Głos wody - Maggie Stiefvater - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Głos wody ebook i audiobook

Maggie Stiefvater

4,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

64 osoby interesują się tą książką

Opis

Wielowątkowa opowieść o wielkiej odwadze, nieoczekiwanych uczuciach i okrucieństwach historii.

Styczeń 1942 roku. Nieustraszona June Hudson zmyślnie prowadzi Avallon przez lata wojennej zawieruchy. Aż do chwili, gdy na dziedzińcu luksusowego hotelu pojawiają się nieproszeni goście. June staje przed najtrudniejszym wyzwaniem w swojej dotychczasowej karierze. Musi przekonać personel – ludzi, których najbliżsi każdego dnia ryzykują życiem na froncie – by z uśmiechem i uprzejmością usługiwali nazistowskim dyplomatom.

Powierzoną jej misję dodatkowo komplikuje pojawienie się agenta FBI, Tuckera Minnicka. Mężczyzna czujnie tropi sekrety hotelowych gości. A przede wszystkim - nie spuszcza oka z June.

Minnick, tak jak inni goście, nie wie, że hotel położony jest w miejscu spowitym magią, a przepływająca pod nim woda może zarówno ratować życie, jak i je odbierać. Niebawem jednak wszyscy poznają jej niezwykłą moc.

Czytelnicy na całym świecie pokochali książki Maggie Stiefvater za oryginalny styl, wartką akcję i bohaterów, o których nie sposób zapomnieć. „Głos wody” to kolejna nieodkładalna powieść autorki bestsellerowej serii „Król Kruków”.

 

Bogata, wielowątkowa i bardzo satysfakcjonująca powieść. – Claire Lombardo

Oryginalna i zachwycająca. Przepiękna opowieść o okrucieństwach historii, odwadze i lojalności. Nie mógłbym kochać jej bardziej. – Chris Whitaker

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 457

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 11 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Krzysztof Polkowski

Oceny
4,9 (10 ocen)
9
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tamtamo

Nie oderwiesz się od lektury

Zjawiskowa. Sensualna, gęsto tkana opowieść, otulająca czytelnika jak ciepła woda w wannie. I właśnie wątek wody dodał tej historii tajemniczości i wymiaru lekko metafizycznego. Zapada w serce i w duszę. Idealny materiał na film, choć trudno będzie sprostać takiej powieści i dotrzymać jej kroku. Polecam!
10
gosiasindalska

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa i oryginalna powieść z wątkiem wojennym, magiczną wodą i nietuzinkową główną bohaterką.
00
adelmus

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowicie wciągająca lektura. Polecam
00

Popularność




Tytuł oryginału: The Listeners

Copyright © 2025 by Maggie Stiefvater Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2025 Copyright © for the Polish translation by Natalia Wiśniewska, 2025

Redaktorka inicjująca • Paulina Surniak

Redaktorka prowadząca • Agata Ługowska

Marketing i promocja • Marta Szczurowska

Redakcja • Ida Świerkocka

Korekta • Magdalena Kawka, Mirosław Krzyszkowki

Projekt typograficzny wnętrza • Mateusz Czekała

Łamanie • Mirosław Krzyszkowski MELES DESIGN

Projekt okładki i strony tytułowe • Florian Rychlik

Grafika • © Bits and Splits | Adobe Stock, ClassicStock | Alamy, Matias Alejandro, Shun Idota, Valdin Maksutaj | Unsplash

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

ISBN 978-83-68576-50-4

Wydawnictwo Poznańskie Sp. z o.o. ul. Fredry 8, 61-701 Poznań tel. 61 853-99-10redakcja@wydawnictwopoznanskie.plwww.wydawnictwopoznanskie.pl

Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.

Dla Richarda, który śnił o Avallonie

Tego jednego nigdy nie znajdziesz w dobrym hotelu – zwady.

„The Hotel Monthly”, styczeń 1940

7 grudnia 1961

Jillian Pennybacker

Kwatera nr 3

Kampus Williama i Mary

Droga Pani Pennybacker,

oto historia hotelu, o którym wspomniałem na przyjęciu – okazałego budynku skrywającego przepływającą pod nim magiczną wodę. Uznałem, że doceni Pani rolę, jaką odegrał w niej Pani ojciec.

Głowa do góry! Cuda się zdarzają.

Z serdecznością,

Eric Parnell

Waszyngton D.C.

CZĘŚĆ PIERWSZA

NA GÓRZE

.

ZAMÓWIENIE, POKÓJ NR 411, 31.01.1942:

„New York Times”

„Vogue”

„Britannia & Eve”

„Modes & Travaux”

2 cytryny

2 croissanty

2 metry musztardowej wełny (próbka w załączeniu)

1 metr wzorzystej bawełny (próbka w załączeniu)

Zatoka Francuza, Daphne du Maurier

Słońce jest moją zgubą, Marguerite Steen

Smagani wiatrem, Mary Ellen Chase

ołówek do pisania po szkle

Rozdział pierwszy

Dzień, w którym hotel zmienił się bezpowrotnie, zaczął się jak każdy inny.

June Porter Hudson obudziła się przed świtem w swoim mieszkaniu w suterenie chaty dla personelu, nieopodal gorących źródeł. Wyszła z łóżka, przesuwając trzy jamniki, dwa krótko- i jednego szorstkowłosego, które opadły na podłogę, by podążyć za nią z zachowaniem stosownej odległości. Zanurkowała pod sznurem na pranie rozwieszonym przez całą szerokość pokoju, po czym zdjęła z niego koszulę i bieliznę, a w ich miejsce powiesiła kołdrę, aby wietrzyła się w ciągu dnia.

W świetle pojedynczej lampki nocnej ubrała się tak jak zawsze, w spodnie z wysokim stanem i szerokimi nogawkami oraz zapinaną na guziki koszulę ze schludnie podwiniętymi rękawami. Stylizację uzupełniła o delikatny zegarek na rękę i muśnięcie szminki. Ciemne włosy miała przycięte na pazia, tuż poniżej uszu, a kiedy pracowała, zaczesywała je elegancko do tyłu i wygładzała odrobiną kremu do modelowania. W takim stroju wyróżniała się na tle elegancko upiętych loków i sukienek, w które obfitował hotel, ale Rockefellerowie i Rooseveltowie nie oczekiwali, że będzie wyglądała tak jak oni. Bez wątpienia nie mówiła tak jak oni, nie z tym swoim brzmieniem rodem z kotliny. Dla nich oczywistym było, że jeśli kierownik hotelu mówił z akcentem, był to akcent francuski, a jedyne, co June potrafiła powiedzieć po francusku, to „Vive l’empereur!” (co jeden z jej kelnerów cedził przez zęby za każdym razem, gdy pojawiał się szef kuchni). Nie miało to jednak znaczenia. Goście i tak ją uwielbiali.

Po włożeniu czółenek na niskim obcasie June w milczeniu wypiła dwie pełne szklanki wody mineralnej, stojąc przy jedynym oknie aneksu kuchennego. Latem ten niewielki świetlik znajdujący się na wysokości oczu oferował szary, poranny widok ściółki i krzewów otaczających ganek, ale zimą ciemne szkło ledwie odbijało jej twarz: szeroko rozstawione oczy, wygięte w łuk brwi, usta równie praktyczne jak ołówek. Słodka woda. Tak nazywali ją mieszkańcy tych stron, nawet jeśli smakowała jak krew z rozciętej wargi i ziemia wypełniająca usta. Bo nazwa nie miała nic wspólnego ze smakiem, a wszystko z jej działaniem na organizm. Cokolwiek ci dokuczało... Reumatyzm, zaparcia, bezpłodność, grypa? A może niestrawność, malaria, nudności, krup? Tęsknota za domem, brzydota, egzema, podagra? Niestrawność, zapalenie, apopleksja, wątpliwości? Zarówno na łamach czasopism medycznych, jak i wśród gości z lekarskich kręgów debatowano o potędze źródeł, ale June nie poświęcała im wiele uwagi. Po prostu zaczynała i kończyła dzień dokładnie w ten sam sposób; nigdy nie zdarzyło się, żeby w ciągu doby nie wypiła czterech szklanek wody mineralnej. Po osuszeniu szkła nalała porcję do miski jamników, nakarmiła je skrawkami mięsa z chłodziarki, po czym wyszła do pracy.

Praca, praca, praca. Nigdy się nie kończyła. June miała pod opieką czterystu pięćdziesięciu pracowników, czterysta dwadzieścia pokoi, czterysta osiemnaście akrów, dwieście dwanaście owiec rasy shropshire, sto dziesięć jabłoni odmiany golden delicious, sześćdziesiąt boksów w stajniach, dwadzieścia jeden chat, siedem domków, cztery łaźnie, trzy rozlewnie i dwa strumienie mineralne. Codziennie musiała organizować pracę personelu, inwentaryzować zapasy, prowadzić wydarzenia, tak aby właściciele hotelu, Gilfoyle’owie, nie martwili się o bezpieczeństwo swoich pieniędzy.

Branża luksusowa była pierwszym, o czym myślała po przebudzeniu, i ostatnim, co miała w głowie, gdy kładła się do łóżka.

Tego dnia, dwudziestego piątego stycznia, w Avallonie wydawano bal tartanowy na cześć Roberta Burnsa, od dawna nieżyjącego, lecz wciąż wielbionego szkockiego poety. Nieodstępowana na krok przez jamniki June dołączyła do Griffa Clemonsa, kierownika personelu, na balkonie sali balowej, aby przyjrzeć się próbie generalnej rozwiązań technicznych. Sala balowa była imponująca. Mieszcząca się pośrodku fontanna tryskająca słodką wodą i ozdobiona rzeźbionymi motywami rododendronów wypełniała pomieszczenie zapachem słodkiej ziemi oraz polnych kwiatów. Wysoki sufit prezentował znakomity mural scen z Wirginii Zachodniej, pędzla Susie M. Barstow z Hudson River School. Przy północnej ścianie znajdowała się gigantyczna scena, gdzie olśniewająca Geraldine Farrar odegrała raz rolę Madame Butterfly, którą zachwycała w Metropolitan Opera. Ścianę południową zdobił kominek, kamień po kamieniu wykonany z pozostałości po Battlesden House, podarowanych w tym celu przez pomocnego księcia Bedford Estate. W trakcie odwiedzin pary prezydenckiej sama Grace Coolidge przyłożyła rękę do wyboru parkietu. Dziedzice. Prezydenci. Członkowie rodzin królewskich. Ludzie zajmujący tak wysokie szczeble drabiny społecznej, że musieli się schylać, aby nie zakłócać trajektorii słońca. Wszyscy oni należeli do grona gości hotelu Avallon.

– Jak tam twoje dziewczynki, Griff? – zapytała June.

– Nie najgorzej.

– Dlaczego ci nie wierzę?

Główna kierowniczka i kierownik personelu tworzyli niezwykłą parę pracowników, biorąc pod uwagę status Avallonu: uśmiechnięta biała olbrzymka i niewidzący na jedno oko czarnoskóry mężczyzna. Oboje jednak sumiennie wykonywali obowiązki, pracując niestrudzenie. Oboje zaszli tak daleko, jak tylko mogli. I żadnemu z nich nie groziło to, że pewnego dnia ujrzą na liście gości kogoś podobnego do nich.

– Jedna stwierdziła, że się zakochała – odparł Griff. – Druga postanowiła się zemścić.

Bliźniaczki Griffa dopiero co skończyły pięć lat.

– Czyli w domu Clemonsów nastały ciężkie czasy – skwitowała June.

– Wydawało mi się, że dziewczynki powinny być urocze.

– Czy ja jestem urocza?

Kierownik personelu w zadumie potarł jedno oko, jak to miał w zwyczaju w trakcie rozmowy. I właśnie te duże, piwne ślepia miały uchronić go przed poborem. Lewe działało bowiem bez zarzutu, ale prawe ledwo pełniło funkcję dekoracyjną po tym, jak w wieku sześciu lat zarobił kopniaka od rozjuszonej jałówki. June była za niego wdzięczna. Wysoki, muskularny mężczyzna był jej prawą ręką, odpowiedzialną za wszystko, co działo się na zapleczu, z dala od gości.

– Tego ci nie powiem, Chwat.

Z dołu dolatywały grzmoty, stuki i brzęki świadczące, że w Grotto szykowano ucztę. W orkiestrionie rozlegały się trele i zawodzenia. Większość nocy Burnsa upływała na spokojnych, siedzących zgromadzeniach cèilidhs przy skrzypcach, dudach i haggisie, ale Avallon zapewniał całą orkiestrę, zatrudniony na tę okazję zespół dudziarzy z Nowego Jorku, pięciodaniową kolację i drinki głębokie jak sam ocean. Tańce miały potrwać do czwartej, a nawet piątej nad ranem.

Zwykle byłoby to skromne wydarzenie pozasezonowe, według standardów Avallonu. Niemniej ten rok różnił się od pozostałych. To miało być pierwsze przyjęcie po siódmym listopada, kiedy pan Francis Gilfoyle, właściciel hotelu oraz mentor June, dostał zapaści w wejściu do windy na trzecim piętrze i zmarł. I pierwsze od siódmego grudnia, kiedy Japończycy zaatakowali Pearl Harbor, wciągając Amerykę w wir wojny. Dlatego właśnie bal nocy Burnsa miał wykraczać poza zwykle przyjęcie i odpowiedzieć na pytanie, czy w takich czasach przyjęcia nadal będą się odbywać. W miesięczniku „Hotel Monthly”, wydawanym przez hotelarzy i dla hotelarzy, zamieszczono niedawno sześciostronicowy artykuł zatytułowany Definicja amerykańskiego luksusu, przedstawiający Avallon jako standard, którego większość nie mogła nawet mieć nadziei osiągnąć, nawet jeśli nie przestawała go naśladować. Jego postawa w czasie wojny zostanie zauważona i powielona.

Tymczasem June uważała, że od dekad prezydenci, zagraniczni dygnitarze, ludzie wyznaczający trendy i podejmujący decyzje mieli Avallon za miejsce, gdzie znikały przeszłość i przyszłość, ustępując miejsca nieustającej, beztroskiej teraźniejszości. Wahanie bezpowrotnie zrujnowałoby ten czar.

Przyjęcie miało więc trwać.

– Czy to ty, Chwat? – dobiegł głos z dołu.

– Jestem tutaj – odparła June. – Mam przyjemność z... Johnnym?

– Zgadza się. Widzisz mocowania? Wszystkie wyglądają na dokręcone?

Przez wzgląd na Burnsa wysiliła się na szkocki akcent.

– Ano, chopie.

Johnny dołączył do gry.

– Ano, dziołcha! Więc zaczynamy.

Dzień wcześniej, o trzeciej nad ranem, kiedy w końcu udało jej się czmychnąć do skromnego biura ukrytego za recepcją i uszczknąć coś z kolacji składającej się z zimnego kurczaka, ziemniaków w glazurze cytrynowej oraz resztek pilafu, zatwierdziła wydatki na kwotę trzydziestu tysięcy dolarów, za które kupiono pościel, wyroby pończosznicze, prześcieradła oraz gumki recepturki, czyli wszystkie te towary, których jej zdaniem miało wkrótce zabraknąć, nawet gdyby konflikt zakończył się przed nastaniem lata, tak jak utrzymywali niektórzy. Po sfinalizowaniu zamówienia poczuła się tak, jakby oficjalnie nadała tej wojnie bieg. Wcześniej starała się ją ignorować; nie mogła znieść myśli o Sandym, osesku rodziny Gilfoyle’ów, w mundurze. Edgar David Gilfoyle, czarujący najstarszy syn pana Francisa i spadkobierca Avallonu, zapewnił June, że jego zdaniem sytuacja w żaden sposób nie wpłynie na hotel. Rozmawiali kilka dni po ataku na Pearl Harbor i zaledwie miesiąc po śmierci jego ojca. Leżeli razem w łóżku – co zdarzało się już w przeszłości, ale miało nie powtórzyć się nigdy więcej – a Gilfoyle wodził amarantową różą w pełnym rozkwicie, wyciągniętą z kompozycji przy łóżku, od zroszonego potem miejsca między jej piersiami aż ku zroszonemu potem miejscu poniżej jej pępka. „Wojna nie dotrze do Avallonu – powiedział. – Jak miałaby nas tu znaleźć?”.

Jak dotąd się nie mylił. Wojna raptem przemknęła przez góry. Sto pięćdziesiąty oddział piechoty Gwardii Narodowej Wirginii Zachodniej przeniesiono na obszar Kanału Panamskiego, a na kilku wybrudzonych węglem głównych ulicach pojawiły się punkty poborowe. To ostatnie zmusiło June do zmiany myślenia o organizacji pracy jej personelu. Dawniej nieistotne mankamenty stały się atutami. Jej najlepszy stolarz utykał na jedną nogę, jej specjaliście od naprawiania kotłów brakowało kilku palców, a najmilszy z jej archiwistów miał za sobą gruźlicę prosówkową. Griff nie widział na jedno oko. Niewyszukane dary.

– Do dzieła! – zawołał Johnny (już po czterdziestce, za stary do wojska). – Chwat, krzyknij, jeśli zobaczysz, że coś puszcza.

– Ano.

– Ano!

June oparła łokcie o balkon, wyczekując. Wiecznie usztywniony Griff przysunął się, żeby obserwować próbę. Kręgosłup miał napięty jak struna. Sufit w górze ożył. Jamniki skuliły się, gdy rozległ się stłumiony ryk, mniej przywodzący na myśl maszynę, a bardziej nadciągającą burzę.

– W porządku? – zapytał Griff.

– Dudy to zagłuszą – odparła June.

Jaki był luksus? Elastyczny. Podczas suszy przypominał szklankę wody, w czasie powodzi – suchy ląd, na którym można stanąć. To, co rok wcześniej czyniło Avallon luksusowym miejscem, nie gwarantowało mu luksusu teraz. Z okazji nocy Burnsa pewna sławna projektantka, która istnym zrządzeniem losu była także najdłużej rezydującą gościnią Avallonu, pomogła przygotować niespodziankę mającą przypomnieć zebranym, że w obliczu wojny luksus nie musi znikać. June precyzyjnie wyrażała się na temat luksusu. Ponadto na wcześniejszym etapie jej kariery pan Francis, dumny ze swojej nowicjuszki z klasy robotniczej i broniący jej na każdym kroku, chętnie podsyłał jej oponentów. Ostatni z nich – należący do rodziny Delafieldów słynnej w branży nieruchomości Nowej Anglii – starł się z nią w jej biurze.

Nie trwało to jednak długo.

Delafied: Według Franka wyznaje pani jakąś nabożną teorię, że luksus i bogactwo nie mają ze sobą nic wspólnego.

June: Dobry wieczór, panie Delafield. Czy to nie oczywiste? Bogactwo zapewnia jedynie bezpieczeństwo, a luksus beztroskie życie.

Delafied: Jestem beztroski.

Jue: Nie wątpię. Co mam panu powiedzieć, panie Delafield? Wygłosić kazanie? Dobrze, proszę bardzo. Bogactwo nie dba o to, kim pan jest, kiedy nie może pan w nocy zmrużyć oka. Luksus nie dba o nic prócz tego. Właśnie na tej podstawie domyślamy się, czego wam kochaniutcy potrzeba, zanim sami zdacie sobie z tego sprawę. Nie zauważył pan, że w trakcie tej wizyty pana pokój wygląda inaczej? Archiwista dopilnował, żeby podczas tej wizyty nie musiał pan jeździć windą z panną Q. Nie ma za co. Pokojówki przesunęły pański stolik nocny tak, żeby przestał strącać pan z niego kieliszki. A stajenni wiedzą, że Komendant to pana ulubiony koń, ale gdy w czasie kilku ostatnich pobytów traktował pana dość szorstko, dopilnowali, aby w tym tygodniu obchodził się z panem jak z jajkiem. Przypomina pan sobie, żeby prosił o którąś z tych rzeczy? Nie wydaje mi się. Wyprzedzanie pana oczekiwań to sprawa Avallonu. Z przyjemnością wysłucham pana uwag, bo uważam to za swój interes, który zawsze staram się ulepszać, ale już teraz wiem, że się pan ze mną zgadza. Ponieważ spędza pan czas tutaj w otoczeniu naszego luksusu zamiast w Connecticut ze swoim bogactwem. Bo bogactwo i luksus dzieli przepaść.

Delafied: ...

Delafied: Zapraszam do mojego łóżka.

June: Nie mam na to czasu, panie Delafield, ale mogę polecić panu ze dwie dobre książki.

Nie wzięła na poważnie jego deklaracji. Zaskoczyła go. Potężni ludzie zapominali, że da się ich zaskoczyć – wiedziała o tym z doświadczenia, ponieważ, o dziwo, sama stała się potężnym człowiekiem. June Hudson, góralka, kobieta, kierowniczka Avallonu. Wszystkie te słowa połączyły się ze sobą w cudowny sposób. W trakcie przyjęcia powitalnego w ramach jej pierwszej konferencji dla hotelarzy, kiedy pierwszy raz przemawiała przed publicznością, mężczyźni stojący najbliżej niej śmiali się. Nie z powodu okrucieństwa, lecz szoku. Ta tyczkowata kobieta... Ten skandaliczny akcent...

„Och – rzucił jeden z nich – jest pani kierowniczką Avallonu”.

Boże, nie posiadała się wtedy ze szczęścia. Słyszeli o niej pięćset kilometrów dalej. „Jak wypracowała pani swoje strategie?”, pytali.

„Słodka woda skrywa mnóstwo pomysłów”, odpowiadała. Bo już wtedy wiedziała co nieco o tworzeniu legend.

A teraz personel June pracował przy kilku korbach, nierówno opuszczając wykonaną na zamówienie aparaturę ukrytą wcześniej w górze przy samym muralu. Na długich, drewnianych wysięgnikach wisiały setki arkuszy grubego brystolu, zapisanych wierszami Roberta Burnsa.

Dzikie burz głosy, ciemne niebiosy,

Dnie bezucieszne, zimowe...1

– Jak pies trzęsący się w deszczu! – wrzasnął Johnny. – Nie tak nerwowo!

Dalsza podróż instalacji przebiegała już spokojniej. Strony nie sprawiały wrażenia, jakby miały zderzyć się z ziemią, lecz dryfowały, szybowały, opadały. Wydawały się ożywione, organiczne, gdy tak wirowały i obracały się, trzepotały i powiewały.

Cała konstrukcja bezszelestnie dotarła do celu.

Poezja zawisła na wysokości oczu przyszłych gości. Wyglądała jak karuzela z zabawkami.

June i Griff zaczęli pomrukiwać. June dręczyły pewne wątpliwości; teraz jednak mogła wyobrazić sobie uczestników przyjęcia zachwycających się mobilną wystawą, przytrzymujących wirujące wiersze, aby odczytać je towarzyszom, wznawiających przerwany taniec, aby wolno, z rozmarzeniem sunąć przez papierowe chmury. June znała to uczucie, kiedy krew miesza się z musującym szampanem. Wiedziała, jak smakują truskawki, gdy ktoś karmi cię nimi na tych jasnych, skórzanych sofach. Potrafiła na moment wejść w buty jednego z gości. Delikatnie ścisnęła palce zwieszonej przy boku dłoni, jakby chwytała jeden z tych wierszy. Smakowała w ustach słowa:

Jeszcze czuły pocałunek, tuż przed rozstaniem...

Ach! Nie powinna była wracać po pogrzebie do pokoju Gilfoyle’a. Głupia nadzieja. Przecież znała prawdę. Znała ją od lat. Umysł pamiętał, ciało zapominało.

– Uwaga!

Wrzask i huk rozległy się jednocześnie.

Z jakiegoś miejsca nad June i Griffem spadł przedmiot, który o milimetry minął jednego z pracowników w dole. Potoczył się po parkiecie i zatrzymał u stóp Johnny’ego.

– Rany boskie! – wykrzyknęła June. Przyjrzała się maszynerii w poszukiwaniu usterki. – Co to takiego?

Kiedy Johnny potrząsnął pociskiem, zorientowała się, że to tylko drewniany szczebel z balkonu w górze.

– Zahaczyła o niego instalacja?

– Ktoś tym rzucił! – odparła jej jakaś niewidoczna postać.

– Jak to wygląda? – zapytała.

– Drewno przegniło – wyjaśnił Johnny.

Pracownicy zaczęli szeptać między sobą. Na górze nie było żywej duszy. W dodatku wszyscy znali plotki o trzecim piętrze. Musiały zadziałać złe moce nie z tego świata.

– Nie dajmy ponieść się emocjom – poradziła im June. Takie uszkodzenie w wyniku zawilgocenia było tajemnicze. Pokazywało jednak, jak łatwo może obnażyć je taka instalacja. – Rety. Może spojrzysz na ten szczebel, Griff?

Mężczyzna opierał się o barierkę, obserwując wyższy poziom. Trzecie piętro przeznaczone było dla stałych bywalców, którym nie brakowało fortuny ani zapału, żeby spędzać w Avallonie cały rok. June dobrze ich znała – co w znacznej mierze zachęcało ich do dłuższych pobytów. Żadnego nie podejrzewała jednak o taką złośliwość czy też niezdarność.

Griff cofnął się w głąb balkonu.

– Tylko nie ty – skomentowała June na widok jego miny.

Potarł niesprawne oko.

– Jako że zmarł pan Francis, istnieje możliwość...

– Woda tak nie działa, Griff – przerwała mu.

Nawet jeśli człowiek nigdy nie zanurzył się w basenach albo kąpieliskach, zwyczajnie nie mógł unikać słodkiej wody w Avallonie. Nieprzewidywalna płynęła rurami w ścianach, wypełniała fontanny i tryskała z poidełek na każdym piętrze. Ale nie odpalała pocisków z trzeciego piętra.

Przynajmniej do tej pory.

– Chwat? – odezwał się nowy chłopiec na posyłki Griffa, Theophilus Morse, który mógł mieć mniej więcej tyle samo lat co June, kiedy przyjechała do Avallonu. Jedenaście, może dwanaście. Za jej przyjazdem kryła się tragiczna historia, ale w Wirginii Zachodniej człowiek potykał się o tragedie na każdym kroku.

Młodzian robił co w jego mocy, naśladując niezmiennie idealną postawę Griffa, ale jego pierś opadała i unosiła się gwałtownie. Drogę na górę musiał pokonać biegiem.

– Gdzie się pali, Theo? – zapytała June.

– Pan... – Łapczywie nabrał powietrza. – Pan Gilfoyle dzwonił...

Już samo jego nazwisko starczało, aby rozgrzać pierś June. Nie widziała go od tamtej nocy. Czasu minęło co niemiara, i tyle co nic. Nadal czuła na skórze dotyk płatków róży.

– Ogarnij się, chłopcze – poradził mu Griff. Stał prosto. I Theo stał prosto. Obaj zrobili wdech i wydech, będąc dla siebie lustrzanym odbiciem.

Theo uspokoił oddech wystarczająco, żeby dokończyć obwieszczenie.

– Dzwonił pan Gilfoyle. – Wdech. – Wyjeżdża właśnie z Nowego Jorku na spotkanie tutaj. – Wdech. – Przekazał nam listę uczestników. – Wdech. – Chce cię na tym spotkaniu.

Gilfoyle jechał tutaj, do Avallonu, do niej. June poczuła drobny ucisk w piersi, ale zapytała zwykłym tonem:

– Kim jest klient?

– To federalni, Chwat. Departament Stanu.

Griff zrobił dziwną minę.

– Czego chcą od nas federalni? – zapytała June.

Theo się zawahał.

June dawno odkryła, że większość ludzi nie potrafiła słuchać; sądzili, że słuchanie jest równoznaczne ze słyszeniem. Ale to, co wypowiedziane, to tylko połowa rozmowy. Prawdziwe potrzeby, pragnienia, lęki i nadzieje kryły się w niewypowiedzianych słowach, a wszystkie one stanowiły trzon luksusu. June nauczyła się słyszeć wszystko.

Dzięki temu wychwyciła to jedno przemilczane słowo. Zasnuwające prawdę dymem i okopujące ich serca.

– Przejmują hotel – wyjaśnił Theo. – Na czas wojny.

Wojna.

Dotarła do jej hotelu.

„Wojna nie dotrze do Avallonu – powiedział jej Gilfoyle. – Jak miałaby nas tu znaleźć?”.

Okazało się, że mogła wdrapać się na sam szczyt, a on zamierzał otworzyć jej drzwi frontowe.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przypisy

1 Tłumaczenie Adam Pajgert. ↩