12,99 zł
Autor opisuje mniej znany, ale bardzo ciekawy aspekt walki propagandowej prowadzonej przez hitlerowskie Niemcy i Wielką Brytanię. Toczyła się ona m.in. w eterze. Jednym z negatywnych bohaterów tej walki był William Joyce (znany jako Lord Hau Hau), który działał jako prezenter w nazistowskich stacjach radiowych. Sztandarowy program Joyce’a Berlin Calling według szacunków BBC miał w szczytowym okresie popularności (początek 1940 roku) około 6 milionów stałych i dalsze 18 milionów okazjonalnych słuchaczy. Ta popularność cieszyła oczywiście Josepha Goebbelsa i niepokoiła władze Wielkiej Brytanii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 101
Był początek października 1938 roku. Wysoki, lekko przygarbiony mężczyzna o masywnej twarzy i mocno zarysowanej szczęce przechadzał się nerwowo po gabinecie. Rudolf Hess – bo o nim właśnie mowa – zatrzymał się przy biurku. Wsparty na wysokim oparciu staroświeckiego fotela, stał przez chwilę nieruchomo, potem spojrzał na zegarek i nacisnął guzik dzwonka.
Sekretarz – starszy, zasuszony człowieczek o typowym wyglądzie notariusza – bezszelestnie otworzył drzwi i wyprężył się, wyrzucając do przodu prawą rękę.
– Heil Hitler! – wychrypiał starczym dyszkantem. – Czy pan dzwonił? Spóźniłem się z opracowaniem raportu i nie śmiałem wcześniej zameldować… Otrzymałem właśnie nowe doniesienia z Sudetów, które musiałem…
– Wiem o tym, Kramer – przerwał Hess, nie podnosząc wzroku. – Zostaw wszystko i natychmiast skontaktuj się z ministrem Goebbelsem. Przekaż mu moje życzenie, żeby przybywającego z Paryża Brytyjczyka skierowano natychmiast do mnie. Jeszcze dzisiaj! – powiedział z naciskiem. Przez twarz przebiegły mu dziwne skurcze, co wyglądało jak grymas rozkapryszonego, szykującego się do płaczu dziecka.
– Doktor Goebbels zna już sprawę i obejdzie się bez wyjaśnień – dodał, widząc, że sekretarz zamierza o coś zapytać.
Kramer wyszedł z ukłonem, ostrożnie zamykając drzwi. Wiedział, że grymas, jaki przed chwilą dostrzegł na twarzy szefa, nie wróży nic dobrego. Gdyby pozostał w gabinecie chwilę dłużej i poprosił o jakieś dodatkowe wskazówki, długo nie pozbierałby się później po paroksyzmie wściekłości spokojnego zazwyczaj Hessa. Najlepiej więc było Maul halten i zastosować się dokładnie do poleceń.
Adiutant Goebbelsa, do którego natychmiast zadzwonił, był najpierw zdziwiony, gdyż dopiero co wysłał swego człowieka na lotnisko. Ale na stanowcze żądanie wykonał rozkaz. Po kilku minutach samochód z kolumny osobistej Hessa wyruszył na lotnisko Tempelhof, gdzie oczekiwał już wysłannik Goebbelsa.
Powracający z Paryża samolot Lufthansy wylądował właśnie na betonowej płycie lotniska i kołował w kierunku dworca. Po chwili obsługa ruszyła ku maszynie, tocząc przed sobą żółto pomalowany trap. Urzędnik resortu propagandy podszedł do grupki wysiadających pasażerów i odłączył się z wytwornie ubranym, szczupłym mężczyzną, kierując się do wyjścia. Czatowali tam już na podróżnych celnicy. Urzędnik pokazał swój dowód i celnik odstąpił od kontroli.
Wkrótce obaj siedzieli w samochodzie i gnali już gwarnymi ulicami Berlina. W kilkanaście minut później samochód wydostał się z wielkomiejskiego ruchu na przelotową trasę, wiodącą w stronę przedmieścia Babelsberg.
Wygląda jak z londyńskiego żurnala – pomyślał urzędnik o siedzącym obok cudzoziemcu. W myśl otrzymanej instrukcji nie zaczynał rozmowy. Pewnie i tak nie zna niemieckiego – pocieszał się, mimo że korciło go, by zamienić z przybyszem choć parę słów.
Na szczęście milczenie przerwał Anglik: – Hello, przyjacielu! Chyba pomyliłeś drogę… A może chcesz mnie przewieźć po tej rozrzuconej i obskurnej osadzie, którą nazywacie Groß Berlin? Dlaczego jedziemy za miasto?
Urzędnik spojrzał na Anglika, zdumiony jego niecodzienną impertynencją. Z wrażenia zapomniał języka w gębie i nawet nie spostrzegł, że gość mówi płynnie po niemiecku.
– Mógłbyś się, przyjacielu, nie trudzić – ciągnął tamten. – Znam Berlin niewiele gorzej od ciebie. Chyba że jesteś rodowitym berlińczykiem, a na takiego mi nie wyglądasz.
W pociągłej twarzy i przymrużonych oczach wyspiarza było coś chłopięcego, mimo że przekroczył już zapewne czterdziestkę.
– A jak u was z piwem? – zapytał, zmieniając temat. – Myślę, że w lepszych lokalach i Bierstuben nie podają podłych ersatzów, lecz ciągle jeszcze dobrego pilznera lub bocka? Dokąd jedziemy? – wrócił nagle do zasadniczego pytania, widząc, że Niemiec nie jest bynajmniej skłonny do podtrzymania dyskusji.
– Przepraszam, że nie jestem rozmowny, ale mam rozkaz odpowiadać tylko na pytania. Jedzie pan wprost do podmiejskiej rezydencji zastępcy Führera, Rudolfa Hessa – wyskandował urzędnik, obserwując, jakie to zrobi wrażenie.
– Phiii! – zagwizdał przeciągle cudzoziemiec. – No to jazda!
Rozparty wygodnie na siedzeniu, patrzył niedbale na przesuwające się za oknem tłumy przechodniów. Od tej pory nie odezwał się do swego opiekuna.
Wjechali w malowniczą podberlińską okolicę i po kwadransie samochód zatrzymał się przed willą z ciemnoszarego piaskowca. Przy wejściu oczekiwał już sekretarz Hessa.
– Zastępca Führera przeprasza pana, że kazał przywieźć go wprost z lotniska tutaj – powiedział. – Ale dziś wieczorem opuszcza Berlin i przedtem chciałby się jeszcze z panem widzieć. Czy podróż była bardzo męcząca?
Anglik obrzucił małego człowieczka obojętnym, niewidzącym spojrzeniem.
– Nie jestem zmęczony – powiedział oschle. – Proszę zgłosić mój przyjazd.
Wbrew przewidywaniom sekretarza rozmowa za obitymi skórą drzwiami gabinetu zastępcy Führera trwała parę godzin. Rudolf Hess był już oczywiście zorientowany, kim jest jego rozmówca. Przypomniał sobie nawet, że spotkali się kiedyś w Norymberdze, w okresie zjazdu NSDAP. Było to w 1934 roku. Anglik bawił tam jako członek ekipy filmującej obchody partyjne dla jednego z państw neutralnych. Z przekonań był zagorzałym faszystą, lecz wystąpił z brytyjskiej Unii Mosleya jako zbyt „liberalnej” na jego gusta. Denerwował go – jak zwierzył się Hessowi – brak konsekwentnych posunięć w duchu czystego rasizmu. „Ruch Mosleya jest zaśmiecony – tłumaczył – a nie leży w moim zwyczaju cierpliwie czekać”.
Po krótkiej wymianie zdań na temat sytuacji w Europie i po toastach za niedawne sukcesy niemieckiej dyplomacji w Monachium przystąpiono od razu do rzeczy.
– Niepotrzebnie zgodził się pan wówczas na propozycje ludzi Canarisa – mówił Hess, cedząc wolno słowa. – To był zresztą i nasz błąd. Myszkowanie po biurach i podsłuchiwanie nie zawsze mądrych rozmów w tak zwanych „wyższych sferach” nie jest zajęciem dla pana. Mamy do tego celu dosyć różnych płatnych kanalii. Poleciłem admirałowi Canarisowi, żeby skreślił pana ze swych rejestrów. Od tej pory przechodzi pan do mojej dyspozycji.
Hess wyłuszczył następnie, czego oczekuje od brytyjskiego entuzjasty faszyzmu.
– Musi pan nam dopomóc w przekonaniu swych ziomków – mówił – że nie mamy zamiaru napadać, a nawet uszczuplać interesów Brytyjskiego Imperium. Na odwrót! Chcemy sprzymierzyć się z Wielką Brytanią, którą uważamy za pokrewne nam, nordyckie państwo.
– Dziękuję – odparł Anglik. – Postaram się nie zawieść zaufania, lecz… pod jednym warunkiem.
Hess podniósł na Anglika swe wąskie, przenikliwe oczy, niknące w oprawie krzaczastych brwi. Nie lubił, gdy mu stawiano warunki. Ale tutaj gra była warta świeczki.
– Słucham, proszę!
– Życzę sobie, aby do mojej roboty nie wtrącali się biurokraci z resortu pana Goebbelsa i wszyscy inni. Niektórzy specjaliści od „Kriegspropaganda” psują nieraz opinię i autorytet wielkiej nordyckiej Rzeszy. W działalności propagandowej na Wielką Brytanię na takich ludziach nie można polegać. Powinien pan pamiętać, że będzie to stawka o duszę angielskiego ludu: mas robotników, małych właścicieli interesów, urzędników, farmerów, o tak zwaną opinię publiczną, która odgrywa tam niemałą rolę.
– To, co może być dobre tutaj, w wielkim zdyscyplinowanym narodzie niemieckim – dodał – tam stałoby się pośmiewiskiem.
– Więc cóż pan radzi? – przerwał sucho Hess.
– Więcej polotu, a nawet improwizacji. Chcę otrzymać od pana, sir, glejt na całkowitą samodzielność. Nawet jeśli to będzie chwilami nie do przełknięcia dla ortodoksyjnych urzędników z resortu propagandy.
Brytyjski faszysta wyłuszczył następnie zarysy własnego planu. Po pierwsze – mówił – trzeba będzie wkraść się w zaufanie i przykuć do tych audycji uwagę szerokich mas słuchaczy w Anglii, w Ameryce i w ogóle wszystkich radiosłuchaczy znających język angielski. Nie można od razu przystąpić do propagowania idei Trzeciej Rzeszy, bardzo niepopularnych, a nawet odpychających dla wielu ludzi. Trzeba więc na początek zachęcić do słuchania programów, nie zważając na środki. Nawet za cenę pewnych krytycznych uwag pod adresem Niemiec.
– Następnie można będzie stopniowo zmieniać tonację – ciągnął renegat. – Gros uwagi poświęcimy w audycjach podrywaniu autorytetu czołowych mężów stanu, ośmieszaniu ich, wyszydzaniu. Krytykować się będzie przy tym wszelkie negatywne zjawiska społeczne, jakich przecież w Anglii nie braknie. Wystrzegać się będziemy zwrotów zawierających pochwałę Trzeciej Rzeszy i faszystowskiej ideologii. Dopiero po odpowiednim urobieniu gruntu będzie można przystąpić do swobodnego nasycania audycji pożądaną dla nas treścią.
Hess słuchał tych wywodów w milczeniu. W jego kamiennej twarzy trudno było dostrzec jakikolwiek ślad aprobaty czy sprzeciwu. Dopiero gdy gość skończył, ożywił się wyraźnie i widać było, że argumentacja Anglika przypadła mu do gustu. Ale zaraz potem znowu spochmurniał.
– Ufamy panu, sir – powiedział wreszcie, podnosząc się sztywno z fotela. – Szczegóły omówimy jeszcze po moim powrocie z Sudetów. A teraz niech się pan zadomowi w naszym gościnnym kraju, zagłębi według uznania w nasze narodowosocjalistyczne życie. Pierwsze audycje przewidujemy za trzy, cztery miesiące, kiedy, jak mam nadzieję, uporamy się do końca z tą przeklętą Czechosłowacją…
– Pomyślnej drogi, sir – odpowiedział Anglik, skłaniając się lekko.
– I jeszcze jedno – powiedział Hess, zatrzymując na chwilę gościa. – Sekretarz mój otrzymał rozkaz ulokowania pana tu, w Babelsbergu. Ułatwi to nam bezpośredni kontakt. Przy okazji zapozna się pan z naszą produkcją filmową w tutejszej wytwórni. Będę wdzięczny za pańskie uwagi. Do zobaczenia.
Opuszczając gabinet Hessa, Anglik pomyślał sobie, że jego pierwszy dzień w Trzeciej Rzeszy był nadspodziewanie pomyślny. Paląc za sobą mosty i zrywając z własnym krajem, odczuwał niepokój, jak zostanie przyjęty w Rzeszy przez swych faszystowskich przyjaciół. Zastanawiał się, czy pozwolą mu tam odegrać rolę zaspokajającą jego ambicje. Mimo że nieraz obcował z ważnymi osobistościami różnych krajów, wizyta u Hessa wyraźnie mu pochlebiała. W niespełna cztery godziny po przylocie do Niemiec odbył już ważną rozmowę z jednym z hitlerowskich przywódców i mógł teraz spokojnie rozgościć się w przydzielonym apartamencie.
Umieszczono go w niewielkim domu w jednej z najpiękniejszych podmiejskich okolic Berlina. Nie zapomniano o niczym, co mogło ułatwić przygotowanie się do oczekującej go pracy, zadbano także o należny gościowi komfort. Trzypokojowy apartament wyposażony był w wygodne, choć nieco staroświeckie meble. Dwa telefony – miejski i w sieci łączącej go bezpośrednio z narodowosocjalistycznymi bonzami – oraz nowoczesna superheterodyna Philipsa dopełniały wyposażenia lokalu. Mógł tu odbierać programy wszystkich rozgłośni europejskich i większości stacji zamorskich.
Nie zapomniano także o urządzeniu do nagrywania głosu. Na razie, zanim przyjdzie czas na rozpoczęcie działania, miał to robić dla treningu. W gabinecie zastał ułożone starannie na biurku najświeższe serwisy światowych i brytyjskich agencji informacyjnych – Global Broadcast Service, Western Union Telegraph Company, Cables and Wireless Limited i kilka innych. Musiał bowiem od tej pory bacznie obserwować rozwój wydarzeń. Było to konieczne, skoro niedługo miał zacząć skuteczną propagandę przeciwko własnemu krajowi.
Niedawny pobyt w Paryżu umocnił jeszcze bardziej narodowosocjalistyczne poglądy zdrajcy. Nieudolność francuskich i angielskich polityków, obojętność wobec zagarnięcia Austrii, a później tchórzliwe cofnięcie się w Monachium – zdyskredytowały bez reszty przeciwników Rzeszy i obudziły w nim jakieś sadystyczne zadowolenie.
Poznają mnie jeszcze – pomyślał o swych angielskich ziomkach. – Po zwycięstwie Rzeszy pomogę im włączyć Anglię do wielkiego germańskiego imperium.
Z wypowiedzi Führera rzeczywiście można było sądzić, że będzie on potrzebował zdolnych i oddanych ludzi do administrowania „sojuszniczej” Wielkiej Brytanii.
– Na razie życie jest piękne – powiedział sam do siebie gość z Anglii, gdy szofer, niosący jego niewielki bagaż, skłonił się z uszanowaniem i zamknął za sobą drzwi.
Postanowił odwiedzić wieczorem dawno niewidziane berlińskie lokale. Nastawił budzik na godzinę dwudziestą pierwszą, wyciągnął się na wygodnej sofie i zasnął.
Już w latach pierwszej wojny światowej obie walczące strony – państwa centralne i koalicja – rozwinęły na niespotykaną dotąd skalę działania, które określa się dziś mianem „wojny psychologicznej”. Okopy frontów i dalekie tyły zasypywane były milionami ulotek, sfałszowanych broszur i gazet imitujących swym zewnętrznym wyglądem prasę przeciwnika.
Zachowały się niektóre dane o nasileniu tego rodzaju akcji. Swój punkt szczytowy osiągnęła ona pod koniec wojny. Tylko w ciągu marca 1918 roku alianci przy pomocy granatów artyleryjskich przerzucili na stronę przeciwnika około 1 500 000 ulotek. Już wcześniej, jesienią 1917 roku, Niemcy w tenże sam sposób wystrzelili na okopy i tyły francuskie ponad 800 000 ulotek i innych druków propagandowych (jakiś pedantyczny niemiecki oficer obliczył je co do sztuki – 826 169).
Przerzut ulotek na głębokie tyły, prowadzony za pomocą balonów, wyraża się jeszcze bardziej imponującą liczbą ponad 60 000 000 różnego rodzaju druków w ciągu ostatnich dwu lat wojny (1917–1918). Z tej liczby 33 000 000 przerzucili Francuzi i ich sojusznicy, a 27 000 000 – Niemcy i Austro-Węgry.
Anglicy, początkowo w tej dziedzinie mniej aktywni, pod sam koniec wojny rozbudowali potężnie własne ogniwa propagandowe. Od sierpnia 1918 roku produkowali i wysyłali do Francji trzy razy tygodniowo po 3 900 000 sztuk ulotek i innych materiałów stanowiących podstawową broń w wojnie psychologicznej. Do akcji propagandowych używano również samolotów, gołębi pocztowych, a w strefie przyfrontowej – tajnych agentów, przekradających się nocą w przebraniu przez linie okopów. Klęska Niemiec kajzerowskich jesienią 1918 roku przerwała ten szaleńczy wyścig.
Traktat wersalski zabronił pokonanym Niemcom ofensywnych akcji wywiadowczych za granicą. Zdawało się, że po niedawnej klęsce ich tajne służby nie podźwigną się.
Dywersja, wywiad i propaganda wojenna, scentralizowane w Oddziale III B cesarskiego sztabu generalnego, stały się pod koniec pierwszej wojny światowej ważnym czynnikiem działań wojennych. Dywersja moralna i propaganda miały sięgnąć tam, gdzie nie sięgały ani pociski artyleryjskie, ani lotnicze bomby.
Nie znano jeszcze propagandy radiowej. Wprawdzie nadajniki iskrowe i stacje odbioru pracowały już całą parą dla wyższych sztabów, artylerii i lotnictwa, nie było jednak jeszcze rozgłośni nadających programy dla ludności cywilnej.
Od czasu odkrycia przez M. Faradaya indukcji elektromagnetycznej (1831) uczeni różnych krajów starali się rozwikłać tajemnice tego fenomenu. Dalsze odkrycia i wynalazki J. C. Maxwella (1865), H. Hertza i N. Tesli (1888), a także A. Popowa, E. Branly’ego i Marconiego w latach dziewięćdziesiątych – pozwoliły zaprząc elektromagnetyczne fale do służby dla człowieka. Odtąd możliwe stało się przekazywanie sygnałów dźwiękowych bez drutu i porozumiewanie się na odległość.
Prymitywną aparaturę Popowa i Marconiego ulepszają pod koniec XIX stulecia K. F. Braun, A. Slaby i Graf Arco, a w pierwszych latach naszego wieku – M. Wien, W. Duddell i V. Poulsen. Tuż przed wybuchem wojny, w roku 1913, zbudowano pierwszy aparat lampowy. Wojna potęguje wysiłki państw w rozwijaniu i doskonaleniu łączności radiowej.
W ówczesnej Europie Niemcy były jednym z czołowych mocarstw technicznych. Mimo wojennej klęski rozwój techniki radiowej w Niemczech postępuje szybko naprzód. Już 22 grudnia 1920 roku rozbrzmiewa w eterze pierwszy koncert orkiestry, nadany na falach długich przez niemiecką radiofonię w Königs Wusterhausen. W trzy lata później, w październiku 1923 roku, odzywa się pierwsza rozgłośnia na falach średnich w ośrodku radiowym Vox Haus w Berlinie. Według obecnych standardów była to słabiutka stacja o mocy zaledwie 0,25 kW, z jedną lampą nadajnikową i jedną modulacyjną.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
