bez­płatny trans­port na cmen­tarz niż kie­li­szek wina. Pierw­sze wra­że­nie jest naj­waż­niej­sze. Wszyst­kie słowa, ge­sty i rze­czy, które pod­su­nie­cie jako sko­ja­rze­nia pod­czas spo­tka­nia, zle­wają się w je­den punkt, two­rząc kon­kretny szyfr wa­szej oso­bo­wo­ści w oczach roz­mówcy. Kiedy wspo­mnia­łem o van Go­ghu i Cy­pry­sach, spra­wi­łem, że te cu­downe tur­ku­sowe niu­anse, tę wy­jąt­kową ciem­ność noc­nych pej­zaży van Go­gha Ana w ja­kiś spo­sób po­wiąże z moją po­wierz­chow­no­ścią, moim gło­sem i ru­chami. Kiedy od­słu­cha­łem pierw­szą wia­do­mość, wy­sze­dłem do ła­zienki i w uspo­ka­ja­ją­cym chło­dzie mar­mu­ro­wych płyt na­la­łem so­bie dużą szklankę wody. Przy­cisk se­kre­tarki na­dal pul­so­wał na czer­wono. Wy­dało mi się, że te­raz miga w wol­niej­szym ryt­mie. Albo to mój we­wnętrzny ze­gar za­czął ude­rzać wol­niej po po­po­łu­dnio­wej eks­cy­ta­cji. Po­ło­ży­łem na ję­zyku dwie kap­sułki i z przy­jem­no­ścią opróż­ni­łem szklankę do ostat­niej kro­pli. Czu­łem, jak się ze­śli­zgują, ła­sko­cząc ślu­zówkę prze­łyku. Przyj­rza­łem się swoim źre­ni­com w lu­strze i za­uwa­ży­łem, że twarz lekko po­ciem­niała. Dwu­go­dzinne spa­cery brze­giem mo­rza na­kar­miły skórę. Ciemne plamy na czole i no­sie wto­piły się w nowy od­cień brązu, który na­prawdę mi się po­do­bał. Pod wpły­wem po­wie­trza na­sy­co­nego solą głę­bo­kie bruzdy wo­kół oczu stały się mniej wi­doczne. Wie­dzia­łem, że te zmiany są tylko krót­kimi pau­zami w nie­prze­rwa­nym pro­ce­sie roz­padu ciała. Wie­dzia­łem, że stawy już rano będą bo­le­śnie skrzy­pieć. Ale wzmoc­niony no­wym opty­mi­zmem, który ro­śnie szybko jak pie­czarka, wspo­ma­gany kap­suł­kami, sta­ną­łem przed du­żym lu­strem w ko­ry­ta­rzu i mocno na­prę­ży­łem mu­skuły i pierś. Z są­sied­niego po­koju do­cho­dził ciężki ka­szel, któ­rym starcy gro­ma­dzą plwo­cinę. Po­ro­wate ko­mórki suk­ce­syw­nie ob­umie­rają, two­rząc w klatce pier­sio­wej żół­tawą breję, która utrud­nia od­dy­cha­nie. Wciąż jesz­cze nie mia­łem ta­kich pro­ble­mów. Mimo że z mo­ich ra­mion zwi­sają su­che za­słony po­marsz­czo­nej skóry, mię­śnie bez za­rzutu re­agują na wszyst­kie po­le­ce­nia. Palę kilka pa­pie­ro­sów dzien­nie. Płuca dys­kret­nie chrzęsz­czą, kiedy od­dy­cham głę­boko, ale na ra­zie nie wy­sy­łają po­waż­nych sy­gna­łów roz­padu. Gdy sta­ną­łem przed lu­strem, po­czu­łem przy­jemne cie­pło w dło­niach i karku. Ta­bletki uwol­niły ty­siące drob­niut­kich mo­le­kuł, które za­ata­ko­wały za­koń­cze­nia ner­wowe. Opusz­czę ho­te­lową ko­la­cję i po­zwolę winu we­drzeć się jak naj­szyb­ciej do krwio­biegu. Odło­ży­łem po­duszkę i zga­si­łem świa­tło. Prze­ście­ra­dło pach­nie zwię­dłymi li­śćmi. Dzie­sięć mi­nut me­dy­ta­cji w ciem­no­ści do­dat­kowo przy­go­tuje mnie na nad­cho­dzące wy­da­rze­nia. Je­dy­nym źró­dłem świa­tła jest przy­cisk te­le­fo­nicz­nej se­kre­tarki, który na­ci­snę, żeby usły­szeć rów­nież drugą wia­do­mość. Do­ty­ka­łem go z za­mknię­tymi oczyma, uważ­nie, jak­bym do­ty­kał pło­mie­nia świecy. Za­częło się od brzę­cze­nia i dźwię­ków wy­da­wa­nych przez słu­chawkę, którą ktoś przy­bli­żał do po­liczka. Cze­ka­łem na głos: mę­ski głos i kilka nud­nych zdań o czym­kol­wiek, ale sły­sza­łem tylko głę­boki, chra­pliwy od­dech, który wkrótce wy­peł­nił ciemny po­kój. Czer­wona lampka już się nie świe­ciła. Spoj­rza­łem na szybę drzwi bal­ko­no­wych, żeby spraw­dzić, czy w od­dali nie znajdę śladu świa­tła, ale nie mo­głem go do­strzec. Tłu­sta i czarna ciem­ność wy­peł­niła po­kój i świat, po­my­śla­łem i od­czu­łem nie­zde­fi­nio­wany lęk wy­wo­łany obec­no­ścią tego nie­za­chwia­nego od­de­chu, zza któ­rego sły­chać było szum od­le­głych spraw. Zmysł słu­chu się wy­ostrzył. By­łem prze­ko­nany, że to stwo­rze­nie sie­dzi tuż przy otwar­tym oknie, bo chwi­lami można było usły­szeć coś jak ruch ga­łęzi. Bez echa ludz­kich gło­sów i czyn­no­ści, bez skrzy­pie­nia me­bli i brzęku na­czyń, nie­ja­sny snop dźwię­ków prze­le­wał się z jed­nej sa­mot­no­ści w drugą. Le­ża­łem przy­kuty do wy­chło­dzo­nego ma­te­raca i za­czą­łem roz­my­ślać o dniach i la­tach, w ciągu któ­rych ży­cie stało w miej­scu: o cy­nicz­nej kon­stan­cie upływu ta­kich sa­mych go­dzin, ta­kich sa­mych za­mie­rzeń, tego sa­mego bólu. Płuca kur­czyło roz­cza­ro­wa­nie. Tak nie­wiele trzeba, żeby cienki szklany klosz roz­padł się na ka­wałki, sta­wia­jąc mnie oko w oko z wielką i po­tężną pustką, z którą dłu­żej nie będę mógł wal­czyć. Le­ża­łem w ciem­no­ściach po­koju nu­mer 42, wy­pusz­cza­jąc bez­cenne ka­wa­łeczki re­al­no­ści, zbie­rane tro­skli­wie każ­dego dnia i ob­ra­cane w my­ślach jak naj­cen­niej­sze skarby. Dy­sze­nie trwało już kilka mi­nut i wy­sy­sało siły z mo­ich ko­ści, pro­wa­dząc mnie do naj­głęb­szych roz­pa­dlin nie­szczę­ścia, sta­ro­ści i sa­mot­no­ści. Ale wtedy coś się na­gle zmie­niło w czę­sto­tli­wo­ści. Wy­da­wało się, że słu­chawka wy­pa­dła z ręki, a dy­sze­nie się skoń­czyło. Na chwilę po­ja­wiły się prze­ni­kliwe ryt­miczne dźwięki, ostry szum i dra­pa­nie, a w na­stęp­nej chwili za­szcze­kał pies. Wtedy czło­wiek szybko prze­rwał po­łą­cze­nie i prze­kaz się skoń­czył. Ogar­niało mnie to od strony nóg. Po­czu­łem go­rąco w płu­cach, a serce za­częło moc­niej bić. Dla­tego że je­dy­nym psi­skiem, o ja­kim mo­głem po­my­śleć, był czarny te­rier szkocki, dla­tego że je­dy­nym czło­wie­kiem, o ja­kim mo­głem po­my­śleć, był le­niwy wiel­bi­ciel piwa. Nie mia­łem do­wo­dów, że to był Pa­vle ani że na dru­gim końcu prze­wo­dów w ogóle sie­dział męż­czy­zna. Ale ta­kie po­zba­wione sensu mil­cze­nie mo­głem ła­two po­wią­zać z jego po­ja­wie­niem się i za­cho­wa­niem. Znał moje na­zwi­sko i ho­tel. Mu­siał za­dzwo­nić w ciągu tych dzie­się­ciu mi­nut, które za­jął mi po­wrót z progu ich brzyd­kiego zie­lo­nego domku. Nie zro­bił tego dla za­bawy, nie pró­bo­wał mnie też za­stra­szyć. Śląc swoje mil­cze­nie w moją sa­mot­ność, nie­świa­do­mie od­sła­niał swoje wo­je­ry­styczne na­mięt­no­ści. Usi­ło­wał swoją mgli­stą obec­ność wnieść w mój świat, żeby w ten spo­sób zde­ma­sko­wać i zra­cjo­na­li­zo­wać nie­po­ko­jący dy­stans pię­trzący się jak prze­szkoda mię­dzy nami dwoma. Ana po­szła do ła­zienki, on do­pił piwo na scho­dach, wy­si­kał się pod drze­wem, a po­tem do­rwał do te­le­fonu. Rex łap­czy­wie skoń­czył po­si­łek. Po­trze­bo­wał nieco ludz­kiej uwagi, żeby w pełni cie­szyć się tra­wie­niem karmy. Przy odro­bi­nie wy­siłku i tar­mo­sze­nia zdo­łał od­wią­zać smycz od ba­rierki i po­biegł do domu. Uszczę­śli­wiony za­szcze­kał, gdy zo­ba­czył swo­jego pana za­głę­bio­nego w fo­telu, wie­rząc, że z ła­two­ścią wy­prosi gła­ska­nie po brzu­chu. To jest szczek­nię­cie, które sły­sza­łem w po­koju. To jest dźwięk, który na­gle przy­wró­cił mi hu­mor, spra­wił, że szybko wsta­łem znów go­tów, by trwo­nić dzień. Kom­pleksy świe­żych en­zy­mów po­pły­nęły ży­łami, od­bu­do­wu­jąc na­strój. Włą­czy­łem świa­tło i wy­cią­gną­łem wspa­niałą zie­loną ko­szulę z czar­nymi gu­zi­kami. Uprzejme dziew­częta z pralni che­micz­nej z po­wo­dze­niem usu­nęły plamy krwi. Kiedy roz­ko­szo­wa­łem się kwiet­nio­wym słoń­cem na ta­ra­sie swo­jego miesz­ka­nia, spo­glą­da­jąc na kwit­nącą la­wendę i kilka kak­tu­sów na są­sied­nim bal­ko­nie, krew tak po pro­stu po­cie­kła z nosa. Zu­żyta ścianka na­czy­nia wło­so­wa­tego ule­gła pod na­po­rem czer­wo­nej masy, która omal nie znisz­czyła na za­wsze mo­jej ulu­bio­nej ko­szuli. Już nie pa­trzę na kak­tusy, gdy sie­dzę na ta­ra­sie. Wolę ra­czej oglą­dać ska­li­ste zbo­cza i domy na za­cho­dzie. Ko­szulę za­wsze za­pi­nam po­rząd­nie aż do sa­mej szyi, ale dziś zo­sta­wię je­den gu­zik nie­za­pięty. To świad­czy o non­sza­lan­cji i wie­rzę, że spodoba się mło­dym lu­dziom, z któ­rymi spę­dzę wie­czór. Po­łkną­łem jesz­cze jedną ta­bletkę, a pla­sti­kowe pu­de­łeczko scho­wa­łem w we­wnętrz­nej kie­szeni ma­ry­narki. Przyda się, je­śli po­ja­wią się nie­prze­wi­dziane wzru­sze­nia lub na­gła zmiana na­stroju. Wciąż jesz­cze nie znam tych lu­dzi, więc dużo grzecz­niej bę­dzie wy­po­wie­dziane głu­poty skwi­to­wać obo­jęt­nym uśmie­chem, niż za­re­ago­wać gwał­tow­nie i za­snuć wie­czór grubą war­stwą go­ry­czy. Po­świę­ci­łem jesz­cze dzie­sięć mi­nut na dwie roz­mowy te­le­fo­niczne. Prze­ło­ży­łem sprzą­ta­nie miesz­ka­nia na po­nie­dzia­łek i prze­dłu­ży­łem po­byt w ho­telu o dwa dni. Po­li­czą bez eme­ryc­kiej zniżki, bo prze­dłu­że­nie na­leży zgło­sić co naj­mniej sie­dem­dzie­siąt dwie go­dziny przed koń­cem po­bytu. Je­stem prze­ko­nany, że świ­nia w re­cep­cji wy­my­śliła ten prze­pis i nad­wyżkę wrzuci do wła­snej kie­szeni. Na trze­ciej zmia­nie sie­dzą pra­cow­nicy se­zo­nowi, któ­rzy mnie nie znają, ale nie chcę ry­zy­ko­wać, cze­ka­jąc do ju­tra. Mu­siał­bym opu­ścić po­kój przed dzie­siątą, ale je­śli kul­mi­na­cją dzi­siej­szego wie­czoru bę­dzie ra­do­sne pi­jań­stwo, chciał­bym bez prze­szkód po­spać tro­chę dłu­żej. Ho­tel opu­ści­łem bocz­nymi ko­ry­ta­rzami, prze­cho­dząc obok kilku spa­ra­li­żo­wa­nych. Oni za­pła­cili tylko pół ho­te­lo­wej stawki dla eme­ry­tów, ade­kwat­nie do po­łowy od­ję­tego im ciała. W po­bli­skim skle­pie wy­bra­łem pa­pie­rosy i bu­telkę prze­cięt­nego char­don­nay. Zwy­kle palę da­vi­doffy li­ght, ale dziś wie­czo­rem ku­puję gau­lo­ises’y, żeby za­sko­czyć płuca. Czarny ty­toń do­dat­kowo ukoi sko­ła­tane nerwy i roz­pę­dzi roje ko­ma­rów. Idąc osło­niętą cy­pry­sami drogą, pierw­szy raz tego dnia od­czu­wa­łem praw­dziwą eks­cy­ta­cję. Po­dmu­chy wia­tru ła­mały drobne uschłe ga­łązki, roz­no­sząc ob­łoczki kwia­to­wego pyłku. Py­łek kleił się do spo­co­nego czoła i spły­wał na brwi. W od­dali nad mo­rzem bły­ska­wice oświe­tlały gi­gan­tyczne ko­lumny cu­mu­lo­nim­bu­sów, prze­ga­nia­jąc drobne barki na spo­koj­niej­sze wody za fa­lo­chro­nem. Z plaży do­bie­gał ryt­miczny huk fal zmie­szany z da­le­kimi od­gło­sami bu­rzy. Przy­trzy­mu­jąc się neo­no­wej bramy kom­pleksu zie­lo­nych bun­ga­lo­wów, wy­ją­łem dro­go­cenne pla­sti­kowe pu­de­łeczko i prze­łkną­łem jesz­cze jedną kap­sułkę, a po­tem wy­pro­sto­wa­łem się i ru­szy­łem bar­dziej zde­cy­do­wa­nym kro­kiem. Neo­nowe la­tar­nie oświe­tlały ścieżki mię­dzy dom­kami. Za oknem o spusz­czo­nych ro­le­tach pła­kało dziecko. Z le­wej strony, z są­sied­niego domu, do­bie­gał głos spi­kera te­le­wi­zyj­nego i ogła­szał pro­gnozę po­gody. Na wy­brzeżu moż­liwe opady. Jest do­kład­nie dwu­dzie­sta druga. Lampy na ta­ra­sach były po­ga­szone. O tej po­rze roku, poza głów­nym tu­ry­stycz­nym tło­kiem, ho­tele wy­peł­niały przede wszyst­kim pary z dziećmi i eme­ryci. Wszy­scy kładą się wcze­śnie i wcze­śnie wstają. Tuż przed świ­tem ro­dzice wy­pro­wa­dzają na spa­cer brze­giem mo­rza pół­przy­tomne ast­ma­tyczne dzieci. Wtedy kon­cen­tra­cja jodu w po­wie­trzu jest naj­więk­sza. Ja go­dziny przed­po­łu­dniowe spę­dzam na ho­te­lo­wym ta­ra­sie, pi­jąc nie­zli­czone fi­li­żanki kawy ze sło­dzi­kiem i odro­biną zim­nego mleka. Zaj­muję sto­lik na sa­mym skraju i zwra­cam plecy do hord eme­ry­tów, pa­ra­li­ty­ków i ren­ci­stów, któ­rzy po śnia­da­niu wy­cho­dzą jak z mro­wi­ska. Bez­kry­tycz­nie wy­sta­wiają się na dzia­ła­nie pro­mieni sło­necz­nych, wie­rząc, że ta czy­stość od­ro­dzi tak du­sze, jak i ich ciała. Sma­rują jedni dru­gich zjeł­czałą oliwą, więc kiedy robi się cie­plej, w miarę jak słońce zbliża się do ze­nitu, za­pach na ho­te­lo­wym ta­ra­sie staje się nie do wy­trzy­ma­nia. Mar­twe ko­mórki na­skórka w po­łą­cze­niu z kwa­sami tłusz­czo­wymi wy­twa­rzają za­pach po­dobny do woni zgni­łych jaj. Dys­kretne ilo­ści wody ko­loń­skiej i na­wil­ża­jące kremy do rąk to je­dyne pre­pa­raty, ja­kie na­kła­dam na swoje ciało. Dziś wie­czo­rem spry­ska­łem się za oboj­giem uszu i po szyi tro­chę bar­dziej niż zwy­kle. Świeżo na­kre­mo­wa­nymi pal­cami prze­cią­gną­łem po wło­sach. To spra­wia, że brą­zowe włosy, które jesz­cze mi zo­stały, są wy­raź­niej­sze na tle do­mi­nu­ją­cej si­wi­zny. Ana i Pa­vle wy­glą­dali na schlud­nych i pe­dan­tycz­nych lu­dzi. Dla­tego chcia­łem zwró­cić ich szcze­gólną uwagę na mój wy­gląd i za­dba­nie. Spo­dzie­wa­łem się do­brze oświe­tlo­nego ta­rasu, wy­po­le­ro­wa­nych kie­lisz­ków i, być może, kilku świec. Mia­łem na­dzieję, że za­stanę ich przy­go­to­wa­nych, w wi­zy­to­wych stro­jach, od­świe­żo­nych i peł­nych opty­mi­zmu. Ale wszyst­kie świa­tła w ich domu były po­ga­szone, a krze­sła po­rzu­cone bez­ład­nie. Na scho­dach wa­lało się kilka pu­stych bu­te­lek po pi­wie i psia mi­ska. Gdy­bym nie wziął tych kilku kap­su­łek, je­stem prze­ko­nany, że moje ciało nie wy­trzy­ma­łoby ta­kiego roz­cza­ro­wa­nia. Ale i tak prze­ży­łem le­dwo za­uwa­żalne za­ła­ma­nie ner­wowe. Od­czu­łem skur­cze mię­śni w oko­li­cach szyi, a ręce za­częły mi się po­cić w nie­kon­tro­lo­wany spo­sób. Wście­kle kop­ną­łem mi­skę Reksa i prze­wró­ci­łem obie bu­telki. Serce wa­liło za­ata­ko­wane przez nie­na­wiść, a wtedy przy­biegł, nie wia­domo skąd, Rex i za­czął przy­mil­nie skam­leć. Li­zał czu­bek mo­jego pra­wego buta, po­nie­waż była na nim resztka je­dze­nia. Tym ra­zem de­li­kat­nie go od­su­ną­łem mimo chęci, żeby czymś ostrym przy­bić go do ściany. Mu­sia­łem zde­cy­do­wać: od­wró­cić się i odejść czy za­pu­kać do ich drzwi, ma­jąc na­dzie­ję, że któ­reś z tych pół­głów­ków otwo­rzy i grzecz­nie prze­prosi za nie­od­po­wied­nie przy­ję­cie. Za­sko­czy­łem sie­bie sa­mego, kiedy bez­tro­sko po­sta­wi­łem wino na stole i ele­ganc­kimi ru­chami otwo­rzy­łem paczkę gau­lo­iss’ów, a po­tem wy­ją­łem krót­kiego pa­pie­rosa, który pach­niał fi­gami. Mocno po­cią­gną­łem ten mały wa­lec bez fil­tra, a płuca wy­peł­niły się aż po brzegi gę­stym, nie­bie­ska­wym dy­mem. Wstrzy­ma­łem od­dech, sy­cąc ciało ni­ko­tyną. Po­czu­łem przy­jemny za­wrót głowy i chłód w oko­li­cach żo­łądka, a kiedy wy­pu­ści­łem po­wie­trze, by­łem go­tów na ja­kieś nowe, przy­jemne my­śli. Na­le­żało wy­ka­zać się więk­szą wy­ro­zu­mia­ło­ścią. Ci mło­dzi lu­dzie obar­czeni obo­wiąz­kami służ­bo­wymi spę­dzają tu dro­go­cenne dni urlopu, który ich ży­cie od­ciąga od nud­nej ru­tyny. Czy­ste niebo, ki­lo­me­try drob­nego pia­sku, wieczny szum fal i moż­li­wość wpa­try­wa­nia się w to wszystko bez prze­rwy są spraw­dzoną te­ra­pią w uwal­nia­niu się od stresu. Miecz obo­sieczny, po­wie­dział­bym, bo na po­wierzchni wszystko jest do­sko­nale lo­giczne. Lata wy­po­czynku na tej sa­mej plaży, w tym sa­mym ho­telu, spra­wiły, że zgro­ma­dzi­łem, mó­wiąc oględ­nie, prze­ciwne fakty. Bo mo­rze ze swo­imi dźwię­kami i wia­trem przy­mu­sza lu­dzi do mil­cze­nia. Za­pa­trzone w ten bez­kres za­lany bi­lio­nami kry­sta­licz­nych fo­to­nów istoty ta­kie jak Pa­vle i Ana po­wstrzy­mują słowa. Bar­dzo rzadko usły­szy­cie lu­dzi roz­ma­wia­ją­cych na tej wiel­kiej, piasz­czy­stej plaży. Opici słoń­cem, z od­świe­żo­nymi cia­łami, nie mogą obro­nić się przed sze­re­giem pa­nicz­nych my­śli, któ­rych nie mają od­wagi wy­po­wie­dzieć, cho­ciaż chcie­liby. Po­ranne kon­tem­pla­cje są za­zwy­czaj nie­groźne, ale gdy żo­łą­dek strawi już późny obiad, a tu­ry­ści z przy­zwy­cza­je­nia ru­szą na po­po­łu­dniowy spa­cer skra­jem mor­skiej piany – wtedy świa­do­mość ciem­nieje od naj­róż­niej­szych skraj­no­ści. Trzy­ma­jąc się za ręce, mał­żon­ko­wie, każde z osobna, roz­my­ślają o pie­kle mał­żeń­stwa, ma­jąc na­dzieję na ry­chły roz­wód. Sa­mo­bójcy śmiało pla­nują wie­czorną ką­piel, świa­domi, że ja­kaś de­li­ryczna czą­steczka w ich mó­zgu od tej ką­pieli chce tylko jed­nego. Gdy za­dmie jugo, a huk wy­so­kich fal zwabi ką­pią­cych się, ga­zety za­wsze do­no­szą o kilku wy­pad­kach śmier­tel­nych. Nie spo­sób udo­wod­nić, kiedy jest mowa o nie­wpraw­nych pły­wa­kach, a kiedy o czy­stym sa­mo­bój­czym za­mia­rze. W ten spo­sób ro­dzina chro­niona jest przed styg­ma­tem, a miękki pia­sek zo­sta­wia ciało pra­wie nie­tknięte. Wy­star­czy odro­bina pu­dru, by mieć pięk­nego trupa, któ­remu zrzą­dze­niem losu mo­rze ode­brało ży­cie. Dla­tego ni­gdy nie spa­ce­ruję plażą po ta­kim wie­trze. Uszko­dzony wzrok w każ­dym pniu drzewa roz­po­znaje ludz­kie zwłoki, a w każ­dym kopcu pia­sku wi­dzi mo­giłę. Je­śli dzi­siej­sza bu­rza do­trze do wy­brzeża, ju­tro mo­rze zmieni ko­lor i zdzi­czeje. Z ta­rasu, na któ­rym sie­dzia­łem, nie mo­głem zo­ba­czyć po­łu­dnio­wej czę­ści nieba. Ob­ró­cony w stronę ciem­no­ści pół­noc­nego za­chodu ubo­giego w gwiazdy, sta­ra­łem się uspo­koić od­dech, wpa­tru­jąc się w zie­lone da­chy za­ata­ko­wane przez bluszcz. Gau­lo­ises po­woli się do­pala, a cienka pa­pie­ro­sowa bi­bułka lepi się do ust. Na czubku ję­zyka czuję gorz­kie dro­binki ty­to­niu. W skro­niach sły­szę stu­kot, jakby fala prze­su­wała oto­czaki. Te­raz od­dy­cham lżej i gniew, który czu­łem parę mi­nut temu, wy­daje się od­le­gły jak wspo­mnie­nia, kiedy mija kac. W ta­kich chwi­lach nie po­zo­staje mi nic in­nego, jak roz­my­śla­nie o sta­ro­ści i sa­mot­no­ści. To są fakty, z któ­rych nie umiem się otrzą­snąć. Nie chcę po­wie­dzieć, że pró­buję, ale cza­sem – po pro­stu – pra­gnę o nich za­po­mnieć. Dla­tego nie zno­szę, gdy nie­zna­jomi przy­po­mi­nają mi o la­tach i sta­ro­ści. Za­wsze od­rzu­cam po­moc w mar­ke­cie czy na przej­ściu dla pie­szych. Na ław­kach w parku sie­dzę sam, bo nie chcę wy­słu­chi­wać hi­sto­rii cho­rób pro­staty i układu mo­czo­wego. Ale kie­li­szek wina w to­wa­rzy­stwie mło­dych ciał to za­pro­sze­nie, któ­rego się nie od­rzuca. Kilka go­dzin u źró­deł ży­cia, zdrowe zęby i uśmie­chy po­zba­wione cy­ni­zmu, by­strość umy­słu i szyb­kość ru­chów, wszystko to spra­wia, że na chwilę za­po­mi­nam o la­tach, od­da­jąc się ilu­zji ży­cia wiecz­nego. Dla­tego je­stem go­tów zdep­tać swoją god­ność i cze­kać na ta­ra­sie, po­cąc się jak bu­telka schło­dzo­nego char­don­nay. Żar do­pa­la­ją­cego się pa­pie­rosa zbli­żył się do pal­ców. Re­cep­tory ter­miczne za­ni­kły i go­rąco wcią­ga­nego ty­to­niu tylko mnie przy­jem­nie ła­sko­cze. Kiedy wcią­ga­łem dym po raz ostatni, w przed­po­koju dało się sły­szeć za­mie­sza­nie. Rex wy­biegł z krza­ków i ma­chał ogo­nem, wy­cze­ku­jąc zna­jo­mej po­staci. Ana miała na so­bie czarną długą ko­szulę, która się­gała do po­łowy uda. Ostroż­nie wyj­rzała zza uchy­lo­nych drzwi, za­pa­liła świa­tło i po­wie­działa:

– A, to pan pali. My­śla­łam, że to Pa­vle. Która go­dzina? Chyba nie je­de­na­sta?

Usia­dła, zie­wa­jąc, wzięła do ręki paczkę gau­lo­iss’ów.

– Czy mogę? – pyta i wyj­muje pa­pie­rosa.

Kiedy po­da­łem jej ogień, po­wie­działa:

– Póź­niej. Dzię­kuję. Nie ma tu z pa­nem mo­jego Pa­vle?

Od­par­łem, że sie­dzę i palę już czter­dzie­ści mi­nut, cze­ka­jąc, aż ktoś się zjawi, a Ana za­pa­trzyła się w ciem­ność mię­dzy są­sied­nimi dom­kami i dę­bami, jakby jej Pa­vle mógł być jed­nym z tych do­mów, jed­nym z tych drzew.

– Za­snę­łam w fo­telu. Prze­pra­szam. To mor­skie po­wie­trze upija jak… – Nie do­koń­czyła zda­nia, tylko mocno ude­rzyła dło­nią w lewe udo, prze­kli­na­jąc ko­mary. – A pan przy­niósł to wino, pa­nie dok­to­rze. Jest pan ko­chany – po­wie­działa i wzięła do ręki bu­telkę.

Po­wyż­sze zda­nie, w któ­rym na­zywa mnie „dok­to­rem”, w któ­rym moją ni­skość na­zywa „ko­cha­nym”, wy­wo­łało na czole nowe ku­leczki potu i obu­dziło zde­ner­wo­wa­nie. Bo nie mó­wi­łem tej ko­bie­cie, że je­stem le­ka­rzem. Po­wie­dział to jej le­niwy mąż Pa­vle, co zna­czy, że by­łem te­ma­tem roz­mowy, w któ­rej, mnie­mam, nie ode­gra­łem po­zy­tyw­nej roli. Ko­men­to­wali mój gar­ni­tur, moje buty i skar­pety w nie­bie­skie romby. Ana prze­pra­szała za po­chopne za­pro­sze­nie na wino nie­zna­nego starca i po­wie­działa, że na pewno nie przyjdę. Po­wie­działa, że lu­dzie tacy jak ja po pro­stu nie przy­cho­dzą, a ten głupi-mą­dry Pa­vle praw­do­po­dob­nie od­parł, że je­stem wła­śnie z tych, któ­rzy za­wsze przy­cho­dzą. Ana bez­ce­lowo spoj­rzała na ga­łę­zie, wy­my­śla­jąc zda­nia i te­maty, któ­rymi mo­głaby roz­po­cząć ja­ką­kol­wiek roz­mowę. Je­stem te­raz jej re­al­no­ścią. Sie­dzę roz­party na wy­god­nym krze­śle, za­ło­ży­łem nogę na nogę i przy­pa­lam jesz­cze jed­nego pach­ną­cego pa­pie­rosa. Ona spo­dziewa się, że jej Pa­vle wy­łoni się z mroku i wy­bawi ją z chwi­lo­wego kło­potu, który kręci się mię­dzy nami jak roz­piesz­czone dziecko. Rex na­pra­szał się, żeby wsko­czyć jej na ko­lana. Li­zał ją po no­dze i no­sem za­dzie­rał czarną bluzkę.

– Niech pan spoj­rzy na wa­riata. Uwiel­bia ludzką skórę. Ej, nie wolno! – po­wie­działa i od­su­nęła psa, który pod­ska­ki­wał w miej­scu jesz­cze przez kilka se­kund, a póź­niej od­biegł, żeby ob­si­kać ba­rierkę.

– Może przy­niosę kor­ko­ciąg? – spy­tała, trzy­ma­jąc zimną bu­telkę mię­dzy ko­la­nami.

– Oczy­wi­ście – od­po­wie­dzia­łem – chyba że za­cze­kamy na pani męża.

– Pa­vle to mój ro­dzony brat – wy­ja­śniła i po­waż­nie przy­glą­dała się mo­jej twa­rzy.

– Aha, Pa­vle to pani brat. Ro­zu­miem. Oczy­wi­ście – rze­kłem, się­ga­jąc po jesz­cze jed­nego pa­pie­rosa.

Przyj­rzała się, jak drżą mi dło­nie, kiedy go za­pa­lam. Ocze­ki­wała re­ak­cji, spo­dzie­wa­jąc się ru­chów zmarsz­czek na mo­jej twa­rzy, a po­tem za­częła gło­śno re­cho­tać i ude­rzać się po ko­la­nach.

– Pan jest tro­chę na­iwny, nie? – po­wie­działa, pró­bu­jąc zdu­sić śmiech. – Uwie­rzył pan, że Pa­vle to mój brat i te­raz stara się pan ukryć obrzy­dze­nie. Może krzy­żuje pan nogi z po­wodu erek­cji. Wy­obraża pan so­bie mo­jego brata, spo­co­nego brata, jak się po­ru­sza, wy­obraża pan so­bie mnie gołą, z bra­tem mię­dzy no­gami… za­miast tej bu­telki char­don­ney… i tak da­lej… I tak da­lej… Prze­pra­szam. Ga­dam bzdury. Pro­szę się nie gnie­wać. Nie wiem, co mi jest. A może wiem, co mi jest? Ale w każ­dym ra­zie prze­pra­szam. Wstyd mi. Nie ja­koś bar­dzo…. Ale pro­szę uwie­rzyć, że nie czuję się do­brze po tych głu­po­tach. Ga­dam, ga­dam, ga­dam. Prze…pra…szam…

Rex znowu rzu­cił mi się na buty. Li­zał je z na­mięt­no­ścią, z jaką się liże nie­znane rze­czy. Pa­vle nie jest bra­tem Any, Pa­vle jest jej mę­żem. Pa­vle, który zbliża się ścieżką oświe­tloną neo­nem, który trzyma w dło­niach kilka czer­wo­nych kwia­tów, ten Pa­vle jest mę­żem Any. Kła­dzie pa­lec na ustach, po­ka­zu­jąc mi, że­bym go nie zdra­dził. Nad­cho­dzi od tyłu. Za­trzy­muje się za ro­giem brzyd­kiego zie­lo­nego domu. Wy­gląda zza niego, pusz­cza­jąc oko i da­jąc mi ręką znak, że­bym kon­ty­nu­ował roz­mowę. Ana nie wi­dzi go albo tak udaje. Pa­trzy­łem przez kilka chwil w jego stronę, a po­tem po­wie­dzia­łem coś, co mu­siało wy­wo­łać śmiech. Po­zwo­li­łem, żeby zbił mnie z tropu. Po­wie­dzia­łem „do­bry wie­czór!”. Ana obej­rzała się, śle­dząc mój wzrok. Pa­vle przy­klęk­nął na scho­dach i po­dał jej kwiaty, a ona po­wie­działa „do­bry wie­czór”, na­śla­du­jąc mój ton, i oboje wy­buch­nęli śmie­chem. Po­wi­nie­nem był ich w tym mo­men­cie zo­sta­wić, ra­zem z bu­telką char­don­nay. Gdy­bym wtedy od­szedł, praw­do­po­dob­nie je­dyną kon­se­kwen­cją by­łaby ciężka bez­sen­ność i kilka kap­su­łek wię­cej. Rano zwol­nił­bym po­kój, jesz­cze dziś wie­czór za­dzwo­nił­bym do są­siadki, która ład­nie pach­nie i każ­dego ranka ku­puje świeży chleb i dużo wa­rzyw, miesz­ka­nie by­łoby do­pro­wa­dzone do po­rządku w ciągu przed­po­łu­dnia, a ja przy­je­chał­bym koło dwu­na­stej i wdy­chał zna­jomy za­pach. W po­ciągu my­ślał­bym o moim głu­pim synu i jed­nak zde­cy­do­wał­bym, że po­ży­czę mu pie­nią­dze. On i jego żona za­pro­si­liby mnie na ko­la­cję, a ja za­po­mniał­bym o Anie, Pa­vle, Rek­sie i char­don­nay jesz­cze przed pół­nocą i za­snął jak nie­mowlę. Za­czą­łem wsta­wać. Pa­pie­rosy i za­pal­niczkę wło­ży­łem do we­wnętrz­nej kie­szeni, po­pra­wi­łem klapy ma­ry­narki, za­pią­łem ostatni gu­zik przy ko­szuli, ale wtedy Ana za­częła przy­mil­nie po­pi­ski­wać:

– O nie, pro­ooszę. Niechże pan usią­dzie. Chyba nie chce pan… Mamy po pro­stu do­bry hu­mor. Prze­pra­szam… Już przy­no­szę kor­ko­ciąg. – A ja znów opu­ści­łem swoją chudą dupę i za­pa­li­łem no­wego pa­pie­rosa.

Ana po­wie­działa:

– O ta­aak… – Wstała i strzep­nęła kilka czą­ste­czek ku­rzu z mo­ich ra­mion. – Za­raz bę­dzie mu­zyka.

Po­pa­trzyła na Pa­vle, który nie­spiesz­nie po­szedł do kuchni i po­sta­wił na pa­ra­pe­cie małe ra­dio. Ana rze­kła:

– No to da­lej… – Pa­vle na­ci­snął przy­cisk na wierz­chu ra­dia i z gło­śnika roz­le­gło się brzę­cze­nie z le­dwo sły­szal­nymi akor­dami gi­tary kla­sycz­nej.

– Da­lej, da­lej… – mó­wiła Ana, a Pa­vle ru­szał po­krę­tłem. Głę­boki ba­ry­ton ogła­szał pro­gnozę po­gody, za­po­wia­da­jąc na­dej­ście „chłod­nych mas po­wie­trza z pół­nocy kon­ty­nentu. Jest do­kład­nie kwa­drans po pół­nocy”. Jed­nak w tej chwili zła po­goda nad­cią­gała z po­łu­dnia. Wiatr moc­niej szar­pał ga­łę­zie, przy­no­sząc dźwięki i za­pach mo­rza. Po­dmu­chy cie­płego po­wie­trza nio­sły ze sobą li­ście i otwie­rały okien­nice. Pa­vle zmie­niał czę­sto­tli­wo­ści i w końcu za­trzy­mał się na jed­no­staj­nych elek­tro­nicz­nych tak­tach, które prze­ci­nał syn­te­tyczny dźwięk sak­so­fonu.

– Może być? – za­py­tała Ana.

– Oczy­wi­ście, oczy­wi­ście – po­wie­dzia­łem i za­czą­łem się przy­glą­dać ta­tu­ażowi na jej pra­wym ra­mie­niu. Pod­wi­nęła krót­kie rę­kawy i ze­brała płótno pod pa­chami. Sty­li­zo­wana li­tera Z ople­ciona dru­tem kol­cza­stym, a pod nią mo­tyl z roz­po­star­tymi skrzy­dłami. Za­uwa­żyła, że pa­trzę na jej ra­mię i po­wie­działa:

– Od imie­nia męża. By­łego męża. – To „by­łego” wy­po­wie­działa szep­tem. Zer­k­nęła w stronę drzwi wstręt­nego zie­lo­nego domku, po któ­rym krę­cił się jej obecny Pa­vle, szu­ka­jąc kor­ko­ciągu. Sły­chać było brzęk na­czyń, któ­remu to­wa­rzy­szyło kilka przy­tłu­mio­nych prze­kleństw.

– Przy­nieś jesz­cze kie­liszki – po­wie­działa Ana. Znów usia­dła i skrzy­żo­wała nogi.

– Jak stopa? – za­py­ta­łem.

– Jest pan ko­chany. Pan się trosz­czy o moją nogę? – Szybko wy­pro­sto­wała się i unio­sła stopę, zbli­ża­jąc ją do mo­jej twa­rzy. – Niech pan sam po­pa­trzy, dok­to­rze. Jak pan są­dzi? Am­pu­ta­cja?

Miała na so­bie czarne maj­teczki z małą czer­woną ko­kardką u góry. Pach­niało bal­sa­mem do ciała z do­mieszką cy­tru­sów.

– By­łoby żal po­słać ta­kie ciało ro­ba­kom, pa­nie dok­to­rze. Czyż nie? – po­wie­działa, uda­jąc smu­tek, i znów usia­dła. – Ech, wam wszystko jedno. Wam, sta­rym lu­dziom… – do­dała, za­pa­la­jąc gau­lo­ises’a.

Chcia­łem coś po­wie­dzieć, ale w tej chwili ode­zwała się moja zwy­kła aryt­mia, która wstrząsa klatką pier­siową, kiedy układ ner­wowy do­świad­czy szoku wy­wo­ła­nego obe­lgami, bzdu­rami, brzy­dotą. Ana była bar­dzo piękną ko­bietą. Choć do­bie­gała czter­dziestki, jej piersi ster­czały, uno­sząc się pod bluzką, ile­kroć głę­boko wcią­gała pa­pie­ro­sowy dym. Ana była mą­drą ko­bietą, ale zmienną i złą. Kiedy wy­po­wie­działa to gro­bowe „wam, sta­rym lu­dziom”, de­tek­tory, któ­rymi sta­ra­łem się wy­tro­pić ja­kieś po­zy­tywne ce­chy jej oso­bo­wo­ści, na­gle się za­blo­ko­wały i prze­pusz­czały da­lej tylko złe sy­gnały. I było nie do unik­nię­cia, że two­rzy­łem ob­raz Any pe­łen ja­kiejś skon­den­so­wa­nej nie­na­wi­ści, która w jej oso­bo­wość, na pod­sta­wie drob­nych, może nie­istot­nych szcze­gó­łów, wpi­sy­wała wszyst­kie nie­szczę­ścia i pod­ło­ści tego świata. Sie­dzia­łem przed nią nie­na­gan­nie ubrany i go­tów od­po­wie­dzieć na naj­mniej­szy sy­gnał do­brej woli em­pa­tycz­nym eks­hi­bi­cjo­ni­zmem, za­mie­nić na­szą jed­no­dniową zna­jo­mość w coś nie­za­po­mnia­nego, przy­naj­mniej na po­zór waż­nego. Ale serce szyb­ciej pom­po­wało krew, a w gło­wie pa­no­wał mę­tlik. Wy­po­wia­da­jąc to oło­wiane „wam, sta­rym lu­dziom”, Ana ja­sno dała do zro­zu­mie­nia, że moje roz­pa­da­jące się ciało, zgrzy­tliwy głos i za­mglone źre­nice sta­no­wią bez­denną prze­paść, głę­boką czarną dziurę, do któ­rej cie­ka­wie jest zaj­rzeć, sta­nąw­szy na jej brzegu, ale nic poza tym. Bo tam na dnie jest nuda, tam na dnie jest ni­cość, tam na dnie jest śmierć. Wciąż jesz­cze od­le­gła od ich mło­dych ciał. Wy­ją­łem pu­de­łeczko z ta­blet­kami i po­ło­ży­łem na stole. Nie chcia­łem w tej chwili pró­bo­wać go otwo­rzyć. Czu­łem, że moje palce drżą, więc mógł­bym zro­bić głu­potę i roz­sy­pać po pod­ło­dze wy­sma­ro­wa­nej psim gów­nem dro­go­cenną za­war­tość. Ana zo­ba­czy­łaby drże­nie mo­ich rąk, a to do­dat­kowo po­głę­bi­łoby zde­ner­wo­wa­nie. Mia­łem na­dzieję, że Pa­vle z kor­ko­cią­giem po­jawi się przed py­ta­niem Any o za­war­tość pu­dełka, ale ten kre­tyn wciąż jesz­cze ha­ła­śli­wie krę­cił się po kuchni, otwie­ra­jąc i za­my­ka­jąc szu­flady.

– Co pan ma w tym pu­dełku? – za­py­tała ze wzro­kiem wbi­tym w czer­wony ka­wa­łek pla­stiku na brzegu stołu.

– To? – Scho­wa­łem drżące dło­nie pod sto­łem. – To coś prze­ciwko sta­ro­ści – od­po­wie­dzia­łem i uśmiech­ną­łem się, choć nie po­tra­fi­łem zro­zu­mieć, przez ja­kie emo­cje ten uśmiech prze­dzie­rał się do mo­jej twa­rzy.

– Pa­vle! – wrza­snęła w tej sa­mej chwili. Pa­trzyła to na moją twarz, to na pu­dełko. – Pa­vleee! Chodź tu­taj, głupku! – krzyk­nęła jesz­cze gło­śniej, a ja na­dal ga­pi­łem się na nią z tę­pym uśmie­chem, zu­peł­nie nie­ty­po­wym dla mo­jego za­cho­wa­nia. – Pan dok­tor ma coś prze­ciw sta­ro­ści! – wy­krzy­ki­wała, tu­piąc sto­pami w be­ton.

Ten le­niwy, nie­zdarny czło­wiek po­ja­wił się w drzwiach, trzy­mał te­raz w dło­niach kor­ko­ciąg i jesz­cze jedną bu­telkę wina. Po­sta­wił wino na stole, po­da­jąc mi kor­ko­ciąg. Cze­kał kilka se­kund, ale ja wciąż jesz­cze nie chcia­łem po­ka­zy­wać swo­ich rąk. Odło­żył na­rzę­dzie na stół, tuż obok mo­jego pla­sti­ko­wego pu­de­łeczka z ta­blet­kami.

– Dla­czego krzy­czysz? – za­py­tał i sta­nął nad Aną, która ki­wała się na tyl­nych no­gach krze­sła.

– Od­suń się – po­wie­działa. – Za­sła­niasz mi wi­dok.

Zła­pała go za ło­kieć i po­cią­gnęła w lewo.

– Nasz dok­tor ma coś prze­ciw sta­ro­ści – wy­szep­tała. – Pu­dełko – do­dała i za­częła się śmiać.

Z mroku przy­biegł Rex. Wspiął się na ła­pach i pró­bo­wał do­się­gnąć ję­zy­kiem mo­ich dłoni. Pa­vle zła­pał go za ob­rożę i bru­tal­nie po­cią­gnął, na co Ana zde­cy­do­wa­nie po­wie­działa:

– Po­two­rze! Za­bi­jesz go – i wzięła psa na ko­lana.

– Ty je­steś mały… je­steś piękny… je­steś do­bry. Pa­vle jest głupi… Pa­vle jest brzydki… Pa­vle jest pro­sta­kiem… My­śli, że bę­dziemy pić wino z bu­te­lek… Wy­sła­li­śmy go po kor­ko­ciąg i kie­liszki, a on przy­niósł tylko kor­ko­ciąg – szep­tała pro­sto w psi pysk. – Ale my przy­nie­siemy kie­liszki, skoro inni nie po­tra­fią. Prawda, Rex?

Na­gle wstała, a pies za­czął przy­mil­nie po­pi­ski­wać, wier­cąc się wo­kół jej stóp. La­tar­nie oświe­tla­jące ścieżki mię­dzy do­mami emi­to­wały te­raz od­cień żół­tego świa­tła. Bły­ska­wice ata­ko­wały li­nie wy­so­kiego na­pię­cia, czer­piąc moc z gru­bych ka­bli. Za­częło moc­niej grzmieć. Roje ko­ma­rów opusz­czały ciemne ga­łę­zie, które prze­stały być pew­nym schro­nie­niem. W na­tu­rze ro­dziło się nie­bez­pie­czeń­stwo. Kru­che, na wpół uschnięte ga­łę­zie dę­bów stu­kały o da­chy do­mów. Lu­dzie leżą w ciem­no­ści pod tymi da­chami, wiatr i te nie­znane dźwięki pło­szą sen, spro­wa­dzają skom­pli­ko­wane my­śli, a w oczach zbiera się strach. Wszy­scy udają, że śpią, pró­bu­jąc przy­wo­łać do­bry na­strój, który po­wi­nien być na­tu­ral­nym skład­ni­kiem wa­ka­cji. Ale nie­szczę­ścia uno­szą się jak roje ko­ma­rów. Nie prze­stają brzę­czeć w ocze­ki­wa­niu, aż coś się skoń­czy, aż sta­nie się coś, co z po­wro­tem po­układa sprawy i to ży­cie, to ku­ca­nie w ciem­no­ści peł­nej stra­chów, znów uczyni zno­śnym. Kiedy do­rodna sa­mica pró­bo­wała wle­cieć do mo­jego le­wego ucha, in­stynk­tow­nie wal­ną­łem dło­nią. Pa­vle po­wie­dział wtedy:

– Nie­źle gryzą – i za­czął wkrę­cać kor­ko­ciąg.

Ana po­szła po kie­liszki, a Rex plą­tał się wo­kół jego krze­sła i pró­bo­wał wy­pro­sić dra­pa­nie po brzu­chu. Ręce się uspo­ko­iły. Roz­pro­sto­wa­łem palce i bez kło­potu ze­tkną­łem ze sobą ich czubki. Ko­rek wy­sko­czył. Pa­vle po­cią­gnął duży łyk pro­sto z bu­telki i po­wie­dział:

– Mam na­dzieję, że pan nie ma pan pre­ten­sji – a po­tem otarł usta nad­garst­kiem. – Pan po­czeka na kie­li­szek, dok­to­rze. Mam pana nie czę­sto­wać? Pan jest kul­tu­ral­nym czło­wie­kiem – do­dał, a po­tem po­ciąg­nął jesz­cze łyk.

Otwo­rzy­łem swoje pu­dełko, wy­bra­łem ta­bletkę i po­ło­ży­łem głę­boko w gar­dle.

– A te­raz tro­chę wina? – za­py­tał Pa­vle.

Po­krę­ci­łem głową i skon­cen­tro­wa­łem się na tym, by po­czuć, jak gładka czer­wona rzecz ze­śli­zguje się do mo­jego żo­łądka. To była po­łowa suk­cesu.

– Karmi pan mózg? Mały cud prze­ciw sta­ro­ści? Pan jest ja­kiś po­dej­rzany – po­wie­dział, po­cią­ga­jąc z bu­telki, i się­gnął po pu­de­łeczko. – Na­prawdę ładne. Lu­bię czer­wony ko­lor. – Wziął dwie ta­bletki i łap­czy­wie wrzu­cił do ust, a po­tem za­lał wi­nem. – Kilka dla Any – do­dał, a na­stęp­nie po­ło­żył trzy ta­bletki na stole. Za­nim za­mknął pu­dełko, wrzu­cił jesz­cze jedną pod ję­zyk.

– Świ­nio! Za­bru­dzi­łeś wszyst­kie kie­liszki. Śmier­dzą pi­wem. Te­raz mu­szę je myć – roz­le­gło się z kuchni.

Ptak prze­le­ciał z da­chu na dach, a Rex śle­dził to wzro­kiem. Pla­sti­kowa osłonka roz­pu­ściła się jesz­cze w prze­łyku i te­raz czu­łem w noz­drzach cierpki, nie­okre­ślony za­pach al­ka­lo­idów. Kiedy Ana krzy­czała, Pa­vle ro­bił miny i pal­cem wska­zy­wał drzwi do domku.

– Za­wsze się drze przy go­ściach. Chce wy­wo­łać po­dziw – po­wie­dział. – Nie jest taka straszna ani ner­wowa, kiedy je­ste­śmy sami. Cza­sem głu­pia… Ale… Ko­niec koń­ców… jest do­brze.

Ana po­ja­wiła się z kie­lisz­kami i jesz­cze w drzwiach spy­tała:

– Ten tam pił z bu­telki?

Pa­vle kiw­nął głową, a Ana po­wie­działa:

– Oj, pa­nie dok­to­rze… Nie­ład­nie się tak za­cho­wy­wać w cu­dzym domu. Ni­czego pana nie na­uczyli?

Po­sta­wiła przede mną kie­li­szek, a Pa­vle szybko na­lał do pełna.

– O tak. Żeby pan pił jak czło­wiek – po­wie­działa Ana.

– To nie ja pi­łem z bu­telki. Wie pani… – od­par­łem. Z mo­jego gar­dła wsty­dli­wie wy­do­był się pi­skliwy gło­sik, a ręce znów za­częły drżeć. Po­czu­łem chęć, żeby odejść, bę­dąc spę­ta­nym nie­wi­dzialną pa­ję­czyną, którą drob­nym ście­giem plo­tło tych dwoje nik­czem­ni­ków tkwią­cych na dnie wspól­nego ży­cia. Ja­sno za­grzmiało na za­chod­nim nie­bie. Ga­łę­zie za­ry­so­wały brzyd­kie kształty. Sak­so­fon na­gle ucichł, a ra­dio za­częło wy­sy­łać takty elek­trycz­nych znie­kształ­ceń. Chwy­ci­łem kie­li­szek i wy­pi­łem wino kil­koma du­żymi ły­kami. Ana na­peł­niła ich kie­liszki i usia­dła na ko­la­nach Pa­vle. Po­ca­ło­wała go w kark, a po­tem z obrzy­dze­niem zła­pała czu­bek ję­zyka.

– Je­steś spo­cony! – I splu­nęła w bok. Upiła łyk wina, a po­tem wzięła ze stołu kap­sułki.

– To jest ten pana cud, dok­to­rze? – Szybko wrzu­ciła wszyst­kie trzy do ust.

Kilka ły­ków ta­niego char­don­nay prze­ka­zało te czer­wone ła­dunki so­kom tra­wien­nym. Tam w dole na­stą­piły trzy małe eks­plo­zje, uwol­niły mi­liony szla­chet­nych mo­le­kuł, które szybko, wspo­ma­gane al­ko­ho­lem, za­ata­ko­wały krew. Ca­ło­wała kark swo­jego wil­got­nego męża jesz­cze kilka mi­nut, a po­tem spró­bo­wała wstać. Ko­lana za­drżały i Ana zwa­liła się z po­wro­tem w jego ob­ję­cia. Te­raz w po­wie­trzu dało się wy­czuć nie­świeży za­pach gni­ją­cych li­ści na­gro­ma­dzo­nych w mie­dzia­nych ryn­nach u pod­nóży ta­ra­sów i pod da­chami brzyd­kich zie­lo­nych do­mów. A może tak śmier­działo tych dwoje lu­dzi, ich spo­cone ciała i nie­upo­rząd­ko­wane emo­cje? Pa­vle wpa­try­wał się w swoje dło­nie. Po­woli łą­czył i roz­su­wał palce, od­kry­wa­jąc ja­kieś nowe od­czu­cie w za­koń­cze­niach ko­mó­rek ner­wo­wych. Masa ciała spra­wiła, że w nim sub­stan­cja dzia­łała wol­niej. Do­piero gdy zo­ba­czył, jak za­to­czyła się Ana, zro­zu­miał, że jego pię­ści tracą siły i stają się lżej­sze.

– Pa­nie dok­to­rze, pa­nie dok­to­rze… Abra­ka­da­bra, dok­to­rze… – po­wie­dział, a Ana za­częła się śmiać z tych słów.

Rex usiadł pod ich krze­słem. Po­czu­łem, że oboje pierw­szy raz pa­trzą na mnie spoj­rze­niami, które nie są kłam­stwem. Ana wy­raź­nie emi­to­wała obrzy­dze­nie, które mie­szało się ze zdzi­wie­niem wy­wo­ła­nym moją obec­no­ścią na sce­nie ich ży­cia. Ana­li­zo­wała moją po­wierz­chow­ność po­woli, prze­cho­dząc od czub­ków bu­tów przez do­kład­nie wy­pra­so­wane no­gawki i rę­kawy aż do uszu i pasm si­wych wło­sów. By­łem prze­ko­nany, że nie spoj­rzała mi w oczy, bo czuła ro­dzaj naj­ba­nal­niej­szego stra­chu przed nie­zna­jo­mym. Pa­vle ga­pił się dużo bar­dziej otwar­cie: spoj­rze­niem, które jed­no­znacz­nie mó­wiło, że je­stem zbędny w tym miej­scu, ele­men­tem który za­bu­rza ba­lans tej wagi po­wszech­nej głu­poty, na któ­rej znaj­dują się ich eg­zy­sten­cje, i że obec­ność mo­jej głu­poty po­psu­łaby bieg spraw, które to­czą się tak, jak to­czyły się przez lata, które za­koń­czą się tak, jak po­winny się za­koń­czyć. Czer­wone pu­dełko le­żało na środku stołu. Zła­pa­łem bu­telkę i roz­la­łem resztę do wszyst­kich trzech kie­lisz­ków, a po­tem je otwo­rzy­łem. Uprzej­mie za­pro­po­no­wa­łem, żeby się jesz­cze po­czę­sto­wali. Pa­vle wziął pierw­szy. Pal­cem wska­zu­ją­cym zna­lazł szparę mię­dzy war­gami Any i we­pchnął dwie kap­sułki pod jej bez­władny ję­zyk. Swoją por­cję pod­rzu­cił i zgrab­nie wy­cze­kał z roz­war­tymi szczę­kami. Jego żona chi­cho­tała, prze­wra­ca­jąc oczami. Pró­bo­wała wziąć do ręki kie­li­szek, ale jej dłoń upo­rczy­wie chy­biała celu o kilka cen­ty­me­trów.

– Niech pan pa­trzy… Już po niej… – Pa­vle de­li­kat­nie po­gła­dził ją po ple­cach. Wy­lał nieco wina na dłoń i po­tarł nią pod bluzką.

– Wy­rzuć go, Pa­vle! Niech idzie w pizdu! – mó­wiła ze śmie­chem. Upar­cie pró­bo­wała do­się­gnąć kie­liszka, który Pa­vle prze­su­wał w lewo i prawo.

– Wy­rzuć tego kre­tyna. Wi­dzisz, jak na nas pa­trzy. Stary by­dlak… Bił na­szego psa. Kop­nął Reksa na plaży. I te­raz tu sie­dzi… Sie­dzi… jakby się nic nie stało.

Mo­no­log Any prze­szedł w po­mruki wy­do­by­wa­jące się z głębi piersi. Pa­vle pa­trzył na mnie, jakby oce­niał jej słowa, jakby na­prawdę mu­siał pod­jąć de­cy­zję. Przy­su­nął wino do jej twa­rzy.

– Masz, ko­cha­nie… na spo­kojne sny. – Oparła usta na brzegu i wy­piła do ostat­niej kro­pli. – Do­bra dziew­czynka – po­wie­dział Pa­vle.

Cie­szy­łem się, pa­trząc, jak te stwo­rze­nia na­sy­cają swoje or­ga­ni­zmy wi­nem i al­ka­lo­idami, po­woli tra­cąc kon­trolę. Ich ciała o spo­wol­nio­nych funk­cjach skur­czyły się i sto­piły z brud­nym krze­słem. Mój umysł i moje ciało po­zo­stały pra­wie nie­tknięte. Roz­strój ner­wowy i wiel­kie ocze­ki­wa­nia, jak rów­nież co­dzienna kon­sump­cja tych czer­wo­nych dia­beł­ków spra­wiły, że trwa­łem na swoim miej­scu spo­kojny i go­tów na ana­li­zo­wa­nie wy­da­rzeń. Mia­łem na­dzieję, że Ana zwróci za­war­tość żo­łądka na szyję Pa­vle i w ten spo­sób będę miał do­dat­kową sa­tys­fak­cję. Ale ona tylko słodko ku­liła się na ko­sma­tej piersi Pa­vle, który nie krę­po­wał się wsu­nąć wielką dłoń pod długą bluzkę i po­ło­żyć ją na tyłku Any. Kiedy po­wie­działa, że musi się wy­si­kać, Pa­vle mru­gnął do mnie i z tru­dem po­sta­wił Anę. Zła­pała go za ra­mię i ra­zem, za­ta­cza­jąc się, we­szli w ciem­ność drzwi. Czu­łem się dziw­nie, bo pierw­szą rze­czą, o ja­kiej po­my­śla­łem, gdy zo­sta­łem sam na ta­ra­sie, był mój syn, mój głupi i nudny syn, który za­wsze opo­wiada o braku pie­nię­dzy. My­śla­łem o jego ze­psu­tych zę­bach, smro­dzie prze­peł­nio­nym gni­ciem i roz­pa­dem. Bez trudu otwo­rzy­łem moją bu­telkę wina i mocno po­cią­gną­łem z niej, li­cząc łyki. Po ośmiu od­sta­wi­łem bu­telkę na stół. Bra­ko­wało jed­nej trze­ciej. To, co na­stą­piło po­tem, ro­biły moje ręce. Nie ro­bi­łem tego ja. Je­śli trzeba, po­wtó­rzę to jesz­cze ty­siąc razy, twier­dząc: winne są moje ręce. Świa­do­mość i su­mie­nie dok­tora Mak­sima Džan­ki­cia, uro­loga, nie miały z tym nic wspól­nego. Tak na­prawdę, w swoim wnę­trzu wi­dzę wszystko ra­czej jako wiel­ko­duszny gest: spon­ta­niczną po­trzebę do­go­dze­nia lu­dziom bez względu na to, ile zła w nich tkwi. Zła­pa­łem swoje dro­go­cenne pla­sti­kowe pu­de­łeczko, bu­telkę wsu­ną­łem mię­dzy nogi, a po­tem za­czą­łem otwie­rać po­zo­stałe kap­sułki i prze­sy­py­wać ich białą, dia­men­tową za­war­tość do kwa­śnego wina. Gorz­kawa sub­stan­cja bez za­pa­chu i smaku po de­li­kat­nym wstrzą­śnię­ciu ide­al­nie po­łą­czyła się z cie­czą. Gdyby Ana wie­działa co­kol­wiek o wi­nie, nie­wielka zmiana aro­matu zmu­si­łaby ją do od­sta­wie­nia tego ba­ra­chła, za­miast wy­pi­cia tak łap­czy­wie, jakby prze­ły­kała naj­lep­szy szam­pan. Było przy tym ja­sne, że na­sza zna­jo­mość jest za­koń­czona. Mu­sia­łem jak naj­szyb­ciej prze­sta­wić me­cha­ni­zmy my­ślowe, które po­mogą mi za­po­mnieć o fia­sku re­so­cja­li­za­cji, że­bym mógł wró­cić w pro­ste ko­le­iny pod­da­wa­nia się i sa­mot­no­ści. Kiedy na­peł­ni­łem ich kie­liszki, po­sta­wi­łem wino na stole. W pier­siach czu­łem lekki ból spo­wo­do­wany nad­mia­rem pa­pie­ro­sów, ale zde­cy­do­wa­łem, że trzeba za­pa­lić jesz­cze jed­nego. Sły­chać było, że ktoś wy­mio­tuje w ła­zience, a wkrótce dał się też sły­szeć śmiech Any, który zmu­sił Reksa do po­wrotu do domu i szcze­ka­nia. Po­ja­wiła się na ta­ra­sie w bluzce po­kry­tej żół­ta­wymi pla­mami. Trzy­mała się za brzuch i śmiała, od­sła­nia­jąc zęby.

– Pa­vle za­srał całą ła­zienkę… Po­rzucę świ­nię z tego po­wodu… My­śli pan, że to tro­chę… Sta­ru­chu… Ob­le­śny sta­ru­chu.

Po­wta­rzała „ob­le­śny sta­ru­chu” te­atral­nym to­nem. Po­wta­rzała te dwa słowa, do­póki znowu nie opa­dła na krze­sło, i po­now­nie się ro­ze­śmiała, po­nie­waż zza okien­nic sy­pialni za­częło do­cho­dzić gło­śne chra­pa­nie jej męża. To nie ja po­czę­sto­wa­łem ją wi­nem. Już wy­piła wy­star­cza­jąco dużo i do tego po­łknęła cztery, pięć kap­su­łek. Na­wet by mi nie przy­szło do głowy, żeby jej do­ło­żyć, cho­ciaż mia­łem ku temu po­wody. Sama chwy­ciła swój kie­li­szek i wlała wino w gar­dło, a po­tem zła­pała jesz­cze drugi i zro­biła to samo. Wiatr przy­krył wło­sami jej twarz, więc nie mo­głem ob­ser­wo­wać efek­tów. Przez chwilę wy­da­wało mi się, że ję­czy i szcze­rze mnie to ucie­szyło, bo wie­rzy­łem, że emo­cje wy­zwolą z tej istoty choćby kilka sen­sow­nych słów czy od­czuć. Ale to tylko skrzy­piało opar­cie krze­sła. Kiedy ko­ły­sała się do przodu i do tyłu, wy­słu­żone drewno wy­da­wało szczu­rze po­pi­ski­wa­nia, które przy­cią­gały roje ko­ma­rów. Tak. W tej chwili wie­rzy­łem, że pi­skliwe tony są po­wo­dem tego, że wo­kół mo­jej twa­rzy w jed­nej chwili po­ja­wiło się mnó­stwo in­sek­tów, usi­łu­ją­cych wejść mi do noz­drzy i uszu w na­dziei, że do­biorą się do świe­żej krwi z na­czyń wło­so­wa­tych ślu­zówki. Star­cza twarz jest zgru­biała i su­cha, tak że trudno jest się prze­bić przez war­stwy mar­twych ko­mó­rek dzie­się­cio­le­ciami nad­gry­za­nych przez słońce. In­stynk­tow­nie wsta­łem i kilka razy za­ma­cha­łem przed twa­rzą. Nie mogę so­bie przy­po­mnieć, czy to ja pod­su­ną­łem bu­telkę z resztką wina czy też Ana zła­pała ją sama. Ale sto­jąc przed nią, pa­trzy­łem, jak w pół­mroku ta­rasu prze­chyla zie­loną bu­telkę nad ustami, nie do­ty­ka­jąc szkła. Płyn spływa do jej prze­łyku jak ostatni dar, aż w końcu przez szyjkę wy­pły­nęło także kilka zmą­co­nych, bia­ła­wych kro­pli z krysz­tał­kami osadu, które Ana zli­zała z przy­jem­no­ścią czub­kiem ję­zyka. Wie­rzę, że się za­czer­wie­ni­łem, po­nie­waż mój czło­nek za­czął się pro­sto­wać pod cien­kimi lnia­nymi spodniami. Ni­gdy nie zdo­ła­łem zro­zu­mieć, co mnie pod­nie­ciło w tej sce­nie, ale je­stem pe­wien, że jej ostry ję­zyk nie ma z tym żad­nego związku. Za­pią­łem ma­ry­narkę i wy­ją­łem bu­telkę z jej rąk. Palce miała zimne. Pach­niała wy­mio­ci­nami swo­jego męża. Po­mo­głem jej opu­ścić opar­cie krze­sła i usiąść wy­god­niej. Kiedy roz­su­nęła nogi, za­uwa­ży­łem kilka du­żych si­nia­ków na we­wnętrz­nych stro­nach ud. Włosy Any opa­dały te­raz za opar­cie. Były to piękne, za­dbane włosy. Po­gła­ska­łem ją po czole i czar­nych za­cze­sa­nych lo­kach. Dłoń ze­brała słod­kawe aro­maty ja­śminu i ślady soku z cy­tryn. Ale to wszystko mie­szało się z gru­zło­wa­tymi, na wpół wy­schłymi pla­mami, które zo­sta­wił jej mąż. Za­śmier­działo ba­nal­no­ścią i chy­bio­nym ży­ciem, cier­pie­niem, roz­dar­ciem, roz­pa­dem i wiel­kim błę­dem. Bluzka Any unio­sła się nad bio­dra. Bie­li­zna wrzy­nała się w pa­chwiny. In­te­re­so­wały mnie tylko jej piersi, ale one były ukryte pod brud­nymi fał­dami ba­wełny, mię­dzy któ­rymi pró­bo­wa­łem do­strzec od­zna­cza­jące się bro­dawki. Spo­glą­dała w bok, przez rzęsy i kiedy zo­rien­to­wała się, że na nią pa­trzę, opu­ściła rękę, unio­sła brzeg maj­tek, po­ka­zu­jąc ogo­lone ciało. Pal­cami roz­warła wargi i po­wie­działa: